Uczta - Platon - ebook

Uczta ebook

Platon

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Uczta” Platona jest jednym z najważniejszych tekstów filozofii starożytnej.

Platon wkłada w usta uczestników uczty elementy nauki o możliwościach poznania i prawdziwym bycie. Z rekonstrukcji owych okruchów rodzi się wykład o pojęciu idei. „Uczta” stanowi także źródło informacji biograficznych, wiedzy o kulturze i obyczajach starożytnej Grecji, zachwyca pięknem języka i formy literackiej.

Większość postaci występujących w „Uczcie” jest autentyczna. Należą do nich m.in.: gospodarz Agaton, Pauzaniasz, Arystofanes, Alkibiades i Sokrates, zapewne też Fajdros i Eryksimachos.

Wydanie opatrzone wstępem Łukasza Orbitowskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 172

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Wszy­scy jeste­śmy z tej książki. Ja i ty, nauczy­ciel z lokal­nej pod­sta­wówki, wice­mi­ni­ster trans­portu, kwia­ciarka i ochro­niarz z super­mar­ketu, choć może o tym nie wie­dzą i ni­gdy nie sły­szeli o Pla­to­nie.

Nasza kul­tura ma swoje źró­dło w Gre­cji, w feno­me­nie filo­zo­fii, który roz­bły­snął nie­mal trzy tysiące lat temu. Pla­ton i jego naucza­nie to szczy­towy moment tego roz­bły­sku.

Nie wiemy, dla­czego Grecy zaczęli myśleć w odmienny spo­sób niż reszta sta­ro­żyt­nego świata. Ist­nieją różne teo­rie na ten temat, a moja naiwna dusza wska­zuje na cie­ka­wość, wła­ściwą nam wszyst­kim, oraz wyjąt­kowo przy­ja­zny kli­mat i dużą ilość wina. Fak­tem jest, że Gre­kom ich bogata, prze­piękna mito­lo­gia prze­stała wystar­czać. Zada­wali pro­ste pyta­nia: Skąd się wzię­li­śmy? Czym jest świat? Czy nasze życie ma jakiś sens? Odpo­wie­dzi szu­kali nie w mito­lo­gii, ale w czymś, co można nazwać myśle­niem nauko­wym.

Pierwsi filo­zo­fo­wie – Tales, Anak­sy­man­der, Demo­kryt i inni – tak naprawdę zaj­mo­wali się fizyką, oczy­wi­ście nie w dzi­siej­szym rozu­mie­niu. Pró­bo­wali zro­zu­mieć mecha­nikę funk­cjo­no­wa­nia świata, zresztą sam ter­min „fizyka” ofia­ro­wał nam dużo póź­niej uczeń Pla­tona, Ary­sto­te­les.

Nie­mal rów­no­le­gle grupa myśli­cieli z Elei roz­wi­jała myśle­nie abs­trak­cyjne. Naj­bar­dziej efek­ciar­ski z nich, Zenon, utrzy­my­wał, że nie ist­nieje prze­strzeń, czas ani ruch, wyja­śniał też, że strzała wypusz­czona z łuku ni­gdy nie dosię­gnie celu, zaś Achil­les nie zdoła prze­go­nić żół­wia. Te para­doksy brzmią jak dow­cip, lecz sam filo­zof trak­to­wał je śmier­tel­nie serio. Legenda mówi, że zawle­czony przed obli­cze tyrana Elei odgryzł wła­sny język i splu­nął nim w obli­cze władcy. Nie odwo­łał swo­jej nauki.

Byli jesz­cze sofi­ści, dys­ku­tanci, twórcy rela­ty­wi­zmu. Naj­waż­niej­szy z nich, Pro­ta­go­ras, zauwa­żył, że „czło­wiek jest miarą wszyst­kich rze­czy”. Dziś pra­co­wa­liby jako adwo­kaci bądź rzecz­nicy pra­sowi par­tii poli­tycz­nych, zdolni do pod­wa­że­nia każ­dego pomy­słu, wykpie­nia każ­dej idei.

Z takich tra­dy­cji wyra­sta Sokra­tes, główny boha­ter Uczty, figura zupeł­nie osobna, nie­przy­na­le­żąca do żad­nej szkoły. Brzydki, jakby ułomny, zasły­nął też jako dzielny żoł­nierz. Żył w bie­dzie i za nic miał ocze­ki­wa­nia współ­cze­snych sobie ateń­czy­ków. Widzę w nim rebe­lianta, pun­kowca, rapera sta­ro­żyt­no­ści. Sam nie napi­sał ani linijki. Łaził i zacze­piał ludzi. Uwa­żał się za aku­szera prawdy. Zada­wał pro­ste, zwod­ni­cze pyta­nia. Tę metodę wyraź­nie widzimy w Uczcie, kiedy tor­pe­duje poglądy swo­ich roz­mów­ców. Sami nie wie­dzą, kiedy argu­menty wypa­dają im z rąk.

