Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książki Karola Maya przyciągają czytelników egzotycznymi sceneriami i ekscytującymi przygodami rozgrywającymi się na tym tle. „W kraju Mahdiego” to seria opowieści o Karze ben Nemzim oraz jego służącym i przyjacielu Halefie. Bohaterowie podróżują po krajach Bliskiego Wschodu, poznają przy tym różnych ludzi, odkrywają tajemnice i umykają licznym czyhającym na nich niebezpieczeństwom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 561
Karol May
W kraju Mahdiego
Tom 3. W Sudanie
Warszawa 2016
Rozdział I
Straceni
Jak wspomniałem poprzednio, obraliśmy sobie za cel maijeh Semkat, co po polsku oznacza zatokę rybią. Wnioskując z tej nazwy, mieliśmy nadzieję, że znajdziemy tam istotnie obfitość ryb, którymi żywić się będzie można. Do odbycia drogi na miejsce trzeba było trzech dni; potem należało udać się dalej lądem. W jaki jednak sposób? Czy pieszo przez tę bagnistą okolicę? Byłoby to bardzo uciążliwe i zabrałoby dużo czasu. Więc jechać wierzchem? No tak, ale, na jakich zwierzętach? W strefie tej nie ma ani wielbłądów, ani koni, które w żaden sposób nie dają się tu zaaklimatyzować i giną wkrótce. Mieszkańcy tych okolic muszą się posługiwać daleko mniej szlachetnym zwierzęciem „wierzchowym” od arabskiego rumaka lub „okrętu pustyni”, a tym jest – wół.
Zwierzęta te przystosowują się wybornie do warunków klimatycznych nad bagnistym, górnym Nilem. Są silne, pojętne, posłuszne i zwinne, co należy przypisać długoletniej tresurze jednej i tej samej rasy. Oczywiście używają ich także i do przewożenia ciężarów.
Gdybyśmy mogli wynająć te zwierzęta, to oszczędzilibyśmy czasu, co dla nas było bardzo korzystne. Ibn Asl potrzebował na przebycie wytkniętej drogi dwudziestu dni; ponieważ był w podróży pięć dni, dotarłby więc do przeznaczonego miejsca po upływie piętnastu dni. My jednak mogliśmy się dostać do Wagundy wciągu dziesięciu dni i w tym wypadku zyskalibyśmy sześć dni, które by najzupełniej wystarczyły do wyprzedzenia go i przygotowania mu na miejscu... niespodzianki. Chodziło tylko o to, skąd wziąć woły wierzchowe i juczne do pakunków.
Poczyniliśmy poszukiwania przede wszystkim w najbliższej okolicy, to jest koło zatoki Semkat.
Mieszka tam w czterdziestu wsiach około dziesięciu tysięcy Borów i posiadają bardzo dużo bydła. Są oni odłamem ludu Dinków, a ponieważ szliśmy na ratunek pokrewnym im Gokom, więc sądziliśmy, że chętnie udzielą nam pomocy.
Należało również liczyć się z czasem i nie utracić nawet jednego dnia, wobec czego układy z tymi ludźmi nie mogły trwać dłużej, jak do nadejścia naszych okrętów. Postanowiliśmy więc wysłać przodem wielką łódź, na której znajdowało się ośmiu wioślarzy i jeden sternik oraz potrzebne zapasy żywności. Łódź ta przy najpomyślniejszym wietrze płynęła z chyżością „Sokoła”. Ja miałem przewodniczyć wyprawie, przy czym emir upoważnił mnie do załatwienia sprawy z czarnymi według własnego uznania. Na wioślarzy wybrano ośmiu najsilniejszych mężczyzn. Między nimi był Agadi, który miał służyć za tłumacza, gdyż żaden z nas nie władał dobrze językiem Dinków. Rozumie się samo przez się, że wszyscy byliśmy doskonale uzbrojeni. Kilku asakerów twierdziło, że nad zatoką Semkat jest mnóstwo hipopotamów, a na brzegach przebywają całe stada słoni. Spodziewałem się więc, że nie minie mnie przyjemność znakomitego polowania.
Plan ten omówiliśmy zaraz po naszym odjeździe ze zburzonej przez nas seriby i wyruszyliśmy w drogę. Brzegi rzeki były gęsto zalesione. Po wodzie pływały duże kępy trzciny, które jednak zręcznie omijaliśmy. Dla zaoszczędzenia sił ludziom, kazałem wiosłować im na przemian po czterech. Sam usiadłem u steru. Na wszelki wypadek mieliśmy z sobą żagiel.
