52,43 zł
10 osób interesuje się tą książką
- Kiedy powiedziałem ci, że przegrasz na twojej twarzy pojawił się dziwny wyraz. - Co oznaczał? - Oznaczał..."zobaczymy".
Upadek jest nieunikniony. Syrinx zostanie zdobyte i splądrowane. Głowa cesarza potoczy się po marmurowej posadzce. Cesarstwo pogrąży się w chaosie i zniknie z map świata. Plan spiskowców jest doskonały i musi doprowadzić do takiego właśnie finału. Rozumie to nawet Taida. Virion również to rozumie. Tylko...postanowił nie przyjmować tego do wiadomości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 625
Szermierz natchniony
Virion. Zamek
Virion. Pustynia
Leżący na piasku mężczyzna już nie żył albo znajdował się na granicy życia i śmierci, gotowy znaleźć się po drugiej stronie światła w każdej chwili. Siedząca obok kobieta w ciąży wyglądała na skrajnie wyczerpaną. Patrzyła gdzieś w dal, a jej twarz nie miała żadnego wyrazu. Nie zwróciła uwagi na czterech jeźdźców, którzy pojawili się na szczycie wydmy tuż obok. Nie drgnęła ani o włos także wtedy, kiedy jeden z nich podjechał bliżej i zeskoczył z siodła. Dziwne. Nie oczekiwała już nawet ratunku? Nie ożywiła się na widok ludzi, którzy mieli ze sobą wodę, żywność i wiedzieli, w którą stronę należy zmierzać?
Hm. A może dobrze, że się nie ożywiła?
– Nie mają nic. – Człowiek, który stanął obok ciężarnej kobiety, zdążył przeprowadzić lustrację. – Ani bagażu, ani żadnej rzeczy, ani nawet miecza przy nich nie uświadczysz.
– Birte – odezwał się jeden z tych, którzy tkwili w siodłach kilka kroków dalej – a na oczy tyś się leczył ostatnio?
– Bo co?
– Bo chyba warto zainwestować w medyka. Ja stąd widzę, że jedno i drugie ma przy pasie sakiewkę.
– No i obie grubo wypchane – dodał drugi z konnych.
– I co tam w środku może być? – Człowiek nazwany Birte nachylił się nad młodą kobietą. – Papiery dłużne najpewniej, bo widać, że to bida z nędzą.
– Sprawdź.
– A ty nie zejdziesz na ziemię, Vink?
– Tchórz.
– A jak mnie ten, co leży, dziabnie czymś w plecy? A może on tylko trupa udaje?
Mężczyzna o imieniu Vink sprawnie zeskoczył z konia. Podszedł do leżącego i kopnął go w bok. Przyglądał się uważnie, szukając jakichś oznak życia. Potem kopnął leżącego jeszcze raz. Tym razem w skroń.
– No i? – Spojrzał na kolegę obok. – Ten już nikogo nie dziabnie.
Birte nachylił się nad kobietą, przeszukując ją pobieżnie. Nie ukrywała niczego pod skromną tuniką, szarpnął więc za pękatą sakiewkę.
– Ciężka! – Stęknął z wysiłku. – To nie papier.
– Dawaj, dawaj!
– Kiedy ona chyba na łańcuszku.
– No to tnij.
Birtemu jednak chciwość nie pozwalała nawet na chwilę zwłoki. Trzęsącymi się rękami rozsupływał rzemień, którym sakiewka była związana od góry, a kiedy wreszcie mu się udało, wsunął dłoń do środka. Monety! Zacisnął palce na większej ilości i wyszarpnął na zewnątrz.
– Złoto! – krzyknął zszokowany. – Ona ma złoto!
Pozostali dwaj mężczyźni w siodłach dokładnie w tej samej chwili przełożyli nogi nad końskimi grzbietami. A kiedy tylko znaleźli się na piasku, runęli w stronę leżącego człowieka. Jego sakiewkę przeszukiwał już Vink.
– Złoto! – krzyknął tak samo jak jego kolega przed chwilą. – Złoto!
– Ale majątek...
– A takie obdartusy.
Któryś miał lepszy zmysł obserwacji.
– Wcale nie są obdarci. Oni po prostu niczego przy sobie nie mają.
– Ktoś ich już wcześniej obrobił? – zainteresował się Birte.
– Debil. Obrobił i zabrał jedynie konie, broń, wyposażenie i wodę. A złoto grzecznie zostawił w sakiewkach?
– No... fakt. To co się stało?
Vink jeszcze raz kopnął w bok leżące ciało. Nie widząc żadnej reakcji, podszedł do kobiety.
– Ty! – Dotknął jej ramienia. – Jesteś jeszcze z nami?
Ciężarna nie odpowiadała. Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie ani o jotę.
– Ty! – Vink szarpnął mocniej. – Co się stało?
Nachylił się, żeby zerknąć siedzącej w oczy, ale w dalszym ciągu nie mógł się doszukać jakiejkolwiek reakcji.
– A szlag z tobą – westchnął. – Nie musisz gadać. Nawet jak cię będę rżnął, nie musisz się odzywać – zażartował.
– Chcesz przelecieć brzemienną? – zapytał Birte.
– Co za różnica? A jak ci jej tyłek nie pasuje, to patrz, jaką ma śliczną buzię.
Przerwał im okrzyk jednego z kolegów:
– Ja pierdolę! Znam tego gościa!
Obaj odwrócili się w stronę wołającego. Ten zaś uniósł głowę leżącego mężczyzny i odgarnął piasek z twarzy.
– Ja go znam!
– Skąd?
– Ma na imię... Virion!
To imię najpierw podziałało paraliżująco, bo wszyscy zamarli.
– Jaja robisz?
– Nie no, kurwa, to Virion!
Jeden z bandytów pobiegł do konia, by wrócić zaraz ze skórzanym bukłakiem. Zaczął polewać twarz leżącego wodą. Vink podskoczył z tyłu i pomógł koledze unieść rannego do pozycji prawie siedzącej.
