Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„W czas wojny”–to zbiór nowel autorstwa Kazimierza Przerwy-Tetmajera napisanych w 1915 roku.
Książka zawiera takie nowele jak U krawca Baczakiewicza w kuchni i Pan Kopciuszyński, jak też utwory Józef Poniatowski, Neftzowie, Chrzciny, Polowanie Sablika, Sablikowa śmierć, Wyjście w góry, O Arnoldzie Bocklinie i Pochód księżniczki przez ogród.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 145
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
„W czas wojny. Nowele”
Copyright © by Kazimierz Przerwa-Tetmajer, 1915
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
Tekst oryginalny tłumaczenia: anonimowy.
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Chmielewski Łukasz
Projekt okładki: Kamil Skitek
Druk: E. i Dr. K. Koziańscy
Wydawnictwo: Księgarnia Wydawnicza J. Czerneckiego
Kraków, 1915
ISBN: 978-83-8119-079-4
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Krawiec Baczakiewicz poznał los. Naprzód owdowiał, pozostając z jedną dziewczynką dziesięcioletnią i dwoma chłopcami lat ośmiu i siedmiu. Potem zapadł na oczy i zaczął niedowidzieć. Skutkiem tego począł szyć wolno i źle. Roboty ubywało, czeladnik go opuścił, pozostał z trojgiem dzieci sam.
Nigdy go zanadto nie szanowano, nigdy bowiem nie przestał być biedny. Jeden miał tylko okres świetności w życiu, kiedy panu radcy miejskiemu Dzielnikowi poprawił spodnie w samym Lwowie zrobione. Wówczas naprzód radca Dzielnik, potem radca Cielątnicki zamówili sobie u niego spodnie. Spodnie wypadły nienajgorzej i przyszedł sam burmistrz Poklepacz. Wszedł osobiście do kuchni, która służyła za mieszkanie krawcowi Baczakiewiczowi, to jest wścibił głowę przez drzwi i zawołał: panie Baczakiewicz, przyjdźno pan do mnie jutro rano...
Sam burmistrz, który miał na jednym rogu rynku sklep z wędlinami, na drugim rogu rynku szynk, a oprócz tego handlował drzewem na spółkę z Żydami. Zdawało się, że krawiec Baczakiewicz wstąpił w okres chwały. Sam znakomity majster Zieliniak, który miał trzech czeladników, raczył na niego spojrzeć zezem i ruszyć czapką w odpowiedzi na ukłon, podczas kiedy dawniej nie spoglądał wcale, a kiwał tylko głową. Majstrowi Zieliniakowi zresztą o klientelę „miejscową“ nie szło — ubierał w okolicy dzierżawców, a nawet niekiedy praktykantów „po wielkich domach“ — lekceważenie więc jego było czyste i wyniosłe.
Krawcowi Baczakiewiczowi uśmiechnęło się słońce — myślał o wzięciu nowego mieszkania z pokojem. Aliści sen o szczęściu nie trwał długo. Czeladnik spodnie pana burmistrza przy prasowaniu przypiekł — powstała żółto-czarna plama.
Nadaremnie krawiec Baczakiewicz pracował w pocie czoła nad usunięciem przysmalenia, napróżno pobiegł do Arona Biedla, który miewał materyały, lub próbki materyałów. Niepodobna było takiej sztuki znaleźć. W czem nie było nic dziwnego, gdyż spodnie pana burmistrza miały być zrobione z resztki kupionej na licytacyi we Lwowie przy okazyi przez radcę Dzielnika.
Rozpacz ogarnęła duszę krawca Baczakiewicza.
Gdy przyszedł ów straszny dzień, krawiec Buczakiewicz chwiał się od piątej rano na nogach i kołysał się, jak błędny od ściany kuchni do ściany. Błysk jego chwały zapadł w cień. Wychylił głowę z wody jak karp i jak karp pogrążył się w toni.
Nigdy go zanadto nie szanowano przedtem, a od tego zdarzenia poczęto lekceważyć tem więcej, że wydawało się przez chwilę, iż się wydobędzie nad poziom powszechnej biedy. Krawiec Baczakiewicz stał się poturadłem jeszcze więcej, niż był przedtem.
Jakiemże dopiero, gdy naprzód stracił żonę, która jeszcze jako tako podtrzymywała dom i honor domu, a potem, gdy począł tracić oczy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wokoło miasteczka grzmiały działa. Grzmiały coraz bliżej i coraz okropniej. Zamożniejsi uciekli, ubożsi zostali. Krawiec Baczakiewicz pozostał z dziećmi. Było to w trzy lata po śmierci żony.
Siedzieli zawsze w tej samej kuchni i słuchali. Dziewczynka miała już lat trzynaście, synowie lat jedenaście i dziesięć.
Średni, Władek, chory był na gorączkę. Co mu było, krawiec Baczakiewicz nie wiedział. Był to tyfus, czy febra, czy gorączka z głodu? Nie wiadomo. Lekarza w miasteczku już nie było. Wyjechał przed inwazyą. Chłopiec leżał na tapczanie, czasem majaczył, a czasem był zupełnie przytomny. Jedną oddawał usługę reszcie rodziny, że nie chciał wcale jeść. U krawca Baczakiewicza bowiem nie było co jeść tak dalece, prawie na pół jednej osoby ośredniem zapotrzebowaniu. Natomiast wody pił, ile chciał.
