Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tłumaczyć język Prousta znaczy zachować zdania w kształcie, w jakim zostały zamknięte, aby ich bukiet nie zwietrzał. Te konstrukcje przywodzą na myśl impresjonistyczne obrazy i działają w równie zaskakujący sposób.
Kiedy w Muzeum d’Orsay spojrzymy z bliska na Huśtawkę Auguste’a Renoira, ujrzymy tylko grę barwnych plam. Szybkie uderzenia pędzla, który zdaje się mieszać farby bezpośrednio na płótnie, zamiast na palecie – żadnych konturów, tylko sąsiadujące z sobą odcienie kobaltu, błękitu pruskiego, żółci, szmaragdowej i oliwkowej zieleni. Patrząc z bliska, podziwiamy dzieło sztuki bezkształtnej, art informel. Dopiero z dystansu widać, że niebieskawe fiolety z lewej to pień drzewa, a zgaszone zielenie i żółcie to cienie na białej kobiecej sukni z kokardami, które malarz zaznaczył niedbale rozbieloną ultramaryną.
Podobnie zdania Prousta sprawiają, podczas pierwszego czytania, wrażenie abstrakcyjnych konstrukcji. Urzekają oryginalną muzyką, ale ich sens nam umyka i staje się z wolna jaśniejszy przy ponownej lekturze. To naturalne i z całą pewnością celowe – zdania autora cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu są do wielokrotnego czytania.
W jednym z esejów zbioru Przeciwko Sainte-Beuve’owi Marcel Proust zaznacza: „Piękne książki są napisane jak gdyby w obcym języku”.
Jacek Giszczak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1052
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Léonowi Daudet, autorowi „Podróży Szekspira”, „Podzielenia dziecka”, „Czarnej gwiazdy”, „Fantomów i żywych”, „Świata obrazów”, tylu innych arcydzieł. Niezrównanemu przyjacielowi, jako wyraz wdzięczności i podziwu1[1]
M.P.
[1]
Poranny szczebiot ptaków wydawał się Franciszce bezbarwny. Aż podskakiwała, słysząc którąś z „bon”; podrażniona każdym ich krokiem, zachodziła w głowę, co też się tam wyprawia; a to dlatego, że przeprowadziliśmy się. Wprawdzie służba robiła nie mniejszy hałas na „szóstym” nad naszym dawnym mieszkaniem; ale Franciszka znała tam wszystkich; była przyjaźnie nastawiona do ich krzątaniny. Teraz nawet w ciszę wsłuchiwała się z bolesną uwagą. A ponieważ nasza obecna okolica wydawała się tak spokojna, jak dawny bulwar był głośny, piosenka przechodzącego mężczyzny (słyszana nawet z oddali, gdy jest słaba jak orkiestrowy motyw) wyciskała łzy z oczu Franciszce na wygnaniu. Toteż chociaż z niej drwiłem, kiedy niepocieszona, że musi opuścić kamienicę, gdzie wszyscy wokół „tak nas szanowali”, pakowała swe kufry, płacząc, zgodnie ze zwyczajami panującymi w Combray, i ogłaszając, że nasz dotychczasowy dom przewyższa wszystkie inne, ja, który równie trudno przywykam do rzeczy nowych, jak łatwo porzucam dawne, teraz zbliżyłem się do naszej starej służącej, widząc, że zamieszkanie w domu, gdzie od konsjerża, który nas jeszcze nie znał, nie otrzymała należnych dowodów szacunku, pożywki niezbędnej dla jej morale, pogrążyło ją w stanie bliskim uwiądu. Tylko ona mogła mnie zrozumieć; z pewnością nie ten jej młody lokajczyk; dla niego, niemającego w sobie nic z Combray, przeprowadzka, zamieszkanie w innej dzielnicy były jak wyjazd na wakacje, gdy nowość otaczających rzeczy odpręża nas niczym podróż; czuł się jak na wsi; a katar, „przewianie” w wagonie z niedomykającą się szybą, dał mu cudowne poczucie, że zwiedził kawał świata; przy każdym kichnięciu cieszył się, że znalazł sobie tak szykowne miejsce, zawsze bowiem pragnął, by jego państwo często wojażowali. Toteż nie zważając na niego, zwróciłem się do Franciszki; a że śmiałem się z jej łez podczas wyprowadzki, która była mi obojętna, zareagowała na mój smutek lodowatym chłodem, gdyż go podzielała. Wraz z rzekomą „wrażliwością” nerwowców wzrasta ich egoizm; nie mogą znieść, że inni uskarżają się na dolegliwości, na które u siebie samych zwracają coraz większą uwagę. Franciszka, nieprzepuszczająca najmniejszej okazji do utyskiwania, gdy ja cierpiałem, odwracała głowę, bym nie miał satysfakcji, że moje cierpienie spotkało się ze współczuciem czy choćby zostało dostrzeżone. Postąpiła tak samo, kiedy chciałem z nią pomówić o naszym nowym domu. Zresztą po dwóch dniach zmuszona udać się po ubrania, zapomniane w niedawno opuszczonej kamienicy, podczas gdy ja, na skutek przeprowadzki, miałem jeszcze „temperaturę” i jak wąż boa po pożarciu wołu czułem bolesne wzdęcia, patrząc na długą komodę, którą mój wzrok musiał „strawić”, Franciszka, z kobiecą nielojalnością, stwierdziła po powrocie, iż myślała, że się udusi na naszym dawnym bulwarze, że idąc tam, czuła się „skołowana”, że nigdy nie widziała tak niewygodnych schodów, że nie wróciłaby tam mieszkać „za żadne skarby świata” i choćby dawano jej miliony – hipotezy mało prawdopodobne – że wszystko (to znaczy kuchnia i korytarze) jest o wiele lepiej urządzone w naszym nowym domu. Lecz czas powiedzieć, że to nowe domostwo – a przenieśliśmy się tam, gdyż moja babcia, choć staraliśmy się jej tego nie mówić, nie czuła się najlepiej i potrzebowała czystszego powietrza – było mieszkaniem w skrzydle pałacu Guermantes.
W wieku kiedy Imiona, oferując nam obraz niepoznawalnego, jakiśmy w nie przelali, a równocześnie wskazując jakieś realne miejsce, każą nam utożsamiać jedno z drugim tak bardzo, że poszukujemy w danym mieście duszy, której zawierać nie może, lecz której nie mamy już mocy usunąć z jego nazwy, nie tylko miastom i rzekom nadają indywidualny charakter, jak czynią to alegoryczne obrazy, nie tylko świat fizyczny barwią rozmaicie, wypełniają cudami, ale też świat społeczny: każdy zamek, każdy dwór albo sławny pałac ma swoją damę czy wróżkę, jak lasy mają swe duchy, a wody swoje bóstwa. Czasami skryta w głębi swego imienia wróżka przekształca się w naszej zmiennej, karmiącej ją wyobraźni; tak właśnie atmosfera, w jakiej istniała we mnie pani de Guermantes, będąc przez lata tylko odbiciem szkiełka latarni magicznej i kościelnego witraża, zaczynała wygaszać swe kolory, kiedy całkiem inne marzenia przesyciły ją pienistą wilgocią potoków.