– Lej, lej – nakazał temu z bukłakiem.
– Ty patrz. To naprawdę Virion!
– No!
Ranny otworzył jedno oko. Tylko tyle mógł zrobić. Druga część twarzy niknęła pod opuchlizną.
– Ja pierdolę. – Vink również rozpoznał legendarnego szermierza. – Będą na mnie mówić: facet, który zabił Viriona! – Sięgnął do boku po miecz. – Ja pierdolę...
– Leżącego chcesz zabić?
– Nie. Nie! Unieście go jeszcze trochę.
– A jak nas zajebie?
Vink odchrząknął nagle.
– Dobra. – Przez chwilę obmyślał swój plan. – Podnieście go obaj. Ty go przytrzymaj jedną ręką, żeby stał, a drugą przytknij mu nóż do szyi. Jakby co, wbij w tętnicę. Ty stój z tyłu z uniesionym mieczem. Jak drgnie, to wal w łeb, żeby rozpłatać. Obaj zrozumieli?
Bandyci potwierdzili zgodnie.
– A ja będę z przodu. Jak tylko umarlak stanie na nogach, to mu wbiję ostrze prosto w klatę. – Vink wykonał pozorowany sztych własnym mieczem.
– A, bawcie się w słynnych szermierzy. – Birte tylko machnął ręką, patrząc, jak koledzy starają się podnieść półprzytomnego Viriona i sprawić, żeby z podporą choć chwilę ustał na własnych nogach. Sam nachylił się nad ciężarną. – Dziewczynko? Pobudka.
Chwycił ją za włosy, chcąc zmusić do zmiany pozycji.
– No, dziewczyno. Uklęknij ładnie przede mną.
Ciężarna kobieta była zbyt bezwładna, żeby łatwo poddawać się jego zabiegom. Birte zaczął ją ciągnąć za włosy.
Tymczasem jego kolegom udało się postawić Viriona do pionu. Pod rannym załamywały się nogi i jeden z nich musiał objąć go ramieniem i dosłownie przytulić się z boku. W drugiej ręce trzymał nóż, który przyłożył do szyi szermierza, w miejscu gdzie znajdowała się tętnica. Drugi stanął z tyłu z uniesionym mieczem, gotów do zadania śmiertelnego ciosu.
Trudno było stwierdzić, czy Virion był choć trochę przytomny. Oko, które nie znikło pod opuchlizną, było w połowie otwarte. Ale czy on cokolwiek widział, czy nie, pozostawało sprawą nierozstrzygniętą.
Vink złożył się do ciosu.
– No i co, chodząca legendo? – kpił sobie w żywe oczy. – Pokonałeś najlepszych z najlepszych. A teraz drżysz przed moim mieczem. I zaraz zesrasz się ze strachu.
Birtemu tymczasem udało się nareszcie pociągnąć kobietę trochę do przodu.
– No chodź, zołzo! Klękaj tu!
Zołza jednak nie chciała klęknąć albo nie była w stanie. Birte uniósł wolną rękę i z całej siły uderzył ją dłonią w twarz. Potem jeszcze raz. I jeszcze.
Nareszcie udało mu się coś osiągnąć. Kobieta uniosła oczy i spojrzała na niego dużo bardziej przytomnie niż dotąd. Ponieważ jego głowa znajdowała się dużo wyżej, a jej tkwiła nisko, wziął to spojrzenie za wyraz błagania o litość.
– Co? No chyba mi się tu nie rozpłaczesz w rękaw, dziewczynko?
Brzemienna przełknęła ślinę. A potem pokazała palcem samą siebie.
– Ta dziewczynka nie płacze – wyjaśniła. – Ta dziewczynka radzi sobie sama.
Birte nie zdążył zareagować, kiedy chwyciła go za genitalia i mocno szarpnęła w dół, zmuszając go, by opadł na nią bezwładnie. Nawet nie zdążył wrzasnąć z bólu, kiedy upiorzyca odnalazła jego gardło i wbiła weń zęby. Szarpnęła głową, wyrywając Birtemu kawał tchawicy.
To już nie był krzyk, to nie było charczenie. Po prostu powietrze uchodziło bandycie z płuc przy dźwięku bulgoczącej krwi.
Niki uniosła się błyskawicznie, wycierając zbryzganą czerwienią twarz. Musiała coś odgryźć napastnikowi, bo po sprawdzeniu językiem wypluła na piasek wszystko, co miała w ustach, i jeszcze raz otarła wargi.
– Kochanie? – Jednym spojrzeniem oceniła sytuację. – Zabij ich wszystkich – poprosiła.
Virion uderzył pięścią w dłoń mężczyznę, który trzymał mu nóż przy tętnicy. Tamten był gotowy do wbicia go w szyję szermierza i nawet wykonał ten ruch. Tyle tylko, że niespodziewane przesunięcie ręki w bok sprawiło, że wbił ostrze we własną grdykę. Virion chwycił go wpół i zrobił krok w lewo. Bandyta, który stał z tyłu z mieczem gotowym do ciosu, opuścił ostrze, wkładając w uderzenie wszystkie siły. Zabił kolegę doskonale zgodnie z wcześniejszym planem. Płatając głowę na pół.
Bandyta zamarł zszokowany. Virion bez trudu zabrał mu miecz, chwytając za klingę. Nie tracił czasu, żeby go odwracać czy przerzucać. Po prostu wbił rękojeść w oko mężczyzny, pozwolił, żeby ten w odruchu obronnym chwycił ponownie własną broń i dobił, uderzając pięścią w jego dłonie. Ten przynajmniej zdążył wrzasnąć.
