Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Naprawdę mam na imię Severian. Przyjaciele, których nigdy nie miałem zbyt wielu, nazwali mnie Severianem Kulawym. Żołnierze, których niegdyś miałem mnóstwo, choć nie aż tak wielu, jakbym chciał, nazywali mnie Severianem Wielkim. Nieprzyjaciele, którzy mnożyli się jak muchy na bitewnych polach zasłanych trupami, nazywali mnie Severianem Oprawcą. Byłem ostatnim Autarchą Wspólnoty, a tym samym jedynym prawowitym władcą planety znanej podówczas jako Urth.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
rozdział I
Grotmaszt
Cisnąwszy jeden manuskrypt w ocean czasu, zaczynam pisać na nowo. Bez wątpienia jest to niedorzeczność, ja jednak zachowałem jeszcze tyle zdrowego rozsądku, aby zdawać sobie sprawę, iż nikt nigdy nie przeczyta tych słów, nawet ja sam. Pozwólcie mi więc wyjaśnić, nie wiadomo komu i po co, kim jestem oraz co takiego uczyniłem naszej Urth.
Naprawdę mam na imię Severian. Przyjaciele, których nigdy nie miałem zbyt wielu, nazywali mnie Severianem Kulawym. Żołnierze, których niegdyś miałem mnóstwo, choć nie aż tak wielu, jak bym chciał, nazywali mnie Severianem Wielkim. Nieprzyjaciele, którzy mnożyli się jak muchy na bitewnych polach zasianych trupami, nazywali mnie Severianem Oprawcą. Byłem ostatnim Autarchą Wspólnoty, a tym samym jedynym prawowitym władcą planety znanej podówczas jako Urth.
Pisanie jest jak choroba. Kilka lat temu (jeśli czas ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie) siedziałem w mojej kabinie na pokładzie statku dowodzonego przez Tzadkiela, odtwarzając z pamięci księgę, którą spłodziłem w komnatach Domu Absolutu. Niczym kopista pracowicie wodziłem piórem, przenosząc na papier tekst zamknięty w mojej głowie, w poczuciu, że oto dokonuję ostatniego sensownego – a raczej bezsensownego – czynu w życiu.
Pisałem, kładłem się spać, a potem wstawałem i na nowo siadałem do pisania, aż wreszcie dotarłem do chwili, kiedy wszedłem do wieży nieszczęsnej Valerii i usłyszałem, jak ściany budowli, a także wszystkich dokoła, mówią do mnie. Wtedy właśnie poczułem, jak na ramiona spada mi dostojny ciężar męskości i zrozumiałem, że już nie jestem młodzieńcem. Dziesięć lat wcześniej – tak mi się przynajmniej wydawało – pisałem o tym samym w Domu Absolutu; teraz od tamtych dni dzieli mnie całe stulecie, a może nawet więcej.
Wziąłem ze sobą na pokład wąską ołowianą szkatułę z ciasno dopasowanym wiekiem. Tak jak się spodziewałem, było w niej akurat tyle miejsca, żeby upchnąć rękopis. Zamknąłem starannie wieko, po czym ustawiłem pistolet na najmniejszą moc i stopiłem krawędzie pokrywy, łącząc ją ze ściankami pojemnika.
Żeby wydostać się na pokład, trzeba pokonać niezwykłe tajemnicze korytarze, w których często rozbrzmiewa przedziwny głos, czasem trudno słyszalny, ale zawsze zrozumiały. Dotarłszy do włazu, należy przywdziać powietrzny strój, niewidzialny pęcherz atmosfery utrzymywanej wokół ciała działaniem naszyjnika ze lśniących metalowych cylindrów. Strój składa się z kaptura, koszuli, spodni, butów oraz rękawic, przy czym te ostatnie nie izolują całkowicie rąk od świata zewnętrznego; kiedy człowiek chwyci się czegoś w próżni, lodowate zimno szybko przenika do palców.
Statki żeglujące między słońcami w niczym nie przypominają tych z Urth. Przede wszystkim mają mnóstwo pokładów, tak że przekroczywszy reling jednego, natychmiast wchodzi się na następny. Pokłady są z drewna, które lepiej radzi sobie z okrutnym mrozem, ale pod spodem jest metal i kamień.
Z każdego pokładu wyrastają maszty sto razy wyższe od Wieży Sztandaru w naszej Cytadeli. Na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie proste, ale kiedy spojrzeć na nie od nasady ku szczytowi, łatwo zauważyć, że wyginają się delikatnie pod naporem słonecznego wiatru.
Nie sposób ich policzyć. Na każdym jest tysiąc rei, każda reja podtrzymuje srebrny lub fuliginowy żagiel, tak że jeśli ktoś chce zobaczyć odległe słońca, pyszniące się bielą, fioletem, lazurem i różem, musi zdrowo się natrudzić, by dojrzeć choć kilka z nich między wydętymi żaglami, zupełnie jakby szukał ich w przerwach między chmurami na jesiennym nocnym niebie.
Dowiedziałem się od stewarda, że czasem żeglarz, który wdrapie się na któryś z masztów, przez nieuwagę rozluźni uchwyt i odpadnie od rei. Na Urth taki nieszczęśnik runąłby na pokład i zginął na miejscu, ale tutaj nic takiego mu nie grozi. Chociaż statek jest ogromny i pełen niewyobrażalnych skarbów, chociaż my, a więc załoga i pasażerowie, znajdujemy się wielekroć bliżej jego środka, niż mielibyśmy do środka Urth, stąpając po jej powierzchni, to siła przyciągania jest zaskakująco niewielka. Nieostrożny żeglarz płynie wśród lin i żagli niczym puch ostu, jedyne zaś cierpienie, jakiego doświadcza, spowodowane jest docinkami towarzyszy – co prawda nie słyszy ich głosów, ale wie, że naśmiewają się z niego do rozpuku. Próżnia tłumi wszystkie dźwięki, a żeby porozumieć się z innym człowiekiem, trzeba zbliżyć się do niego na tyle, by dwa pęcherze powietrza połączyły się w jeden. Słyszałem, że gdyby tak nie było, nieustanny ryk słońc doprowadziłby wszechświat do obłędu.
Jednak wówczas, kiedy wyszedłem na pokład z ołowianym pojemnikiem pod pachą, nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy. Powiedziano mi tylko, że muszę założyć metalowy naszyjnik oraz że przechodząc przez właz, muszę najpierw zamknąć wewnętrzne drzwi, a dopiero potem otworzyć zewnętrzne, w drodze powrotnej zaś postąpić odwrotnie. Wyobraźcie więc sobie moje zdumienie, gdy wreszcie znalazłem się na zewnątrz.
Nade mną pięły się w górę maszty, reje i żagle, kondygnacja nad kondygnacją, stłoczone tak ciasno, że wydawało się, iż nie zostawią ani trochę miejsca dla gwiazd. Olinowanie przypominało pajęczynę utkaną przez pająka wielkości statku, sam statek natomiast był większy od niejednej wyspy rządzonej przez możnowładcę uważającego się niemal za monarchę. Pokład rozciągał się przede mną jak bezkresna równina; po to, by postawić na nim stopę, musiałem przywołać na pomoc całą swą odwagę.
Ponieważ do tej pory nie opuszczałem kabiny, nie zdawałem sobie sprawy, że ważę tylko jedną ósmą tego, co na Urth. Teraz czułem się jak duch albo raczej jak człowiek z papieru, odpowiedni mąż dla papierowych dam, których suknie malowałam jako dziewczynka kolorowymi kredkami. Wiatr wiejący od odległych słońc nie dorównuje siłą najsłabszemu zefirkowi, ja jednak czułem jego podmuchy i bałem się, że któryś z nich porwie mnie ze sobą. Nie tyle stąpałem po pokładzie, co unosiłem się nad nim; teraz wiem, że było tak naprawdę, ponieważ utrzymywane siłą naszyjnika powietrze otaczało także moje stopy, nie pozwalając podeszwom butów na zetknięcie z deskami pokładu.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś żeglarza, który doradziłby mi, którędy powinienem się wspinać. Sądziłem, iż będzie ich wielu, jak na pokładach statków przemierzających oceany Urth, tymczasem nie zobaczyłem ani jednego. Po to, by nie zużywać niepotrzebnie powietrznych skafandrów, większą część podróży spędzają we wnętrzu statku, wychodząc na zewnątrz jedynie w razie potrzeby, czyli bardzo rzadko. Zawołałem głośno, ale, rzecz jasna, nie otrzymałem odpowiedzi.
W odległości zaledwie kilku łańcuchów dostrzegłem podstawę masztu, lecz natychmiast zrozumiałem, iż nie zdołam się na niego wdrapać, ponieważ był grubszy od najpotężniejszego drzewa, jakie kiedykolwiek wyrosło w naszych lasach, i tak gładki, jakby wykonano go z metalu. Ruszyłem przed siebie, obawiając się dziesiątków wyimaginowanych niebezpieczeństw, nieświadom rzeczywistych zagrożeń, jakie zawisły nad moją głową.
Rozległe pokłady są zupełnie płaskie, dzięki czemu marynarze mogą dawać sobie znaki nawet na znaczną odległość; gdyby były zakrzywione i gdyby każdy punkt na ich powierzchni znajdował się w jednakowej odległości od środka statku, żeglarze niknęliby sobie z oczu, tak jak z oczu wachtowych nikną statki żeglujące po morzach, kiedy odpłyną wystarczająco daleko, by skryć się za wypukłością Urth. Ponieważ są płaskie, wydają się lekko pochylone, chyba że stoi się dokładnie pośrodku. W związku z tym wydawało mi się, że – lekki jak piórko – wspinam się po zboczu widmowego wzgórza.
Wspinaczka trwała co najmniej pół wachty. Cisza – tak nieprzenikniona, że bardziej materialna od samego statku – leżała mi na duszy nieznośnym ciężarem. Słyszałem jedynie swoje lekkie, niepewne stąpnięcia, czasem zaś czułem delikatne drżenie pokładu pod stopami i to wszystko. Od kiedy jako mały chłopiec zacząłem uczęszczać na lekcje do mistrza Malrubiusa, wiedziałem, że przestrzeń między słońcami wcale nie jest pusta, gdyż przemierza ją wiele setek, a może nawet tysięcy statków. Później przekonałem się, iż przebywają tam również żywe stworzenia, takie jak gigantyczna wodnica, z którą zetknąłem się dwa razy, a także skrzydlata istota, która mignęła mi między kartami księgi ojca Inire.
Teraz spłynęło na mnie zupełnie nowe objawienie; dowiedziałem się oto, iż te wszystkie statki i ogromne stworzenia stanowią zaledwie coś w rodzaju garści nasion rzuconych na pustynię, która nawet po skończonym zasiewie jest tak samo pusta jak przedtem. Z pewnością zawróciłbym wówczas i ruszył w drogę powrotną do kabiny, gdyby nie świadomość, że jak tylko tam dotrę, zraniona duma natychmiast znowu wygna mnie na pokład.
Wreszcie zbliżyłem się do misternej pajęczyny takielunku, czasem lśniącej w blasku gwiazd, czasem niknącej w cieniu rzucanym przez sąsiedni, wyższy pokład. Choć liny wydawały się takie cienkie i delikatne, to każda z nich była grubsza od potężnych kolumn naszej katedry.