Sokra­tes, podob­nie jak Zenon, oddał życie za swoje poglądy. Oskar­żony o demo­ra­li­zo­wa­nie mło­dzieży popeł­nił samo­bój­stwo, choć przy­ja­ciele uła­twiali mu ucieczkę. Ostat­nie słowa wyświe­tlają naturę tego mędrca, jak i jego sto­su­nek do filo­zo­fii: przy­po­mniał sobie, że jest winny komuś koguta, popro­sił uczniów, by zadbali o odda­nie zwie­rzę­cia.

Do uczniów Sokra­tesa zali­czał się wła­śnie Pla­ton, autor licz­nych dia­lo­gów, rewo­lu­cyj­nych w myśli i prze­pięk­nie napi­sa­nych. O tym także nie można zapo­mnieć. Uczta, abs­tra­hu­jąc od głębi przed­sta­wio­nych poglą­dów, jest także wielką lite­ra­turą. Ale ile w niej praw­dzi­wego Sokra­tesa? Tego już nie wiemy. Sam obraz bie­siady, skąd­inąd wspa­niały, zapewne jest auten­tyczny, to zna­czy wła­śnie tak bawili się Grecy. Odno­śnie do Sokra­tesa tej pew­no­ści nie mamy. Pla­ton w pierw­szych pismach pró­bo­wał zawrzeć myśli zmar­łego nauczy­ciela, póź­niej uczeń prze­rósł mistrza. Uczta jest świa­dec­twem tej ewo­lu­cji.

Wyobraźmy ich sobie, tych mądrych Gre­ków, jak leżą w mar­mu­ro­wej sali, na sofach z podusz­kami, opro­mie­nieni sła­bym świa­tłem oliw­nych lamp. Jest parna, let­nia noc. Służba sprząta, znosi kwiaty i ręcz­niki do otar­cia rąk, wije się tan­cerka, gra flet. Bie­siad­nicy wle­wają w sie­bie wino zaczerp­nięte z wiel­kich amfor, zawsze roniąc parę kro­pel ku chwale bogów: młody Faj­dros i stary Eryk­si­ma­chos, mądry Sokra­tes i Ary­sto­fa­nes, który kpił z niego w Chmu­rach, aktor Aga­ton i jego kocha­nek, sofi­sta Pau­za­niasz, piękne, ska­co­wane, roz­kosz­nie upi­ja­jące się chłopy. To nie spo­tka­nie pro­fe­so­rów, ale balanga.

W tym towa­rzy­stwie wywią­zuje się roz­mowa o miło­ści, a każdy z gości musi wypo­wie­dzieć swoje zda­nie na ten temat, oczy­wi­ście w bar­dzo kunsz­tow­nej for­mie. Mowa o krót­kim wykła­dzie filo­zo­ficz­nym, uło­żo­nym spon­ta­nicz­nie, do tego po pijaku. Kolej­ność jest wyzna­czana według roz­miesz­cze­nia myśli­cieli i prze­ska­kuje, jeśli ktoś aku­rat dostał czkawki. Sokra­tes prze­ma­wia nie­mal na końcu. Naj­pierw dobro­dusz­nie zbija argu­menty przed­mów­ców, następ­nie pre­zen­tuje swoją, o wiele głęb­szą, a już na pewno rewo­lu­cyjną kon­cep­cję miło­ści. Twier­dzi, że zdra­dziła mu ją wieszczka, nie­jaka Dio­tyma. Za nią ukrywa się sam Pla­ton. Wystar­czyło mu uczci­wo­ści, by nie wkła­dać w usta Sokra­tesa wła­snych pomy­słów.

Wie­lo­wąt­kowy wywód Dio­tymy zawiera naj­waż­niej­szy pomysł Pla­tona, czyli naukę o ide­ach. Odkrył je i pró­bo­wał pojąć ich naturę przez całe życie. Skoro kocham dru­giego czło­wieka, piękno jego ciała, piękno umy­słu i wspól­nej przy­gody, to musi ist­nieć coś takiego jak piękno samo w sobie, wieczne i nie­zmienne. Gdzie jest to ide­alne piękno? Jak ma się do piękna mło­dego Aga­tona? Tego Pla­ton już nie wie­dział, gdyż szu­kał i wąt­pił jak na praw­dzi­wego mędrca przy­stało. I tak zro­bił coś wiel­kiego. Odkrył meta­fi­zykę.