Vink zrozumiał, że nie zdoła już wyprowadzić sztychu. Wszystko stało się zbyt szybko. Opuścił broń, przechodząc do zastawy, i odskoczył. Chciał zrobić jeszcze jeden krok do tyłu i wtedy zorientować się w sytuacji, ale jego plecy uderzyły o coś twardego. Zdążył jeszcze odwrócić głowę, chyba tylko po to, żeby spojrzeć z bliska na opuchniętą twarz Viriona, który stał już za nim.
– Ja...
Cios w gardło powalił Vinka na ziemię. Virion nachylił się nad nim, zabrał miecz i przeciągnął nim po szyi leżącego.
– Kończysz? – zapytała Niki.
Sama próbowała uspokoić konie, które zaczęły się płoszyć.
– Ostrze stępione – wycharczał jej mąż, nie mogąc przeciąć nawet skóry ofiary.
– Mam go zagryźć?
– Nie no. – Virion położył miecz na karku leżącego Vinka w charakterze dźwigni i stanął na nim, łamiąc tamtemu kark. – Głowa mnie napieprza...
– Już, już. – Niki nie dość, że chwyciła cugle koni bandytów, to zdążyła przepatrzyć ich juki. – Oni musieli obrabować jakiegoś medyka.
Jej mąż nie docenił wagi tej wiadomości. Pojękując, dotknął ostrożnie swojego czoła. Niki doskoczyła do niego.
– Zaraz ci zaparzę ziółka na twoją głowę, kochanie.
Spojrzał na nią spod oka.
– Ale zanim mnie pocałujesz, dokładnie wyczyść usta – westchnął.
Taida siedziała w przydzielonym jej przez marynarkę wojenną gabinecie. Przed nią leżała czysta kartka, a obok stał kałamarz. Pani prokurator jednak jeszcze nie umoczyła w nim końcówki trzymanego w dłoni pióra. Na razie na papierze widniała jedynie narysowana ołowiem od liniału pionowa linia. Miała dzielić stronę na dwie części: plusy i minusy obecnej sytuacji. Narysowanie jednak samej linii w żaden sposób nie przybliżało Taidy do rozpoczęcia pisania. Skąd wzięła się ta blokada? No szlag z nią. Przecież jest kobietą zorganizowaną do najmniejszego szczegółu. Dlaczego nie może zacząć pisać?
Aha. Pęta ją własna skrupulatność, domyśliła się. Chciała mieć na papierze sprawy natychmiast uszeregowane, od najważniejszych do tych najmniej ważnych. Sama jednak wiedziała, że tak od razu się nie da. No dobra. Postanowiła zapisywać sprawy w kolejności takiej, z jaką będą jej przychodzić do głowy. Nie patrząc na ich pozycję w hierarchii ważności.
Tak, to był dobry pomysł. Taida zamoczyła końcówkę pióra w atramencie i zaczęła zapisywać swoje myśli po stronie minusów.
Po pierwsze: boi się pójść na Zamek do pracy, ponieważ mogą ją tam zabić.
Po drugie: boi się pójść do własnego domu, ponieważ... patrz wyżej.
Po trzecie: boi się otoczenia własnych ochroniarzy, ponieważ okazało się, że można ich odwołać jednym rozkazem wydanym przez nie wiadomo kogo.
Po czwarte...
Nie! No co jest? Taida zrozumiała, że pisze wyłącznie o sobie. O swoich lękach i problemach. A przecież jest prokuratorem. Powinna zająć się sprawami państwa.
No to jeszcze raz.
Po czwarte: wróg przekroczył granicę i znajduje się już na cesarskich ziemiach.
Po piąte: jedna imperialna armia jest związana na jednej granicy, a druga na drugiej. Korpus Mohra rozbity. Nie ma komu bronić Syrinx, no chyba że na murach stanie ona sama wespół z Nervą, ale nie, bo przecież Nervie nie można ufać – sam przyznał, że sprzeda ją w razie czego, jeśli będzie musiał ratować własną głowę...
Taida w osłupieniu patrzyła na to, co sama napisała. Po chwili przygryzła wargi i w skupieniu zaczęła skreślać ostatnie linijki.
Po piąte: nie ma kim bronić stolicy. Cesarz nie może się udać do jednej ze swoich armii, ponieważ wróg jest w granicach imperium. Nikt nie wie, co może się stać poza murami Syrinx. Tu teoretycznie bezpieczniej, ale nie ma kim bronić tych murów.
– Nie no, co za bzdury!
To ostatnie powiedziała na głos. Znowu skreśliła to, co napisała.
Po piąte: polecą nasze głowy, bo cesarz kazał werbować wojsko, a nie ma skąd. Kto nie dostarczy wojska, zostanie umówiony z katem na dłuższe posiedzenie. To chyba koniec moich nieszczęść, ale drobniejszych spraw, które doprowadzą mnie do zguby, mogłabym wymienić jeszcze z tysiąc.
Taida zaczęła zastanawiać się nad skuteczną metodą samobójstwa. Podobno powieszenie jest niezbyt bolesne pod warunkiem, że sznur będzie odpowiedniej długości. Inaczej masakra. Podrapała się w czoło. Ja pierdolę! Jaka powinna być długość sznura?
Podcięcie żył? To trzeba umieć. Amatorzy tną ścięgna, są nieskuteczni, zdychają pół dnia albo ich inni ratują. No to nająć fachowca. Pełno ich przecież. Ale skąd wiadomo, że to nie szpieg wrogów? Niby zacznie zabijać, a kiedy Taida straci przytomność, to ją odratuje i odda komuś na tortury. Wzdrygnęła się.
Trucizna? Przedawkowanie narkotyków? Na tym również trzeba się znać.
Uderzyła się dłonią w czoło. Nie no, co za aberracje. Nie zamierzała się zabijać. Spokojnie, spokojnie, musi wrócić do trzeźwości umysłu. Potrząsnęła głową i w chwili kiedy uznała, że już wszystko z nią w porządku, spojrzała na kartkę przed sobą.