Oprócz powietrznego stroju miałem na sobie także czarną wełnianą opończę; podwinąłem jej skraj i obwiązałem go sobie wokół pasa, do utworzonej w ten sposób sakwy włożyłem ołowiany pojemnik, następnie zaś z całej siły odbiłem się zdrową nogą od pokładu.
Ponieważ czułem się jak istota nie z ciała i kości, lecz z puchu i piór, wyobrażałem sobie, iż będę wznosił się powoli, dostojnie, jak owi nieroztropni żeglarze pływający między rejami. Stało się zupełnie inaczej. Dałem susa większego niż ktokolwiek tu, na Ushas, ale choć leciałem w górę, moja prędkość wcale się nie zmniejszała. Uczucie było zarazem wspaniałe i przerażające.
Wkrótce przerażenie wzięło górę nad zachwytem, ponieważ nie byłem w stanie utrzymać sensownej pozycji; nogi uciekły spode mnie, przekręciłem się na bok, potem zacząłem powoli obracać się w pustce jak miecz wyrzucony w powietrze ręką triumfującego zwycięzcy.
Lśniąca lina przemknęła obok mnie tuż poza zasięgiem moich ramion. Usłyszałem zduszony okrzyk i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wyrwał się z mojej piersi. W górze pojawiła się druga lina; pędziłem ku niej, jakby była moim śmiertelnym wrogiem, którego postanowiłem obalić siłą uderzenia. Zdołałem chwycić ją obiema rękami, choć niewiele brakowało, a ramiona wyskoczyłyby mi ze stawów barkowych, ołowiany pojemnik zaś, który gnany rozpędem, chciał lecieć dalej, stałby się przyczyną mojej śmierci, gdyż związana opończa przesunęła się z pasa na szyję i prawie mnie udusiła. Nie zwolniłem jednak uchwytu, dodatkowo oplotłem lodowato zimną linę obiema nogami, a po chwili zdołałem nawet głębiej odetchnąć.
W ogrodach Domu Absolutu żyło sporo nadrzewnych małp, a ponieważ służba (szczególnie ta zajmująca się najbrudniejszymi i najbardziej pospolitymi pracami) często zabijała je i pakowała do garnka, unikały ludzi, zachowując wobec nich ostrożny dystans. Wielokrotnie obserwowałem je z zazdrością, jak śmigają po konarach albo bez wysiłku przeskakują z gałęzi na gałąź, nie zwracając uwagi na wołanie głodnej Urth, czyhającej na ich najmniejszy błąd. Teraz sam musiałem przeistoczyć się w takie zwierzę. Ledwo wyczuwalne ciążenie podpowiadało mi, że dół jest tam, gdzie pokład, lecz mój sparaliżowany przerażeniem umysł nie potrafił wyciągnąć z tego faktu żadnych wniosków. Zawiodły nawet wspomnienia: może i kiedyś już skądś spadłem, ale teraz nic z tego nie wynikało.
Na szczęście linę można było potraktować także jako coś w rodzaju ścieżki; w górę szło się równie łatwo jak w dół, a ponieważ plecionka z niezliczonych włókien dawała doskonałe oparcie dla stóp, dostarczając jednocześnie mnóstwa uchwytów dla rąk, podążyłem w górę niczym jakieś zwierzę o niezgrabnych, długich kończynach, na przykład wystraszony zając przeprawiający się po zwalonym pniu na drugi brzeg strumienia.
Niebawem dotarłem do rei podtrzymującej niższy żagiel gniezdny; zatrzymałem się tam na chwilę, po czym przeskoczyłem na inną, cieńszą linę, z tej zaś na kolejną. Przy następnej rei stwierdziłem, że już się nie wspinam; szept podpowiadający mi, gdzie jest dół, ucichł, szarobrązowy kadłub statku zaś stał się po prostu jakimś gigantycznym obiektem majaczącym na granicy mojego pola widzenia.
Po przeciwnej stronie nadal odgradzały mnie od nieba srebrzyste żagle. Było ich chyba tyle samo co wtedy, gdy zaczynałem wspinaczkę. Po prawej i po lewej wznosiły się maszty wyrastające z innych pokładów, dziesiątki, może nawet setki nieskończenie wysokich kolumn, pochylone pod rozmaitymi kątami, oddzielone od siebie odległościami, które przypuszczalnie należało liczyć w milach. Niczym wyciągnięte palce Prastwórcy wskazywały drogę ku krańcom wszechświata. Górne żagle, choć tak wielkie, przypominały zaledwie drobniutkie skrawki folii migoczące wśród gwiazd. Stąd mogłem już bezpiecznie cisnąć ołowiany pojemnik w pustkę, aby gdzieś, kiedyś (jeśli taka byłaby wola Prastwórcy) odnalazła go istota należąca do jakiejś obcej rasy.
Nie uczyniłem tego jednak, gdyż powstrzymały mnie myśl i wspomnienie. Wspomnienie dotyczyło postanowienia, jakie podjąłem w trakcie pracy nad rękopisem: przyrzekłem sobie wtedy, że powierzę go pustce dopiero po tym, jak nasz statek przedrze się na drugą stronę tkaniny czasu. Po tej stronie, na jednej z półek w bibliotece mistrza Ultana, zostawiłem przecież już pierwszy manuskrypt; było więc jasne, że przetrwa najwyżej tak długo, jak długo będzie istniała Urth.
Ten egzemplarz był przeznaczony dla kogo innego. Nawet gdybym nie zdołał poradzić sobie z czekającą mnie próbą, dzięki niemu przesłałbym maleńką cząstkę naszego świata poza granice kosmosu.
Teraz spoglądałem na słońca tak odległe, że nie sposób było dostrzec otaczających je planet, mimo iż niektóre z nich są z pewnością większe od Serenusa, na skupiska gwiazd dostrzegalne zaledwie jako jeden, słabo świecący punkcik i zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby to wszystko okazało się za małe dla moich ambicji. Czyżby wszechświat zdążył tak bardzo urosnąć, na przekór mędrcom twierdzącym, jakoby proces rozprzestrzeniania się został już dawno zahamowany? A może to ja urosłem?
Myśl właściwie nie była myślą, tylko instynktowną, niemożliwą do pohamowania żądzą: pragnąłem dotrzeć na sam szczyt. Teraz mógłbym bronić mego postanowienia, twierdząc, jakobym zdawał sobie sprawę, że druga taka okazja może się już nie nadarzyć albo że nie wypadało mi ugiąć się przed wyzwaniem, któremu wielokrotnie potrafili sprostać zwykli marynarze, i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to byłyby nieudolne próby znalezienia racjonalnego uzasadnienia, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o coś znacznie prostszego. Otóż od wielu lat jedyną radością, jakiej okazjonalnie mogłem zaznać, była radość zwycięstwa, teraz natomiast znowu poczułem się chłopcem. Dawno temu marzyłem, by wspiąć się na szczyt Wielkiej Wieży; nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że sama Wielka Wieża może pragnąć wzbić się w niebo. Ten statek już to uczynił i z każdym uderzeniem serca wznosił się coraz wyżej, a ja chciałem wznosić się razem z nim.
Im wyżej byłem, tym łatwiej mogłem się poruszać, a jednocześnie tym bardziej niebezpieczna stawała się moja wyprawa. Nie ważyłem już nic. Przeskakiwałem z liny na linę, z rei na reję, odpoczywałem przez chwilę, po czym dawałem kolejnego ogromnego susa.
W pewnej chwili pomyślałem sobie, że nie ma żadnego powodu, dla którego musiałbym robić tyle przystanków w drodze ku wierzchołkowi masztu. Zaraz po tym wystartowałem jak jedna z rakiet, które w najkrótszą noc roku wystrzeliwuje się z ogrodów Domu Absolutu; bez trudu mogłem sobie wyobrazić, że syczę jak one, ciągnąc za sobą płomienisty ogon i sypiąc deszczem różnobarwnych iskier.
Żagle i liny defilowały przede mną w niekończącej się procesji. Nagle w dość znacznej odległości dostrzegłem zawieszony nieruchomo – tak mi się w każdym razie wydawało – przedmiot, złocisty, otoczony czymś w rodzaju szkarłatnej obręczy. Uznałem, że jest to jakiś przyrząd nawigacyjny, umieszczony tam, gdzie można było dostrzec gwiazdy, albo zwykłe narzędzie, pozostawione przez nieuwagę na pokładzie, które pod wpływem niewielkiej zmiany kursu popłynęło w przestrzeń.
Nadal szybowałem w niezmąconej ciszy.
Kiedy w moim polu widzenia pojawił się mars grotmasztu, wyciągnąłem rękę, by złapać się fału. Był niewiele grubszy od mego palca, choć każdy z żagli miał powierzchnię kilkunastu dużych łąk.
Chybiłem, a zaraz potem fał znalazł się poza zasięgiem moich rąk. Podobnie jak drugi.
Do trzeciego zabrakło mi co najmniej dwóch łokci.
Usiłowałem zawrócić jak pływak, ale zdołałem tylko podkurczyć nogę. Grube liny, w liczbie ponad stu, skończyły się już dawno temu. Przed chwilą minąłem ostatni fał. Została mi jeszcze jedna wanta, ale zdołałem tylko musnąć ją końcami palców.
rozdział II
Piąty żeglarz
Zrozumiałem, że oto nadszedł kres mego życia. Podróżując na pokładzie „Samru”, zauważyłem, że za rufę jest przerzucona długa lina, bez wątpienia z myślą o niefortunnych marynarzach, którym zdarzyłoby się wypaść za burtę. Nie miałem pojęcia, czy nasz statek też ciągnie taką linę, ale nawet gdyby tak było, to niewiele by mi to dało. Trudność mego położenia (z trudem opieram się pokusie, żeby nie użyć słowa „nieszczęście”) nie wynikała z faktu, że wyleciałem za burtę i zostałem za rufą, tylko na tym, że wzniosłem się ponad las masztów, ba, wznosiłem się nadal – a raczej po prostu leciałem, bo przecież równie dobrze mógłbym spadać głową naprzód – z prędkością, jaką uzyskałem po ostatnim odbiciu.
W dole, a w każdym razie pod moimi stopami, statek kurczył się jak srebrzysty kontynent najeżony czarnymi masztami przypominającymi smukłe czułki koników polnych. Wokół mnie płonęły gwiazdy, jasne i różnobarwne, jakich nie można zobaczyć z powierzchni Urth. Przez chwilę – nie z nadmiaru odwagi, lecz dlatego, że odwaga opuściła mnie wraz z umiejętnością logicznego myślenia – rozglądałem się w jej poszukiwaniu. Powinna być zielona jak księżyc, z wyraźnymi białymi plamami w miejscach, gdzie lądy i morza skryły się pod lodowymi czapami. Nie udało mi się jednak odszukać ani jej, ani nasyconego szkarłatem dysku starego słońca.
Zaraz potem uświadomiłem sobie, że szukałem w niewłaściwym miejscu. Jeżeli Urth w ogóle była widoczna, to powinna znajdować się za rufą. Natychmiast skierowałem tam wzrok i ujrzałem… nie, nie naszą Urth, lecz rozszerzający się wieloramienny wir fuliginu koloru ciemniejszego od najgłębszej czerni. Wyglądał tak, jakby składał się z samej nicości, ale otaczał go pierścień różnobarwnego światła, coś w rodzaju koła utworzonego z miliarda roztańczonych gwiazd.