Myśl Pla­tona roz­wi­jał i kry­ty­ko­wał jego uczeń Ary­sto­te­les – to jemu zawdzię­czamy choćby logikę. W póź­nej sta­ro­żyt­no­ści roz­kwi­tły szkoły neo­pla­toń­skie. Tak odkrył go Augu­styn z Hip­pony. Bez Pla­tona chrze­ści­jań­stwo wyglą­da­łoby zupeł­nie ina­czej. Nauka o ide­ach, wiecz­nych i nie­zmien­nych, nie­ocze­ki­wa­nie odżyła u Carla Gustawa Junga, współ­twórcy nowo­cze­snej psy­cho­lo­gii i psy­cho­ana­lizy. Bez niego z kolei nie byłoby Gwiezd­nych wojen, fil­mów Berg­mana i połowy hor­ro­rów. Wasz osie­dlowy tera­peuta też wiele Jun­gowi zawdzię­cza.

Wszystko to wzięło się z Gre­cji, z bie­siady w Ate­nach. Chodźmy więc. Warto uczto­wać z Sokra­te­sem.

Łukasz Orbi­tow­ski

Wstęp tłu­ma­cza

Nie­po­dobna z korzy­ścią i z przy­jem­no­ścią nale­żytą prze­czy­tać Uczty Pla­toń­skiej, jeżeli się nie zna, choć w ogól­nym zary­sie, histo­rii ruchu umy­sło­wego, na któ­rego tle to dzieło wyro­sło; nie­po­dobna wszyst­kiego wydo­być z tego dzieła i nacie­szyć się wszyst­kimi jego pięk­no­ściami, jeśli się choć z daleka nie zna ludzi, któ­rzy w nim wystę­pują, śro­do­wi­ska, do któ­rego należą, sto­sun­ków, które ich łączą.

Jeste­śmy w innym świe­cie; dwa­dzie­ścia trzy wieki wstecz, a jed­nak dziw­nie to wszystko nowo­cze­sne i żywe wstaje spod pióra Pla­tona.

Towa­rzy­stwo inte­li­gen­cji ateń­skiej zeszło się wie­czo­rem w roku 416 przed Chr. i roz­ma­wia po kola­cji o rze­czach mądrych. Bawią się. Chwi­lami puste, dzie­cinne pra­wie żarty, chwi­lami bajka i mit, to znowu roz­koszna gra słów wie­lo­znacz­nych i gra na trud­nym instru­men­cie dobrej mowy, chwi­lami zachwyty myślowe i słowa ode­rwa­nych obja­wień, to znowu apo­te­oza czło­wieka, pana nad sobą i pana nad oto­cze­niem. To wszystko na tle roz­mowy o Ero­sie. Kobiet nie ma, a jest nastrój kwia­tów w powie­trzu; drew­nia­nych uczo­nych nie ma, a jest atmos­fera jasnej, pro­stej a bystrej myśli, niby blask jasnych oczu Pal­lady1; jest roz­kosz myśle­nia poję­ciami ogól­nymi, niby stą­pa­nie po szczy­tach tam, gdzie obłoki bli­sko, a niżej gaje róż.

Dwa prądy przed Sokra­te­sem

Filo­zo­fo­wali Grecy z dawien dawna. O tym, czego nie widać i nie zoba­czysz tego, choć to jest naprawdę, o rze­czach wiecz­nych mówiła im od dawna reli­gia, w cza­sach, kiedy im jesz­cze bar­dzo impo­no­wał Egipt i Wschód, dokąd z towa­rami jeź­dzili po pie­nią­dze i po kul­turę. Ale że to zawsze czło­wieka dostatki rosnące psują i butny się staje, tedy i oni już w siód­mym wieku przed Chr. mieli takich na wybrze­żach Azji Mniej­szej, któ­rzy kon­ku­ren­cję robiąc kapła­nom, sami opo­wia­dać zaczęli rze­czy dziwne na pozór i tajem­ni­cze, o tym, co naprawdę jest, choćby tego nawet nikt nie widział, o tym, co ist­nieje nawet wtedy, kiedy cały świat żywy śpi bez marzeń, o tym, co ist­nieje naprawdę samo; a nam się tylko marzy i śni świat takim, jakim go oczy widzą.

Fizycy joń­scy

„Nie­prawda to, co oczy widzą – mówił Tales z Miletu około roku 600 przed Chr. – Zdaje się wam tylko, że miecz jest z żelaza, nago­le­nice z brązu, a sta­tek z drzewa. To jest wszystko z wody; tylko z takiej wody, która się raz wydaje taka, a drugi raz inna. Z niej para, z niej lód, z niej metal, z niej zie­mia i ciało, z niej wszystko wyszło, co jest na świe­cie, i wszyst­kie rze­czy to wła­ści­wie woda, taka lub inna”. Tales świa­dec­twu zmy­słów oczy­wi­stemu prze­czył, a wodę w ludzi wma­wiał. Tales wodą, inny filo­zof powie­trzem wszystko nazy­wał, inny gło­sił, że to, co naprawdę jest począt­kiem i istotą świata, to jakiś chaos nie­ozna­czony nie wia­domo czego, to jakieś „nie wia­domo co i jakie”, a z tego się dopiero robią i z tego są rze­czy okre­ślone: takie i inne. Wszy­scy ci filo­zofowie mówili prze­cież pośred­nio swymi naukami: „Nie wierz­cie oczom, uszom i rękom. One prze­cież was łudzą. Wam się tylko śni na jawie świat zbu­do­wany rze­komo z tak wielu i tak róż­nych mate­ria­łów; naprawdę jest to jeden tylko mate­riał, ale tego oczyma nie zoba­czysz!”