No ładnie. Cała rubryka „minusy” została pokryta gęstym pismem i nerwowymi skreśleniami. Rubryka „plusy” pozostała pusta. Taida długą chwilę bawiła się piórem, a potem napisała:
Plusy: Taron.
I chyba tyle treści miała do umieszczenia w tej rubryce.
Wściekła odrzuciła pióro i podpaliła swój spis od płonącej na biurku przez cały dzień oliwnej lampki.
Taron. Serio?
Uderzyła dłonią w podręczny dzwonek wiszący tuż przy blacie. Podoficerowi, który się zameldował, kazała spowodować sprowadzenie tego, którego imię zapisała w pierwszym odruchu. Zastanawiała się, czy na pewno chce omówić dręczące ją sprawy z mężczyzną w stopniu szeregowego. No niby teraz był już oficerem, ale przecież przed sobą nie musiała kłamać. Sama go awansowała, bo jej się podobał. A może... A może tak ma być? Może zdać się na instynkt, a nie roztrząsać wszystko, rozdzielając każdy włos już nie na czworo, ale na milion bez mała części?
Nie musiała długo czekać na wypełnienie rozkazu. Taron z impetem wkroczył do jej gabinetu, trzymając w ręku sporą płócienną torbę.
– Jadłaś coś? – zapytał od drzwi.
– No skąd? Co tu można zjeść?
– Jajka ci usmażę. – Położył torbę na blacie. – Kolega od rodziców ze wsi właśnie przywiózł. Świeże.
Spojrzała zdziwiona.
– Lepiej nigdzie nie wychodźmy – powiedziała jakby wbrew sobie, ale w zgodzie z własnymi obawami, które ją osaczały.
– Tu ci zrobię. Nie możesz tyle czasu bez jedzenia siedzieć.
Taidę wzruszyła jego troska. Ale nie mogła uwierzyć, że tutaj, w gabinecie sztabu marynarki, da się przyrządzić cokolwiek poza suchymi plackami maczanymi w oliwie. Jeśli przygotowanie tej potrawy w ogóle można nazwać przyrządzaniem.
Taron jednak najwyraźniej miał plan. Obok oliwnej lampki, która już stała na blacie, postawił dwie inne, które znalazł na parapecie. Ustawił je tak, żeby palniki prawie się stykały, umożliwiając powstanie jednego wielkiego płomienia. Wokół lampek zaczął ustawiać coś w rodzaju dwóch barykad, na które składały się stosy tajnych raportów.
– Chcesz nas podpalić? – zainteresowała się Taida.
– Palenisko robię – wyjaśnił.
Jej osobisty oficer najwyraźniej miał jakąś koncepcję zamiany gabinetu w kuchnię. Obserwowała go z rosnącym zdziwieniem, kiedy zdjął z biurka kałamarz i wszystkie przybory do pisania. Potrzebna mu była srebrna taca, na której przedtem się znajdowały. Trzeba przyznać, że przed użyciem wytarł całą powierzchnię bardzo starannie, choć zrobił to nie pierwszej świeżości rękawem tuniki. W płóciennej torbie miał odkrojony skądś maleńki kawałek słoniny. Natarł nim powierzchnię tacy, a potem położył ją na ogniu, jeśli oczywiście można tak nazwać trzy sprzężone palniki oliwnych lampek na biurku.
– Ile zjesz? – zapytał i spojrzał na Taidę, żeby zbadać stopień jej wygłodzenia. – Trzy? Cztery? – Nie zdążyła odpowiedzieć, bo zadecydował za nią: – Pięć.
Zaczął wbijać jajka na tacę, bezceremonialnie wrzucając puste skorupki do kosza na ważne dokumenty. Jajka mieszał swoim wojskowym nożem, który oblizywał co chwila. Nie żeby miała coś przeciwko, ale tak jakoś... nie przywykła do podobnych zachowań u kucharzy. A może nie miała racji? Może dotąd po prostu nie wpuszczano jej do kuchni?
– W czym to zjemy? – zapytała.
– Ty zjesz – mruknął. – Ja nie jestem głodny.
– Ale tak prosto z tacy?
– A masz widelec? – uśmiechnął się w odpowiedzi.
Przestał mieszać, zdjął z najbliższej półki rejestr skazanych i z kilkunastu kart skręcił rożek, którego ścianki powinny być odpowiednio grube, żeby zawartość nie parzyła dłoni. Bardzo sprawnie przeniósł nożem jajka z tacy do zaimprowizowanego naczynia i podał Taidzie z szarmanckim ukłonem.
– Jak mam to jeść? Palcami?
– Przechyl to, trzymając ustami, i językiem kieruj porcje do gardła – poinstruował fachowo. Chyba robił to już wiele razy w życiu.
– Cała się poplamię.
Taron potrafił się znaleźć w każdych warunkach. Z wielkiej płachty schematu organizacyjnego sztabu zrobił śliniak i sprawnie umocował pod szyją Taidy.
Taida przełykała małe porcje, parząc się w język. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo była głodna. Walczyła ze śmiechem, pełna podziwu dla jego zaradności.
– Troszkę jedzenia i widzę, że bardzo zmienił ci się nastrój – mruknął, obserwując jej nieporadne próby dostania się głębiej do rożka.
– A miałam zły?
– Kiedy tu wszedłem, to jakbym do rodzinnego grobowca zawitał.
– Aż tak? Nie miałam pojęcia, że to widać.
– Wiesz co? – Żołnierz przysiadł na brzegu biurka. – A może pierdolnąć te nerwy do kosza i pojechać ze mną na wieś. Krowy się nauczysz doić i kozy. Owce będziesz pasać, kury karmić. A wszystko to w spokoju ducha i ze mną polepszającym ci nastrój dwa razy dziennie.
– Jak?
– W chłopskim łóżku bez wygód. Zrobią ci się odciski na pupie.
Parsknęła śmiechem.