Kanonada przystępowała ku miasteczku wielkiemi krokami. W końcu w samym środku rynku „jak na amen Opatrzności“ podług wyrażenia baby kościelnej Agnieszki, padł granat rosyjski. Wyrwał okrutną dziurę w gruncie, błotem zachlastał ćwierć rynku i zabił psa. Za tym granatem przyleciał drugi, ale ten już zwalił piekarnię, dwie lipy i zabił troje ludzi. Trzeci zapalił stodołę furmana Krupowskiego i pokaleczył jedenaścioro osób i trzy konie. Za granatami przyleciały szrapnele, siejąc śmierć i razy. Ludzie widząc, że nie przelewki, pomyśleli o schroniskach. Poczęli się kryć do piwnic.
Pomyślał też o tem krawiec Baczakiewicz.
Ale co było robić z Władkiem? Wzięli go oboje z trzynastoletnią Jadwinią z tapczanem, najmłodszy Staś pomagał, wysunęli z kuchni i chcieli nieść do piwnicy domowej. Aliści naprzód przekupka Barbara postawiła veto ze względu na chorobę Władka. Wlazła ona do piwnicy z dwojgiem swoich małych z drugiego męża i z czworgiem swojej najstarszej córki. Za nią poszła sklepiczarka Chaja Kitzlerowa z siedmiorgiem dzieci. Jeszcze zarazę przyniesie. Przyłączył się i mularz Muchała, choć dzieci nie miał. Ot tak, do towarzystwa. Nie pozwolili chorego wnieść do piwnicy. Gdy się zaś Baczakiewicz napierał i prosił, Muchała zawołał:
— Panie Baczakiewicz, o cóż też ta panu, idzie Czy wam też to nie wszyćko jedno z głodu czy od kuli?
— Solche Bettler — krzyczała Chaja Kitzlerowa. — Jak będziemy tu siedzieć tydzień, to nam tu pozdychacie z głodu Tu wam nikt nie da nic Na co się pchać z zarazą?
— Idźcie psiekrwie z tą zarazą — klęła przekupka Barbara. — Dzieci ludzkie zapaskudzicie
Biła was na śmierć nędza, cholery piekielne, co się tych kul tak boicie?
Zbuśnie powiadają kum Muchała Idźcie, choroby, ciągcie się z tym śmierdzącem ścierwem, bo jak nie, to jak Boga kocham...
I podsunęła rękaw nad pięścią, jak pół bochenka chleba.
Krawiec Baczakiewicz pociągnął ku sobie tapczan. Pociągnął, bo musiał. Chaja Kitzlerowa pchnęła w tapczan drągiem szczotki, porwanej ze sklepu.
Krawiec Baczakiewicz cofnął się. Był sam jeden z trzynastoletnią córką i dziesięcioletnim synem. Drżał na całem ciele, a łzy poczęły mu się sypać z oczu. Powrócił z tapczanem i dziećmi do kuchni.
Tymczasem nad miasteczkiem rozszalała się burza ognia i żelaza. Domy gruchotały się, kościół, szkoła i część miasteczka stała w płomieniach. Ktoś uciekając wolał: ratusz zwalili
Krawiec Baczakiewicz postawił tapczan na dawnem miejscu i siadł na ławie.
— Cóż będziemy robić, tato? — zapytała
— Będziemy czekać — odpowiedział krawiec
Baczakiewicz.
— Na co?
Baczakiewicz nie umiał odpowiedzieć.
— Władek, chce ci się pić? — spytał najmłodszy Staś.
Chory chłopiec nie dał znaku ani tak, ani nie.
— Gorączkę ma — rzekł Staś.
— Źli ludzie — odezwała się Jadwinia.
— Kużden o sobie myśli — objaśnił pobłażliwie Baczakiewicz.
— Kużden o sobie — jak tata panu burmistrzowi spodnie robił, to się tacie Muchała kłaniał...
— Ale się potemu ze mnie śmiał.
— Żeby byli choć mnie z Jadwinią puścili — westchnął Staś.
— A opuściłbyś Władka i tatę? — zgromiła go Jadwinia.
— Nie — szepnął Staś zawstydzony.
— Tato — rzekł po chwili.
— Co?
— A co my będziemy jedli?
— Co będziemy jedli? — powtórzył Baczakiewicz niepewnie, ale właśnie rypnął granat gdzieś niedaleko i w strasznym huku krawiec Baczakiewicz pogrzebał odpowiedź.
— O jej Ja się boję — zapiszczała Jadwinia.
— I ja się boję — zawtórował jej Staś i zaczął płakać.
— Zaraz — rzekł krawiec Baczakiewicz.
Wstał, wyszedł i podstąpił ku piwnicy.
Drzwi miała zamknięte.
Zapukał.
Pukał dość długo, wreszcie poznał głos sklepiczarki Kitzlerowej.
— Co jest?
— To ja, Baczakiewicz, krawiec.
— Co chcecie?
— Puśćcie moje dzieci, zdrowe.
— Won, choroby zatracone — zahuczała przekupka Barbara. — Nie dość, że strzelają, jeszcze wy, psiekrwie, będziecie skomleć Dziady
— Dziadu — zawołał z głębi mularz Muchała, widocznie coraz mocniej pijany.
— Ludzie Bójcie się Boga Zdrowe dzieci
— Daj się pon wypchać, panie Baczakiewicz — odpowiedział mularz Muchała.
— Chorobę mogą przenieść — wołała Kitzlerowa.
— Niech was dunder świśnie, końskie kopyta — dodała przekupka Barbara — Przy chorym niema zdrowych
Poczem nikt już krawcowi Baczakiewiczowi nie odpowiadał. Ale nie stał on już przy drzwiach piwnicy długo, gdyż wobec padających strzałów bał się dzieci zostawić same.
Gdy wrócił, zapytał się Staś chlipiąc:
— Pocoście, tato, chodzili?