Ele­aci

Zwy­czajny, inte­re­sami zajęty oby­wa­tel hel­leń­ski wiele robił, jeżeli spo­koj­nie słu­chał nauk, które nie­ła­two było pro­stemu czło­wie­kowi pojąć, skoro prze­czyły temu, co oczy widzą, a nie przy­po­mi­nały tego, co za młodu opo­wia­dała matka w domu, a kapłan w świą­tyni o bogach, gigan­tach i boha­te­rach. A jed­nak mło­dzi ludzie słu­chali filo­zo­fów i nic też dziw­nego, że w szó­stym wieku Kse­no­fa­nes z Kolo­fonu, a po nim w pią­tym wieku Par­me­ni­des z Elei zaczęli otwar­cie gło­sić, że bóstwa i mity czło­wiek sobie sam stwo­rzył w cza­sach zamierz­chłych na obraz i podo­bień­stwo swoje, że cały świat widzialny i to, co się na nim dzieje, to sen tylko i mara zwiewna, to się nam wydaje tylko; śnimy na jawie, aż do chwili śmierci. To, co ist­nieje naprawdę i będzie naprawdę, nawet kiedy nas nie będzie i żad­nej pozna­ją­cej istoty; to, co się nie tylko wydaje i śni komuś, ale co jest, było i będzie samo dla sie­bie, a nie dla kogoś tam, nie tylko w czy­ichś oczach, to jest jedno jedyne nie­po­dzielne, wiecz­no­tr­wałe, nie­zmienne, nie­stwo­rzone i nie­znisz­czalne. Oczy ludz­kie nie zoba­czą tego, co naprawdę jest; oczy ludz­kie tylko śnić potra­fią i opo­wia­dać nam widzia­dła i majaki swoje o tym świe­cie spo­strze­gal­nym peł­nym barw, form, zmian, ruchów, zja­wisk. Wszystko to jest jako dym i jako mara. Rozum tylko potrafi uka­zać mądremu czło­wie­kowi przed oczyma duszy to, co naprawdę jest, potrafi mu dać pozna­nie nie­zmy­słowe tego bytu rze­czy­wi­stego, wiecz­nego, jedy­nego, ukry­tego przed pospo­li­tymi, łatwo­wier­nymi oczyma tłumu.

Łatwo sobie można wyobra­zić, że te dziwne i nie­po­pu­larne, i nie­re­li­gijne nauki szkoły ele­atów musiały wywo­ły­wać pobłaż­liwy uśmiech poli­to­wa­nia na twa­rzach ludzi prak­tycz­nych, zaję­tych han­dlem, poli­tyką i wojną z Per­sami.

Toteż na złość zdro­wemu, popu­lar­nemu poglą­dowi zaczął młody Zenon z Elei, uko­chany uczeń sta­rego Par­me­ni­desa, prze­ko­ny­wać bar­dzo mister­nymi dowo­dami wszyst­kich wyznaw­ców zdro­wego, przy­ro­dzo­nego poglądu na rze­czy, że musi im się śnić tylko, jeśli sły­szą huk spa­da­ją­cego korca psze­nicy, który jest prze­cież tylko sumą cicho spa­da­ją­cych zia­ren, że im się tylko marzy, kiedy widzą strzałę dola­tu­jącą do celu, bo ona się prze­cież przez cały czas tego „rze­ko­mego” ruchu znaj­do­wać musi w jakimś miej­scu, a skoro się coś znaj­duje w jakimś miej­scu, to nie leci. Dla­tego zdrowy roz­sa­dek jakoby dyk­tuje, że kto się przez cały czas w miej­scu znaj­duje – ten stoi cały czas, a ludziom się, widocz­nie, jego ruch śni tylko i przy­wi­duje.

Takich i tym podob­nych roz­trzą­sań ćwi­czą­cych umysł i język pro­wa­dził wiele w pią­tym wieku przed Chr. i sam Zenon, i jego ucznio­wie. Dys­ku­sje musiały być gorące. Szło o pogląd na świat, szło o to, że prawdę poznaje nie lada kto, nie każdy zacny oby­wa­tel, który tylko ma oczy i uszy, pięć zmy­słów w porządku i może być wybrany do wiel­kiej rady, bo to, co naprawdę jest, jest przed zmy­słami ukryte, jest zasło­nięte przed pospo­li­tym roz­sąd­kiem, a dane tylko deli­kat­nemu rozu­mowi ludzi wybra­nych spo­śród tłumu.