– Kuszące. – Rozmarzyła się na króciutką chwilę. Oczami wyobraźni zobaczyła ich dwoje przytulonych do siebie w oliwnym gaju, rozświetlone słońcem, ciche pastwisko z szemrzącym strumieniem i... Nie no. Brakowało tylko Nervy grającego na fujarce i Girona na harfie. – Szkoda, że nierealne.
– Co? Poślą za tobą i złapią? – Spojrzał współczująco. – Za dużo wiesz.
Westchnęła przeciągle. A Taron kontynuował indagację.
– Co jest najpilniejszym problemem?
– Brak ludzi. Wiesz, kto kazał obsadzić mury, organizować oddziały forteczne, obronne dla miasta, a nie ma już nic. I za to głowy polecą w pierwszej kolejności. Desperacja.
Taron zeskoczył z biurka, odwrócił się i opierając dłonie na blacie, nachylił się w stronę Taidy. Długo bez słowa patrzył jej w oczy.
– Co?
– Tę kwestię rozwiązałem już dawno – powiedział z lekką kpiną.
– Niby jak? – Oczywiście mu nie uwierzyła.
– Widzisz, ciężko ci coś załatwić, bo rozmawiasz z ludźmi twojego szczebla. Z dowódcami, szefami, dyspozytorami. A oni patrzą w swoje dokumenty i...
– I co?
– A tam pusto. Nikogo się już nie wyciągnie. To nie magicy, którzy wsuną rękę pod płaszcz i wyciągną królika za uszy.
– A ty oczywiście znasz magików?
– A znam. Bo ja nie ze strasznie ważnymi dowódcami gadam, tylko z cieciem. A cieć nie patrzy w papiery, co tam widać, tylko mówi, jak jest.
– Jak jest? – powtórzyła za nim jak echo.
– No, powołując się na to, że jestem twoim oficerem, kazałem marynarce ludzi z wybrzeża ściągnąć. Przyjadą jutro wozami. – Rozłożył szeroko ramiona. – Wiem, że będzie cię to słono kosztowało, ale co tam. Nie ze swoich płacisz.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili.
– Marynarzy kazałeś ściągnąć?
– A na chuj nam marynarze? – Taron zreflektował się, że przy Taidzie nie powinien kląć „aż tak”, i skrzywił się nagle. Ale przepraszać byłoby jeszcze głupiej. – Toż z nimi zamkowi zdrajcy poradziliby sobie w try miga.
Taida postanowiła uściślić.
– To kto jedzie do nas na wozach?
Taron zrobił minę niewiniątka.
– Gangi jadą – powiedział. – Gangsterów kazałem przywieźć.
Zmarszczyła brwi.
– A co to jest takiego?
– To tacy ludzie nieoficjalnie zajmujący się rekrutacją do marynarki wojennej.
Rozłożyła ręce.
– Teraz to już niczego nie rozumiem.
– Oj. – Taron skrzywił się ponownie i znowu przysiadł na stole. – Gdybyś żyła na wybrzeżu, tobyś wiedziała. Nikt nie chce zaciągnąć się do floty wojennej. Nikt. Harówa przez całą dobę, a zamiast zapłaty żołd, który przepijesz w jeden dzień. Łatwo zginąć, łatwo odnieść rany, łatwo ulec wypadkowi. W każdym porcie, gdzie zawiniesz, wszyscy mają cię za frajera. Służysz, nic z tego nie mając, ani pieniędzy, ani kobiet, ani zabawy, za to los obdarza cię marynarską chorobą, od której wypadają zęby, słabość chwyta całe ciało i rozum się miesza. Miejsce dobrych Bogów zajmują bosmani, którzy piekło już teraz, za życia, marynarzom sprawiają.
– Zaczynam rozumieć. – Taida skinęła głową. – A jak w takim razie gangom udaje się rekrutować nowych marynarzy?
– No proste przecież. W portowym mieście jeden gang idzie po nocy ławą, a drugi się czai. Kiedy zobaczą młodego, silnego i zdrowego, to go pierwszy gang łup pałeczką w głowę i bez pytania nawet o imię na okręt dostarcza. A jak któryś ucieka, to go łapią ci, co się czają. No i jednej nocy zbierają ludzi na wszystkie wakaty, a przed świtem okręt nieprzytomnych ich na morze wywozi.
– Aha. A stamtąd to już nie da się uciec.
– Ano nie. No i bosmani szybko uczą nowych, co i jak. Wystarczy jedna chłosta, jedno przeciągnięcie pod kilem, żeby świeży narybek zrozumiał, że odtąd jest po prostu własnością floty wojennej.
Taida nie miała pojęcia, co powiedzieć. Zaczynała rozumieć, że takich ludzi nie ma w oficjalnych rejestrach zatrudnionych. I że ci, którzy właśnie zmierzają do Syrinx, nie będą się wahać przed złamaniem jakichkolwiek reguł, bo żadne reguły ich nie obowiązują.
– A z ciekawości – spojrzała na Tarona – żaden z tych marynarzy nie dożywa końca służby?
– Najsilniejsi i najtwardsi przeżywają. Nie są zbyt liczni.
– No tak, rozumiem. Co im z tego, że przeżyją, skoro po wielu latach służby zostają sami w jakimś porcie, bez grosza przy duszy, bez perspektyw.
– A nie no, tak źle nie jest – żachnął się Taron. – Przecież flota wojenna już sprawdziła ich przydatność i w pracy, i w boju. Nie da im zginąć.
Taida spojrzała zdziwiona.
– I co ci zwolnieni ze służby robią? – Była naprawdę ciekawa.
– No jak co? Dostają intratną robotę w gangach i odtąd oni łapią nowych rekrutów. Przecież najlepiej wiedzą, co i jak.
– Aha.