Przegapiłem cud. Cud nastąpił wtedy, kiedy ja utrwalałem na papierze jakieś napuszone zdanie o mistrzu Gurloesie albo o wojnie z Ascianami. Rozdarliśmy tkaninę czasu, fuliginowy wir zaś wyznaczał koniec wszechświata.
Albo jego początek. Jeśli początek, to na kolorowy pierścień gwiazd składały się młode, dopiero co narodzone słońca, a wobec tego był to jedyny naprawdę magiczny pierścień, jaki kiedykolwiek pojawi się w tym wszechświecie. Rozłożyłem szeroko ręce na ich powitanie i wydałem radosny okrzyk, choć oprócz mnie mógł go usłyszeć jedynie Prastwórca.
Zaraz potem wydobyłem z opończy ołowianą szkatułę, uniosłem ją oburącz nad głowę i ze szczęśliwym uśmiechem na ustach cisnąłem z całej siły byle dalej od mego niewidocznego bąbla powietrza, byle dalej od zaśmieconego sąsiedztwa statku, byle dalej od wszechświata, z którego przybywaliśmy. Ołowiany pojemnik z moim rękopisem w środku stanowił ostatni dar złożony młodemu kosmosowi przez stary, odchodzący w niebyt.
Natychmiast pochwyciło mnie przeznaczenie i pchnęło do tyłu – nie prosto w dół, ku temu samemu miejscu na pokładzie, z którego zacząłem wspinaczkę, bo wówczas na pewno przypłaciłbym to życiem, ale w dół i nieco do przodu, w związku z czym już po chwili minąłem szczyt „mojego” masztu. Odwróciłem głowę, mało nie skręcając sobie przy tym karku, by w porę wypatrzyć następny, ale następnego nie było. Przemknąłem tuż nad górną reją – gdybym leciał trochę niżej, ani chybi roztrzaskałbym sobie o nią głowę – z tak wielką prędkością, że nawet nie próbowałem jej złapać, a zaraz potem stało się dla mnie jasne, iż wyprzedziłem statek.
Kiedy wreszcie pojawił się kolejny z niezliczonych masztów, spoglądałem na niego z wielkiej odległości i pod przedziwnym kątem. Żagle zdawały się rosnąć na nim jak liście na drzewie, już nie prostokątne jak te, które oglądałem do tej pory, lecz trójkątne. Przez jakiś czas wydawało mi się, że jego także wyprzedzę, potem zaś, że w niego uderzę. W ostatniej chwili dostrzegłem cienki jak konopna linka sztag i chwyciłem się go kurczowo.
Przez pewien czas, dysząc ciężko, trzepotałem jak chorągiew na wietrze, potem zaś odepchnąłem się co sił w ramionach i poszybowałem wzdłuż bukszprytu – gdyż ten ostatni, pochylony pod niezwykłym kątem maszt był oczywiście bukszprytem. Nie obchodziło mnie, że mogę roztrzaskać się o dziób statku; pragnąłem tylko tego, by wreszcie dotknąć kadłuba, wszystko jedno gdzie i w jaki sposób.
Tymczasem zamiast na kadłub wpadłem na sztagzel i począłem zsuwać się po ogromnej srebrzystej powierzchni; istotnie, zdawał się nie mieć grubości ani wagi, tylko samą powierzchnię, jakby zestaloną z nieskończenie cienkich pasemek światła. Nabrałem prędkości na spadku, wyhamowałem na przeciwległej krzywiźnie, obróciłem się kilka razy, po czym zsunąłem na pokład.
Nie miałem pojęcia, czy wróciłem na ten sam, z którego nie tak dawno wyruszyłem. Leżałem nieruchomo, bez tchu w piersi, próbując zapanować nad potwornym bólem uszkodzonej nogi. Przyciąganie statku było tak słabe, że bałem się, iż lada podmuch słonecznego wiatru oderwie mnie od desek i ciśnie w lodowatą przestrzeń.
Czas mijał, a ja wciąż dyszałem jak po wyczerpującym biegu; dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że zapewne kończy się zapas powietrza i mój metalowy naszyjnik nie zdoła utrzymać mnie przy życiu wiele dłużej. Na wpół uduszony dźwignąłem się na nogi (mimo osłabienia mało co nie wzleciałem nad pokład), potoczyłem dokoła błędnym spojrzeniem, dostrzegłem klapę włazu w odległości zaledwie kilku kroków ode mnie, zataczając się, dokuśtykałem do niej, szarpnąłem ostatkiem sił, runąłem do środka i zatrzasnąłem ją za sobą. Wewnętrzne drzwi otworzyły się same.
Natychmiast poczułem powiew świeżego powietrza, jakbym siedział w dusznej celi, do której wtargnął ożywczy, rześki wiatr. Zdjąłem naszyjnik, po czym wyszedłem na korytarz, oparłem się o ścianę i długo upajałem się czystym, chłodnym powietrzem, nie interesując się zupełnie tym, gdzie jestem; wystarczała mi błoga świadomość, że wróciłem do wnętrza statku, że nie błąkam się już wśród jego takielunku.
Korytarz był wąski, pełen niemal płynnego błękitnego blasku sączącego się ze ścian i sufitu. Jak wiesz, czytelniku, zapamiętuję wszystko, co mnie otacza i co dzieje się wokół mnie, chyba że śpię albo jestem nieprzytomny. W trakcie podróży zdążyłem już poznać wszystkie korytarze łączące moją kabinę z włazem, przez który wyszedłem na pokład, lecz teraz z pewnością nie znajdowałem się w żadnym z nich. Tamte przypominały salony wiejskich dworków, gdyż na ich ścianach wisiały obrazy, posadzki zaś były z lakierowanego drewna; tutaj na podłodze leżała zielona wykładzina podobna do trawy, której drobniutkie źdźbła zdawały się wgryzać w podeszwy moich butów miniaturowymi ząbkami.
Stanąłem wobec trudnego wyboru. Za plecami miałem właz; mogłem ponownie wyjść na zewnątrz i rozpocząć poszukiwania właściwego pokładu. Mogłem też ruszyć przed siebie tym rzęsiście oświetlonym korytarzem, prowadząc poszukiwania od wewnątrz. Naturalnie wiązało się z tym poważne niebezpieczeństwo, że zgubię się w trzewiach ogromnego statku, ale czy było to gorsze od zagrożeń, które czyhały wśród żagli, lin i masztów, a także dalej, w nieskończonej pustce rozciągającej się między słońcami?
Wciąż jeszcze zastanawiałem się, jaką podjąć decyzję, kiedy do moich uszu dobiegły ludzkie głosy. Przypomniało mi to, że w dalszym ciągu mam opończę zawiązaną idiotycznie wokół pasa; pośpiesznie rozsupłałem węzeł, a chwilę potem zza zakrętu korytarza wyszli ci, których głosy wcześniej usłyszałem.
Wszyscy byli uzbrojeni, lecz na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Jeden wyglądał całkiem zwyczajnie, jak ludzie, których o każdej porze dnia można było spotkać przy nabrzeżach w Nessus. Drugi należał do rasy, z jaką jeszcze nie miałem okazji się zetknąć w moich wędrówkach: był wysoki jak arystokrata, skórę zaś miał nie różowobrązową (a więc białą wedle nomenklatury stosowanej w tych sprawach), lecz naprawdę białą jak morska piana, na głowie zaś równie białe włosy. Trzecią osobą była kobieta niewiele niższa ode mnie, za to nadzwyczaj potężna i bardzo grubej kości. Za tą trójką, sprawiając wrażenie, że gna ją przed sobą, szła postać przypominająca barczystego mężczyznę w kompletnej zbroi.
Przypuszczam, że minęliby mnie bez słowa, ale ja postąpiłem krok naprzód, stanąłem na środku korytarza, zmuszając ich do zatrzymania, po czym wyjaśniłem, w jak nieprzyjemnej znalazłem się sytuacji.
– Już o tym zameldowałem – poinformowała mnie postać w zbroi. – Ktoś po ciebie przyjdzie albo ja odprowadzę cię do kajuty. Na razie musisz pójść z nami.
– A dokąd idziecie? – zapytałem, lecz on już się odwrócił i dał znak dwóm mężczyznom, by szli dalej.
– Chodź – szepnęła kobieta, po czym niespodziewanie pocałowała mnie w usta.
Pocałunek nie trwał długo, ale była w nim brutalna namiętność. Zaraz potem położyła rękę na moim ramieniu i zacisnęła palce tak mocno, jak mógłby to uczynić silny mężczyzna.
– Musisz z nami pójść, bo w przeciwnym razie nie będą wiedzieli, gdzie cię szukać, jeśli w ogóle zechcą zadać sobie tyle trudu – wyjaśnił prosty marynarz (w rzeczywistości wcale nie wyglądał pospolicie, gdyż miał pogodną, dość przystojną twarz oraz płowe włosy południowca). – Nie byłoby najgorzej, gdyby nie zechcieli.
– Może będziesz mógł mi pomóc – powiedział białowłosy mężczyzna.
Pomyślałem sobie, że widocznie mnie rozpoznał. Zależało mi na pozyskaniu jak największej liczby sojuszników, więc odparłem, że naturalnie uczynię to, jeśli tylko zdołam.
– Na Danaidesa, bądźcie wreszcie cicho! – syknęła kobieta, po czym zapytała mnie szeptem: – Masz broń?
Pokazałem jej pistolet.
– Musisz bardzo uważać, posługując się nim we wnętrzu statku. Ustaw go na najmniejszą moc.
– Już to zrobiłem.
Cała czwórka dźwigała arkebuzy, broń bardzo podobną do muszkietów, tyle że o krótszym, a zarazem grubszym łożysku i cieńszej lufie. Oprócz tego kobieta miała za paskiem sztylet o długim ostrzu, mężczyźni natomiast krótkie, ciężkie maczety.
– Jestem Purn – przedstawił się ten z jasnymi włosami.
– Severian.
Uścisnąłem wyciągniętą rękę. Była duża, o szorstkiej skórze i bardzo silna.
– Ona nazywa się Gunnie…
– Burgundofara – poprawiła go kobieta.
– Wszyscy mówimy na nią Gunnie. – Wskazał na mężczyznę o białej skórze. – A ten to Idas.
– Cisza! – syknął człowiek w zbroi, spoglądając w kierunku. z którego cała czwórka niedawno nadeszła. Jeszcze nie widziałem. żeby ktoś potrafił odwrócić głowę pod takim kątem.
– A jak on się nazywa? – zapytałem szeptem Purna.
Odpowiedziała mi Gunnie.
– Sidero.
Odniosłem wrażenie, że spośród ich trojga ona najmniej się go obawia.
– Dokąd nas prowadzi?
Sidero wyprzedził nas i otworzył niewyróżniające się niczym szczególnym drzwi w ścianie korytarza.
– Chodźcie tutaj. To dobre miejsce. Dysponujemy przewagą. Rozproszyć się. Ja zajmę centralną pozycje w szyku. Czekać, aż zaatakują. Obowiązuje sygnalizacja dźwiękowa.
– Na litość Prastwórcy, o czym on mówi? – zapytałem.
– Polujemy na znajdy – wymamrotała Gunnie. – Nie przejmuj się za bardzo Siderem. Strzelaj tylko wtedy, jeśli będziesz uważał, że grozi ci niebezpieczeństwo.
Mówiąc to, popychała mnie w kierunku otwartych drzwi.