Nie­po­pu­larna była ta filo­zo­fia, a gło­si­ciele jej budzić musieli zawiść i zazdrość w szer­szych kołach inte­li­gen­cji, demo­kra­tycz­nej z ducha i ustroju pań­stwo­wego.

Hera­klit z Efezu

W pią­tym wieku więk­szym powo­dze­niem cie­szyć się musiała filo­zo­fia inna, przy­wie­ziona też z wybrzeży joń­skich, ale roz­wi­nięta i ugrun­to­wana na ziemi ateń­skiej.

Poczęła się w gło­wie zacię­tego ary­sto­kraty, który na tłum ciemny i demo­kra­tyczny patrzał z góry i ze wstrę­tem, a jed­nak myśli jego roz­wi­nięte przez innych miały być dla nie­jed­nego członka demo­kra­cji ateń­skiej dra­biną w karie­rze i osią poglądu na świat. Oto w gorą­cych cza­sach powsta­nia Joń­czy­ków2 i Mara­tonu3 pisał Hera­klit z Efezu w Azji Mniej­szej dzieła nie­ła­twe do czy­ta­nia, bo nie pisał dla wszyst­kich, ale dla sie­bie i dla kilku.

Nie odpo­wia­dał mu ele­acki byt nie­zmienny, stały, wiecz­nie jeden i ten sam. Świat pełen cią­głych, tysią­cz­nych, pra­wi­dło­wych zmian przed­sta­wiał mu się jak falu­jąca powierzch­nia morza, coraz to inna, a pra­wi­dłowa i pozor­nie wciąż ta sama; niby pło­mień migo­tliwy, który ani chwili nie trwa w jed­na­kiej for­mie, tak jak trwa bryła lodu; uwa­żał, że świat to cią­gła odmiana, cią­głe roz­dwo­je­nie i walka sprzecz­nych pier­wiast­ków. Jed­nakże nie chaos, bo w walce tej jest pewien sens; sze­reg pędzą­cych zmian jest rozumny; jest w tym wszyst­kim pewna myśl, pewien mus, koniecz­ność; wszech­świat jako całość jest niby akord har­mo­nijny, mimo całego zróż­ni­co­wa­nia ele­men­tów skła­do­wych, jest niby melo­dia coraz to inna, a jed­nak okre­ślona i pra­wi­dłowa. Spo­czynku, trwa­nia, mar­twoty w świe­cie nie masz. Jak przy­drożne topole mijają czło­wieka pędzą­cego na wozie i są coraz to inne, mimo że jedna przy­po­mina drugą, tak mijają nas, pędzą­cych ku mecie śmierci, chwile i rze­czy pozor­nie tylko te same, a naprawdę wciąż o jedną chwilę star­sze, wciąż o jakąś choćby odro­binę inne. Nic nie jest ani przez chwilę jed­nym i tym samym; dwa razy do „tej samej” rzeki nie wstą­pisz. Świat jest jak rzeka albo jak pło­mień.

Walka z ele­atami gotowa; walka kształ­cąca w dys­ku­sji, zmu­sza­jąca do jasnego for­mu­ło­wa­nia pojęć, do szu­ka­nia dowo­dów, do roz­wi­ja­nia i roz­sze­rza­nia poglą­dów zasad­ni­czych na coraz to wię­cej dzie­dzin życia ludz­kiego.

Stan poli­tyczny

Życie publiczne kwi­tło. Po woj­nach per­skich, które bogo­wie jakoś szczę­śli­wie do końca dopro­wa­dzili, pie­nią­dze z miast związ­ko­wych4 falą napły­wały do Aten i rosły z nich pod rzą­dami Pery­klesa5 mar­mu­rowe pomniki potęgi tego ludu i pomniki kul­tury jego wybrań­ców; rósł dobro­byt, rosła ilość tych ludzi, któ­rzy doro­biw­szy się gro­sza, radzi byli i w poli­tyce jakąś rolę ode­grać, a przy­naj­mniej dzieci wycho­wać na coś lep­szego, na coś, co ma zna­cze­nie w Mie­ście.