Lecz wróżka ginie w oczach, gdy się zbliżamy do rzeczywistej osoby, której odpowiada jej imię; wówczas bowiem to imię zaczyna odbijać osobę i nie ma w niej nic z wróżki; wróżka może się odrodzić, kiedy oddalimy się od osoby; ale jeśli pozostajemy w pobliżu, wróżka definitywnie umiera, a razem z nią imię, tak jak ów ród de Lusignan, mający wygasnąć w dniu, gdy zniknęłaby wróżka Meluzyna[2]. Wtedy Imię, w którym pod kolejnymi warstwami przemalówek odkrylibyśmy w końcu piękny portret nigdy niepoznanej kobiety, jest już tylko opatrzonym fotografią dowodem tożsamości, pozwalającym nam stwierdzić, czy kogoś znamy, czy powinniśmy się ukłonić przechodzącej osobie. Ale niech odczucie sprzed lat – jak owe instrumenty nagrywające muzykę, zachowujące brzmienie i styl rozmaitych artystów, którzy ich używali – pozwoli naszej pamięci usłyszeć imię wraz ze szczególną barwą, jaką miało wówczas dla naszego ucha, a wyczujemy w tym na pozór niezmiennym imieniu dystans oddzielający od siebie marzenia, nakładane kolejno na jego identyczne zgłoski. Przez chwilę z usłyszanego na nowo świergotu, jakim rozbrzmiewało którejś minionej wiosny, możemy wydobyć, niby z tubek używanych do malowania, dokładny, zapomniany, tajemniczy i świeży odcień dni, które rzekomo dobrze pamiętamy, a przecież niczym niewprawni malarze nadaliśmy całej naszej przeszłości, rozciągniętej na tym samym płótnie, konwencjonalne i jednakie tony podległej woli pamięci. Gdy przeciwnie, każda z chwil, które się na nią złożyły, używała, by stworzyć oryginalne dzieło, niepowtarzalną harmonię, ówczesnych kolorów, których już nie znamy, a które wciąż mogą nagle mnie oczarować, kiedy za sprawą jakiegoś przypadku nazwisko de Guermantes, po tylu latach odzyskawszy na chwilę dźwięk – tak różny od dzisiejszego – jaki miało dla mnie w dniu ślubu panny Percepied, odda mi jakże słodką liliową barwę, zbyt lśniącą, zbyt nową, aksamitnego fontaziu upiętego pod szyją młodej diuszesy i oczu rozsłonecznionych błękitnym uśmiechem niczym świeżo zakwitły, niedosięgły barwinek. Nazwisko de Guermantes z tamtych lat jest też jak jeden z owych baloników, w których zamknięto tlen albo inny gaz: kiedy zdołam go przebić, wydobyć zeń zawartość, oddycham powietrzem Combray z tego roku, z owego dnia, zmieszanym z wonią głogów, przywianą z rogu placu przez wiatr, zapowiedź deszczu, który raz płoszył słońce, a raz kładł je na czerwonym wełnianym dywanie w zakrystii, nadając mu błyszczącą, niemal różową karnację geranium i tę łagodność, nazwijmy ją wagnerowską, w nastroju wesela, jakże podniosłym podczas ceremonii. Ale nawet poza tego rodzaju rzadkimi minutami, gdy raptownie czujemy, jak pierwotna istność dygoce i odzyskuje swój kształt i cyzelunek w łonie martwych dziś sylab, jeśli w zawrotnym wirze codziennego życia, gdzie mają już tylko praktyczne zastosowanie, imiona utraciły wszelką barwę jak pryzmatyczny bąk, który się kręci zbyt szybko i wydaje się szary, w chwilach zadumy, kiedy rozmyślamy, usiłujemy zwolnić, by wrócić do przeszłości, zawiesić porywający nas odwieczny ruch, stopniowo wyłaniają się znowu, nałożone na siebie, lecz w pełni rozróżnialne odcienie, jakie ta sama nazwa przybierała kolejno w ciągu naszego istnienia.
To, w jaki kształt układało się w moich oczach nazwisko de Guermantes, kiedy moja piastunka – która zapewne nie była świadoma, tak samo jak ja dziś, na czyją cześć owo dzieło zostało skomponowane – usypiała mnie starą pieśnią: Chwała markizie de Guermantes, albo gdy kilka lat później stary marszałek de Guermantes, przepełniając moją bonę dumą, zatrzymywał się na Polach Elizejskich, mówiąc: „Jakie piękne dziecko!”, i wyjmował z małej bombonierki czekoladową pastylkę, tego bez wątpienia nie wiem. Tych lat wczesnego dzieciństwa nie ma już we mnie, są poza mną, jeśli mogę czegoś się o nich dowiedzieć, to tylko z opowieści innych, tak jak o tym, co miało miejsce przed naszym urodzeniem. Ale później, w trwaniu we mnie owego nazwiska, odnajduję kolejno siedem czy osiem różnych wyobrażeń; te pierwsze były najpiękniejsze: moje marzenie, z upływem czasu zmuszone do opuszczenia pozycji nie do obrony, okopywało się trochę dalej, skąd w końcu znowu musiało się wycofać. A wraz z panią de Guermantes zmieniała się jej siedziba, o nazwie wywodzącej się również z tego nazwiska, zapładnianego z roku na rok jakimś zasłyszanym słowem, które odmieniało moje marzenia; ta siedziba odbijała je nawet w swoich kamieniach, lustrzanych jak powierzchnia chmury czy jeziora. Baszta bez grubych murów, będąca tylko smugą pomarańczowego światła, z której wyżyn suweren i jego dama decydowali o życiu i śmierci wasali – na samym krańcu owej „strony Guermantów”, gdzie tyle razy w piękne popołudnia szedłem wraz z rodzicami, śledząc nurt Vivonne – ustąpiła miejsca ziemi obfitującej w strumienie, gdzie diuszesa uczyła mnie łowić pstrągi i rozpoznawać kwiaty o fioletowych i czerwonawych kiściach, zdobiących niskie murki okolicznych zagród; następnie były to dziedziczne włości, poetycka dziedzina, gdzie dumna rasa Guermantów, niby pożółkła i zwieńczona królewską lilią wieża przemierzająca wieki, wznosiła się już nad Francją, gdy niebo było jeszcze puste tam, gdzie później miały wspiąć się w górę paryska Notre Dame i Notre Dame de Chartres; kiedy nawa katedry nie osiadła jeszcze na szczycie wzgórza Laon jak Arka Potopu na szczycie góry Ararat, pełna Patriarchów i Sprawiedliwych, trwożnie wyglądających z okien, by sprawdzić, czy boży gniew się uśmierzył, pełna najrozmaitszych roślin, które rozmnożą się na ziemi, zwierząt, wymykających się nawet z wież, gdzie woły, przechadzające się ospale po dachu, mogą spoglądać z góry na równiny Szampanii; gdy podróżny, u schyłku dnia opuszczający Beauvais, nie widział jeszcze za sobą kołujących na złotym ekranie zachodu, rozpostartych, rozwidlonych i czarnych skrzydeł katedry. Owo Guermantes było jak tło romansu, urojony krajobraz, który wyobrażałem sobie z wielkim trudem i tym żarliwiej pragnąłem go poznać, ulokowany pośród realnych ziem i dróg, nabierających ni stąd, ni zowąd, o dwie mile od dworca, heraldycznych znaczeń; przypominałem sobie nazwy sąsiednich miejscowości, jakby leżały u stóp Parnasu czy Helikonu, i zdawały mi się drogocenne jako materialne warunki – w dziedzinie topografii – niezbędne do wywołania pewnego tajemniczego zjawiska. Znów oglądałem herby, namalowane na ścianie pod witrażami w Combray, których tarcze wypełniały się z wieku na wiek senioriami, jakie w drodze małżeństwa czy kupna ten znamienity dom ściągnął ku sobie z wszystkich zakątków Niemiec, Włoch i Francji: bezkresne ziemie Północy, potężne grody Południa, które dołączyły i złożyły się na Guermantes, by tracąc materialność, wpisać alegorycznie swoją zieloną basztę albo srebrny zamek w lazurowe pole. Słyszałem o sławnych tapiseriach w Guermantes i je widziałem, średniowieczne i błękitne, nieco surowe, odcinające się niczym obłok na amarantowym i legendarnym nazwisku, u stóp starożytnego lasu, w którym tak często polował Childebert[3], i wydawało mi się, że nawet oszczędzając sobie podróży, mógłbym przeniknąć tajemnicze głębie owych ziem, ową dal stuleci, zbliżając się na chwilę w Paryżu do pani de Guermantes, niepodzielnej władczyni i pani jeziora[4], jak gdyby jej twarz i słowa mogły mieć czar tamtejszych kniej i ruczajów oraz te same wiekowe właściwości, co stary kodeks z jej archiwów. Ale wówczas poznałem Roberta de Saint-Loup; powiedział mi, że zamek nosi nazwę Guermantes dopiero od XVII wieku, kiedy rodzina weszła w jego posiadanie. Wcześniej rezydowała w sąsiedztwie, jednak jej tytuł nie pochodzi z tych stron. Miasteczko Guermantes otrzymało swoją nazwę od zamku, ponieważ wzniesiono je później, i by nie zakłócać perspektyw zamku, nadal obowiązujący serwitut normuje tam wytyczanie ulic i wysokość domów. Jeśli chodzi o tapiserie, były dziełem Bouchera, zakupione w XIX wieku przez jednego z Guermantów, amatora sztuki, zostały umieszczone obok miernych obrazów myśliwskich, które sam namalował, w bardzo brzydkim salonie, obitym czerwoną bawełną i pluszem. Przez te rewelacje Saint-Loup wprowadził do zamku składniki obce nazwisku Guermantes, co nie pozwoliło mi dłużej wywodzić jego architektoniki wyłącznie z dźwięczności sylab. Wówczas w głębi tego nazwiska zatarł się zamek odbity w jeziorze, zaś tym, co otoczyło panią de Guermantes, stała się dla mnie jej paryska siedziba, l’hôtel[5] de Guermantes, klarowny jak jego nazwa, gdyż żaden materialny czy mglisty element nie zakłócał i nie mącił jego przejrzystości. Jak kościół oznacza nie tylko świątynię, lecz także zgromadzenie wiernych, tak ów l’hôtel de Guermantes obejmował wszystkie osoby dzielące życie diuszesy, ale ci bliscy, których nigdy nie widziałem, byli dla mnie tylko sławnymi i poetycznie brzmiącymi nazwiskami, a że i oni znali wyłącznie osoby będące tylko nazwiskami, pogłębiali jeszcze i chronili tajemnicę diuszesy, tworząc wokół niej rozległe halo, które się rozszerzało, stopniowo zanikając.