– Nie obawiaj się. Wątpię, żebyśmy tutaj coś znaleźli – odezwał się Idas i stanął tak blisko za moimi plecami, że odruchowo zrobiłem krok naprzód.
Znalazłem się w całkowitej ciemności, ale natychmiast wyczułem, że nie stoję już na zwykłej podłodze, lecz na jakichś ażurowych płytach, oraz że pomieszczenie, do którego wszedłem, jest znacznie większe niż zwykła kajuta czy nawet duży pokój.
Poczułem na policzku muśnięcie włosów Gunnie, a zaraz potem owiał mnie zapach jej perfum i potu.
– Włącz światło, Sidero. Nic nie widać.
Światło miało znacznie bardziej żółty odcień niż to, które płonęło w korytarzu, i zdawało się wysysać barwy ze wszystkiego, co znalazło się w jego zasięgu. Staliśmy, zbici w ciasną gromadkę, na pomoście z czarnych prętów grubości serdecznego palca. Za jego krawędzią, niezabezpieczoną żadną barierką, otwierała się przepaść, która bez trudu pomieściłaby Wieżę Matachina. Znajdujący się tuż nad naszymi głowami sufit przypuszczalnie stanowił spodnią stronę pokładu.
Otchłań wypełniał zwalony byle jak, wymieszany bez ładu i składu ładunek: skrzynie, bele, beczki, kontenery, maszyny i części zamienne do nich, worki (wiele z przezroczystego materiału), przeróżne rupiecie.
– Tam!
Sidero wyciągnął rękę, wskazując wąską drabinę, której delikatny, pajęczy zygzak kładł się cieniem na niebotycznej ścianie.
– Ty pierwszy – powiedziałem.
Nie musiał skoczyć ku mnie, ponieważ dzieliła nas odległość najwyżej piędzi, w związku z czym nie zdążyłem nawet sięgnąć po pistolet, a cóż dopiero mówić o jego wyciągnięciu. Chwycił mnie za ramiona ze zdumiewającą siłą, zmusił do cofnięcia się o krok, po czym pchnął brutalnie. Przez jeden lub dwa oddechy chwiałem się na krawędzi platformy, rozpaczliwie młócąc powietrze rękami, potem zaś runąłem w przepaść.
Na Urth ani chybi skręciłbym sobie kark; tu, na statku, raczej spływałem, niż spadałem ku odległej podłodze, co jednak w najmniejszym stopniu nie zmniejszyło mego przerażenia. Widziałem, jak w górze wiruje sufit i podwieszony pod nim ażurowy pomost. Zdawałem sobie sprawę, że wyląduję na plecach, a więc główny impet uderzenia będą musiały wziąć na siebie czaszka i kręgosłup, lecz nie mogłem się odwrócić. Wymachiwałem rękami, szukając jakiegoś punktu oparcia, ale znalazłem go tylko w przemykających mi przez głowę wspomnieniach, gdzie pojawił się także sztag, który niedawno ocalił mi życie. Cztery oblicza spoglądające na mnie z góry – metalowa przyłbica Sidera, białe jak kreda policzki Idasa, uśmiech Purna, piękne, dzikie rysy Gunnie – przypominały maski z koszmarnego snu. Z całą pewnością żaden nieszczęśnik zrzucony z Wieży Dzwonów nie miał aż tyle czasu na to, by kontemplować swój zbliżający się nieodwołalnie koniec.
Uderzenie było tak silne, że powietrze z głośnym ni to westchnieniem, ni to jękiem uciekło mi z piersi. Przez co najmniej sto uderzeń serca leżałem bez ruchu, dysząc ciężko, tak jak dyszałem całkiem niedawno, kiedy udało mi się dostać do wnętrza statku. Do mojego umysłu powoli torowała sobie drogę świadomość, że choć istotnie doświadczyłem upadku, to jego konsekwencje nie były wiele groźniejsze od tych, jakich zaznałbym, wypadłszy z łóżka na dywan. Usiadłem i obmacałem się pobieżnie, ale nie stwierdziłem żadnego złamania.
Istotnie wylądowałem na czymś w rodzaju dywanu z plików papieru; przemknęła mi myśl, że widocznie Sidero doskonale wiedział, iż nic mi nie grozi, ale zaraz potem tuż obok dostrzegłem jakąś przechyloną pod dziwacznym kątem maszynę, najeżoną dźwigniami i pokrętłami.
Podniosłem się na nogi. Wysoko w górze pomost był pusty, drzwi, przez które weszliśmy z korytarza, zamknięte. Rozejrzałem się w poszukiwaniu drabiny, ale maszyna, obok której stałem, zasłaniała mi niemal całą ścianę. Ruszyłem powoli wzdłuż jej boku, brodząc po kolana w zadrukowanym papierze. (Paczki były powiązane konopnym sznurkiem, który w wielu miejscach popękał, w związku z czym kartki rozsypały się po podłodze jak śnieg). Szło mi się dość trudno, choć z pewnością wielce pomocna była zmniejszona waga mego ciała.
Ponieważ patrzyłem pod nogi, wyszukując najlepszą drogę, zauważyłem stojącą przede mną istotę dopiero wtedy, kiedy niemal na nią wpadłem.
rozdział III
Kajuta
Moja ręka odruchowo sięgnęła po pistolet. Dobyłem go i wycelowałem, zanim zdążyłem o tym pomyśleć. Kosmate stworzenie przypominało sylwetką przygarbioną salamandrę, która kiedyś o mało nie spaliła mnie żywcem w Thraksie. Podświadomie oczekiwałem, że lada chwila całkiem się wyprostuje, odsłaniając płonące serce.
Tak jednak nie uczyniło, a ja nie nacisnąłem spustu. Przez jakiś czas oboje staliśmy bez ruchu, a potem stworzenie rzuciło się do ucieczki, gramoląc się przez skrzynie i przeskakując worki niczym nieporadne szczenię goniące żywą futrzaną kulkę, którą było ono samo. Dopiero teraz uległem temu okrutnemu instynktowi, nakazującemu ludziom zabijać wszystko, co okazuje przed nimi lęk, i strzeliłem. Promień (potencjalnie wciąż śmiertelnie niebezpieczny, mimo iż przesunąłem regulator w najniższe położenie, aby zasklepić szczelinę między wiekiem a ściankami ołowianego pojemnika) trafił w jakąś metalową sztabę, która zadźwięczała jak dzwon. Włochata istota, kimkolwiek była, uskoczyła w bok, a w następnej chwili znikła za wielkim posągiem spowitym w ochronny kokon.
Ktoś krzyknął; odniosłem wrażenie, iż poznaję zmysłowy kontralt Gunnie. Zaraz potem rozległ się odgłos bardzo podobny do śpiewu strzały wypuszczonej z łuku, potem zaś drugi okrzyk, już z pewnością nie kobiecy.
Kudłaty stwór pojawił się w tym samym miejscu, w którym przed chwilą zniknął, ale tym razem zdołałem nad sobą zapanować i nie nacisnąłem spustu. Strzelił natomiast Purn, trzymając arkebuz w taki sposób, jakby to była włócznia. Zamiast oślepiającej ognistej kuli, którą spodziewałem się ujrzeć, z lufy wytrysnął jakby sznur, giętki i czarny w tym niezwykłym świetle, i pomknął w kierunku ofiary z owym świszcząco-śpiewnym odgłosem, który nie tak dawno dotarł do moich uszu.
Uderzywszy w plecy włochatego stworzenia, owinął się wokół niego dwa razy, lecz choć wytężałem wzrok, nie dostrzegłem żadnego innego efektu. Purn krzyknął triumfalnie i podskoczył jak konik polny. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że przecież w tej wielkiej ładowni mogę wykonywać takie same skoki jak na pokładzie statku; natychmiast wybiłem się z całej siły w górę (nie chciałem nigdzie odchodzić, aby nie stracić okazji do zrewanżowania się Siderowi za jego niedawny postępek) i niewiele brakowało, bym roztrzaskał sobie czaszkę o jakże odległy, zdawałoby się, sufit.
Będąc w powietrzu, mogłem dokładnie obserwować toczącą się w dole walkę. Futrzasta istota – w blasku słońca Urth jej sierść byłaby chyba płowa – broniła się zaciekle, lecz do dwóch pętli ze sznura wystrzelonego przez Purna dołączyły trzy kolejne, kiedy przemówił arkebuz Sidera, a potem jeszcze dwie, gdy spust nacisnęła Gunnie, skacząca z budzącym respekt wdziękiem wśród worów, skrzyń i poustawianych byle jak maszyn.
Wylądowałem w pobliżu niej. Wdrapałem się na sterczącą ukosem w powietrze lufę ogromnego działa, ale zanim zdołałem się dobrze rozejrzeć, kudłaty stwór pojawił się nie wiadomo skąd i niemal wpadł mi w ramiona. „Niemal”, gdyż ani ja go nie chwyciłem, ani on mnie, a mimo to staliśmy się jakby jednym ciałem, sklejeni lepkimi zwojami, którymi był owinięty. Przy okazji okazało się, że to, co wziąłem za futro, jest czymś w rodzaju ubioru składającego się z mnóstwa pasków jakiegoś materiału.
Zaraz po tym, jak runęliśmy z lufy działa, odkryłem jeszcze jedną właściwość czarnych zwojów: rozciągnięte, kurczyły się do mniejszych rozmiarów niż poprzednio, ściskając ofiarę ze znacznie większą siłą. Choć robiłem co mogłem, by odzyskać swobodę ruchów, z każdą chwilą miałem jej coraz mniej; Gunnie i Purn zaśmiewali się do rozpuku.
Sidero owinął więźnia kilkoma dodatkowymi zwojami czarnego sznura, a następnie polecił Gunnie, żeby mnie uwolniła. Zrobiła to, przecinając więzy sztyletem.
– Dziękuję – wysapałem.
– To się ciągle zdarza – odparła. – Kiedyś przykleiłam się w ten sposób do ustępu. Nie przejmuj się.
Idas i Purn ruszyli za Siderem, niosąc we dwóch spętane stworzenie. Podniosłem się z zasłanej papierami posadzki.
– Obawiam się, że zdążyłem już odwyknąć od szyderstw.
– A kiedyś byłeś do nich przyzwyczajony? Nie wyglądasz na takiego.
– Owszem, jako uczeń. Wszyscy naśmiewali się z młodszych uczniów, szczególnie ci starsi.
Gunnie wzruszyła ramionami.
– Jeśli się nad tym zastanowić, to każdy z nas bez przerwy robi coś zabawnego. Weź na przykład spanie z otwartymi ustami: jeśli jesteś oficerem, nikt nie da po sobie poznać, że cokolwiek zauważył, ale jeśli nim nie jesteś, musisz liczyć się z tym, że najlepszy przyjaciel wrzuci ci do ust jakiegoś śmiecia. Nie próbuj ich oderwać.
Fragmenty czarnego powrozu przywarły do mojej atłasowej koszuli.
– Powinienem nosić nóż – mruknąłem.
– Chcesz powiedzieć, że go nie masz? – Zmierzyła mnie współczującym spojrzeniem wielkich, ciemnych oczu. Były łagodne jak oczy krowy. – Każdy powinien mieć przy sobie nóż.
– Zazwyczaj używałem miecza, ale potem przestałem go nosić, naturalnie z wyjątkiem większych uroczystości. Wychodząc z kabiny, sądziłem, że pistolet okaże się aż nadto wystarczający.