Bez nauki nie spo­sób. Potrzeba na zgro­ma­dze­niach prze­ma­wiać, potrzeba się zręcz­nie orien­to­wać w argu­men­tach wymow­nego prze­ciw­nika, potrzeba go umieć i za słowo chwy­cić, i obró­cić, jak to mówią, kota ogo­nem, potrzeba nie tak mówić jak stę­ka­jący Beota6 albo zwa­li­sty Spar­tiata7, który zna tylko styl mel­dun­ków woj­sko­wych, lecz poto­czy­ście, pięk­nie, prze­ko­ny­wa­jąco, a do rze­czy. Potrzeba mieć coś z adwo­kata, coś z kazno­dziei i coś z czło­wieka świa­to­wej ogłady i sze­ro­kiej wie­dzy. Wtedy się ma rację na zgro­ma­dze­niach, wtedy się rzą­dzi tłu­mem rów­nych wedle prawa, ale niż­szych wedle natury. Zawsze ten ma rację, zawsze przy tym prawda, kto lepiej mówi.

O to też cho­dzi.

A dziś mówi naj­le­piej ten, a jutro ów; tedy tłum oby­wa­teli uchwala dziś to, a jutro co innego. Dziś to dobre, a jutro tamto dobre, co wczo­raj było złe. Zło i dobro stwa­rzają ludzie kon­we­nan­sem, a nie natura koniecz­no­ścią. Cho­dzi o to, aby być tym „lep­szym” czło­wie­kiem, który nor­muje war­to­ści, który jest twórcą i miarą rze­czy, który jest tym, co nadaje ton.

Toteż zro­dziła się potrzeba nauczy­cieli, od któ­rych by można tej „lep­szo­ści” nabrać.

Nauczy­ciele się zna­leźli: sofi­ści.

Sofi­ści

Z mia­sta do mia­sta prze­no­sili swe wolne insty­tuty ci ludzie świa­to­wej wie­dzy i poloru: mówcy, poli­tycy, adwo­kaci i ese­iści w jed­nej oso­bie.

Ten i ów nada­wał prawa lub je kody­fi­ko­wał na żąda­nie oby­wa­teli jakie­goś mia­sta, tam­tego mowy roz­chwy­ty­wano i prze­pi­sy­wano zna­ko­mite stu­dia z dzie­dziny wszel­kich moż­li­wych nauk: gra­ma­tyki, astro­no­mii, mate­ma­tyki, arche­olo­gii, eko­no­mii spo­łecz­nej, czy ogól­nej nauki o wszyst­kim, co ist­nieje, o praw­dzie i o fał­szu. Kiedy się do któ­rego na naukę wpi­sał młody, zdolny syn zamoż­nego kupca czy wła­ści­ciela warsz­tatu z przed­mie­ścia, wycho­dził na ludzi albo mu się prze­wra­cało w gło­wie, jak to powia­dają.

Bo ani bogów, ani kapła­nów i pro­ce­syj eleu­zyj­skich8 i pana­te­naj­skich9 nie brał na serio; wie­dział, jak się to robi i na co to jest; ani nie słu­chał z usza­no­wa­niem zacnego wuja z Teb czy z Abdery, nawet i ojca, który mu w dal­szym ciągu, jak za chło­pię­cych lat, zdrowe a tępe nauki dawał, ale za to zarzutkę musiał mieć z Tyru różową i haftem zdo­bioną, za to się rozu­miał na koniach i na teatrze; pie­nię­dzy potrze­bo­wał dużo i na swoje potrzeby, i na naukę u mistrza; w dobrych bywał towa­rzy­stwach, a nad ranem do domu wra­cał; ale kiedy mówić zaczął, to fami­lia otwie­rała gęby i sąsie­dzi przy­cho­dzili z prze­ciwka. Ślicz­nie mówił. Ten go nie rozu­miał, więc kiwał głową; tam­ten też nie bar­dzo chwy­tał wątek, dla­tego się gor­szył po tro­chu – ale to wie­dzieli wszy­scy, że młody czło­wiek mówić umie, a kiedy język na zgro­ma­dze­niu roz­pu­ści, to i stra­te­gię dosta­nie w razie potrzeby, i cywilna god­ność na niego spad­nie intratna, i krew­nym się coś upie­cze przy spo­sob­no­ści.

Taki już czas, takie zepsu­cie na ziemi – uwa­żali zacni oby­wa­tele w Ate­nach – że dziś jeno taki coś wart, co jest w języku tęgi, choćby był i naj­gor­szy, i w bogów nie wie­rzył. Alboż wie­rzył w bogów ten zna­jomy Hera­klita, admi­rał floty, Melis­sos z Samos: taka wysoka oso­bi­stość, a otwar­cie mawiał o bogach, że o tym nie ma co i mówić, bo to się nie da poznać. A ten, niby to taki mądry i dobro­tliwy, Anak­sa­go­ras z Kla­dzo­me­nów, ten, co to wie­dział, kiedy mają kamie­nie z nieba spa­dać, a upro­sił sobie podobno przy śmierci, żeby zawsze w rocz­nicę jego skonu dzieci miały majówkę – toż on też, mimo tego rozumu i serca, w bogów nie wie­rzył, a sam Pery­kles, a maj­ster Fidiasz, a ta Aspa­zja, a ich stary przy­ja­ciel Pro­ta­go­ras, a młody Alki­bia­des: ci wszy­scy prze­cież mieli pro­cesy karne o bez­boż­ność, a to tylko kwiatki na wiel­kiej niwie dzi­siej­szego zepsu­cia.