Ale Jadwinia dała znak płaczącemi oczami; czy się domyślała, czy nie, krawiec Baczakiewicz nie poznał. Musiała się domyśleć, a Władek oprzytomniał. Patrzał wyraźnie.
— Pić — jęknął.
Baczakiewicz podał mu szklankę.
Chory chłopiec napił się, potem posłuchał grzmotu działa, które właśnie zahuczało i rzekł chrypliwie:
— Armaty...
— Tak — odpowiedział mu krawiec Baczakiewicz.
— Strzelają do nas?
— Strzelają...
Jadwinia i Staś przytuleni do siebie płakali.
— Tato — odezwał się Władek.
— Co chcesz?
— A co nasi robią?
— Nasi? Niby Polacy?
— Tak.
— Jedni się biją.
— A drudzy?
— Siedzą w piwnicach — wyłkał Staś.
— A trzeci?
— Są tacy, jak my — rzekł Baczakiewicz.
Gorączkujący chłopiec powiódł wzrokiem po rodzinie.
— Wy toście biedni, cierpieć musicie...
— Tyś najbiedniejszy, boś chory — szepnęła Jadwinia szlochając.
Piekielny huk rozległ się znowu, ale słychać było słowa Władka:
— Ja? Ja na białym koniu jadę i szablę mam w ręce — — Jadwinia spojrzała na ojca.
Potem kanonada stała się tak przeraźliwie gwałtowną, że rozmawiać nie mogli. Staś przypadł ze strachu na podłogę do kolan ojca i łkał, a Jadwinia przytuliła mu się do ramienia zawodząc.
W jednym momencie tego okropnego chaosu wydało się krawcowi Baczakiewiczowi, że Władek znowu mówi:
Ja na białym koniu jadę i szablę mam w ręce.
Ale widocznie potem stracił zupełnie przytomność.
Dzień począł się chylić do skłonu, a nic się nie zmieniło. Jakaś potworna bitwa toczyła się w okolicy. Jadwinia i Staś płakali i w końcu usnęli, przyciśnięci do siebie. Zaś krawic Baczakiewicz siedział na krawędzi tapczana przy chorym synu i czuł, że mu głowa opada coraz niżej. Jakieś sny go opadać jęły, pół na jawie, pół poza jawą. Władek jechał na białym koniu ze szablą w ręce... Rogatywkę miał czerwoną na głowie, białym barankiem obszytą, i chorągiew polską nad sobą... Tak się Baczakiewiczowi wydawało, że on sam szedł przy synu piechotą i niósł ją nad nim. Była taka jesień, jak była...
Potem ocknął się krawiec Baczakiewicz i spojrzał na twarz syna. Była ona dziwnie blada i ściągnięta, jak nigdy. Oczy miał zamknięte i głowę równo wznak położoną. Dychał wolno i słabo.
— Abo się choroba przesila, abo co — myślał krawiec Baczakiewicz...
Wieczór zapadł o czwartej popołudniu i był długi. Krawiec Baczakiewicz znowu drzemać począł i znów pół na jawie, a pół za jawą, zdawało mu się, że Władek jedzie na białym koniu w rogatywce ze szablą w ręce... Co się ocknął, to uważał, czy armaty biją jeszcze wciąż i jaki ten wieczór długi, długi, bez końca... Bitwa trwała. Wtem brzękło okno i trzasło w ścianie, ponad tapczanem. Krawiec Baczakiewicz rzucił oczyma: szyba była wybita i dziura w ścianie naprzeciwko.
— Kula z karabinu — pomyślał. — Zbliżyli się...
I wśród grzmotu armat odróżniać począł salwy i pojedyncze strzały karabinowe.
Nagle jakby grad gruby zadzwonił mu w górne szyby i utonął w deskach ściany naprzeciw.
— Po nas — przeleciało po głowie krawca Baczakiewicza, zrobiło mu się gorąco i zimno i dreszcz nim zatrząsł do ostatniej kości.
Po nas... po mnie... po dzieciach...
Uciekać —
Ale gdzie? jak?
Już zdawało mu się, że słyszy glosy ludzkie, jakby wykrzyki komendy, wrzaski, jęki, wycia... Abo się mi wydaje, abo naprawdę — myślał.
Byłby zapalił lampkę, ale się bał światłem zdradzić. Nie wiedział, co może nastąpić. Godzina za godziną biegła, a on tak siedział w nieruchomości i w mroku, słuchając wrzawy wojennej.
Bił się świat. Krawiec Baczakiewicz wiedział to. O co się świat bił, nie wiedział. Zaczął próbować łamać sobie głowę, aby coś pojąć. Jakie on sam zajmuje stanowisko w stosunku do tej wojny. Słyszał, że się biją Niemcy, Węgrzy, Moskale, Francuzi, Anglicy, nawet Turcy. To mu się obijało o uszy, słyszał. Bili się w różnych wojskach Polacy, o tem słyszał naokoło ciągle. Słuchał o tej wojnie, bał się jej razem ze wszystkimi, ale tyle myślał o swojej własnej nędzy i o dzieciach swoich, że czasu o niej myśleć nie miał. Nagle poczęła go dusić ta myśl: co ma myśleć? Wśród tego strasznego huku i trzasku nieopodal. Że był dziadem, to wiedział — to przekonanie wypełniało mu całe życie i zastanawiać się nad tem nie potrzebował. Był głodny on i jego dzieci były także głodne, poniewierany, lekceważony, pogardzony był i on i jego dzieci tak samo. Teraz właśnie przyszła uparta uporczywa myśl: co on ma myśleć o wojnie?