– Do walki, owszem. Ale czy ktoś o twoim wyglądzie musi walczyć? – Cofnęła się o krok i udała, że bacznie mi się przygląda. – Chyba niewielu jest takich, którzy odważyliby się stawić ci czoło.
Tymczasem prawda przedstawiała się w ten sposób, że w butach na grubej podeszwie Gunnie prawie dorównywała mi wzrostem, a tam, gdzie każdy materialny przedmiot miał swoją wagę, z pewnością sporo by ważyła, gdyż grube kości i solidne mięśnie okrywała spora warstwa tłuszczu.
Roześmiałem się i przyznałem, że nóż najbardziej przydałby mi się w chwili, kiedy Sidero zrzucał mnie z pomostu. Pokręciła głową.
– Och, nie. Nóż nawet by go nie zadrasnął. – Uśmiechnęła się, po czym dodała: – Jak powiedział właściciel burdelu, kiedy marynarz zgłosił się do niego z pretensjami. – Ponownie wybuchnąłem śmiechem, ona zaś objęła mnie przyjaźnie. – Poza tym nóż potrzebny jest nie tylko do walki, ale przede wszystkim do pracy. Jak przetniesz linę, jeśli nie masz noża, albo jak otworzysz pojemnik z żywnością? Rozglądaj się uważnie dokoła; w tych ładowniach można znaleźć wiele interesujących rzeczy.
– Idziemy chyba w niewłaściwym kierunku – zauważyłem.
– Nie obawiaj się, znam drogę. Gdybyśmy wracali tak jak tu weszliśmy, na pewno nie udałoby się niczego wyszperać.
– A co się stanie, jeśli Sidero wyłączy światło?
– Nie zrobi tego. Kiedy raz się je włączy, działa tak długo, aż wszyscy wyjdą. Oho, widzę coś. Patrz!
Spojrzałem we wskazanym kierunku. Nie wiedzieć czemu natychmiast doszedłem do wniosku, iż zauważyła ten nóż dużo wcześniej, podczas polowania na kudłatą istotę, by teraz udać, że właśnie go znalazła. Widać było tylko rękojeść z kości.
– Weź go sobie. Nikt nie będzie miał nic przeciwko temu.
– Nawet gdyby miał, z pewnością bym się tym nie przejął – odparłem.
Był to myśliwski nóż o spiczastym ostrzu z piłą, długości jakichś dwóch piędzi. W sam raz do ciężkiej pracy, pomyślałem.
– Weź też pochwę. Przecież nie będziesz ciągle trzymać go w ręce.
Pochwa została wykonana ze zwykłej czarnej skóry, ale miała niewielką kieszonkę, przez co przypominała nieco sporządzoną z doskonale wyprawionej ludzkiej skóry pochwę Terminus Est. Nóż spodobał mi się na pierwszy rzut oka, teraz zaś podobał mi się jeszcze bardziej.
– Przymocuj go do pasa.
Uczyniłem to, po czym przesunąłem go na lewą stronę, by zrównoważyć ciężar pistoletu.
– Przypuszczałem, że na takim ogromnym statku przywiązuje się więcej wagi do rozmieszczenia ładunku – zauważyłem.
Gunnie wzruszyła ramionami.
– To właściwie nie jest ładunek, tylko rupiecie. Czy wiesz, jak jest zbudowany ten statek?
– Nie mam najmniejszego pojęcia. – Parsknęła śmiechem.
– Tak samo jak wszyscy. Naturalnie snujemy różne domysły, ale w końcu okazuje się, że są błędne, a przynajmniej większość z nich.
– Wydawało mi się, że powinniście znać swój statek…
– Jest za duży i jest w nim zbyt wiele miejsc, do których nie mamy dostępu. Wiadomo jednak, że ma siedem pokładów, nie z jednej strony, ale ze wszystkich, przede wszystkim po to, żeby pomieściło się więcej żagli. Rozumiesz?
– Tak.
– Na trzech pokładach są jakby głębokie wnęki, pełniące funkcję głównych ładowni. Na czterech pozostałych trzyma się różne graty, takie jak te, które widzisz, a oprócz tego są tam kajuty pasażerskie, kwatery załogi i mnóstwo innych rzeczy. Właśnie: skoro mowa o kajutach, to chyba powinniśmy już wracać.
Poprowadziła mnie w kierunku drabiny wiodącej ku innej platformie niż ta, z której niedawno spadłem.
– Wyobrażałem sobie, że skorzystamy z jakiegoś ukrytego przejścia albo że wędrując między tymi rupieciami, jak je nazwałaś, stwierdzimy nagle, że przemieniły się w ogród.
Kobieta pokręciła głową, po czym odparła z uśmiechem:
– A więc jednak zdążyłeś już trochę zobaczyć? Poza tym zdaje się, że jesteś poetą, a zapewne również dobrym kłamcą.
– Byłem Autarchą Urth. Istotnie, musiałem od czasu do czasu posługiwać się kłamstwem, choć wtedy nazywało się to dyplomacją.
– To całkiem zwyczajny statek, tyle że został zbudowany przez ludzi zupełnie niepodobnych do ciebie albo do mnie. Byłeś Autarchą, powiadasz… Czy to znaczy, że władałeś całą Urth?
– Tylko jej niewielkim fragmentem, chociaż miałem prawo do całości. Wstępując na pokład tego statku, zdawałem sobie sprawę, że jeśli moja wyprawa zakończy się sukcesem, to z pewnością nie wrócę jako Autarcha. Trochę się jednak dziwię, iż ta wiadomość nie wywarła na tobie żadnego wrażenia.
– Jest tyle różnych planet…
Niespodziewanie wybiła się z obu nóg i poszybowała w górę niczym wielki błękitny ptak. Choć ja sam wykonywałem już podobne skoki, widok kobiety zdolnej do takiego wyczynu musiał wywołać zdziwienie. Wzniosła się łokieć lub dwa nad ażurową platformę, po czym opadła na nią lekko jak piórko.
Przypuszczałem, że kwatery załogi będą przypominały wąski i ciasny forkasztel „Samru”, tymczasem okazało się, że marynarze mają do dyspozycji mnóstwo obszernych kajut rozmieszczonych na wielu poziomach wokół szerokiego szybu wentylacyjnego. Gunnie poinformowała mnie, że musi wracać do obowiązków, i zaproponowała, bym poszukał sobie wolnej kabiny.
Chciałem już odpowiedzieć, że przecież mam własną kajutę, którą opuściłem zaledwie wachtę temu, ale coś mnie powstrzymało. Skinąłem tylko głową, po czym zapytałem, jaka lokalizacja, jej zdaniem, będzie najlepsza – przypuszczam, iż w uszach Gunnie zabrzmiało to jak pytanie, gdzie mogę znaleźć kajutę położoną najbliżej jej miejsca zamieszkania. Wskazała mi kierunek, po czym rozeszliśmy się w przeciwne strony.
Na Urth najstarsze zamki otwiera się za pomocą słów. W taki właśnie zamek były wyposażone drzwi mojej luksusowej kabiny, teraz zaś ze zdziwieniem stwierdziłem, iż mówiące zamki strzegą także dostępu do kajut załogi, mimo że zarówno wszystkie włazy, jak i drzwi wiodące do ładowni, w której niedawno byłem, otwierało się i zamykało bez użycia słów. Pierwsze, a także drugie drzwi, do których podszedłem, poinformowały mnie, że strzeżone przez nie pomieszczenia mają już stałych mieszkańców. Musiały to być nadzwyczaj wiekowe mechanizmy, ponieważ zdążyły wykształcić coś w rodzaju zróżnicowanych osobowości.
Trzeci zamek zaprosił mnie do środka.
– Bardzo ładna kajuta! – dodał z własnej inicjatywy.
Zapytałem, kiedy po raz ostatni ktoś mieszkał w tej „bardzo ładnej kajucie”.
– Nie wiem, panie. Na pewno wiele podróży temu.
– Nie nazywaj mnie „panem”. Jeszcze nie wiem, czy zamieszkam w twojej kajucie.
Nie odpowiedział. Te zamki z pewnością mają niewielką inteligencję, bo w przeciwnym razie łatwo byłoby je przekupić, a prędzej czy później musiałyby oszaleć. Po chwili drzwi otworzyły się na oścież i wszedłem do środka.
W porównaniu z kabiną, którą do tej pory zajmowałem, ta absolutnie nie zasługiwała na miano „bardzo ładnej”. Znajdowały się w niej dwie wąskie koje, szafa, komoda, w kącie zaś urządzenia sanitarne. Wszystko pokryte warstwą kurzu takiej grubości, iż bez trudu wyobraziłem sobie, jak bucha kłębami z otworów wentylacyjnych, choć kłęby te mógłby dostrzec tylko ktoś dysponujący umiejętnością przyśpieszania biegu czasu albo żyjący równie długo jak drzewo, dla którego każdy rok jest jak jeden dzień, albo trwający wiecznie jak Gyoll, od początku świata tocząca swoje wody przez Nessus. Rozmyślając o tych sprawach (trwało to znacznie dłużej niż napisanie powyższych słów), znalazłem w szafie jakąś czerwoną szmatę, zmoczyłem ją w umywalce i przystąpiłem do wycierania kurzu. Kiedy otrząsnąwszy się z zamyślenia, stwierdziłem, iż oczyściłem wierzch komody oraz stalową ramę jednej koi, zrozumiałem, że nieświadomie podjąłem już decyzję. Naturalnie nie zrezygnowałem z zamiaru odszukania mojej poprzedniej kabiny, gdzie mogłem zaznać o wiele większych wygód niż tutaj. Do tej skromniejszej kajuty będę mógł zaglądać wtedy, gdy zapragnę spędzić jakiś czas wśród załogi, aby uzyskać niedostępne dla zwykłych pasażerów informacje o budowie i zasadzie działania statku.
Poza tym była jeszcze Gunnie. Trzymałem już w ramionach tyle kobiet, że nawet gdybym chciał, nie zdołałbym ich zliczyć, zdążyłem też wielokrotnie stwierdzić, iż stałość uczuć częściej niszczy miłość, niż podsyca jej płomienie, a choć często wracałem myślą do nieszczęsnej Valerii, to jednak gorąco pragnąłem zdobyć przychylność Gunnie. Jako Autarcha miałem niewielu przyjaciół, jeśli nie liczyć ojca Inire, Valeria zaś była wśród nich jedyną kobietą. Uśmiech Gunnie nie wiedzieć czemu przywiódł mi na myśl wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa u boku Thei (jakże wciąż za nią tęsknię!) oraz długą wędrówkę do Thraxu z Dorcas. Wówczas traktowałem tę podróż jako część mego wygnania, więc starałem się jak najprędzej podążać naprzód; teraz wiem, że pod wieloma względami był to najszczęśliwszy okres mojego życia.
Wypłukałem ścierkę, zdając sobie niejasno sprawę, że czynię to po raz kolejny, a następnie rozejrzałem się po kabinie, by stwierdzić ze zdumieniem, iż nigdzie nie ma już ani śladu brudu.
Zostały mi tylko materace; sprawa była trudna, ale musiałem jakoś sobie poradzić, bo miałem nadzieję, że będziemy z nich dość często korzystać. Nie dało się ich w żaden sposób wytrzeć, więc w końcu zdjąłem je z koi, wyniosłem na metalowy chodnik biegnący wokół szybu wentylacyjnego, przewiesiłem przez poręcz i tłukłem tak długo, aż nie została w nich nawet odrobina kurzu.