Tak sobie musieli mawiać poważni oby­wa­tele w Ate­nach przy końcu wieku pią­tego przed Chr. Mówili, a jed­nak kwi­tły szkoły sofi­stów, ogni­ska tej kul­tury umy­sło­wej, która tak czę­sto „miesz­cza­nom” przy­no­sić zwy­kła zgor­sze­nie czy zepsu­cie.

Pro­ta­go­ras z Abdery

Stary, poważny sofi­sta, Pro­ta­go­ras, który pamię­tał jesz­cze Ter­mo­pile10, a w przy­jaźni żył z Pery­kle­sem, z Eury­pi­de­sem i Anak­sa­go­ra­sem, pra­wo­dawca mia­sta Turioi w połu­dnio­wej Ita­lii, cie­szył się może naj­więk­szą wzię­to­ścią i powagą, i sie­dem­dzie­się­ciu lat szczę­śli­wie dożył, póki go w końcu o ate­izm nie oskar­żono. Dla­tego musiał sta­ru­szek do Sycy­lii ucie­kać i uto­pił się po dro­dze, a pisma jego spa­lił lud publicz­nie na placu w Ate­nach.

On pierw­szy mach­nął ręką na docie­ka­nia ele­atów o natu­rze tego, co naprawdę ist­nieje, na dys­ku­sje o tym, czy jest byt rze­czy­wi­sty jeden, czy ich jest wiele, jak wolał twier­dzić Demo­kryt i Anak­sa­go­ras. Uwa­żał, że uczniom Hera­klita świat i byt jest rzeką o usta­wicz­nie zmien­nych falach, a uczniom Par­me­ni­desa świat i byt jest bryłą lodu o tęczo­wych reflek­sach. Żaden dru­giego nie prze­kona; każdy sie­dzi zamknięty w swoim świe­cie, który wysnuł z wła­snego wnę­trza, niby gąsie­nica we wła­snym oprzę­dzie. Czy poza tymi pry­wat­nymi świa­tami poszcze­gól­nych ludzi jest coś jesz­cze rze­czy­wi­stego, czy poza tym coś ist­nieje i jakie – któż to może wie­dzieć?

W każ­dym razie: dla mnie ist­nieje to, a dla cie­bie co innego; czło­wiek ty i czło­wiek ja. Obaj jeste­śmy miarą, normą wszyst­kich rze­czy, o ile ist­nieją lub nie. To, co się mnie widzi, że jest, to też naprawdę jest – dla mnie; a co się tobie widzi, to jest też naprawdę – dla cie­bie. Prze­cież nic nie ist­nieje samo dla sie­bie – wszystko jest czy­imś widzia­dłem czy też czy­imś pomy­słem, jest „komuś”, jest w czy­jejś gło­wie czy też w czy­ichś oczach. A że różne pary oczu widzą niby jedno i to samo, ale każda po swo­jemu i ina­czej niż inna; że co głowa, to rozum, a każdy ma swoje zda­nie, sprzeczne nie­raz ze zda­niem dru­giego, choć obaj myślą o rze­czy niby jed­nej i tej samej – to nic nie szko­dzi. O każ­dej rze­czy mogą być dwa zda­nia prze­ciwne. To prawda dla mnie, a to prawda dla cie­bie. Więc nie ma zdań bliż­szych lub dal­szych od jakiejś prawdy przed­mio­to­wej – tylko są zda­nia lep­sze i gor­sze. Na jed­nym prze­ko­na­niu wyj­dziesz w życiu lepiej, a na dru­gim daleko nie zaje­dziesz, ale z tego nie wypływa, żeby jedno z nich było zgodne z jakąś rze­czywistością ist­niejącą poza nami, a dru­gie z nią nie­zgodne, żeby jedno było praw­dziwe, a dru­gie fał­szywe. Nie – to jest lep­sze, a tamto gor­sze, ale oba rów­nie praw­dziwe; tylko to dla mnie, a tamto dla cie­bie praw­dziwe.

W tym sztuka, żeby i sobie, i dru­gim przy­spo­rzyć jak naj­wię­cej tych lep­szych prze­ko­nań względ­nie z tych gor­szych poro­bić lep­sze – pona­pra­wiać ludz­kie prze­ko­na­nia. Metodę tylko potrzeba znać. Spo­sób tylko potrzeba mieć.