Nadaremnie wysilał mózg. Gdy zdrzemywał się dwa razy na moment, wydało mu się, że widzi Władka na białym koniu z szablą w ręce, a nawet raz wydało mu się, że niesie nad nim chorągiew, jaką czasem widywał na ratuszu, a którą znał jako „polską“ — ale gdy odbiegła go drzymota, coś zniewoliło go zastanawiać się: co on i co ta wojna? — i żadnego wytłomaczenia nie mógł znaleźć.
A przecież czuł że to wytłomaczenie jest. Że jest coś poza, czy ponad jego nędzą i głodem wiekuistym, jego i jego dzieci, poza, czy ponad wiekuistą poniewierką, w której żył. Coś, ale co? Jak się nazywa? Co to jest? Przecie nietylko jest on takim człowiekiem, który przy szyciu nie dowidzi i zarobić, wiele trzeba, nie może... Jest on jeszcze czemś pozatem, czy ponadtem. I jest coś poza, czy ponad tym brudem, tym niedostatkiem, tą nędzą ostatnią, w której żyje. Jest coś tak, jak dusza obok ciała. Bo niby on jest krawiec Baczakiewicz, ma ręce, ma nogi — mówi: moja noga — ale czyja? Jego. On się składa tak samo z nóg, jak z głowy i z reszty ciała. To jest on. Ale przecie noga jego nie jest, własnością tego, z czego on się składa — jak on mówi: moja noga — to czuje, że to nie jest własność ani jego głowy, ani brzucha, ani ręki, ani niczego. Jest zatem dwóch Baczakiewiczów i jeden drugiego ma. A ten drugi to właśnie musi być to, co się nazywa dusza. Ale tak samo, jeżeli wobec tej wojny jest Baczakiewicz dziad, nędzarz, poturadło wiekuiste, to co jest takiego, o czem ten Baczakiewicz ma myśleć? Biją się Niemcy, Austryacy, Węgrzy, Moskale, Francuzi, Anglicy, Polacy, ale to nie jest wszystko, jest jeszcze coś, jest jeszcze coś, wśród tego huku dział i wśród tych kulek karabinowych — —
co?
Mózg krawca Baczakiewicza pracował uparcie.
Baczakiewicz miał uczucie, jakby miał skorupę na głowie. A to, psia noga, nieomylnie przez to, że nigdy myśleć o czem innem, jak tylko o swojej biedzie nie miał czasu.
Biją się Polacy, biją się Polacy — w trzech wojskach...
A dy ja tu około czegosik chodze, jak po omacku — myślał. — Ino nie wiem, psia noga, nimoge utrafić akuratnie...
A jednakże coraz wyraźniej, coraz niezawodniej przed kołacącym i bulgotającym mózgiem krawiec Baczakiewicz staje wśród huku dział i trzasku kulek karabinowych to przekonanie, że jego osoba jakieś stanowisko wobec tej wojny całego świata zająć powinna, ba, że zajmuje, tylko jakie? Jak się nazywa?
Wtem głęboką zadumę krawca Baczakiewicza przerwało, co nastąpiło: oto syn jego, Władek, dźwignął się z tapczana — siadł, a potem obrócił się plecami do góry na rękach i kolanach.
— Władek, co ci to? — zapytał go krawiec Baczakiewicz, urywając się z krawędzi tapczana.
Ale gorączkujący Władek nie odpowiedział nic, tylko dźwignął się jeszcze bardziej i wyciągnął rękę ku półce, która była ponad nim — po co?
Czegoś szuka po ciemku, ale czego? Były tam krawieckie potrzeby, raczej ich szczęty.
Potem, widocznie znalazłszy, czego szukał, wychylił się i po blasze na kuchni ręką wodzić począł. Co on robi? Czy gorączka taka?
Ręką wodził i napowrót pod kocyk, pod którym leżał, wlazł. Krawiec Baczakiewicz patrzał w mroku na tę robotę i nie przeszkadzał mu. Gdy wlazł napowrót pod kocyk, spytał się:
— Władek?
Ale chłopiec wcale się nie odezwał.
Co on robił? Dlaczego tak wodził ręką po blasze od kuchni? Czego szukał na półce ze szczętami potrzeb krawieckich? I skąd mu się tyle siły że się dźwignął i dość długo się trzymał i to na jednej tylko ręce wsparty?
Krawiec Baczakiewicz począł być ciekawy, jak syn teraz wygląda i co znalazł na półce, co wziął ztamtąd. Sięgnął po lampkę i zapalił ją, a zapaliwszy przysłonił światło marynarką. Spojrzał na syna: leżał głową na wznak, blady z twarzą ściągniętą, oczy miał zamrożone. Obie ręce miał na kocyku. Krawiec Baczakiewicz zobaczył. Władek znalazł na półce i trzymał jeszcze kawałek kredy krawieckiej.
Przystąpił teraz krawiec Baczakiewicz ku kuchni i spojrzał. Przy świetle lampki ujrzał coś — na czarnej spalonej blasze była linia kredą pociągnięta. Było to półkole. Półkole, a pod niem laska. Krawiec Baczakiewicz wiódł oczami po liniach kredą poprowadzonych po blasze, przyświecając sobie lampką i odczytał:
Polska.
Pan Kopciuszyński był kawalerem. Był średniego wzrostu, chudy, blady, z ryżemi rzadkiemi wąsami i ryżą rzadką bródką z hiszpańska. Włosy miał również rzadkie i ryże, posłusznie przymoczone od czoła ku ciemieniu. Oczy miał niebiesko wyblakłe, nieco zaczerwienione dookoła. Nos krótki, szyję długą, ramiona ostre, piersi wklęsłe, brzuch cokolwiek wydatny, nogi cienkie i patykowate, stopy ucięte o bardzo wysokiem podbiciu. Uszy przeźroczyste, wachlarzowe, a wśród nich wyraz twarzy smętny i zastraszony. Chodził prędko i urywanie, bijąc obcasami o kamienie trotuarów.