Na przyjęciach, jakie wydawała diuszesa, w mej wyobraźni nikt z gości nie był obdarzony ciałem, nie miał wąsów, trzewików, nie wypowiedział w ludzki i racjonalny sposób żadnego banalnego czy nawet oryginalnego słowa, i ten wir nazwisk, wnoszący mniej materii niźli uczta duchów albo bal upiorów wokół statuetki z saskiej porcelany, jaką była pani de Guermantes, nadawał jej szklanemu pałacowi przejrzystość witryny. Później, kiedy Saint-Loup opowiedział mi anegdoty na temat kapelana, ogrodników swojej kuzynki, pałac Guermantów stał się – jak niegdyś wyglądał może Luwr – czymś w rodzaju zamku, w samym środku Paryża, który na mocy pradawnego i, co dziwne, trwającego prawa wciąż otaczały dziedziczne posiadłości, a diuszesa zachowała przywileje należne feudałom. Lecz ta ostatnia siedziba także się rozwiała, kiedy zajęliśmy, tuż obok pani de Villeparisis, jedno z mieszkań sąsiadujących z apartamentami pani de Guermantes, w skrzydle jej pałacu. Była to jedna ze starych rezydencji, jakie może istnieją jeszcze tu i ówdzie, gdzie na reprezentacyjnym dziedzińcu – może wskutek wzbierającej fali demokracji, a może była to spuścizna po dawniejszych czasach, gdy rozmaite rzemiosła skupiały się wokół pańskiego dworu – widniały często po bokach zaplecza sklepików, warsztaty, nawet kramik szewca czy krawca, jak te, które się widuje przyparte do boków katedr, o ile ich nie usunął estetyzm architektów, mieszkanie konsjerża kamasznika, który hodował kury i uprawiał kwiaty, a w głębi, w samym „pałacu”, mieszkała pani „hrabina”, kiedy zaś wyjeżdżała starą dwukonną kolasą w kapeluszu przybranym kilkoma kwiatami nasturcji, uszczkniętymi być może w ogródku przy stróżówce (obok woźnicy siedział lokaj, który schodził z kozła, by złożyć zagięty bilecik w każdym arystokratycznym pałacu dzielnicy), przesyłała uśmiechy i słowa pozdrowienia dzieciom odźwiernego i przechodzącym akurat mieszczańskim lokatorom, bez różnicy, z wzgardliwą łaskawością i egalitarną dumą.
W domu, do któregośmy się wprowadzili, wielką damą z głębi dziedzińca była diuszesa, elegancka i wciąż młoda. Była to pani de Guermantes, zaś dzięki Franciszce dość szybko zdobyłem informacje na temat pałacu. Bo Guermantowie (których Franciszka określała często słowami „ci z dołu”, „pod nami”) byli przedmiotem jej niesłabnącego zainteresowania od rana, gdy czesząc mamę, nie mogła się oprzeć, by ukradkiem nie zerknąć na podwórzec i stwierdzić: „Proszę, dwie zakonnice! Pewnikiem idzie toto na dół” albo: „Och! Piękne bażanty w kuchennym oknie, nawet nie ma co pytać, skąd się wzięły, diuk był na polowaniu”, aż do wieczora, kiedy podając mi przybory nocne, z zasłyszanego dźwięku fortepianu, echa jakiejś piosenki, wnioskowała: „Mają gości na dole, bardzo tam wesoło”; wówczas na jej regularnym obliczu, pod siwymi teraz włosami, uśmiech młodości, ożywiony i godny, na chwilę lokował każdy z jej rysów we właściwym miejscu, zestrajał je w odpowiednim, kunsztownym porządku, jak tuż przed kontredansem.
Ale chwilą życia Guermantów, która najżywiej podniecała ciekawość Franciszki, która sprawiała jej największą radość, a także największy ból, był moment, kiedy brama wjazdowa otwierała się nagle na oścież i diuszesa wsiadała do karety. Było to zwykle zaraz po tym, jak nasi służący kończyli celebrować swego rodzaju uroczystą paschę, zwaną przez nich śniadaniem, której nikomu nie wolno przerywać i podczas której są tak „nietykalni”, że nawet mój ojciec nie pozwoliłby sobie wtedy do nich dzwonić, wiedząc zresztą, że nikt nie ruszyłby się z miejsca ani za pierwszym, ani za piątym dzwonkiem i że popełniłby nietakt nadaremnie, choć nie bez szkody dla samego siebie. Bo Franciszka (która od czasu, gdy posunęła się w latach, przybierała na każdą okazję okolicznościową maskę) niechybnie przez cały dzień ukazywałaby mu oblicze usiane drobnymi czerwonymi cętkami, które wyrażały na zewnątrz, choć w niezbyt czytelny sposób, długą listę jej żalów i głębokie przyczyny jej niezadowolenia. Rozwijała je zresztą, ale mówiąc jakby sama do siebie, tak iż nie mogliśmy rozróżnić poszczególnych słów. To były, jak mówiła, jej „milczące msze”, które odprawiała przez cały boży dzień i które w jej mniemaniu miały być dla nas „dotkliwe” i „upokarzające”.
Dopełniwszy ostatnich obrzędów, Franciszka, która była zarazem, tak jak w pierwotnym kościele, celebrantem i jednym z wiernych, nalewała sobie ostatni kieliszek wina, odwiązywała serwetę, składała ją, wycierając z ust resztę czerwonawej wody i kawy, wsuwała serwetę w krążek, dziękowała ze zbolałą miną „swemu” młodemu lokajczykowi, który wykazywał się gorliwością, mówiąc: „Jeszcze trochę winogron, proszę pani; są pyszne”, i szła od razu otworzyć okno pod pretekstem, że jest zbyt gorąco „w tej nieszczęsnej kuchni”. Przekręcając gałkę i wciągając łyk powietrza, na pozór obojętnym spojrzeniem zręcznie omiatała dziedziniec, ukradkiem się upewniała, że diuszesa jeszcze nie jest gotowa, pieściła wzgardliwym, to znów namiętnym spojrzeniem zaprzężony powóz i poświęciwszy tę chwilę uwagi rzeczom ziemskim, wznosiła oczy ku niebu, którego czystość odgadła zawczasu, czując łagodny powiew i palące słońce; po czym spoglądała na naroże dachu, gdzie każdej wiosny wiły sobie gniazdo, tuż nad kominkiem mojego pokoju, gołębie podobne do tych, które gruchały w jej kuchni w Combray.
„Ach! Combray, Combray!”, wykrzykiwała. (A niemal śpiewny ton, jakim wypowiadała tę inwokację, podobnie jak arlezjańska czystość jej rysów mogły nasuwać podejrzenie, że Franciszka pochodzi z południa Francji, zaś utracona ojczyzna, którą opłakuje, jest tylko jej ojczyzną przybraną. Mogła to być jednak pomyłka, bo chyba nie ma na świecie prowincji, która by nie miała swojego „Południa”, iluż to spotyka się wszak Sabaudczyków albo Bretończyków, przeplatających uroczo sylaby długie i krótkie, co jest przecież cechą języka oksytańskiego!) „Ach! Combray, kiedy znów cię zobaczę, moja biedna ziemio! Kiedy spędzę cały boży dzień pod twymi głogami i biednymi bzami, słuchając śpiewu zięby i naszej Vivonne, która szemrze, jakby coś szeptała, miast wysłuchiwać uprzykrzonego dzwonka naszego panicza, co to nie wytrzyma nawet pół godziny, żeby nie kazać mi gonić przez ten piekielny korytarz. I jeszcze uważa, że nie biegnę dość szybko, trzeba by go usłyszeć, zanim jeszcze zadzwoni, a jeśli spóźnisz się choć o minutkę, ma te »swoje ataki«. Ach, biedne Combray! Może ujrzę cię znowu, dopiero gdy będę martwa, kiedy mnie wrzucą jak kamień do cmentarnego dołu. Wtedy już nie poczuję twoich pięknych bieluśkich głogów. Ale myślę, że w tym śmiertelnym śnie nadal będę słyszała potępieńcze dzwonki, które zatruwały mi życie”.