Hera­klit pod­ko­pał wiarę w sta­łość i trwa­łość rze­czy tego świata, joń­czycy i ele­aci zachwiali wiarę w świa­dec­two zmy­słów. Życie i świat zaczęły się ludziom wyda­wać niby sen; sofi­ści gło­sili, że czło­wiek jest sam twórcą tego snu mniej lub wię­cej zdol­nym.

Gor­giasz

„Nic nie ist­nieje naprawdę” mówił stary, poważny mówca, poseł i nauczy­ciel wymowy, Gor­giasz z Leon­ti­niów; nie ma nic poza nami, a gdyby nawet coś poza nami ist­niało, nie poznał­byś tego, bo prze­cież byt co innego, a pozna­nie co innego, i gdzie gwa­ran­cja, że to, co ty widzisz czy wedle naj­lep­szego prze­ko­na­nia wiesz o jakiejś rze­czy, jest zgodne z rze­czą samą? Gdyby nawet i było zgodne, gdyby nawet pozna­nie praw­dziwe było rze­czą moż­liwą – nie podzie­lił­byś się nim z dru­gimi, bo jakże swoje myśli prze­nie­siesz do głowy dru­giego. Drugi zawsze zosta­nie w swo­ich prze­ko­na­niach zamknięty, a ty w swo­ich, i żaden ze skóry wła­snej nie wysko­czy. Bytu nie­za­leż­nego nie ma i prawdy jed­nej nie ma tym samym. Są tylko zda­nia lep­sze i gor­sze.

Co zna­czy „piękno praw­dziwe” czy „dobro rze­czy­wi­ste”? Nie masz „piękna praw­dziwego” poza nami. Tobie piękne to, a mnie tamto, który z nas dwóch lepiej się wysłowi i wię­cej będzie miał do powie­dze­nia, ten prze­kona, czy raczej prze­cią­gnie na swoją stronę innych i będzie jego ideał, jego piękno na wierz­chu, a dru­gie będzie gor­sze, bo słab­sze.

Co to jest „dobro rze­czy­wi­ste”? Mnie dobre to, a tobie dobre co innego. Który z nas dwóch sil­niej­szy w gło­wie i języku, a nie­kiedy i w ręku, ten już potrafi nauczyć dru­giego, co dobre, a co złe. To, co jemu dobre, będzie wtedy dobre naprawdę. Inni pójdą za nim; on jest twórcą war­to­ści. Alboż się to nie dzieje wciąż na zgro­ma­dze­niach, gdzie uchwa­lają prawa dziś takie, a jutro inne? Nie dzie­jeż się to po mia­stach, gdzie dziś rzą­dzą majętni, jutro godni, a poju­trze tyran? Wszę­dzie prze­cież dziś to dobre, a jutro tamto, zależ­nie od tego, kto przy wła­dzy. „Wszystko pły­nie” na tym polu i walka jest matką wszyst­kiego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Pal­lada – w mito­lo­gii grec­kiej przy­do­mek bogini Ateny. [wróć]

2.Powsta­nie Joń­czy­ków – nie­pod­le­gło­ściowy zryw Gre­ków z Azji Mniej­szej prze­ciwko pano­wa­niu per­skiemu (499–494 p.n.e.). [wróć]

3.Mara­ton – miej­sce bitwy sto­czo­nej w roku 490 p.n.e., w któ­rej woj­ska ateń­skie pod dowódz­twem Mil­tia­desa poko­nały armię per­ską. [wróć]

4.mia­sta związ­kowe – sojusz miast-państw grec­kich z obszaru M. Egej­skiego, powsta­łego w 478 p.n.e. w celu wspól­nej walki z Per­sją, na któ­rych czele stały Ateny. [wróć]

5.Pery­kles (ok. 495–429 p.n.e.) – ateń­ski poli­tyk i mówca, refor­ma­tor ateń­skiej demo­kra­cji. [wróć]

6.Beota – miesz­ka­niec Beocji, przez Ateń­czy­ków uwa­żani byli za ocię­ża­łych na umy­śle. [wróć]

7.Spar­tiata – peł­no­prawny oby­wa­tel Sparty, naj­wyż­sza z trzech grup spo­łecz­nych, na które dzie­lili się Spar­ta­nie. [wróć]

8.Eleu­sis – mia­sto w Attyce, ośro­dek kultu bogini Deme­ter i jej córki Per­se­fony, znany z odby­wa­ją­cych się corocz­nie miste­riów eleu­zyj­skich. [wróć]

9.Pana­te­naje – święto upa­mięt­nia­jące naro­dziny bogini Ateny, patronki mia­sta, któ­rego głów­nym punk­tem była pro­ce­sja na Akro­pol, gdzie ofia­ro­wy­wano Ate­nie wspa­niałą szatę (peplos). [wróć]

10.Ter­mo­pile – miej­sce bitwy sto­czo­nej mię­dzy Per­sami i Gre­kami w 480 p.n.e. [wróć]