Oprócz tego był pan Kopciuszyński technikiem. To jest słyną] po różnych biurach technicznych jako bałwan. Przelewał się z biura do biura, jak niedobra kawa z filiżanki do filiżanki, wszędy uznawany jako bałwan. Odpowiednie były dochody pana Kopciuszyńskiego. Posiadał garniturek oliwkowy, „marynareczkę“, „kamizeleczkę“ i „spodzieńki“ popielate w paski i „surducik“ czarny ze spodzieńkami czarnemi od uroczystości i starań o „posady“. Ku temu cieńką laseczkę żółtą i parasol w szpary.
Posiadał także pan Kopciuszyński dwie siostry: głuchą
Eugenię i przysparaliżowaną Tymonię. Jedna, która prowadziła „dom“, ryczała mu w uszy: cóż tam, ty ośle Hipolicie, masz pieniądze? — a druga klekotała: żeby Hipolitlek był drobly, to jabym zejedła klebasy... ale Hipolitlek to siwinia...
Zatem pan Kopciuszyński „jadał“ śniadanie na mieście, na obiad dzióbał w domu, podwieczorku unikał „z zasady“, a na kolacyę dostawał szklankę herbaty, dwa kawałki cukru i kawałek chleba z powidłami.
Teatru „nie znosił“, tytoń mu „szkodził“, pasyami lubił, gdy mu woda chlapała przez podeszwy.
— Tomasik znowu awansował, słyszysz, ty ośle? — ryczała siostra Eugenia.
— Zeby Hipolitlek był drobly, to jabym zejadla kliskli, ale Hipolitlek to pijes — szczebiotała siostra Tymonia.
— Panie Kopciuszyński, albo się pan daj wypchać, albo się pan powieś, albo pan idź do wszystkich dyabłów z pańską robotą — proponował mu szef biura. Z za drzwi zaś dochodziła potem pana Kopciuszyńskiego gromkie:
A to bałwan
Pan Kopciuszyński obawiał się, że niedługo zabraknie biur technicznych w Krakowie.
Nie można też powiedzieć, aby głowę zadzierał w górę. Owszem, wyglądał, pokornie i zahukanie. Ludzi mijał szybkim kroczkiem, kolegom się usuwał, wpadał czasem do kinematografu na przednie miejsca i tam tonął w ciemności i w innym świecie.
Zgoła można rzec, że pan Kopciuszyński zwątpił w fortunę.
Owszem, możnaby prawdopodobnie twierdzić, że pan
Kopciuszyński stracił do szczętu wiarę, jeśli kiedykolwiek miał jaką, w swoje szczęście i w siebie samego.
I w godzinach rozmysłu w kinematografie za 40 halerzy — wiadomo, że przy muzyce najlepiej się myśli — pan Kopciuszyński tracąc pokazywane obrazy z oczu, w chwilach skruchy przyznawał racyę szefom biur technicznych, że jest bałwan, siostrze Eugenii, że jest osioł, tylko nie czuł się ani siwinią, ani pijesem.
Cóż jestem temu winien, że jestem głupi, głupszy od innych — mówił do swojej duszy — cóż jestem temu winien?... Cóż jestem winien, że nie mam zdolności, nawet miernych, nawet najmierniejszych zdolności?... Ale przecie robię, co mogę, pracuję, ile mogę, jak umiem i oddaję wszystko moim siostrom, zatrzymując dla siebie tylko tyle, aby móc dla nich pracować...
Nie potrzeba dodawać, że pan Kopciuszyński był pośmiewiskiem, popychadłem, przedmiotem nieustannego lekceważenia, wzgardliwego traktowania swoich kolegów.
— Panie Kopciuszyński, jadeś pan dziś śniadanie, że się panu, panie dobrodzieju, tak ręka trzęsie przy rysunku? — pytał jeden.
— Panie Kopciuszyński, wi pon, psiakrew, co o panu powiedzioł wczoraj dyrektor?
Pan Kopciuszyński spuszczał jeszcze niżej, o ile to było możliwe, głowę nad rajzbret i zrenice w rajzbret.
— Wisz pon, psiakrew?
Pan Kopciuszyński milczał.
— Powiedzioł: żeby tego Kopciuszyńskiego wszy gryźli; jak jezdem, powiada, psiakrew, przy cyrklu, jeszczom takiego cymbała, za pozwoleniem pańskiem, panie Kopciuszyński, nie widzioł.
Cóż pon na to, co?
Pan Kopciuszyński milczał z wyzywającym uporem.
— Garbowali na psie skórę
Nie zdołali wybić dziurę — rzucił obojętnie muzykalny pan Pieńdziolek, rodem z Prądnika, ciągnąc bezbłędną kreskę czerwonym atramentem.
— Że też to pana Kopciuszyńskiego nie znał nieboszczyk Bałucki, kiedy pisał „Dom otwarty“...
— Panie Kopciuszyński, nie jesteś pon tyż krewny, psiakrew, tygo farmaceuty z Mościsk?...
— Panie Kopciuszyński, gdzie pan pieniądze podziewasz? Nigdyś pan ani szklanki piwa nie postawił...
— Dajże pokój, żeby nie pon Kopciuszyński, toby się nom, panie dobrodzieju, w biurze przykrzyło siedzieć...