Gui miał duże rozeznanie w sprawach wojskowych. Na tym przecież polegała jego praca. I choć stał nisko w hierarchii agentów Zamku, to cały jego pobyt w pasie przy granicy z Zimnymi Królestwami poświęcony był właśnie obcym armiom. Nie był agentem wywiadu, nie przedostawał się nigdy na drugą stronę. Wystarczyło mu umiejętne przepytywanie podróżnych. I w tym doszedł do mistrzostwa.
– To mówicie, żeby z handlem się wstrzymać? – indagował właśnie cudzoziemskiego kupca. – Nie czas na wojaże?
– Oj, nie, kolego, lepiej nigdzie teraz nie jechać. – Kupiec nie wiadomo dlaczego brał go za kamrata, choć sam Gui niczego takiego nie sugerował. Ot, po prostu miał wrodzony talent do zjednywania sympatii. A resztę przepytywani przez niego ludzie dopowiadali już sobie sami. – Wojna już.
– Jak to już? Widzieliście wojsko?
– Widziałem. Na własne oczy widziałem. I co gorsza, cały dzień straciłem, czekając, aż przejdą.
– Tylu zbrojnych?
– Nieeee. Przy mnie tabory przejeżdżały. A tam co chwila postój, przepychanki, awantury. Jakby byli zbrojni, to pewnie by mi towar zrabowali. Szczęściem kwatermistrze mają swojego dość i po cudze nie sięgają.
To była konkretna informacja. Gui znał przepustowość wszystkich dróg w okolicy. Zadał jeszcze kilka pytań pogłębiających i już mógł wyrobić sobie obraz sytuacji. Jeśli zaopatrzeniowcy zachowywali się tak, jak kupiec opisywał, jeśli dochodziło do korków, które opisywał, to drogą przedtem przemaszerowało minimum tysiąc żołnierzy. Granicę przekroczyła więc znaczna siła.
– Macie rację. Lepiej zbrojnych nie spotkać. Na pokusę ich nie wystawiać.
Obaj zaczęli się śmiać. Wiadomo, żołnierz wina szuka. Jeśli znajdzie na kupieckim wozie, to wszystko zabierze. A jeżeli nie znajdzie, to gotów z wielkiego zawodu wszystko inne poniszczyć.
– I gdzie to wojsko poszło? – dopytywał Gui. – W którą stronę?
– A wiem, wiem. – Kupiec otrząsnął się, jakby jakiś duch nagle przeszedł za jego plecami. – Widziałem, co się z Myrte stało. Na własne oczy widziałem.
Agenci Zamku znali oczywiście doskonale nie tylko mapy, ale mieli także wszelkie informacje na temat terenu, na którym przyszło im operować. Gui potrafiłby teraz wyrecytować z pamięci nawet kwoty podatków płaconych przez mieszkańców Myrte cesarskim poborcom. Dokładnie wiedział, ilu ludzi mieszka w miasteczku.
– Co? Tamci zaatakowali to zadupie?
Kupiec wzruszył ramionami.
– Trudno mówić o ataku. Po prostu weszli.
– Nikt nie stawiał oporu?
– Z tego, co wiem, chyba nikt. A trupy, co zwałami leżały na forum i na ulicach, to z rozkazu jakiegoś wielmoża.
Gui nie mógł uwierzyć. Ktoś pomordował mieszkańców pierwszej lepszej napotkanej mieściny? Po co? Nie mówiąc już o drobnym fakcie, że likwidując ludność, najeźdźca sam pozbawiał się swojego majątku. A przecież mógł sprzedać ludzi w niewolę za konkretne pieniądze. Ale zabijać? Skoro się nie bronili, to nawet motyw zemsty nie wchodził w grę.
– Wiecie, co tam się działo?
Kupiec skrzywił się nagle.
– Tylko z opowieści.
– Lepsze opowieści niż nic. Bo w głowie mi się nie mieści, że ktoś...
– Mnie też się w głowie nie mieści – przerwał mu kupiec. – Myślałem, że to jakieś szaleństwo. Ale nie.
Nie mógł agenta bardziej zaciekawić. Mordowanie bezbronnej ludności? Słyszał, że gdzieś daleko, w Zimnych Królestwach albo jeszcze dalej, w jakiejś głuszy zwanej barbarią, lokalny kacyk potrafił wyrżnąć ludność wrogiego królestwa, nawet chłopów, po to, żeby gołą ziemię pozostawić. Niby w ten sposób pozbawiał przeciwnika dochodów i zapasów koniecznych do przeżycia. W cywilizowanych państwach jednak prawie nigdy nie miało to miejsca. Tu każde działanie miało wszakże swój konkretny cel. A zabijanie ludzi można przecież porównać do wyrzucania złotych monet z pokładu okrętu wprost w morską głębinę. Na takie rzeczy to Zakon jedynie mógł się poważyć. Jedyna znana siła, która ponad doczesne dobra zasługę dla Bogów przedkładała.
– Powiedzcie zatem, co się stało w tym Myr... Myr...
– W Myrte – dokończył kupiec, głaszcząc swoją długą brodę. A potem nachylił się i nagle ściszył głos. – Wjechałem tam późnym popołudniem, właściwie to już przed wieczorem. Trupy leżały wszędzie. Ale to nie wyglądało tak, jakby miejscowi rzucili się bronić swoich domów. To nie były zwłoki leżące bezładnie, z bronią w ręku, w dramatycznych pozach. Nie, nie. Ktoś je zgrabnie poukładał w eleganckie stosiki. Jeden trup na drugim, a nawet rzekłbym, dało się w tym dostrzec pewną poezję czy jakiś inny zamysł artystyczny.
– Nie rozumiem.
– Otóż zwłoki tworzące stosy dobrano ani chybi według wzrostu, tak żeby żadna głowa czy noga nie wystawała i nie burzyła kompozycji. Nawet tusza i kolor włosów miały znaczenie. Podstawę każdego stosu tworzyli ludzie, którzy mieli najciemniejsze włosy, wyżej umieszczono tych z trochę jaśniejszymi, a na wierzchu położono już całkiem siwych.