Przerywały jej jednak wołania kamizelkarza z podwórza, tego, który kiedyś tak bardzo spodobał się mojej babci, gdy odwiedziła panią de Villeparisis, i który cieszył się też wielką sympatią Franciszki. Podniósłszy głowę na odgłos otwieranego okna, starał się już od dobrej chwili ściągnąć uwagę sąsiadki, żeby się z nią przywitać. Na widok pana Jupiena kokieteria młodej dziewczyny, jaką była niegdyś Franciszka, rozjaśniała naburmuszoną twarz naszej starej kucharki, jej rysy zgrubiałe z powodu wieku, złych humorów oraz gorąca kuchennej blachy, i z uroczą mieszaniną taktu, poufałości i zawstydzenia posyłała krawcowi uprzejme pozdrowienie, ale bez słów, o ile bowiem naruszała zakazy mamy, rozglądając się po dziedzińcu, nie ośmieliłaby się urągać im do tego stopnia, żeby rozmawiać przez okno, co mogło się skończyć, jak mówiła Franciszka, „całym kazaniem” wygłoszonym przez panią. Wskazywała mu zaprzężony powóz, jakby chciała powiedzieć: „Ładne konie, co!”, ale mrucząc pod nosem: „Co za stara landara!”, zwłaszcza iż wiedziała, że on jej odpowie, przykładając rękę do ust, żeby być słyszanym, choć mówił półgłosem: „Wy też moglibyście mieć coś takiego, gdybyście tylko chcieli, może i więcej od nich, ale nie lubicie tego typu rzeczy”.
I Franciszka, wykonawszy gest skromny, powściągliwy i pełen zadowolenia, którego sens był mniej więcej taki: „Każdy ma to, co lubi; my tutaj cenimy sobie prostotę”, zamykała okno z obawy, by nie zjawiła się mama. Owi „wy”, którzy mogliby mieć więcej koni od Guermantów, to byliśmy my, ale Jupien miał rację, mówiąc „wy”, gdyż Franciszka z wyjątkiem pewnych czysto osobistych rozkoszy miłości własnej (na przykład kiedy bez przerwy kaszlała i cały dom żył w obawie, że dostanie przez nią kataru, a ona z irytującym chichotem twierdziła, że nie jest zakatarzona), podobna tym roślinom, którym całkowicie z nimi zespolone zwierzę dostarcza pożywienia, polując, jedząc, trawiąc i oferując je im w postaci swoich przyswajalnych szczątków, żyła z nami w symbiozie; to my, dzięki naszym zaletom, naszemu majątkowi, naszej stopie życiowej i naszej pozycji mieliśmy dostarczać drobnych satysfakcji jej miłości własnej, które – poza przyznanym prawem do nieskrępowanej celebracji śniadania, zgodnie z utartym zwyczajem, włącznie z łyczkiem powietrza w oknie po jego zakończeniu, przechadzką po ulicy, gdy robiła swoje zakupy, i wychodnym w niedzielę, kiedy odwiedzała bratanicę – składały się na poczucie zadowolenia, niezbędne jej do życia. Toteż łatwo zrozumieć, że w tym nowym domu, gdzie wszystkie zaszczytne tytuły mojego ojca nikomu nie były jeszcze znane, Franciszka usychała, w pierwszych dniach dotknięta chorobą, którą zwała nudą, nudą w tym dynamicznym znaczeniu, jakie to słowo przybiera u Corneille’a, lub pod piórem żołnierzy, odbierających sobie nieraz życie, bo nadto im się „przykrzy” za narzeczoną, za wsią. Nudę Franciszki szybko uleczył tenże Jupien, od razu dostarczając jej przyjemności równie żywej i jeszcze bardziej wyrafinowanej od tej, którą by odczuwała, gdybyśmy się zdecydowali na posiadanie powozu. „Dobrzy ludzie, ci Julienowie (Franciszka chętnie kojarzyła nowe słowa z tymi, które już poznała), poczciwi, mają to wypisane na twarzach”. Jupien w istocie w lot pojął i rozpowiadał wokół, że jeśli nie mamy powozu, to dlatego, że tego nie chcemy. Ów przyjaciel Franciszki rzadko przebywał w domu, od kiedy objął posadę urzędnika w jakimś ministerstwie. Zrazu trudniąc się szyciem kamizelek wraz ze swoją „smarkulą”, którą moja babcia wzięła za jego córkę, stracił wszelką rację wykonywania zawodu, kiedy ta mała, będąc wtedy jeszcze niemal dzieckiem, bardzo sprawnie zdołała zaszyć spódnicę podczas wizyty mojej babci u pani de Villeparisis, a potem wzięła się za krawiectwo damskie i wyspecjalizowała w spódnicach. Najpierw „wyręka” u krawcowej, użyteczna, gdy trzeba było coś sfastrygować, przyszyć falbanę, przymocować guzik, zatrzask, dopasować spódnicę w talii agrafkami, szybko została drugą, potem pierwszą, a wyrobiwszy sobie klientelę dam z lepszego świata, pracowała na swoim, to znaczy na dziedzińcu, najczęściej z jedną czy dwiema koleżankami z zakładu, które zatrudniła jako pomocnice. Odtąd obecność Jupiena nie była już tak niezbędna. Zapewne kiedy mała wyrosła na dużą, często musiała jeszcze szyć kamizelki. Ale wspomagana przez przyjaciółki, nikogo więcej nie potrzebowała. Toteż Jupien, jej wuj, wystarał się o posadę. Z początku mógł wracać w południe, potem ostatecznie zastąpiwszy tego, któremu dotąd tylko sekundował, nie wracał przed kolacją. Jego „nominacja” nastąpiła szczęśliwie dopiero kilka tygodni po naszej przeprowadzce, tak iż dość długo mógł okazywać życzliwość Franciszce, pomagając jej przeżyć bez nadmiernych cierpień ten pierwszy, jakże trudny okres. Muszę wszak przyznać, że choć Jupien był dla Franciszki pożyteczny jako „przejściowe lekarstwo”, z początku niezbyt mi się spodobał. Z odległości kilku kroków, całkowicie niwecząc wrażenie, jakie z większego dystansu mogłyby robić grube policzki i kwitnąca cera, jego oczy zwilżone współczującym, żałosnym i rozmarzonym spojrzeniem, kazały sądzić, że jest bardzo chory lub dotknięty świeżą żałobą. Nie tylko nie było to prawdą, ale ledwo zaczynał mówić, zresztą nader poprawnie, okazywał się raczej osobą chłodną i skłonną do drwin. Ten rozdźwięk między jego spojrzeniem a słowami kojarzył się z fałszem, co było niesympatyczne i sprawiało, że on sam czuł się tak skrępowany jak gość ubrany w marynarkę na przyjęciu, gdzie wszyscy są we frakach, lub ktoś, kto odpowiadając na pytanie Książęcej Wysokości, nie bardzo wie, jak trzeba z nią rozmawiać, i aby obejść trudność, niemal się nie odzywa. A przecież Jupien – bo to tylko porównanie – wysławiał się w sposób pełen wdzięku. Wkrótce istotnie odkryłem, że z tym wrażeniem, iż jego oczy jak gdyby „zatapiają” twarz (na co nie zwracało się już uwagi, kiedy się go znało), koresponduje wrodzona, rzadka inteligencja, jedna z inteligencji w wyjątkowo naturalny sposób literackich, jakie było mi dane poznać, w tym sensie, że Jupien, zapewne bez wykształcenia, władał, a może niedawno je sobie przyswoił, za pomocą ledwie kilku pobieżnie przeczytanych książek, niezwykle wyszukanymi formami językowymi. Najbardziej uzdolnieni ludzie, jakich znałem, umarli nader młodo. Byłem więc przeświadczony, że życie Jupiena zbyt długo nie potrwa. Był dobry, litościwy, wrażliwy i pełen najszlachetniejszych uczuć. Szybko przestał być w życiu Franciszki osobą nieodzowną. Nauczyła się go zastępować.
Nawet gdy jakiś dostawca czy służący przynosił do nas paczkę, Franciszka, udając, że się nim nie zajmuje, nie odrywając się od swoich zajęć i tylko od niechcenia wskazując mu krzesło, tak zręcznie wykorzystywała kilka chwil, które spędzał w kuchni w oczekiwaniu na odpowiedź mamy, iż rzadko się zdarzało, by odszedł nieutwierdzony w niezłomnym przekonaniu, że „jeśli czegoś nie mamy, to dlatego, że tego nie chcemy”. Zresztą jeśli tak bardzo jej zależało, by wszyscy wokół wiedzieli, że mamy „piniondze” (Franciszka nie posługiwała się językiem Jupiena i mówiła „piniondze” albo „nanieść wody”), by wiedziano, że jesteśmy bogaci, to nie dlatego, aby bogactwo samo w sobie, bogactwo bez odpowiednich przymiotów charakteru było w jej oczach najwyższym dobrem, lecz cnota bez bogactwa także nie była jej ideałem. Bogactwo było dla niej niejako koniecznym warunkiem, by móc się szczycić cnotą, bez niego cnota byłaby pozbawiona zasługi i uroku. Tak słabo rozróżniała oba te pojęcia, że w końcu zaczęła przypisywać jednemu zalety drugiego, wymagać, by w cnocie było coś z komfortu, uznawać, że bogactwo jest jakoś budujące.