— Rzekł gołąbek do gołąba:
Widziałeś ty w polu głąba? — nucił pan Pieńdziołok, kreśląc cyrklem półkole bardzo dokładne.
Idąc do domu pan Kopciuszyński niósł głowę tak nizko, że omal bródką ryżą guzika drugiego u paltota nie sięgał.
— Bydlę Tchórz Niedołęga Smród Padlec
Krugomdurak — szeptał sobie do taktu z ostremi udrzeniami obcasów o trotuar.
Gardził sobą tak, aż sobie paznogcie w dłonie wbijał. Porwać rajzbret, rzucić na tę bandę Albo kałamarzem pierwszemu z brzegu łeb rozbić...
Ale zastanowić się: cóż oni takiego robią? Pomiatają nim, bo naprzód: daje im do tego powód swoją tępotą, a powtóre:
pozwala im na to... Jakaż więc do nich pretensya?...
Sam robiłby to samo, gdyby mógł?
Nie... Choć: kto wie?... Jak można sobie naprawdę wyobrazić, coby się robiło, gdyby się było tem, czy tem, jeżeli się tem, czy tamtem nigdy nie było? Wyobraźnia jest czcza.
Ale w każdym razie pan Kopciuszyński nienawidził biura, nienawidził kolegów, nienawidził swojej pracy — i pogardzał sam sobą więcej, niż wszyscy szefowie i wszyscy koledzy razem wzięci jego mieli w pogardzie. Pan Kopciuszyński miał jedną satysfakcyę: znał do gruntu swoją niewartość, miał bezwzględną, zupełną świadomość swojej nieudolności i niższości, swego upośledzonego przez naturę ja.
Jestem osioł, jestem bałwan, jestem dureń, jestem cymbał, jestem kiep — oto litanie, którą sobie szeptał nieraz leżąc na „otomanie“ w nocy, gdy w sąsiednim pokoju toczył się dyalog:
— Ten przeklęty nieporajda Hipolit znowu nic niema — ryczała panna Eugenia.
— Niema? A jabym tak zejadla glalaletry — klekotała panna Tymonia.
— Osioł obrzydły Langerowa z przeciwka wzięła służącą...
— Pijes... Nie perlacuje...
— Pan Bóg nas skarał takim bratem
— Siwinia tlakli berlat...
A że zazwyczaj jedno idzie za drugiem, pana
Kopciuszyńskiego mieli w poniewierce sąsiedzi z piętra i z dołu, sąsiedni sklepikarze i rzemieślnicy, szukać musiał handlów, gdzieby nie witano go pogardliwym grymasem ust — o ile miał do handlów potrzebę, czuł lekceważenie naokoło, z dołu, z góry, z przodu, z tyłu, z boków, na wskroś i przez wskroś.
Naturalnie, że o żeniaczce nie mógł myśleć.
Gdy czasem siostra Eugenia wyszła, w niedzielę, a siostra
Tymonia drzemała „w karle“ w drugim pokoju, pan
Kopciuszyński, mając czas, stawał przed lustrem i podziwiał swą postać: swoje rzadkie włosy, wyblakłą twarz i wyblakłe oczy, wązkie ostre ramiona, wklęsłą pierś, wydatny brzuch, wachlarzowate przeźrocze uszy — i śmiech go brał i rozpacz i ból — oto kawaler — myślał — oto kaduk zamorski Żenić się Do romansu Także...
Nieparlamentarne słowo wypadało z ust pana
Kopciuszyńskiego.
I czuł się naznaczonym przez złą fortunę.
Ale nie był pan Kopciuszyński bez ambicyi. I czuł to wszystko, co wypełniało jego żywot, głęboko, a upokorzenie stało się jego drugą połową krwi, jak pierwszą było przeświadczenie, że nie jest zdolen nic uczynić, aby było inaczej. Koledzy pana Kopciuszyńskiego awansowali, dostawali posady etatowe, żenili się, stawali radcami, zdobywali szacunek i znaczenie u ludzi, zyskiwali powagę i mir — on był stale niedołęgą umysłowo-życiowym i stale czuł się i znał się niższym od innych paryą.
Ale wybuchła wojna.
Pan Kopciuszyński zadrżał.
Jakaś niejasna myśl, myśl szczególna, zaświtała mu w głowie.
Pan Kopciuszyński nie umiał jej nazwać i nie mógł jej pojąć dokładnie.
Było to coś takiego, o czem nie myślał dotąd, ale co czuł gdzieś w zakamarkach swego jestestwa...
Pan Kopciuszyński postanowił.
Nic nikomu nie mówiąc postanowił.
I pewnego poranku, w „surduciku“ i w czarnych
„spodzieńkach“ zameldował się u szefa.
— Czego pan chce, panie Kopciuszyński? — zapytał szef zdumiony, pan Kopciuszyński bowiem nie miewał nigdy żadnych interesów.
— Proszę o zwolnienie, panie dyrektorze — wybąkał pan Kopciuszyński.
Szef zdumiał się, aż okulary na czoło podniósł.
— Zwolnienie? Pan? I tak pana przecież z łask — dlaczego? Czy pan może wygrał na loteryi klasowej?
— Nie. Ja do wojska, panie dyrektorze,
— Wołali pana, co? Przecie pan już ma ze czterdzieści pięć lat.
— Czterdzieści sześć, panie dyrektorze.
— To tem więcej. No więc co? Przecie pana nie wołali. Nikogo w tym wieku jeszcze nie wołali.
Ale choćby do stu lat brali, dość na pana spojrzeć, „Allgemeine Körperschwäche“.
— Ja na ochotnika, panie dyrektorze.