Wieczorem zatrzymaliśmy łódź i pokładliśmy się, oczekując wzejścia księżyca, po czym mieliśmy płynąć dalej. Musiałem się pokrzepić snem choć przez chwilę, gdyż poprzedniej nocy nie zmrużyłem nawet oka. Agadi był również bardzo znużony. Inni nie mogli się skarżyć na brak wypoczynku na okręcie.
Dym z ogniska chronił nas przed moskitami, które w tej okolicy są istną klęską. Mieszkaniec krajów północnych nie ma nawet wyobrażenia o okropnej pladze owadów w tych stronach. Nasze muchy domowe, ba, nawet dość dokuczliwe komary wodne są niczym w porównaniu z piekielną złośliwością rozmaitych owadów afrykańskich, dręczących ludzi i inne stworzenia w sposób nieznośny. Murzyni spalają olbrzymie stosy drzewa, śmieci i mokrej słomy, aby dymem odstraszyć te owady od swej trzody. Sami chroniąc swoje ciało od natrętnych much, zagrzebują się aż po brodę w popiele. Obrzydliwe owady obsiadają w olbrzymiej ilości woły i owce, nie pozostawiając ani odrobiny wolnego miejsca na skórze. Jeżeli taka plaga trwa kilka tygodni, to giną nawet najsilniejsze bydlęta. Dlatego też nawet majtek posiada namuziah czyli siatkę chroniącą go od komarów, gdy tymczasem pożałowania godni czarni niewolnicy skazani są na znoszenie tej plagi.
Księżyc wzniósł się ponad las, i wtedy zbudzono mnie, by ruszać w dalszą drogę. Dno na przedniej części łodzi wyłożone było gliną, mogliśmy więc bezpiecznie rozpalić ogień dla ochrony przed moskitami; ponadto nęcił on ryby, które zakłuwaliśmy, by je następnie upiec. W rzece Rolu jest niezwykle dużo ryb w rodzaju mniejszego suma, które bardzo nam smakowały.
Wiosłowaliśmy przez całą noc. Gdy nad ranem zaczął wiać wiatr, rozwinięto żagiel i powierzono łódź jednemu z asakerów, gdy reszta pokładła się na spoczynek. Żeglowaliśmy już bez przerwy aż do południa, a gdy wiatr ustał, wypoczęci żołnierze chwycili znowu za wiosła. Niebawem, orientując się wedle map, należało się już spodziewać zatoki Semkat. Jeden z asakerów, zabranych z seriby, który znał tę okolicę, oznajmił, że wejście do zatoki będzie bardzo trudne, gdyż niedawno wyrąbano tam znaczną część lasu.
Palma deleb jest obok daktylowej najpiękniejszym drzewem Afryki północno – wschodniej. Ma ona wysoki, smukły pień, grubiejący stopniowo ku górze, a potem coraz cieńszy i przypomina przez to filary niektórych staroegipskich budowli. Gęsta korona składa się z wielu ciemnozielonych wachlarzy liści, podobnych do wachlarzy palmy dom. Dojrzałe owoce, barwy pomarańczowo – żółtej, są wielkości głowy dziecka. Drzewo nadaje się doskonale do wyrobu lekkich łodzi.
Wieczór się zbliżał, gdy po prawej stronie ukazała się wspaniała zieleń lasu deleb.
Po półgodzinnej żegludze dotarliśmy do miejsca, gdzie ramię rzeki odchylało się na prawo i rozszerzało w wielki basen na kształt jeziora. To był cel naszej podróży – zatoka Semkat.
W czasie całej żeglugi nie widzieliśmy ani jednego człowieka, a i tu także nie spodziewaliśmy się spotkać nikogo. Przywiosłowaliśmy do zatoki i mogliśmy widzieć oba jej brzegi blisko siebie; następnie rozchodziły się one tak daleko, że, aby nie zmylić drogi, trzymaliśmy się prawej strony. Im więcej zbliżaliśmy się do lądu, tym bardziej szukałem z napiętą uwagą choćby śladu po jakiejkolwiek istocie ludzkiej.