Miałem już wrócić z nimi do kajuty, kiedy wraz z kolejnym powiewem tłoczonego przez szyb wentylacyjny powietrza nadleciał czyjś przeraźliwy krzyk.
rozdział IV
Znajdy
Krzyk dobiegał z dołu. Wychyliłem się za sprawiającą wrażenie niezbyt solidnej barierkę, a wtedy rozległ się ponownie, przepełniony cierpieniem i samotnością, powtarzany wielekroć przez echo schwytane w pułapkę metalowych pomostów, ścian, drzwi i sufitów.
Przez chwilę wydawało mi się, że to mój własny krzyk, który w jakiś tajemniczy sposób przetrwał w mym wnętrzu od owego mrocznego poranka, kiedy szedłem po plaży z aquastorem Malrubiusem u boku, obserwując, jak aquastor Triskele roztapia się w obłoku migoczącego pyłu, i dopiero teraz wyrwał się na wolność. Poczułem wielką pokusę, by przeskoczyć przez reling, ale nie wiedziałem, jak daleko w głąb statku sięga szyb, wrzuciłem więc tylko materace do mojej nowej kajuty, po czym ruszyłem w dół po wąskich, krętych schodach, przeskakując po kilka stopni.
Z miejsca, w którym niedawno się znajdowałem, otchłań szybu sprawiała wrażenie wypełnionej mglistym półmrokiem, nieprzeniknionym dla żółtawego, niezwykłego blasku rozsiewanego przez lampy. Przypuszczałem, że owa mgła rozproszy się, kiedy zejdę niżej, ona jednak gęstniała coraz bardziej, aż wreszcie przywiodła mi na myśl komnatę mgieł w zamku Baldandersa, choć z pewnością nie była aż tak gęsta jak opary, które się tam unosiły. Zrobiło się też znacznie cieplej, nie można więc było wykluczyć, iż mgła powstała w wyniku zetknięcia ciepłego, wilgotnego powietrza napływającego z głębi statku z chłodniejszym i bardziej suchym, które wypełniało wyższe poziomy. Poczułem, że po czole, plecach i piersi spływają mi strużki potu.
Drzwi wielu kajut stały otworem, ale w pomieszczeniach panowała całkowita ciemność. Zapewne niegdyś statek miał znacznie liczniejszą załogę, mógł też służyć do transportu więźniów (wystarczyło odpowiednio poinstruować zamek, aby kabina zamieniła się w celę) lub żołnierzy. Krzyk rozległ się ponownie, ale tym razem towarzyszył mu odgłos przypominający walenie młotem w kowadło, choć nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż on także wydobywa się z gardła żywej istoty. Słyszany nocą, w dzikich górach, z pewnością wywoływałby większy strach niż wycie wilka. Jakiż był w nim smutek, jakie przerażenie i skarga na samotność, jakie cierpienie! Przystanąłem dla złapania oddechu i rozejrzałem się dokoła. Wyglądało na to, że w pomieszczeniach wokół dolnej części szybu trzymano jakieś dzikie zwierzęta albo może szaleńców, tak jak w naszych lochach, gdzie zajmowali najniższy, trzeci poziom. Kto mógł mi zagwarantować, że wszystkie drzwi są zamknięte? Skąd miałem wiedzieć, czy któraś z tych istot nie wydostała się na zewnątrz, po czym dotarła na górne poziomy za sprawą przypadku lub gnana lękiem przed ludźmi? Wyciągnąłem pistolet i upewniłem się, że nadal jest ustawiony na najmniejszą moc oraz że nie uległ rozładowaniu.
Wzrok zdążył mi nieco przywyknąć do ciemności, a w dodatku mgła nieco się rozstąpiła. Widok, który ujrzałem, potwierdził moje najgorsze obawy: pode mną znajdowało się rozległe wiwarium z miniaturowym lodowcem, drzewami, szemrzącym wodospadem, wydmą złocistego piasku oraz co najmniej dwoma tuzinami istot. Obserwowałem je przez jakieś dziesięć oddechów, zanim doszedłem do wniosku, że chyba jednak nie poruszają się zupełnie swobodnie, po kolejnych pięćdziesięciu zaś nabrałem co do tego całkowitej pewności. Każda miała wydzielony własny skrawek gruntu, mniejszy lub większy, każda była pozbawiona możliwości kontaktowania się z sąsiadami. Doprawdy trudno sobie wyobrazić bardziej niezwykłe zgromadzenie; nawet gdyby przeszukać wszystkie dżungle, pustynie i trzęsawiska Urth, chyba nie udałoby się zebrać równie zdumiewającej kolekcji. Niektóre stworzenia poruszały się niespokojnie, inne gapiły się przed siebie, większość leżała bez ruchu, pogrążona w apatycznej drzemce.
Schowałem pistolet do futerału, po czym zawołałem co sił w płucach:
– Kto krzyczał?!
Miał to być tylko żart, a jednak ku swemu zdumieniu otrzymałem odpowiedź: rozpaczliwy jęk dobiegający gdzieś z głębi wiwarium. Zszedłem ze schodów i ruszyłem w tamtym kierunku, trzymając się ledwo widocznej ścieżki; jak się niebawem dowiedziałem, wydeptali ją żeglarze, do których obowiązków należało karmienie zwierząt.
Wkrótce dotarłem do istoty, która odpowiedziała na moje wołanie. Okazało się, że jest to kudłate stworzenie z ładowni, schwytane przez Sidera, Purna, Idasa i Gunnie, przy moim nieświadomym, acz dość znaczącym udziale. Od chwili, kiedy w ogrodach Domu Absolutu wsiadłem do szalupy, która zawiozła mnie na statek, byłem tak bardzo samotny, że nawet powtórne spotkanie z tym przedziwnym stworem napełniło mnie taką radością, jakbym po latach niewidzenia ujrzał starego przyjaciela.
Sama istota również mnie interesowała, choćby z tego względu, że przyczyniłem się do jej pojmania. Kiedy uciekała przed nami, wydawała się niemal kulista, teraz jednak przekonałem się, iż mam do czynienia z jednym z owych żyjących w norach zwierząt obdarzonych pękatym korpusem i silnymi kończynami – krótko mówiąc, z czymś w rodzaju nadzwyczaj dorodnego świstaka. Miał okrągłą głowę, szyję tak krótką, że prawie niewidoczną, okrągły tułów, cztery krótkie kończyny zakończone czterema długimi, silnymi pazurami i jednym znacznie mniejszym, cały był porośnięty gładką szarobrązową sierścią. Wpatrywał się we mnie błyszczącymi czarnymi oczami.
– Biedaczysko – powiedziałem. – Skąd się wziąłeś na tym statku?
Zbliżył się do oddzielającej nas niewidzialnej bariery. Chyba już się mnie nie obawiał, gdyż poruszał się znacznie spokojniej niż do tej pory.
– Biedaczysko – powtórzyłem.
Przysiadł na tylnych łapach, tak jak czasem czynią świstaki, przednie zaś skrzyżował na brzuchu pokrytym białym futerkiem. Dostrzegłem tam kilka fragmentów czarnego powrozu, co przypomniało mi, że te same zwoje przywarły także do mojej koszuli. Szarpnąłem jeden z nich, by przekonać się, że mogę go już bez trudu oderwać.
Świstak jęknął cicho. Odruchowo wyciągnąłem rękę, by pogłaskać go po głowie, tak jak pogłaskałbym skamlącego psa, po czym cofnąłem ją raptownie, gdyż pomyślałem sobie, że przecież może mnie ugryźć albo zaatakować pazurami.
Natychmiast zbeształem się w duchu za tchórzostwo. Przecież w ładowni, kiedy po przypadkowym zderzeniu runęliśmy na usłaną papierami posadzkę, nie uczynił mi najmniejszej krzywdy, chociaż miał ku temu doskonałą okazję. Wsunąłem rękę do niewidzialnej klatki – nie poczułem żadnego oporu, kiedy przenikała przez barierę – i pogładziłem go po pyszczku, a on natychmiast nadstawił uszy do drapania.
– Niezły z niego spryciarz, co? – odezwał się ktoś za moimi plecami.
Odwróciwszy się, zobaczyłem szeroko uśmiechniętego Purna.
– Wydaje się całkiem nieszkodliwy – zauważyłem.
– Jak prawie wszystkie. – Zawahał się. – Tyle że większość natychmiast zdycha, więc nie bierzemy ich na pokład. Podobno tutaj trafia najwyżej co dziesiąte z nich.
– Zastanawiałem się, dlaczego Gunnie nazwała je znajdami. To jakby uboczny efekt działania żagli, prawda?
Purn skinął obojętnie głową i także wsadził palec za barierę, by podrapać łaszące się stworzenie.
– Każdy żagiel jest jak ogromne zwierciadło, a choć dwa sąsiadujące ze sobą żagle tworzą rozmaite krzywizny, to na pewno znajdzie się co najmniej kilka miejsc, gdzie ich płaszczyzny są dokładnie równoległe. Cały czas dociera do nich światło gwiazd.
Marynarz ponownie skinął głową.
– Właśnie dzięki temu statek podąża naprzód, jak powiedział pewien szyper, kiedy zapytano go, na co mu dziewka.
– Znałem kiedyś człowieka imieniem Hethor, który korzystał z pomocy śmiertelnie niebezpiecznych stworzeń. Inny człowiek o imieniu Vodalus powiedział mi, że Hethor posługuje się właśnie zwierciadłami, choć muszę przyznać, iż ów Vodalus nie był osobą godną zaufania. Mam również przyjaciela, który także korzysta ze zwierciadeł, ale w pokojowych celach. Hethor służył jako marynarz na statku takim jak ten.
Purn cofnął rękę i spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– Znasz jego nazwę? – zapytał.
– Tego statku? Nie. Nigdy o nim nie wspominał. Zaczekaj… Chyba służył na wielu, bo kiedyś powiedział: „Długo żeglowałem na statkach o srebrnych żaglach i setkach masztów, sięgających wierzchołkami najodleglejszych gwiazd”.
– Aha. – Marynarz skinął głową. – Niektórzy twierdzą, że istnieje tylko jeden statek. Sam też się czasem nad tym zastanawiam.
– Z pewnością musi ich być więcej. Jeszcze kiedy byłem chłopcem, słyszałem opowieści o statkach kakokegów zawijających do portu Luny.
– Gdzie to jest?
– Luna? Tak nazywa się księżyc Urth, mojej rodzinnej planety.
– W takim razie to nie mogły być duże jednostki – poinformował mnie Purn. – Najwyżej szalupy, kutry zaopatrzeniowe i takie różne. Z pewnością mnóstwo tego kręci się między planetami i wokół poszczególnych słońc. Statki takie jak nasz i jemu podobne – jeśli są jakieś inne, ma się rozumieć – raczej nie zbliżają się do układów planetarnych. To znaczy w razie potrzeby mogą to zrobić, ale operacja jest bardzo ryzykowna, przede wszystkim ze względu na kosmiczne śmieci, których zawsze mnóstwo gromadzi się wokół gwiazd.
Pojawił się białowłosy Idas, obarczony pokaźnym zestawem narzędzi. Pomachałem mu przyjaźnie.