Zamknąwszy okno dość szybko (inaczej mama miałaby rzekomo „zwymyślać ją od ostatnich”), Franciszka, wzdychając, zabierała się do uprzątania kuchennego stołu.
„Przy ulicy de la Chaise też siedzą Guermantowie – mówił lokaj. – Miałem przyjaciela, który u nich pracował; był tam za drugiego stangreta. I znam jednego, nie tego kolegę, tylko jego szwagra, co służył w wojsku z dojeżdżaczem barona de Guermantes. »Ale co tam, przecież to nie mój ojciec!«”, dodawał lokaj, który miał w zwyczaju nie tylko nucić modne ostatnio refreny[6], ale też okraszać swe wypowiedzi zasłyszanymi żartami.
Franciszka, której zmęczone oczy starszej już kobiety widziały wszystko jak gdyby z Combray, w mglistej oddali, zrozumiała nie żart, zawarty w tych słowach, lecz to, że z pewnością krył się w nich jakiś żart, bo były one bez związku z resztą wypowiedzi i zostały wymówione ze swadą przez kogoś, kogo miała za kpiarza. Toteż uśmiechnęła się życzliwie i z uznaniem, jakby chciała powiedzieć: „Jak już Victor coś powie!”. Zresztą była rada, gdyż wiedziała, że słuchanie tego rodzaju żartów ma odległy związek z godziwymi uciechami socjety, przyciągającymi ludzi z rozmaitych sfer, którzy się stroją, narażają się na przeziębienie. Poza tym uważała, że lokaj musi być jej bratnią duszą, bo zawsze z oburzeniem potępiał drastyczne środki, jakie Republika zamierzała podjąć przeciwko klerowi. Franciszka jeszcze nie zrozumiała, że najokrutniejszymi z naszych wrogów nie są ci, którzy nam zaprzeczają i starają się nas do czegoś przekonać, lecz ci, co wyolbrzymiają lub wymyślają zasmucające nowiny, skrzętnie skrywając racje mogące je tłumaczyć, złagodzić nasz ból i może wzbudzić trochę szacunku dla partii, którą próbują nam przedstawić, ku tym większej naszej udręce, jako okrutną i triumfującą zarazem.
„Diuszesa musi być skoligacona z tamtymi”, rzekła Franciszka, wracając do Guermantów z ulicy de la Chaise, jak ktoś, kto podejmuje na nowo utwór od tempa andante. „Nie wiem już, kto mi mówił, że właśnie oni wydali kuzynkę za diuka. W każdym razie to ta sama »paranteza«. Guermantowie, jakaż to wielka rodzina!”, dodawała z respektem, wnioskując o wielkości rodziny na podstawie liczebności i tytułów jej członków, tak jak Pascal wywodził prawdę religii z rozumu i autorytetu Pisma. Gdyż dysponując tylko słowem „wielki” dla obu tych rzeczy, sądziła, że jest to jedno i to samo, jej słownik, jak niektóre szlachetne kamienie, miał w tym miejscu skazę, pogrążającą w ciemnościach samą myśl Franciszki.
„Myślę sobie, czy to czasem nie »one« mają zamek w Guermantes, o dziesięć mil od Combray, w takim razie to musi być też krewny ich kuzynki z Algieru”. Długo zastanawialiśmy się z mamą, co to może być za kuzynka z Algieru, lecz w końcu do nas dotarło, że Franciszka ma na myśli miasto Angers. To, co jest odległe, możemy znać lepiej niż to, co jest blisko. Franciszka, znająca nazwę Algier dzięki okropnym daktylom, które dostawaliśmy na Nowy Rok, nie znała nazwy Angers. Jej język, podobnie jak sam język francuski, a zwłaszcza toponimia, roił się od błędów. „Chciałam o tym pogawędzić z ich majordomusem. Jakżeż go zwą?”, przerwała sobie, jakby rozstrzygała jakąś kwestię protokolarną; sama sobie odpowiedziała: „Ach, tak! Tytułują go Antonim”, rzekła, jak gdyby imię Antoni oznaczało rangę. „On mógłby mi powiedzieć, ale to jaśniepan, pedant jakich mało, myślałby kto, że mu ucięto język albo że zapomniał nauczyć się mówić. Nawet nie raczy dać ci odpowiedzi, kiedy z nim rozmawiasz”, dodała Franciszka, która mówiła „dać odpowiedź” jak pani de Sévigné. „Ale – stwierdziła niezbyt szczerze – gdy wiem, co pichci się w moim garnku, nie zaglądam do cudzych. W każdym razie niezbyt to wszystko katolickie. Zresztą to człowiek niespecjalnie dzielny (ta ocena mogłaby sugerować, że Franciszka zmieniła zdanie na temat męstwa, które, jak twierdziła w Combray, czyniło z ludzi okrutne bestie, lecz tak się nie stało. Dzielny miało znaczyć jedynie pracowity). Powiadają też, że kradnie jak sroka, ale nie zawsze trzeba wierzyć plotkom. Tutaj wszyscy najęci do pracy odchodzą, rzecz jasna, przez stróżówkę, odźwierni są zazdrośni i podburzają diuszesę. Trzeba wszak przyznać, że z tego Antoniego jest niezły lawirant, a jego »Antoinessa« od niego nie lepsza”, dorzucała Franciszka, mając na myśli żonę majordomusa, a w swojej gramatycznej twórczości nawiązując podświadomie do form chanoine i chanoinesse[7]. I miała sporo racji. Istnieje nadal w pobliżu katedry Notre Dame ulica Chanoinesse, którą to nazwę (niegdyś mieszkali bowiem przy niej kanonicy) nadali jej Francuzi w czasach w istocie Franciszce bardzo bliskich. Zaraz potem dostarczyła zresztą nowego przykładu formowania w ten sposób rodzaju żeńskiego, dodając: „To pewne, że do diuszesy należy zamek w Guermantes. I to ona jest tam prawdziwą kasztelanką. To nie byle co”.
– Tak, to nie byle co – mówił z przekonaniem lokaj, nie wyczuwszy ironii.
– Powiadasz, chłopcze, że to nie byle co? Ale dla takich ludzi jak „one” być burmistrzem czy burmistrzynią to tyle co nic. Ach, gdybym to ja miała zamek Guermantes, nieczęsto oglądano by mnie w Paryżu! Ci państwo, którzy mogą sobie na to pozwolić jak nasz pan i pani, mają dziwne pomysły, żeby siedzieć w tym nieszczęsnym mieście, zamiast pojechać do Combray, kiedy mogą to zrobić i nikt ich tu nie trzyma. Na co czekają, skoro niczego im nie brakuje; aż umrą? Ach, gdybym miała jeść tylko suchy chleb i trochę drewna, żeby się ogrzać zimą, już dawno siedziałabym u siebie, w skromnym domku mojego brata w Combray. Tam człek przynajmniej czuje, że żyje, nie widzi tych wszystkich domostw dokoła, jest tak cicho, że w nocy słychać kumkanie żab o dwie mile dalej.
– Tam musi być naprawdę pięknie, proszę pani – wykrzykiwał młody lokajczyk z entuzjazmem, jak gdyby ten ostatni szczegół był dla Combray równie typowy, co pływanie gondolą w Wenecji.
Będąc zresztą w naszym domu nie tak długo jak kamerdyner, chłopak rozmawiał z Franciszką o sprawach, które mogły interesować nie tyle jego, co ją. A Franciszka, która się krzywiła, gdy traktowano ją jak kucharkę, darzyła lokaja, nazywającego ją „panią gospodynią”, życzliwością, jaką niektórzy drugorzędni książęta okazują młodzieńcom, tytułującym ich w najlepszej wierze Waszą Wysokością.
– Tam przynajmniej wiadomo, czym się człowiek zajmuje i jaka jest pora roku. Nie tak jak tu, gdzie na Wielkanoc nie będzie więcej jaskrów niż na Boże Narodzenie i gdzie nie słyszę nawet dzwonka na jutrznię, gdy rano zbieram moje sterane kości. Tam słychać każdą godzinę, to tylko nędzny dzwon, ale mówisz sobie: „Aha, brat wraca z pola”, widzisz, jak dnia ubywa, dzwonią w dni błagalne, by błogosławić zbiory, masz czas się obrócić, zanim zapalisz lampę. Tu raz jest jasno, raz ciemno, idzie człek spać i nawet nie byłby w stanie powiedzieć, co robił przez cały dzień, jak bydlę.