Poszukiwania moje jednak były daremne. Już zaczynało się zmierzchać, i sądziłem, że nadchodząca noc będzie stracona dla naszych zamiarów, gdy wtem spostrzegłem tajemniczy, podobny do gilotyny postument, który umieszczony był o kilka kroków od brzegu. Od wody prowadziła wydeptana ścieżka między dwoma słupami krzyżownicy. Na niej wisiała na ciężkim kamieniu krótka żelazna włócznia na długiej linie, której drugi koniec był przytwierdzony do lekkiej wiązki trzciny.
Postument ów był pułapką na hipopotamy. Hipopotam nie jest wcale tak spokojnym zwierzęciem, jak je zwykle opisują. W wodzie bardzo często zaczepia człowieka. Rozdrażniony lub ranny jest jeszcze groźniejszy. Zanurza się on wtedy, a następnie wypływa znowu z wody, wywraca łódkę i chwyta w olbrzymią paszczę całego człowieka. Murzyn ucieka od niego w wodzie, lecz tym chytrzej nastaje na niego na lądzie, gdyż mięso, a osobliwie słonina z tego zwierzęcia są bardzo poszukiwanymi smakołykami. Nawet biali utrzymują, że słonina jest bardzo smaczna, a ozór uznają za wyszukany przysmak.
Przez dzień pozostaje hipopotam pod wodą, a wieczorem wychodzi na brzeg i pożera soczyste rośliny. Najchętniej idzie na pola, gdzie rośnie trzcina cukrowa, czyniąc tam wielkie spustoszenie, gdyż więcej podepce i stratuje, niż spasie. Jak każde prawie dzikie zwierzę, tak i hipopotam ma swoją ścieżkę, którą co dzień chodzi, dopóki go ktoś z niej nie wypłoszy. Na tej ścieżce Murzyni stawiają pułapki, zaopatrzone w dzidy lub harpuny z uwiązanymi u nich kamieniami, aby ich pchnięcie było silniejsze i skuteczniejsze. Harpuny zakończone są zakrzywionymi hakami, które, wbiwszy się głęboko w kark lub grzbiet zwierza, nie dają się łatwo wydobyć. Zraniony hipopotam rzuca się do wody i traci z wolna krew. Martwe ciało nie wypływa zaraz na powierzchnię lecz pozostaje często cały dzień, a czasem i dłużej, na dnie. Wobec tego mięso takiego hipopotama popsułoby się i byłoby nie do użycia. Lecz harpuny posiadają długą linę, do której przyczepiona wiązka trzciny pływa po powierzchni wody i wskazuje myśliwym, w którym miejscu należy szukać zabitego zwierzęcia.
Na taką to pułapkę właśnie natknęliśmy się. Ścieżka, była zwykłą, codzienną drogą hipopotama. Jeżeli jest tutaj nastawiona pułapka – pomyślałem – to muszą też być i ludzie. Zawróciłem łódź ku brzegowi. Nie bałem się zwierzęcia, lecz nie wylądowałem naprzeciw tej drogi właśnie w obawie przed ludźmi, których to wcześniej należało odszukać – nie wiedzieliśmy bowiem, co to za jedni i jak nas przyjmą, gdy się z nimi spotkamy. Wnioskowałem dalej, że przychodzili często ku pułapce, i gdybyśmy tu wylądowawszy zostawili łódź, to oni łatwo by ją znaleźli i odcięli nam przez to drogę powrotną. Dlatego też skierowałem łódź w miejsce, gdzie trafiliśmy na wąską wyrwę, wyżłobioną przez wodę. Oba brzegi zarośnięte były wysoką trzciną, spoza której prawie nie było widać tej kryjówki. Tu więc ukryłem łódź tak, że nikt obcy znaleźć jej nie mógł.
Pozostawiwszy w owym miejscu swoich ludzi, poszedłem ku pułapce, aby ze śladów znajdujących się koło niej, zbadać w jakim kierunku należało szukać tych, którzy ją postawili. Podjąłem się tego sam, aby tym łatwiej zatrzeć ślady, mogące nas niewątpliwie zdradzić.
Nie było to rzeczą łatwą, gdyż brzeg był bagnisty, a nogi grzęzły głęboko. Na szczęście, powstałe przez to zagłębienia napełniały się tak szybko wodą i szlamem, że można było stąpać po nich bez najmniejszej obawy. Dla zupełnej jednak pewności obwiązałem nogi trzciną, przez co otwory, które wydeptywałem wyglądały prawie tak samo, jak ślady okrągłych, wielkich stóp hipopotama.