Gui tylko potrząsał głową, nie mogąc sobie wyobrazić, co mogło skłonić oprawców do aż takiego wyrafinowania.
– Osobno więc leżeli młodzi, starzy, osobno dzieci...
– Co? – wyrwało się agentowi. – Aż tylu ich było, że ich posegregować...? – Zdał sobie sprawę, że palnął głupstwo. Przecież normalnego kupca w oburzenie powinna wprawić nie liczba zabitych, ale fakt mordowania dzieci. – Dzieci też zabijali?! – poprawił się natychmiast, wkładając w swój głos odpowiednią dawkę ekspresji.
Kupiec smętnie przytaknął.
– Tam widziałem rzeczy, których wolałbym nigdy nie zobaczyć. Wiem, że nie da się zapomnieć, nie da się wyprać pamięci jak zaplamionej tuniki. Ale chciałbym bardzo, żeby dobrzy Bogowie zesłali choć zobojętnienie.
– Rozumiem. – Gui, choć interesowały go ważne kwestie, grał zatroskanego kolegę po fachu. Kiwał głową, wzdychał ciężko i co chwila popadał w zadumę. – A przy życiu...
– Tak – wpadł mu w słowo kupiec. – Część mieszkańców została przy życiu. Od nich dowiedziałem się, co zaszło. Ale tak jakoś nie do końca mi chyba powiedzieli.
To już było zupełnie niezrozumiałe.
– Mieszkańcy Myrte nie chcieli mówić, co? Zbyt okropne doświadczenie?
– Wprost przeciwnie. – Kupiec ciągle głaskał swoją długą brodę. – Dziwna rzecz.
Gui, choć ciekawość paliła go coraz mocniej, udawał, że tak jak i jego rozmówca popadł w zadumę nad zawiłościami ludzkiego losu. Ciężki jest los wywiadowcy.
– Kiedy przyjechałem do miasteczka – podjął nareszcie luański kupiec – oprócz stosów poukładanych starannie zwłok moją uwagę zwróciła jeszcze jedna rzecz. Mieszkańcy, ci, którym udało się przetrwać, jakoś tak dziwnie przemykali pod ścianami. Nikt na mnie nie patrzył, nie dopytywał, skąd jadę, co mam na pace. Mieścinka tak mała, że podróżnym kapeluszem przykryjesz bez mała. Ja rozumiem, że szok, że gwałtowne wydarzenia dopiero co miały miejsce, ale żeby tak absolutnie nikt nie zwrócił uwagi, że jadę?
– Bali się?
Kupiec od głaskania brody przeszedł do masowania warg. Na odpowiedź trzeba było zaczekać długą chwilę.
– Wyglądało zupełnie tak, jakby się wstydzili – oznajmił nareszcie. – Jakby się wstydzili, że ja na nich patrzę.
Zdumiewające. To, że mieszkańcy nie bronili własnych domów, akurat w cesarstwie nikogo nie dziwiło. Imperium pozbawiło swoich poddanych dostępu do jakiejkolwiek broni. Oręż był przywilejem władz i bandytów. Nikt inny nie umiał nim władać, ale nikt też nie wymagał od ubezwłasnowolnionych w tej mierze jakichkolwiek aktów odwagi. Wiadomo przecież, że owca to owca i jak wilki przyjdą, jedyną rzeczą dla niej jest poddać się bezwolnie. Czego zatem wstydzili się mieszkańcy Myrte?
– Ale dowiedzieliście się, co tam zaszło?
– Dowiedziałem się – przytaknął kupiec. – To znaczy słowa słyszałem.
– No, no?
– Pojechałem do mojego znajomego, co też usiłuje handlować, ale mu zupełnie nie idzie. Często korzystam z jego usług, no, tak po prawdzie, to żeby mu pomóc, żeby głodu przynajmniej nie zaznał. No i pytam go, co za nieszczęście, co zaszło, kto to uczynił. A on jakiś taki dziwny. Powiedział, że wojsko przyszło.
– Jakie wojsko?
Kupiec wzruszył ramionami.
– Ja się na tym nie znam, mój znajomy też. Mówił, że wyglądało jak cesarskie, jeśli chodzi o szyk i komendę. Ale z barwami coś było nie tak. Jedyne, co wie, to to, że nazywali się legion.
– A kto dowodził?
– Nie wiem. Ale jakiś wielki pan. I to on właśnie kazał wszystkim mieszkańcom zgromadzić się na forum. A żołnierze zaczęli ludzi segregować.
– Jak wybierali? Młodych i silnych oddzielali od starych?
– Nie właśnie. Mój znajomy nie umiał odpowiedzieć, był cały roztrzęsiony na to wspomnienie. Ale powiedział, że kiedy już wszyscy stawili się na placu i przylegających uliczkach, to wyszedł przed nich jakiś wielmoża i oznajmił, że nastąpił dzień sądu. Że teraz ci, którzy kradli, oszukiwali, nieszczęścia na ludzi sprowadzali, nie unikną sądu. Ale sąd nie będzie tutaj, w miasteczku. Wszystkich winnych oni od razu w zaświaty wyekspediują i tam Bogowie sąd odprawią.
– Trochę się to nie trzyma kupy.
– Ano. Ale wojskowi nie przyjechali najwyraźniej, żeby racje rozumowe wykładać. Zaczęli wybierać ludzi z tłumu i zabijać.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Gui przez chwilę nie wiedział, co ma na to powiedzieć.
– A kiedy już strach w oczy zajrzał, nikt się nie ruszył?
– To przecież cesarscy poddani. Za nich cesarz decyduje, a przecież nie przyszedł z Syrinx rozkaz, żeby się bronić albo chociaż uciekać. Dali się więc wyrżnąć jak owce wyłuskane ze stada przez rzeźnika.
– I... i co dalej?