– Podobno w Méséglise też jest bardzo ładnie, proszę pani – przerwał młody lokaj, dla którego ta rozmowa przybierała nieco abstrakcyjny charakter i który nagle sobie przypomniał, że kiedyś przy stole mówiliśmy o Méséglise.
„Och, Méséglise”, mówiła Franciszka z szerokim uśmiechem, jaki zawsze powracał na jej usta, gdy ktoś wymawiał nazwy Méséglise, Combray, Tansonville. Stanowiły one do tego stopnia część jej własnego istnienia, że stykając się z nimi, słysząc je w rozmowie, odczuwała wesołość całkiem podobną do tej, jaką budzi w klasie profesor, czyniąc aluzję do współczesnej postaci, której nazwisko, zdaniem uczniów, nigdy nie powinno paść z wysokości katedry. Przyjemność Franciszki wynikała też stąd, iż czuła, że te strony są dla niej tym, czym nie są dla innych ludzi, starymi kompanami, z którymi niejedno się przeszło; i uśmiechała się do nich, jakby znajdowała w nich coś zabawnego, odnajdywała w nich bowiem wiele z siebie samej.
– Tak, masz rację, mój synu, Méséglise jest dość ładne – ciągnęła, śmiejąc się bezgłośnie. – Ale gdzieś ty mógł słyszeć o Méséglise?
– Gdziem słyszał o Méséglise? Ależ to bardzo znane; mówiono mi o nim i to nawet często – odparł z owym karygodnym brakiem precyzji informatorów, którzy za każdym razem, gdy usiłujemy obiektywnie zdać sobie sprawę z wagi, jaką coś, co nas dotyczy, może mieć dla innych, skrzętnie nam to uniemożliwiają.
– Ach, możesz mi wierzyć, że lepiej siedzi się tam pod wiśnią niż przy piecu.
Mówiła nawet o Eulalii jako o dobrej osobie. Bo od czasu, kiedy Eulalia umarła, Franciszka zupełnie zapomniała, że za życia nie bardzo ją lubiła, tak jak niezbyt lubiła tych wszystkich, którzy nie mieli co jeść w domu, którzy „zdychali z głodu”, a później ci nicponie, dzięki łasce bogatych, „obrastali w piórka”. Już jej nie doskwierało, że Eulalia tak sprytnie umiała co tydzień wyłudzić jakiś pieniążek od ciotki. Co się tyczy cioci Leonii, Franciszka wychwalała ją pod niebiosa.
– Zatem była pani Franciszka w samym Combray, u kuzynki naszej pani? – dopytywał lokajczyk.
– Tak, u pani Oktawowej, ach, prawdziwie świętej kobiety, mój chłopcze, gdzie było zawsze wszystkiego w bród, i schludnie, i zacnie, dobra kobieta, można powiedzieć, która nie pożałowała kuropatwy ani bażanta, niczego, mogłeś tam przyjść na obiad w pięciu, w sześciu i mięsa nigdy nie zbrakło, i to wybornego, ani białego i czerwonego wina, było wszystko, co trzeba. (Franciszka używała słowa żałować w tym samym znaczeniu, w jakim go używa Bruyère). Wszystko to własnym sumptem, nawet kiedy rodzina siedziała tam przez miesiące i lata. (Ta uwaga nie miała w sobie nic, co mogłoby nam uwłaczać, bo język Franciszki pochodził z czasów, gdy słowo „sumpt” nie było zarezerwowane dla stylu sądowego i oznaczało po prostu wydatek). Ach, mogę ci zaręczyć, że nikt stamtąd nie wyjechał głodny. Ksiądz proboszcz nieraz mówił, że jeśli jakaś kobieta może się spodziewać, że pójdzie prosto do nieba, to ani chybi ona. Biedna pani, słyszę jeszcze, jak mi powiada swoim cichym głosikiem: „Franciszko, wiesz, że ja nie jem, ale chcę, żeby wszyscy mieli tak dobrze, jakbym jadła”. Rozumie się, że to nie było dla niej. Gdybyś ją tylko zobaczył, ważyła nie więcej niż koszyk wiśni; jakby jej nie było. Nie chciała mi wierzyć, nigdy nie chciała iść do doktora. O, tam nie jadło się byle czego! Chciała, żeby służba była dobrze nakarmiona. Tutaj, choćby od tego ranka, nie miał człek czasu porządnie się posilić. Wszystko się robi na łapu-capu.
Franciszkę doprowadzały do rozpaczy zwłaszcza grzanki, które jadał mój ojciec. Uważała, że są to zwykłe fanaberie i że robi to tylko po to, by „wziąć ją do galopu”. „Mogę zaświadczyć, że nigdy czegoś takiego nie widziałem”, przytakiwał lokajczyk. Mówił tak, jak gdyby widział wszystko i z jego tysiącletniego doświadczenia, obejmującego wszystkie krainy oraz ich zwyczaje, wyraźnie wynikało, że nigdzie nie je się grzanek z chleba. „Tak, tak – mruczał kamerdyner. – Ale wszystko to szybko może się zmienić, robotnicy mają strajkować w Kanadzie, a minister mówił któregoś dnia naszemu panu, że wziął za to dwieście tysięcy franków”. Kamerdyner był daleki od potępiania ministra; nie dlatego, by sam nie był z gruntu uczciwy, ale ponieważ uważał wszystkich polityków za skorumpowanych, przekupstwo wydawało mu się mniejszą zbrodnią od drobnej kradzieży. Nie zastanawiał się nawet, czy dobrze usłyszał te historyczne słowa, nie uderzyło go nieprawdopodobieństwo tego, by ktoś się do tego przyznał w obecności ojca i nie został natychmiast wyrzucony za drzwi. Lecz filozofia Combray nie pozwoliła Franciszce liczyć na to, że strajk w Kanadzie może mieć wpływ na spożywanie grzanek: „Jak świat światem – mówiła – będzie państwo, żeby zmuszać nas do dreptania w kółko, i służba, żeby spełniała ich kaprysy”. Jakby na przekór teorii wiecznego dreptania, już od kwadransa mama, która zapewne inną miarą oceniała obiad służących, powtarzała: „Ale co też oni tam robią, siedzą przy stole już ponad dwie godziny”. I dzwoniła nieśmiało trzy czy cztery razy. Dla Franciszki, lokaja, kamerdynera usłyszany dzwonek nie był żadnym wezwaniem i nie zamierzali się ruszać, były to jednak dla nich jakby pierwsze dźwięki strojonych instrumentów, kiedy koncert ma się niebawem rozpocząć i pozostało już tylko kilka minut antraktu. Toteż gdy dzwonki stawały się coraz bardziej natarczywe, nasi służący zaczynali nadstawiać ucha i dochodząc do wniosku, że nie mają już wiele czasu, a powrót do pracy jest naprawdę bliski, przy którymś z głośniejszych dźwięków głęboko wzdychali i przechodzili do czynu, lokaj schodził, by wypalić papierosa przed bramą, Franciszka, po paru uwagach na nasz temat w rodzaju: „ani chybi dostali kręćka”, drapała się na szóste piętro, by porządkować swe rzeczy, a kamerdyner, zaopatrzywszy się w papier listowy z mojego biurka, spiesznie załatwiał prywatną korespondencję.
Mimo nadętej miny majordomusa tych „z dołu” Franciszka już w pierwszych dniach była w stanie mnie poinformować, że Guermantowie nie mieszkają w swoim pałacu na zasadzie jakiegoś odwiecznego prawa, ale na skutek dość świeżej dzierżawy, i że przyległy ogród, którego nie widziałem, jest raczej mały i podobny do wszystkich sąsiednich ogrodów; dowiedziałem się też wreszcie, że nie ma tam śladu pańskiej szubienicy ani warownego młyna, stawu rybnego, gołębnika na palach ani chlebowego pieca zbudowanego na użytek poddanych, żadnego spichrza ani barbakanu, stałych, zwodzonych, wiszących ani celnych mostów, żadnej wieżyczki ani kamiennych kopczyków uwieńczonych krzyżem. Ale jak niegdyś Elstir, kiedy zatoka Balbec, straciwszy swą tajemnicę, stała się dla mnie nic nieznaczącą połacią słonej wody, podobną do wszystkich innych na tym globie, nagle przywrócił jej tożsamość, mówiąc mi, że jest to opalowa zatoka Whistlera utrzymana w srebrno-błękitnych harmoniach, tak stary przyjaciel ojca, kiedy po ciosach Franciszki nazwisko de Guermantes utraciło ostatnią poczętą zeń siedzibę, stwierdził, mówiąc nam o diuszesie: „Ma najlepszą sytuację na Faubourg Saint-Germain, to pierwszy dom na Faubourg Saint-Germain”. Co prawda pierwszy salon, pierwszy dom na Faubourg Saint-Germain to było niewiele po wszystkich tych rezydencjach, o których kolejno marzyłem. Lecz ostatecznie ta, a miała być ostatnią, posiadała, choćby w najskromniejszym wymiarze, coś, co wykraczało poza jej własną materię, jakąś sekretną niejednoznaczność.