W pobliżu pułapki znalazłem istotnie odciski bosych stóp ludzkich i po bliższym ich obejrzeniu wywnioskowałem, że ludzie, którzy te odciski pozostawili, byli tu niedawno. Przy obu słupkach ziemia była świeżo podkopana, co dowodziło, że pułapkę dopiero dziś ustawiono, a urządzający ją nie przybyli tu na łodzi, lecz od strony lądu, przez las, jak wskazywały wyraźne ślady. Postanowiłem więc iść dalej.
W lesie rosły palmy deleb, których korony tworzyły gęste sklepienie. Z pni drzew zwieszały się rośliny pnące na wszystkie strony, tworząc gęstą siatkę. Aby się przez nią przedostać, musieliśmy pomagać sobie nożem. Murzyni wyrąbywali ścieżkę przez ten gąszcz iście dziewiczy. Postępowałem więc ostrożnie naprzód, gotów każdej chwili za lada podejrzanym ruchem zboczyć z drogi i ukryć się. Po pięciu minutach drogi napotkałem w lesie obszerny zrąb.
Stało tu sześć tokulów, skleconych byle jak, naprędce, jak to czynią zazwyczaj Murzyni tam gdzie nie mają zamiaru długo przebywać.
Tokule te były dosyć obszerne, co wskazywało, że mieszkało w nich więcej ludzi. Posunąłem się jeszcze dalej. Przed drzwiami leżeli, siedzieli i stali sami czarni mężczyźni. Kilku z nich znosiło drwa do ogniska, gdyż zapadał już wieczór. Warty nie było żadnej; widocznie ludzie ci czuli się zupełnie bezpiecznie. Poznałem, że byli to Dinkowie z rodziny Borów, których właśnie szukaliśmy.
Powróciłem na drogę, dopiero co przebytą i skierowałem się naprzód ku pułapce, a następnie do łodzi. Tu opowiedziałem wszystko towarzyszom.
Agadi, nasz tłumacz, rzekł:
– To są wojownicy Borów, effendi. Przybyli tu zapewne na polowanie, bo nie mają ze sobą kobiet ani dzieci. Pozwól nam udać się do nich!
– Przypuszczasz, że przyjmą nas życzliwie?
– A dlaczego mieliby zająć wobec nas nieprzyjazne stanowisko? Przybywamy przecie do nich w zamiarach uczciwych; ja zresztą należę do ich szczepu i znam ich język. Chodźmy!
Zwrócił się w kierunku pułapki, chcąc udać się do czarnych.
– Stój! – rozkazałem mu. – Tu konieczna jest ostrożność! Nie wiemy jeszcze, jak nas przywitają. Gdyby zmuszono nas do odwrotu i gdybyśmy mieli tylko jedyną drogę koło pułapki, dobrze znaną przez nich, mogliby nas bardzo łatwo dogonić.
– Ee, mamy przecież doskonałe karabiny i jesteśmy od nich bardziej doświadczeni.
– Nie obawiam się ich znowu tak bardzo; jeżeli jednak można uniknąć pewnych strat, to dlaczegóż nie mamy tego uczynić? Wytnijmy sobie stąd inną drogę aż do samych tokulów.
– A trafisz prosto?
– Nie troszcz się o to; trafię. Na wypadek, gdybyśmy byli zmuszeni uciekać, nie wiedziano by, gdzieśmy się podzieli, bo przecie o tej nowej drodze nie mają pojęcia. Będą nas szukali na tamtej drodze, a my tymczasem wsiądziemy na naszą łódź i puścimy się na wodę.
– Jak chcesz, effendi; lecz nie sądzę, by aż taka ostrożność była konieczna.
Bez względu na to, czy uwaga ta była słuszna, czy nie, wolałem zapewnić sobie odwrót. Zarzuciliśmy karabiny na ramiona i dobyliśmy noże do wyrąbywania gęstwy pnących się krzewów i roślin. Oczywiście sprawowaliśmy się możliwie najciszej. Ja wytyczałem kierunek tej osobliwej wycieczce. Noże były ostre i robota szła gładko, lecz zabrała nam tyle czasu, że zapadł zmrok zanim wydostaliśmy się na widniejsze w lesie miejsce. Borowie rozpalili koło chat ogniska, których światło przedostawało się do nas, co ułatwiało nam robotę.