– Muszę brać się do roboty – mruknął Purn. – Opiekujemy się we dwóch tymi wszystkimi zwierzakami. Właśnie sprawdzałem, czy niczego im nie brakuje, kiedy zauważyłem ciebie… eee…
– Severianie. Nazywam się Severian i byłem Autarchą, czyli władcą całej Wspólnoty, teraz zaś jestem reprezentantem Urth, jej ambasadorem. Czy ty także pochodzisz z Urth?
– Wątpię, czy kiedykolwiek tam byłem, choć kto wie… – Zastanowił się głęboko. – Duży biały księżyc?
– Nie, zielony. Być może masz na myśli Verthandi, bo słyszałem, że tamtejsze księżyce są jasnoszare.
Purn bezradnie rozłożył ręce.
– Naprawdę nie mam pojęcia.
– To musi być wspaniałe – odezwał się Idas, który tymczasem zdążył się do nas zbliżyć. Nie wiem, co chciał przez to powiedzieć. Purn odwrócił się bez słowa i odszedł, by zająć się zwierzętami. – Nie zwracaj na niego uwagi – ciągnął Idas szeptem, jakbyśmy knuli we dwóch jakiś spisek. – Boi się, że złożę na niego meldunek, że nie przykłada się do pracy.
– A ty nie obawiasz się, że ja na ciebie doniosę? – zapytałem. W Idasie było coś, co mnie irytowało.
– Czyżbyś znał Sidera?
– To moja sprawa, kogo znam, a kogo nie.
– Wątpię, żebyś znał kogokolwiek – odparł, po czym natychmiast poprawił się, jakby popełnił jakąś gafę. – Chociaż, ma się rozumieć, nigdy nie wiadomo. Mogę cię przedstawić paru osobom, jeśli sobie życzysz.
– Owszem, życzę sobie. Przy pierwszej nadarzającej się okazji przedstaw mnie Siderowi. Chcę, żeby jak najprędzej odprowadził mnie do mojej kajuty.
Idas skinął głową.
– Zrobię to. Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym od czasu do czasu wpadał na pogawędkę? Nie gniewaj się, ale prawie nic nie wiesz o statkach, ja natomiast nie wiem nic o… o…
– Urth?
– O planetach. Widziałem parę obrazków, ale poza tym oglądam tylko to… – Machnął ręką w kierunku zwierząt. – A one są paskudne. Może jednak na planetach są też jakieś miłe stworzenia i przyjemne rzeczy?
– Nie wydaje mi się, żeby wszystkie zwierzęta, które tu docierają, były aż takie złe…
– Wszystkie, co do jednego – zapewnił mnie. – Muszę po nich sprzątać, karmić je, dostosowywać skład atmosfery do ich potrzeb, choć najchętniej bym je po prostu zabił. Nie zrobię tego tylko dlatego, że Sidero i Zelezo spuściliby mi wtedy tęgie lanie.
– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nawet cię zabili. – Wzdrygnąłem się na myśl, że ta fascynująca kolekcja mogłaby zostać unicestwiona przez tego wrednego człowieczka. – Postąpiliby całkiem słusznie, ponieważ sprawiasz wrażenie, jakbyś sam był jednym z tych stworzeń.
– Wcale nie – odparł zupełnie serio. – To ty, Purn i cała reszta jesteście do nich podobni. Ja urodziłem się tutaj, na statku.
Wyglądało na to, że stara się ze wszystkich sił wciągnąć mnie do rozmowy i że byłby gotów nawet posprzeczać się za mną, bylebym tylko zechciał podtrzymywać dyskusję. Ja jednak nie miałem najmniejszej ochoty na rozmowę, nie wspominając już o kłótni, ponieważ byłem potwornie zmęczony i przeraźliwie głodny.
– Skoro twoim zdaniem należę do tej kolekcji osobliwości, to powinieneś zatroszczyć się o stan mego żołądka – powiedziałem. – Którędy do mesy?
Idas zawahał się, jakby nie mógł podjąć decyzji, czy powinien zaproponować mi wymianę informacji: wskaże mi drogę, jeśli ja najpierw odpowiem na siedem pytań dotyczących życia na Urth, albo coś w tym rodzaju. Chyba jednak uświadomił sobie, że mógłbym go wówczas najzwyczajniej w świecie pobić, gdyż co prawda niechętnie, ale jednak wyjaśnił, którędy mam iść, żeby trafić tam, dokąd chciałem się dostać.
Jedną z zalet pamięci, która wszystko przechowuje, niczego nie tracąc, jest to, że w takich sytuacjach zastępuje pióro i papier (całkiem możliwe, iż jest to jej jedyna zaleta). Tym razem jednak moja pamięć przysłużyła mi się nie bardziej niż wtedy, kiedy usiłowałem zastosować się do wskazówek dowódcy peltastów, którego spotkałem na moście spinającym brzegi Gyoll; bez wątpienia Idas zakładał, iż znam statek znacznie lepiej, niż znałem go naprawdę, i że nie muszę liczyć mijanych drzwi ani zakrętów, by dotrzeć we wskazane miejsce.
Wkrótce zorientowałem się, że zgubiłem drogę. Tam, gdzie korytarz powinien się rozwidlać, ujrzałem trzy rozgałęzienia, nigdzie natomiast nie było ani śladu obiecanych schodów. Wróciłem tą samą trasą, odszukałem miejsce, gdzie (jak sądziłem) popełniłem błąd, i zacząłem od początku. Niemal natychmiast znalazłem się w szerokim, prostym korytarzu, który wedle zapewnień Idasa powinien doprowadzić mnie do mesy. Podążałem przed siebie dziarskim krokiem, przekonany, iż zmierzam we właściwym kierunku. Według standardów obowiązujących na statku korytarz był istotnie wyjątkowo szeroki i niewiele rozminąłbym się z prawdą, twierdząc, że hulał po nim prawdziwy wiatr. Przypuszczalnie służył on rozprowadzaniu powietrza tłoczonego przez urządzenia filtrujące, gdyż pachniało w nim tak jak na Urth w deszczowy wiosenny dzień. Pod nogami nie miałem ani dziwnej gryzącej trawy, ani metalowych prętów, lecz gładkie deski nasączone bezbarwnym woskiem, ściany natomiast, ciemnoszare w części statku zajmowanej przez załogę, tutaj były białe. Raz czy dwa minąłem wyściełane fotele zwrócone przodem ku środkowi korytarza. Po dość długiej wędrówce dotarłem do pierwszego zakrętu, minąłem go, zaraz potem pojawił się drugi. Cały czas odnosiłem wrażenie, że idę lekko pod górę, choć ciężar, jaki moje nogi wprawiały w ruch przy każdym kroku, był tak niewielki, iż nie miałem pewności, czy tak jest naprawdę. Na ścianach wisiały obrazy, niektóre ruchome; jeden przedstawiał statek bardzo podobny do naszego, oglądany z wielkiej odległości. Wiedziony ciekawością przystanąłem, by obejrzeć płótno, i aż zadrżałem na myśl o tym, jak niewiele brakowało, bym i ja obserwował go z takiej perspektywy.
Jeszcze jeden zakręt, który wcale nie okazał się zakrętem, lecz łukowato wygiętą ścianą stanowiącą zakończenie korytarza. W ścianie było kilkoro drzwi; wybrałem na chybił trafił jedne z nich i znalazłem się w wąskim korytarzyku, w porównaniu z poprzednim pogrążonym w tak głębokim mroku, że z trudem widziałem cokolwiek poza lampami żarzącymi się pod sufitem.
Po chwili uświadomiłem sobie, że pokonałem właz – pierwszy, jaki napotkałem na drodze od chwili, kiedy na pół uduszony wróciłem do wnętrza statku. Ponieważ wciąż jeszcze nie uwolniłem się od lęku, jaki ogarnął mnie na widok pięknego, lecz groźnego obrazu, założyłem naszyjnik z metalowych cylindrów, upewniwszy się najpierw po omacku, że żadne z jego ogniw nie uległo zerwaniu. Korytarz skręcił raz, drugi, rozdzielił się, a potem zaczął wić się jak wąż. Jedne z drzwi, których wiele mijałem, otworzyły się nagle, poczułem zapach pieczonego mięsa, a zamek powiedział piskliwym mechanicznym głosem:
– Witaj z powrotem, panie.
Zajrzałem przez otwarte drzwi i zobaczyłem moją kajutę – nie tę, którą niedawno zająłem w pobliżu kwater załogi, lecz tę, którą opuściłem zaledwie wachtę lub dwie temu, by cisnąć ołowianą szkatułę w oślepiający blask rodzącego się wszechświata.
rozdział V
Bohater i hierodule
Widocznie steward przyniósł mi posiłek, a nie zastawszy mnie w kajucie, postawił go na stole. Pieczeń była jeszcze ciepła; jadłem łapczywie, zagryzając świeżym chlebem z solonym masłem, selerem i kozibrodem, oraz popijając czerwonym winem. Po posiłku rozebrałem się, umyłem, a następnie położyłem się spać.
Obudził mnie, potrząsając za ramię. To dziwne, ale kiedy jeszcze jako Autarcha Urth wszedłem na pokład, w ogóle nie zwróciłem na niego uwagi, mimo że przynosił mi posiłki oraz ochoczo wykonywał różne drobne polecenia. Bez wątpienia właśnie ta jego służalczość sprawiła, iż stał się prawie niewidzialny. Jednak teraz, kiedy w pewnym sensie zostałem przyjęty w poczet załogi, ujrzałem jego drugie oblicze. Miał twarz o pospolitych rysach, choć niepozbawioną inteligencji, a jego oczy błyszczały z podniecenia.
– Ktoś chce z tobą rozmawiać, Autarcho – szepnął.
Usiadłem na koi.
– Ktoś na tyle ważny, że uznałeś za stosowne mnie obudzić?
– Tak, Autarcho.
– Zapewne kapitan.
Czyżby miała mnie spotkać reprymenda za wycieczkę na pokład? Naszyjniki stanowiły część wyposażenia awaryjnego, więc ich nieuzasadnione użycie mogło ściągnąć na moją głowę jakąś regulaminową karę… Mimo wszystko wydawało mi się to mało prawdopodobne.
– Nie, Autarcho. Jestem pewien, że kapitan już się z tobą widział. To trzej hierodule.
– Doprawdy? – mruknąłem, starając się zyskać na czasie. – Czy to głos kapitana słyszę czasem w korytarzach? I kiedy niby miałby się ze mną widzieć? Nie przypominam sobie, żebyśmy się spotkali.
– Nie mam pojęcia, Autarcho, ale wiem na pewno, że tak się stało, może nawet kilka razy. Nasz kapitan często to robi.
– To interesujące. – Wciągając czystą koszulę, zastanawiałem się, czy to możliwe, by we wnętrzu tego statku znajdował się drugi, tajny, tak jak we wnętrzu Domu Absolutu był ukryty Drugi Pałac. – Zapewne niełatwo mu pogodzić ten zwyczaj z pełnieniem zasadniczych obowiązków?
– Nie wydaje mi się, Autarcho. Czy mógłbyś się pośpieszyć? Oni czekają za drzwiami.
Rzecz jasna, natychmiast zacząłem poruszać się jeszcze wolniej. Żeby zdjąć pasek, musiałem najpierw odpiąć pistolet i nóż, który znalazła dla mnie Gunnie. Steward oświadczył, że nie będę ich potrzebować, w związku z czym naturalnie wziąłem je ze sobą, czując się trochę tak, jakbym miał dokonać przeglądu oddziału lansjerów. Nóż był tak długi, że właściwie mógł uchodzić za krótki miecz.