I czułem nieodpartą potrzebę, by szukać wyjaśnienia tajemnicy nazwiska pani de Guermantes w jej „salonie”, pośród jej przyjaciół, tym bardziej że nie znajdowałem go w osobie samej diuszesy, gdy widziałem, jak rano wychodzi pieszo czy po południu wyjeżdża powozem. Wprawdzie już w kościele w Combray diuszesa, ujrzana w błysku metamorfozy, z policzkami nieporównywalnymi do niczego innego, nieprzenikalnymi dla barwy nazwiska Guermantes i popołudni nad brzegiem Vivonne, ukazała mi się w miejsce mojego zdruzgotanego marzenia niczym łabędź lub wierzba, w które zmieniono jakiegoś boga czy nimfę, by odtąd poddani prawom natury sunęli po wodzie albo drżeli na wietrze. Jednak kiedy refleksy te gasły, gdy tylko traciłem ją z oczu, zmieniały się w różowe i zielone błyski zachodzącego słońca, za wiosłem, które je załamało, i w samotności mej myśli nazwisko wnet przywłaszczało sobie wspomnienie jej twarzy. Lecz teraz często widywałem ją w oknie, na dziedzińcu, ulicy; i jeśli nawet nie potrafiłem wcielić w nią nazwiska de Guermantes, myśleć, że jest panią de Guermantes, obwiniałem o to niezdolność mojego ducha do wysiłku, jakiego od niego żądałem; ale ona, nasza sąsiadka, zdawała się popełniać ten sam błąd; więcej, popełniała go bez emocji, bez skrupułów, nie podejrzewając nawet, że to błąd. I tak pani de Guermantes objawiała w swej toalecie wielką troskę podążania za modą, jakby uważając, że stała się taka sama jak inne, aspirowała do tej elegancji, w której byle jaka kobieta mogła jej dorównać, a może ją nawet prześcignąć; widziałem, jak na ulicy przygląda się z podziwem dobrze ubranej aktorce; a rano, kiedy miała wyjść pieszo – jak gdyby opinia przechodniów, których pospolitość diuszesa obnażała, obnosząc wśród nich poufale swe nieosiągalne życie, mogła być jej trybunałem – widziałem ją przed lustrem, odgrywającą z przekonaniem wolnym od jakiegokolwiek dystansu i ironii, z pasją, z irytacją, z samouwielbieniem, rolę królowej, która zgodziła się w komedii dworskiej wystąpić jako subretka, co było tak niegodne w przypadku eleganckiej kobiety; i w mitologicznym zapomnieniu swojej wrodzonej wielkości upewniała się, czy woalka jest dobrze obciągnięta, przypłaszczała rękawy, poprawiała płaszcz, jak boski łabędź wykonuje wszystkie ruchy swojego zwierzęcego gatunku, zachowuje namalowane i niewidzące oczy po obu stronach dziobu i rzuca się nagle na spinkę lub na parasol, jak łabędź, niepomny, że jest bogiem. Ale podobnie jak podróżny, zawiedziony pierwszym widokiem miasta, sądzi, że może przeniknie jego czar, odwiedzając muzea, nawiązując znajomość z ludem, pracując w bibliotekach, tak ja mówiłem sobie, że gdybym bywał u pani de Guermantes, gdybym należał do grona jej przyjaciół, gdybym wkroczył w jej życie, dowiedziałbym się, co jej nazwisko kryje naprawdę pod swoją pomarańczową i lśniącą powłoką, obiektywnie, dla innych, bo przecież przyjaciel mego ojca mówił, że środowisko Guermantów jest czymś odrębnym na całym Faubourg Saint-Germain.
Życie, jakie w mych przypuszczeniach musiało się tam toczyć, wypływało ze źródła tak różnego od mych doświadczeń i wydawało się czymś tak odrębnym, że na wieczorach u diuszesy nie mógłbym sobie wyobrazić osób, które kiedyś spotkałem, osób realnych. Nie mogąc bowiem nagle zmienić swojej natury, musiałyby tam mówić rzeczy zbliżone do tych, które znałem; ich rozmówcy może by się zniżyli, żeby im odpowiedzieć w tym samym ludzkim języku; i podczas wieczoru w pierwszym salonie na Saint-Germain niektóre chwile byłyby identyczne do tych, jakie już przeżyłem: co było niemożliwe. To prawda, że mój umysł nie mógł się uporać z pewnymi trudnościami i obecność ciała Jezusa Chrystusa w hostii nie wydawała mi się owiana większą tajemnicą niźli ów pierwszy salon Faubourg, usytuowany na prawym brzegu, gdzie ze swojego pokoju mogłem słyszeć, jak rano trzepią meble. Ale linia demarkacyjna, która oddzielała mnie od Faubourg Saint-Germain, choć tylko wyobrażona, zdawała mi się tym bardziej rzeczywista; wyraźnie czułem, że to już Saint-Germain, słomianka Guermantów, położona po drugiej stronie owego Równika, o której moja matka, dostrzegłszy ją kiedyś tak jak ja, gdy drzwi były otwarte, ośmieliła się stwierdzić, że jest w bardzo złym stanie. Zresztą, jakże ta ich jadalnia, ich ciemna galeria z czerwonymi pluszowymi meblami, które czasem mogłem dojrzeć przez okno z naszej kuchni, miałyby nie posiadać dla mnie tajemniczego uroku Faubourg Saint-Germain, nie być jego najistotniejszą częścią, geograficznie do niego nie przynależeć, skoro być przyjętym w owej jadalni znaczyło bywać na Saint-Germain, oddychać jego atmosferą, skoro wszyscy ci, którzy przed udaniem się do stołu siadali obok pani de Guermantes na skórzanej kanapie w galerii, stamtąd się wywodzili? Bez wątpienia gdzie indziej niż na Saint-Germain, na niektórych przyjęciach można było czasami ujrzeć królującego w całym majestacie pośród pospólstwa elegantów jednego z owych ludzi, którzy są tylko nazwiskami, a kiedy próbujemy ich sobie wyobrazić, przywodzą na myśl na przemian turniej i koronną puszczę. Lecz tu, w pierwszym salonie Faubourg Saint-Germain, w ciemnej galerii, bywali wyłącznie oni. Byli kolumnami z cennego budulca, podtrzymującymi świątynię. Nawet na zwykłe spotkania pani de Guermantes tylko spośród nich mogła dobierać gości i przy kolacji na dwanaście osób, zgromadzeni wokół nakrytego stołu, byli jak złote posągi apostołów w kościele Sainte-Chapelle, symboliczne filary konsekracji podczas Wieczerzy Pańskiej. Co się tyczy ogródka, rozciągającego się między wysokimi murami za pałacem, gdzie latem pani de Guermantes częstowała po kolacji likierami i oranżadą, jakże miałem nie myśleć, że zasiąść tam między dziewiątą a jedenastą wieczorem na jednym z żelaznych krzeseł – obdarzonych równie potężną mocą, co skórzana kanapa – i nie czuć podmuchów wiatru typowych dla Saint-Germain, to rzecz tak samo niemożliwa jak sjesta w oazie Fidżidż, gdy nie jesteśmy w Afryce? Jedynie wyobraźnia i wiara mogą wyróżnić spośród innych pewne obiekty, pewne osoby i stworzyć atmosferę. Niestety, te malownicze miejsca, te osobliwości przyrody, lokalne ciekawostki, te wspaniałe budowle z Faubourg Saint-Germain będą mi z pewnością na zawsze niedostępne. I tylko drżałem, dostrzegając z pełnego morza (bez nadziei, że kiedykolwiek zdołam dotrzeć do celu), niczym daleko wysunięty minaret, pierwszy palmowiec, zarysy zabudowań czy egzotycznych roślin, wysłużoną słomiankę nabrzeża.