Im więcej oddalaliśmy się od brzegu, tym twardszy i suchszy był grunt. Wreszcie dotarliśmy do wyrębu. Pierwsza z chat była oddalona o jakieś trzydzieści kroków od miejsca, na którym staliśmy.
Murzyni piekli nad ogniem mięso i jego zapach aż do nas dolatywał. Agadi pociągnął kilka razy nosem, mlasnął językiem i rzekł:
– To jest miszwi el husan el bahr. Złowili zapewne dziś hipopotama. Effendi, będziemy mieli świetną gościnę. Pójdziemy obaj, czy też ja sam mam iść najpierw i rozmówić się z nimi?
– Ani jedno, ani drugie. Wybierzemy drogę pośrednią: pójdziemy razem aż pod pierwszą chatę; potem ty wystąpisz, aby ich pozdrowić, i rozmówisz się z nimi, a jeśli tylko spostrzeżesz, że są do nas wrogo usposobieni, cofniesz się natychmiast z powrotem. Dalszy plan obmyślimy później.
Agadi zgodził się, poszliśmy więc naprzód. Warty i tutaj nie było. Spostrzeżono nas dopiero w pobliżu ognisk, gdy stanęliśmy w pełnym świetle ognisk. Czarni wszczęli straszny hałas i następnie w okamgnieniu czmychnęli do swych chat. Niepodobna było iść dalej, bo Murzyni skierowali ku nam przez drzwi lufy karabinów, gotując się do obrony; a z tymi ludźmi żartów nie ma: jeden krok, i padłyby strzały zupełnie niepotrzebne.
Wobec tego spróbowaliśmy porozumienia na drodze pokojowej. Agadi wybrał się sam do jednej z chat, która była największą i gdzie wedle naszych przypuszczeń powinien był mieszkać wódz. Jako znak pokojowych zamiarów wziął Agadi gałązkę palmową i wywijał nią, dając tym do zrozumienia, że chce się z nimi układać.
Postąpiłem kilka kroków za Agadim i usłyszałem wnet rozmowę, nic z niej oczywiście nie rozumiejąc. Niebawem wyszło z chaty dwóch czarnych, wcale nie uzbrojonych. Przystąpili oni do Adagiego i mówili z nim, a miny ich i ruchy nie zdradzały żadnych wrogich zamiarów. Wreszcie wskazali chatę, w której także płonęło światło, i zażądali, by się udał do niej. Chciałem temu zapobiec, lecz obawiałem się podejrzeń z ich strony. Agadi poszedł.
Upłynęło dziesięć minut, minął już kwadrans, nawet pół godziny, a Agadi nie wracał. Murzyni nie wychodzili również ze swych chat. Ognie przed tokulami, nie podsycane, zaczęły powoli gasnąć. Zbudziło to we mnie pewne podejrzenia. Dlaczego Agadi nie wyszedł ani na chwilę, by mnie przynajniej uspokoić? Czekać dłużej nie mogłem, więc zniecierpliwiony kilkakrotnie na niego zawołałem. Dopiero po upływie dłuższego czasu odpowiedział mi z wnętrza chaty:
– Effendi, schwytali mię i nie chcą puścić, myślą bowiem, że jesteś Ibn Aslem.
– Czy jest wódz w tokulu? – zapytałem.
– Jest.
– Niech wyjdzie! Chcę się z nim rozmówić.
Agadi nie odpowiedział nic. Dopiero po upływie kilku minut wyszedł przed otwór i stanął. Ręce miał związane na plecach, a oprócz tego opasany był powrozem, którego koniec sięgał aż do wnętrza chaty. Na tym powrozie można go było w każdej chwili wciągnąć do chaty z powrotem.
– I cóż? – zapytałem. – Gdzie jest wódz?
– W tokulu, z którego nie wyjdzie za żadną cenę. Proszę cię, odejdź natychmiast.
– A jeżeli nie odejdę?
– To wciągną mnie na powrozie do wnętrza chaty i zamordują.
– A gdybym odszedł?
– Będą się naradzali.
– Kiedyż się dowiem o rezultacie tych narad?
– Jutro.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.