— Pan?
I pan dyrektor ze zdumienia wpadł w szalony śmiech.
— Panie radco Laksikiewicz — zawołał. — Chodź no pan tu
— Co jest? Co takiego? — zapytał z drugiego pokoju pan radca Laksikiewicz.
— Pudże pan Widzisz pan: pan Kopciuszyński chce do wojska, na ochotnika
— Do polskiego, proszę pana dyrektora — wtrącił pan Kopciuszyński.
— Do polskiego?
Obaj z panem radcą Laksikiewiczem śmiali się rzeźko.
— I to jest pana postanowienie nieodwołalne?
— Nieodwołalne, proszę, pana dyrektora.
— Ha no to trudno. Dziury w niebie nie będzie.
— Ani w biurze — wtrącił pan radca Laksikiewicz.
— Zwolnienie? Czy urlop?
O cudowne słowo: zwolnienie... Lecz po wojnie będzie pokój — i to prawda...
— To jest o urlop, proszę pana dyrektora — rzekł pan Kopciuszyński.
— Na długo?
— Do końca, proszę pana dyrektora.
— Czego? Świata?
— Nie; wojny, proszę pana dyrektora.
— Przecież pan możesz być zabity — wtrącił pan radca Laksikiewicz.
— Tak jest, proszę pana radcy — odpowiedział pan Kopciuszyński.
— A więc do końca albo wojny, albo pana cennego życia? — spytał pan dyrektor.
— Weź pan na wypadek jedno i drugie — rzekł pan radca Laksikiewicz.
— Dobrze, proszę pana dyrektora i pana radcy, proszę o urlop do końca wojny, albo do końca mojego życia — oświadczył pan Kopciuszyński.
— A to bałwan, co? — usłyszał pan Kopciuszyński za drzwiami dyrektorskiej kancelaryi.
— Pirramidalny Osioł mniej...
Dalszy ciąg słów pana radcy Laksikiewicza zatłukł pan Kopciuszyński obcasami na kamiennym korytarzu.
Żegnać się z kolegami? Nie... Jednak — i pan Kopciuszyński wszedł do sali.
— Przychodzę panów pożegnać, rzekł, czując, że odzywa się mimowoli uroczyście.
— Abo co? Wylali pana?
— Idę do wojska.
Chwila milczenia i śmiech, śmiech homerycki.
— Pan?
— Pon? — Pon?
— Pan?
— Za Krakowem w polu równo,
Płyną jabłka — — zanucił obojętnie-muzykalny pan
Pieńdziołek...
— Geniu, Tymciu — mówił pan Kopciuszyński po herbacie w domu — ja jutro rano idę.
— Gdzie? — wykrzyknęła zdumiona panna Eugenia.
— Do biurela — zaklekotała panna Tymonia.
— Nie, do wojska — odpowiedział pan Kopciuszyński. — Do polskiego... Macie tu siedmdziesiąt pięć koron... Ja wrócę.
Będę wam posyłał...
Obie siostry ryknęły śmiechem.
— Hahaha — ryczała panna Eugenia.
— Hihihi — skrzeczała panna Tymonia.
— Tyś tam potrzebny
— Peotrznybnybebny
— Taki mazgaj Fujara Taki...
— Tlakli zearaniec...
Gdy pan Kopciuszyński usnął na „otomanie“, głowa jego pełna była złotego wiru słów pana dyrektora, pana radcy Laksikiewicza, kolegów i sióstr... Za Krakowem w polu równo... Tlakli zeara...
W wojsku od pierwszego momentu, gdy się ukazał, miał pan Kopciuszyński tę przyjemność, że rozweselał kolegów.
Kopeiuszkiewicz cholera, Kopciuszkiewicz fajtłapa, Kopciuszkowski, ty p... doło Psiakrew sobacza, panie Kapciuchiński — huczało koło pana Kopciuszyńskiego wśród wybuchów śmiechu, lub mimowoli wesołego gniewu.
Po kilku tygodniach, ba, po kilku dniach, godzinach nieledwie, poznał pan Kopciuszyński, że i tu nie jest nikomu równy, że i tu jest niższy od innych.
— Podnieśże pan łeb, cholero jedna Wyprostuj się pan, gały przed siebie, do kroćset fur beczek dyabłów Nie wąchaj pan guzików, kleparskie nasienie — okrzykiwano go dookolusieńka. — Po coś pan tu wlazł? A to wstyd prawdziwy Zabieraj pan swoją osobę razem z gnatami Alboś pan jest raz żołnierz, albo —
Tu następowały rzeczy, którychby kto inny nie zniósł i zastrzelił się, ale pan Kopciuszyński znosił i egzystował.
Miał mundur, karabin, strzelali — zresztą się nic nie zmieniło.
Mundur nie zrównał pana Kopciuszyńskiego z innymi. I gdy leżał z karabinem przy oku na wydatnym nieco brzuchu, czując, że nogi ma zbyt cienkie, aby były trafione, szrapnele brzęczały nad nim: Garbowali na psie skórę... a kule karabinowe dzwoniły: tlakli zearaniec...
I czuł się pan Kopciuszyński rzeczywiście nieszczęśliwy — bo jeżeli tu, gdzie wszyscy leżeli równo na brzuchach[1], on jeszcze potrafił być niżej od innych, to już nic dlań w życiu nie pozostawało...