Ani przez chwilę nie przypuszczałem, iż trzej hierodule okażą się moimi dobrymi znajomymi, Osipago, Barbatusem i Famulimusem. Rozstałem się z nimi hen, daleko na Urth, a na pewno nie było ich ze mną w szalupie, choć oczywiście dysponowali własnym statkiem. Teraz stali jednak przede mną, nieudolnie przebrani za ludzi, tak jak podczas naszego pierwszego spotkania w zamku Baldandersa.
Osipago skłonił się równie sztywno jak zawsze, Barbatus i Famulimus równie elegancko. Pozdrowiłem ich najpiękniej jak umiałem, po czym zaprosiłem do kajuty, przepraszając z góry za panujący w niej nieporządek.
– Nie możemy wejść, choć bardzo byśmy chcieli – odparł Famulimus. – Będziesz musiał udać się z nami, całkiem niedaleko stąd.
Jego głos wciąż przypominał śpiew skowronka.
– Kabiny takie jak twoja nie są dla nas wystarczająco bezpieczne – dodał Barbatus głębokim barytonem.
– Wobec tego pójdę, dokądkolwiek mnie zaprowadzicie. Ogromnie się cieszę, że mogę was znowu oglądać. Wasze twarze przywodzą mi na myśl dom, choć wiem, że są tylko maskami.
– Znasz nas, jak widzę – zauważył Barbatus, kiedy ruszyliśmy korytarzem. – Mimo to widok naszych prawdziwych twarzy byłby dla ciebie nie do zniesienia.
Korytarz był za wąski, żebyśmy mogli iść całą czwórką; on i ja wysforowaliśmy się do przodu, Famulimus i Osipago podążali za nami. Minęło sporo czasu, zanim zdołałem zrzucić głaz rozpaczy, który przygniótł mi serce po słowach Barbatusa.
– A więc to pierwszy raz? – zapytałem. – Nie spotkaliście mnie wcześniej?
– Nie znamy cię, Severianie, choć ty z pewnością nas znasz – zaśpiewał Famulimus. – Na twojej twarzy pojawiła się autentyczna radość, domyślam się więc, że często się widywaliśmy i że jesteśmy przyjaciółmi.
– Ale nie zobaczymy się więcej – dodałem. – Kiedy teraz się rozstaniemy, podążycie pod prąd czasu, a więc już nigdy was nie ujrzę. Przy pierwszym spotkaniu powiedziałeś: „To dla nas wielka radość móc cię znowu powitać, Severianie” i byliście bardzo zasmuceni, kiedy przyszła pora się rozstać. Pamiętam to bardzo dobrze. Ja wszystko pamiętam, o czym powinniście z góry wiedzieć. Pomachaliście mi z pokładu waszego statku, kiedy stałem na szczycie wieży w zamku Baldandersa, moknąc w strugach deszczu.
– Tylko Osipago ma pamięć dorównującą twojej, choć tego, co powiedziałeś, ja także na pewno nie zapomnę – wyszeptał Famulimus.
– Teraz więc moja kolej, by was powitać i żeby być smutnym z powodu rozstania. Znam was od ponad dziesięciu lat i wiem, że straszliwe oblicza, które ukrywacie pod tymi maskami, to także tylko maski. Famulimus zdjął swoją podczas naszego pierwszego spotkania, choć wtedy umknęło to mojej uwagi. Wiem też, że Osipago jest maszyną tak samo jak Sidero, chociaż ustępuje mu zręcznością.
– Jego imię oznacza „żelazo” – przemówił Osipago. – Niestety, nie znam go.
– A twoje znaczy „hodowca kości”. Opiekowałeś się Barbatusem i Famulimusem, kiedy byli mali, karmiłeś ich, nie opuszczałeś na krok i zostałeś z nimi aż po dziś dzień. Dowiedziałem się tego od Famulimusa.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Barbatus, otwierając przede mną drzwi.
Będąc dziećmi, wyobrażamy sobie, że za każdymi zamkniętymi drzwiami czekają niezwykłe cuda, miejsca całkowicie odmienne od tych, które znamy. Bierze się to stąd, że tak jest w istocie; dziecko, dla którego wszystko jest nowe, zdumiewa się i zachwyca zjawiskami dla dorosłego człowieka zupełnie oczywistymi i łatwymi do przewidzenia.
Kiedy byłem chłopcem, drzwi pewnego grobowca stanowiły dla mnie wrota do krainy cudów, a kiedy przekroczyłem ich próg, wcale nie spotkało mnie rozczarowanie. Tutaj, na statku, ponownie stałem się dzieckiem dysponującym niewielką wiedzą o otaczającym je świecie.
Komnata, do której wprowadził mnie Barbatus, okazała się dla dorosłego Severiana – Severiana Autarchy, Severiana noszącego w sobie cząstkę Thecli, starego Autarchy, a także setek innych ludzi – równie niezwykła i cudowna jak kamienny grobowiec dla chłopca. Kusi mnie, by napisać, że wyglądała jak wypełniona wodą, ale to nieprawda. Odniosłem wrażenie, iż my wszyscy zanurzyliśmy się w płynie, który wprawdzie nie był wodą, ale mógł ją zastępować na jakiejś planecie zupełnie niepodobnej do Urth, albo że istotnie znaleźliśmy się w wodzie, jednak tak nieprawdopodobnie zimnej, że w każdym jeziorze już dawno zamieniłaby się w bryłę lodu.
Wszystko to jednak stanowiło tylko efekt połączonego działania złudnego oświetlenia, przejmująco zimnego wiatru hulającego po komnacie oraz barw, wśród których dominowały odcienie zieleni, błękitu i czerni, poprzetykane gdzieniegdzie ciemnym złotem i pożółkłą kością słoniową.
Meble w niczym nie przypominały tego, co przywykliśmy nazywać meblami; bryły czegoś podobnego do cętkowanego kamienia, a jednak poddającego się dotykowi, stały pod dwiema ścianami oraz na środku pomieszczenia, z sufitu zaś zwisały poszarpane sztandary, tak lekkie w ledwo wyczuwalnym przyciąganiu statku, że zdawały się nie potrzebować żadnego zaczepienia. Chociaż powietrze było równie suche jak w korytarzu, odniosłem wrażenie, iż wiatr siecze moje policzki drobinkami twardego, zmrożonego śniegu.
– Czy to wasza kajuta? – zapytałem Barbatusa.
Skinął głową, po czym zdjął maski, odsłaniając twarz nieludzką, piękną i znajomą.
– Widzieliśmy kabiny, w których mieszkacie wy, ludzie. Czujemy się w nich przynajmniej równie nieswojo jak ty tutaj, ale ponieważ jest nas trzech…
– Dwóch – poprawił go Osipago. – Na mnie nie robi to żadnego wrażenia.
– Nic nie szkodzi, wręcz przeciwnie. To dla mnie ogromny zaszczyt móc zobaczyć, jak naprawdę żyjecie, kiedy możecie kierować się wyłącznie własnym gustem i potrzebami.
Niezupełnie ludzka twarz Famulimusa znikła, odsłaniając przerażający pysk o wybałuszonych ślepiach i niezliczonych wyszczerzonych zębach; chwilę później spod tej maski wyłoniło się przepiękne oblicze bogini z całą pewnością nie zrodzonej z kobiety; przypuszczałem wówczas, iż oglądam je po raz ostatni.
– Okazuje się, Barbatusie, że te skromne istoty, z którymi przyjdzie nam się często stykać, potrafią znaleźć się nie tylko jako gospodarze, ale również jako goście.
Gdybym słuchał tego, co mówi bogini, z pewnością bym się uśmiechnął, lecz byłem zajęty rozglądaniem się po przedziwnej komnacie.
– Wiedziałem, że wasza rasa została stworzona przez hierogramatów na obraz i podobieństwo tych, przez których oni zostali stworzeni. Teraz wiem też, albo wydaje mi się, że wiem, iż kiedyś zamieszkiwaliście stawy i jeziora niczym wodne stwory z ludowych podań.
– Na naszej planecie, tak samo jak na twojej, życie wyszło na ląd z morza – powiedział Barbatus. – Jednak wystrój tej komnaty ma tyle samo wspólnego z tymi zamierzchłymi czasami, co wystrój zamieszkiwanej przez ciebie kabiny z epoką, kiedy twoi przodkowie żyli jeszcze na drzewach.
– Za wcześnie na kłótnię! – zadudnił Osipago. Jako jedyny nie zdjął maski, przypuszczalnie dlatego, że używając jej, nie odczuwał żadnej niewygody.
– Barbatus ma rację – zaśpiewał Famulimus, po czym odwrócił się ku mnie. – Ty opuściłeś swój świat, Severianie, a my rozstaliśmy się z naszym. My podążamy pod prąd czasu, ty pędzisz niesiony prądem i właśnie dlatego wszyscy znajdujemy się na tym statku. Lata, kiedy służyliśmy ci radą i pomocą, są dla ciebie przeszłością, dla nas one dopiero nadejdą. Witając się z tobą, Autarcho, udzielamy ci pierwszej, a zarazem ostatniej rady: po to, by ocalić ludzkość, musisz uczynić tylko jedną rzecz – służyć wiernie Tzadkielowi.
– Kto to taki? – zapylałem. – I w jaki sposób mam mu służyć? Nawet o nim nie słyszałem.
Barbatus parsknął pogardliwie.
– Wcale mnie to nie dziwi, ponieważ Famulimus miał zachować jego imię w tajemnicy. Nie wymienimy go już ani razu. Osoba, o której wspomniał Famulimus, jest sędzią wyznaczonym do rozstrzygnięcia twojej sprawy. To hierogramata, co chyba nie powinno nikogo dziwić. Co wiesz na ich temat?
– Bardzo niewiele. Tylko tyle, że są naszymi władcami.
– To rzeczywiście niewiele, a w dodatku nie ma nic wspólnego z prawdą. Nazywacie nas hierodulami; słowo to wywodzi się z waszego języka, nie z naszego, podobnie jak Barbatus, Famulimus i Osipago. Wybraliśmy je, ponieważ są niepospolite i pasują do nas najlepiej ze wszystkich. Czy wiesz, co znaczy słowo „hierodule”?
– Wiem, że jesteście mieszkańcami tego wszechświata, powołanymi do życia przez istoty z sąsiedniego, wyższego, i że macie im służyć. Wasze zadanie polega na kształtowaniu naszego gatunku, ludzkości, ponieważ jesteśmy spokrewnieni z tymi, którzy kształtowali waszych panów w czasach poprzedniego Tworzenia.
– „Hierodule” znaczy tyle co „święci niewolnicy” – zaśpiewał Famulimus. – Czy moglibyśmy być święci, gdybyśmy nie służyli Prastwórcy? On jest naszym panem, tylko on i nikt inny.
– Dowodziłeś wielkimi armiami, Severianie – przemówił Barbatus. – Jesteś królem i bohaterem, a przynajmniej byłeś nim do chwili opuszczenia planety. Kto wie, może wrócisz na tron, jeżeli nie przejdziesz pomyślnie tej próby. Z pewnością wiesz, że żołnierz nie służy swemu oficerowi, a przynajmniej nie powinien tego czynić. Żołnierz służy swemu plemieniu, od oficera natomiast otrzymuje tylko wskazówki, jak ma to robić.
Skinąłem głową.