– No właśnie. To jest najdziwniejsze. Mój znajomy twierdzi, że to wszystko, że wojsko ludzi nazabijało, starannie ułożyło i poszło sobie. Ale coś tak dziwnie znajomek w oczy to mi nie chciał patrzeć, mówiąc te słowa. I w ogóle taki jakiś mało elokwentny się zrobił pod koniec tej opowieści.
– Niebywałe.
Gui dowiedział się właściwie wszystkiego, czego mógł się dowiedzieć od wędrownego kupca. Więcej i z kamienia nie wyciśnie. Ale żeby się nie zdradzić, musiał jeszcze odsiedzieć swoje i wysłuchać, co tamten miał do powiedzenia. Mógł odejść dopiero po upływie wielu modlitw. Niemniej warto było. Informacje, które uzyskał, były wiele warte. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, pisząc raport w prowincjonalnej placówce Zamku. Raport sumienny i skrupulatny, poza opisem surowych informacji usłyszanych bezpośrednio zawierał także analizę faktów, porównanie z innymi źródłami oraz próbę syntezy – na tyle oczywiście, na ile pracownik niskiego szczebla mógł sobie pozwolić na umieszczanie w oficjalnym dokumencie własnych przemyśleń. Niemniej Gui, kiedy grubo po północy oddawał papiery swojemu dowódcy, był z siebie dumny.
Ten najpierw odprawił pracownika, a potem dopiero zasiadł do lektury. Musiała nim wstrząsnąć, ponieważ w trybie nagłym wezwał swojego zastępcę.
– Czytaj. – Podał mu plik kartek.
Zastępcy wystarczyło zerknięcie na uwagi końcowe dokumentu.
– To się nie może dostać do centrali – zawyrokował.
– To wiem i bez ciebie – warknął szef. – Gorzej, że to się nie może roznieść nawet wśród reszty naszych ludzi.
Obaj wiedzieli, że jeśli choć cień prawdy o tym, co dzieje się na prowincji, dotrze do Zamku, ich obecni mocodawcy nie będą się patyczkowali. Do centrali wolno im było wysyłać tylko obsieki informacji. Na tyle ważne, żeby ci w Syrinx nie lekceważyli swoich placówek terenowych, a jednocześnie na tyle mylące, żeby nikt nie mógł zorientować się w prawdziwym obrazie sytuacji. Cesarz musiał pozostać ślepy.
– Gui nie wygada kolegom – powiedział zastępca dowódcy. – A jeśli nawet napomknie cokolwiek, to przecież nikt z nich nie przekaże informacji do centrali na własną rękę.
– A jak trafi się nadgorliwiec?
– Nieprawdopodobne, żeby aż tak łamał regulamin.
– Nie zapominaj, że funkcjonariusze znają się często prywatnie.
– Ale nie na tyle, żeby przesyłać sobie prywatne informacje o...
– Ryzykujemy – zastępca odważył się przerwać dowódcy.
Ten zasępił się, rozstrzygając w głowie jakąś kwestię. Dłuższą chwilę tarł skronie, jakby czekał na natchnienie, potem podniósł wzrok.
– Dobrze. Pozbądź się tego Gui.
– Mam go...? – Zastępca przesunął sobie palcem po szyi.
– Zwariowałeś? Tego to już nie ukryjemy. – Dowódca nerwowo zabębnił palcami w blat. – A poza tym młody, zdolny, inteligentny. Kto wie jak rozwinie się sytuacja i czy on nam się kiedyś jeszcze nie przyda.
– Jasne. Czyli oddelegowuję go do liczenia kóz na targu w jakiejś innej placówce?
– To wzbudzi w nim podejrzenia. Pochwal, pogłaszcz po główce i w nagrodę, powtarzam: w nagrodę przydziel mu jeszcze ważniejsze zadanie. Tyle tylko, że niemożliwe do wypełnienia.
– Dobra. Poślę go gdzieś, gdzie decydują się sprawy świata – zakpił.
– Najlepiej na pustynię.
Morze wydm zdawało się idealnie spokojne. Żadnego ruchu, żadnego wiatru. Miało się wrażenie, że nawet najmniejsze ziarenko nie burzyło geometrii krajobrazu. Nawet to, które powinno zostać poruszone przez końskie kopyto. Ale nie. Konie, choć niespokojne, parskające i rzucające wokół dzikimi spojrzeniami, nie płoszyły się ani nie próbowały zerwać. Trochę ułatwiało to Niki panowanie nad zwierzętami. Musiała prowadzić dwa luzaki, a i dodatkowo jeszcze konia swojego męża. Virion co prawda siedział sam w siodle, ale wydawało się, że co chwila traci przytomność. Jego głowa opadała do przodu, a czoło dotykało bez mała końskiej grzywy.
– Czuję ślad – upiorzyca powiedziała to bardziej do siebie niż do Viriona.
Uniosła się w strzemionach, lustrując okolicę.
– No i ktoś, po mojemu, przywiązał kawałek szmatki do miecza wbitego w szczyt wydmy. Ale ciągle za daleko, żeby ocenić, czy naprawdę to widzę, czy to tylko moja wyobraźnia. – Zerknęła na męża, nie oczekując bynajmniej odpowiedzi. Bardziej chyba chciała się usprawiedliwić przed samą sobą. – To jedyny ruchomy punkt w krajobrazie. Cała reszta okolicy przypomina bardziej rzeźbę.
– Czuję ślad – upiorzyca powiedziała to bardziej do siebie niż do Viriona
Nie wiadomo, czy Virion zrozumiał, co do niego mówiła, czy tylko zareagował odruchowo na jej głos.
– Jedź – wychrypiał.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Copyright © by Andrzej Ziemiański Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2023
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-853-5
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski Robert Łakuta
Ilustracja na okładce Piotr Cieśliński
Projekt okładkiSzymon Wójciak
IlustracjePaweł Zaręba
Redakcja Karolina Kacprzak
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/