Ale swoją drogą cóż za różnica między kolegami nowymi a dawnymi Gdy raz na patroli obskoczyło pana
Kopciuszyńskiego pięciu Moskali i do niewoli go brali, usłyszał on nagle z krzaków: Łapaj Pan Kapciuszkiewicz ucieka — a w mig potem dwie kolby runęły koło jego głowy, w jeszcze jeden mig on był wolny, trzech Moskali nieżywych na ziemi, dwaj zmykali w gęstwinę, a na ziemi leżał kapral, jeden z największych na pana Kopciuszyńskiego cholerników, i stękał: Psiakrew Żeby też za taką kapcygę w jelita dostać... Żeby pana jedenaście Miechowianek razem kolanami ścisło... A zdróweś pan?
I zdarzyło się, że pan Kopciuszyński stał na dalekim posterunku, w zaroślach. Coś się stało niespodzianego. Nagle huknęły strzały, zawrzało w tyle opodal, snadź ruszył ze stanowiska nagle oddział pana Kopciuszyńskiego, on zaś pozostał w zaroślach sam, z tym dodatkiem, że mu przestrzelono piersi.
Ukląkł więc pan Kopciuszyński naprzód na jedno kolano, potem na drugie, oparł się na ziemi jedną ręką, potem drugą, następnie usiadł, a ostatecznie się położył.
Krew cieknie po mundurze, coraz więcej i więcej, a pan Kopciuszyński leży i myśli.
Przyjdą sanitaryusze — myśli — i wezmą mnie na nosze...
I w tej chwili przychodzi mu na myśl, że powiedzą: a cóż to za bałwan tu leży? co za osioł? co za „siwinia“?
Wszak nawet kiedy go Moskalom wydzierał ten kapral cholernik, to jeszcze walczył zań i ranę zań odebrał jako za „kapcygę“...
Pan Kopciuszyński nie wiedział wprawdzie, co oznacza definitywnie: kapcyga — ale domyślał się, że znaczy to mniej więcej tyle, co fujara, rura, fajtłapa i tym podobne.
Leży pan Kopciuszyński i czeka sanitaryuszy, nadsłuchuje czy nie idą i czy mu nie urągają, ale nic — cicho nikt nie przychodzi.
Poczyna się panu Kopciuszyńskiemu robić słabo, coraz słabiej. Krew cieknie i cieknie sobie, a z nią, czuje pan Kopciuszyński, wycieka życie z ciała.
— Zdaje się, że już po mnie — myśli. — Musieli się cofnąć...
Snadź jest zupełnie sam w tych zaroślach.
Owszem — nie sam. Czuje pan Kopciuszyński cień, co się ku niemu przybliża...
Cień — śmierć...
Coraz bliżej, coraz bliżej, powoli, podchodzi ona ku niemu — albowiem nikt jej nie stanął na drodze, nikt nie przeciął jej drogi.
Ano — takie było przeznaczenie.
I życie pana Kopciuszyńskiego poczyna mu przepływać przed oczy.
Ciągną szeregiem: osioł, bałwan, ciemięga, pijes, siwinia, aż do zagadkowej nieco kapcygi — ciągną dziesiątek lat po dziesiątku, rok po roku, dzień po dniu, godzina po godzinie, niesłychana, ogromna procesya.
Otaczają dokładnym orszakiem pana Kopciuszyńskiego.
Niewidzi on z poza nich słońca, nieba, Bożego świata — a wszystkie gaje naokoło zdają się kiwać gałęziami: niższyś był niższyś był od innych...
Taka to jest moja litania śmiertelna — myśli pan Kopciuszyński. I przyznaje, że tak być powinno. Nie zasłużył na nic innego. Był tępy, głupi, niższy...
Aż śmierć naszła tuż, do samego serca.
A wtedy jakaś jasna, świetna myśl przelśniła mózg pana Kopciuszyńskiego: wszakże nie może nikt inaczej umierać, kto umiera za Ojczyznę na polu bitwy... Otrzymuje cios w Jej służbie, pada i, jeśli ma umrzeć, umiera. To więc on, pan Kopciuszyński, czyni tak, jak inni. Poszedł za Ojczyznę walczyć, teraz wie, co czuł, i w tej walce ginie. Dusza jego wychodzi tak samo z ciała, jak wychodzi umierających dla Ojczyzny bojowników innych — jest równy wszystkim, którzy marli dla Niej...
Dumnie odetchnął — pierwszy i ostatni raz. Jeszcze jeden błysk myśli — jest równy wszystkim, którzy umarli za
Polskę.
Smutny, pełen gorzkich, niepokojących uczuć jechał Poniatowski na czele swego korpusu, wezwany rozkazem cesarskim z Mohylowa pod Smoleńsk. Zwał się pierwszym ułanem Polski, jak Latour d’Auvergne, którego imię powtarzać miano przy każdym apelu z odzewem „padł na polu chwały“, pierwszym był grenadyerem Francyi. Nie naczelne dowództwo sił polskich, ale to pierwsze ułaństwo Polski kładło na barki Poniatowskiego ciężką, wielką rękę narodu. Bo naczelnym wodzem V-go korpusu mógł być po nim kto inny, ale on był pierwszym żołnierzem ziemi krwi.
Zachodziło przed nim słońce szeroką, ogromną falą koło kręgu. W czerwieni niebios tonęła przed nim kula słońca, złotoognista, za brzozami różowemi i sinoponsowemi, schodziła wolno, w bezmierność. Spokojna, pusta rówień wchłaniała w siebie słońce płomienne i wojsko błyszczące, które prowadził. Zda się, za skraj ziemi, w otchłań płomieni.
Las na widnokręgu, od boku, palił się zorzą zachodu, w szeżodzie purpurowej malował się taśmą olbrzymią — — bez końca.
Tętniło za księciem wojsko...
Jakiż to, jakiż to rycerz ogromny?
Wydawnictwo Psychoskok