Lecz jeśli pałac Guermantes dla mnie zaczynał się u drzwi przedsionka, jego przyległości musiały sięgać znacznie dalej w przekonaniu diuka, który uznając wszystkich lokatorów za swoich dzierżawców, uwłaszczonych kmiotków i nie licząc się z ich opinią, golił się rano w nocnej koszuli przy oknie, schodził na dziedziniec, w zależności od tego, czy było cieplej czy zimniej, w samej koszuli lub piżamie, włochatej szkockiej kurtce osobliwego koloru, w kusym jasnym paletku, krótszym od marynarki, i polecał któremuś z forysiów oprowadzać świeżo kupionego konia w ręku kłusem. Niejeden raz koń uszkodził nawet witrynę Jupiena, który, ku oburzeniu diuka, żądał odszkodowania. „Choćby przez wzgląd na całe dobro, jakie pani diuszesa świadczy w tym domu i w parafii – mówił pan de Guermantes – domagać się czegoś od nas to bezczelność ze strony tego chłystka”. Jednak Jupien obstawał przy swoim, jakby zgoła nie wiedział, jakie to „dobro” kiedykolwiek wyświadczyła diuszesa. Było to prawdą, ale że nie można obdarować wszystkich, pamięć, że było się hojnym dla jednego, każe nam się powstrzymać w przypadku drugiego, co wywołuje tym większe jego rozgoryczenie. Zresztą z innych punktów widzenia niźli dobroczynność ta dzielnica wydawała się księciu – i to na dosyć znaczne odległości – tylko przedłużeniem jego dziedzińca, rozleglejszym maneżem dla jego koni. Sprawdziwszy, jak nowy koń kłusuje sam, kazał go zaprzęgać, objeżdżać sąsiednie ulice, przy czym foryś biegł obok powozu, trzymając lejce, przeprowadzając konia przed diukiem, który stał na chodniku niby kolos, olbrzymi, w jasnym ubraniu, z cygarem w ustach i zadartą głową, bystro spoglądając przez monokl, aż w końcu wskakiwał na kozioł, chcąc samemu wypróbować konia, i jechał nowym zaprzęgiem, by spotkać się z kochanką na Polach Elizejskich. Pan de Guermantes witał się na dziedzińcu z dwiema parami, które mniej więcej należały do jego świata: ze spokrewnionym małżeństwem, którego nigdy nie było w domu, żeby się zająć dziećmi, jak to się zdarza w robotniczych rodzinach, bo żona już rano spieszyła do „Scholi”[8], by uczyć się kontrapunktu i fugi, a mąż do swej pracowni, gdzie rzeźbił w drewnie i wytłaczał w skórze; dalej z baronem i baronową de Norpois, którzy zawsze byli ubrani na czarno, żona jak kobieta wynajmująca krzesła, mąż jak karawaniarz, i wychodzili kilka razy dziennie, by udać się do kościoła. Ojca barona de Norpois, byłego ambasadora, którego znaliśmy, ojciec spotkał niedawno w sieni, nie rozumiejąc, co tu właściwie robi; bo ojciec myślał, że osoba tak znaczna, utrzymująca relacje z najznamienitszymi ludźmi w Europie i przypuszczalnie zupełnie obojętna na czcze arystokratyczne tytuły, nie powinna utrzymywać stosunków z tego rodzaju zacofaną, klerykalną i ograniczoną szlachtą. Mieszkali w tym domu od niedawna; Jupien podszedł, by zamienić słowo z baronem, który kłaniał się właśnie panu de Guermantes, a nie znając dokładnie jego nazwiska, nazwał go „panem Norpois”.
„Ach! Pan Norpois, ach, to doprawdy wyborne! Cierpliwości! Wkrótce ten osobnik nazwie pana obywatelem Norpois!”, wykrzyknął, zwracając się do barona, pan de Guermantes. Mógł wreszcie wyładować swoją złość na Jupienie, który zwracał się do niego per „pan” zamiast „panie diuku”.
Pewnego dnia, kiedy pan de Guermantes potrzebował jakiejś informacji, którą z racji profesji mógł mu dostarczyć mój ojciec, zjawił się osobiście, okazując mu wielkie względy. Od tego czasu często miał okazję prosić ojca o jakąś sąsiedzką przysługę i kiedy tylko dostrzegł, że schodzi po schodach, pogrążony w myślach, pragnąc uniknąć jakichkolwiek spotkań, książę zostawiał swoich stajennych, podchodził do ojca na dziedzińcu, poprawiał mu kołnierz u palta z usłużnością odziedziczoną po niegdysiejszych królewskich pokojowcach, brał go za rękę, nie zwalniając uścisku, a nawet pieszczotliwie gładząc go po dłoni, aby mu dowieść z bezwstydem kurtyzany, że nie żałuje mu kontaktu ze swoją szacowną skórą, i prowadził go jak na smyczy, speszonego, myślącego tylko o tym, żeby mu się wymknąć, aż poza główną bramę. Kiedyś skłonił się nam głęboko, wyjeżdżając powozem wraz z żoną, musiał jej powiedzieć, jak się nazywam, lecz jaka była szansa, że ona zapamięta moje imię lub twarz? Poza tym cóż to za marna rekomendacja, być wskazanym jako jeden z jej lokatorów! Znacznie lepiej byłoby spotkać diuszesę u pani de Villeparisis, która właśnie poprosiła mnie za pośrednictwem babci, abym ją odwiedził, wiedząc zaś, że zamierzam poświęcić się literaturze, dodała, że mógłbym spotkać u niej pisarzy. Ale ojciec uważał, że jestem jeszcze za młody na bywanie w świecie, a że stan mego zdrowia wciąż go niepokoił, nie chciał mi dostarczać niepotrzebnych okazji do wychodzenia z domu.
Ponieważ jeden z lokajów pani de Guermantes często rozmawiał z Franciszką, dosłyszałem, jak wymienia kilka salonów, w których diuszesa bywa, lecz nie wyobrażałem ich sobie: skoro były częścią jej życia, życia, które widziałem wyłącznie poprzez jej nazwisko, czyż nie były czymś niepojętym?
– Jest dzisiaj wielki wieczór chińskich cieni u księżnej Parmy – mówił lokaj – ale nie pójdziemy, bo o piątej pani jedzie pociągiem do Chantilly, żeby spędzić dwa dni u księcia d’Aumale[9], będą z nią tylko pokojówka i kamerdyner. Ja zostaję tutaj. Księżna Parmy nie będzie zadowolona, więcej niż cztery razy pisała do naszej pani.
– Zatem nie wybieracie się tego lata do Guermantes?
– Pierwszy raz nas tam nie będzie: z powodu reumatyzmów pana diuka, doktor zabronił mu tam wracać, nim zamontują kocioł, ale wcześniej co roku siedzieliśmy tam aż do stycznia. Jeżeli kaloryfer nie będzie gotowy, pani pojedzie może do Cannes do księżnej de Guise, ale to jeszcze niepewne.
– A do teatru chodzicie?
– Czasem chodzimy do Opery, korzystamy z abonamentu księżnej Parmy, to wypada co tydzień; podobno pokazują tam nader szykowne rzeczy: sztuki, opery, wszystko. Pani diuszesa nie chciała brać abonamentu, ale i tak tam bywamy, raz na balkonie u jednej przyjaciółki pani, raz u drugiej, często na parterze w loży księżnej de Guermantes, żony kuzyna pana diuka. Ona jest siostrą księcia bawarskiego… Więc idzie pani na górę? – mówił lokaj, który utożsamiając się z Guermantami, miał wszakże o państwie w ogólności politycznie wyrobione zdanie, co pozwalało mu odnosić się do Franciszki z takim samym szacunkiem, jakby służyła u diuszesy. – Pani Franciszka cieszy się dobrym zdrowiem.
– Ach, gdyby nie te przeklęte nogi! Po równym jeszcze jakoś się idzie (po równym oznaczało dziedziniec, ulice, którymi Franciszka lubiła się przechadzać), tylko te piekielne schody. Do widzenia panu, może zobaczymy się jeszcze wieczorem.
Franciszka pragnęła dłużej pomówić z lokajem, zwłaszcza że jej powiedział, iż synowie diuków często noszą tytuł książęcy, który zachowują do śmierci swego ojca. Niewątpliwie kult szlachty, pomieszany i godzący się z duchem buntu przeciwko niej, dziedzicznie czerpany z gleby Francji, musi być bardzo silny pośród ludu. Bo Franciszka mogła słuchać o Napoleonie albo o telegrafie bez drutu, nie zwracając na to szczególnej uwagi i ani na chwilę nie spowalniając ruchów, jakimi wybierała popiół z kominka czy nakrywała do stołu, ale gdy tylko dowiadywała się tego rodzaju szczegółów, że na przykład młodszego syna diuka de Guermantes zwie się na ogół księciem d’Oléron, wykrzykiwała: „Jakie to pięknie!”, i stała olśniona jak przed witrażem.
Franciszka dowiedziała się też od kamerdynera księcia Agrygentu, który się z nią zaprzyjaźnił, przynosząc często listy do diuszesy, że istotnie wiele się mówi w świecie o małżeństwie markiza de Saint-Loup z panną d’Ambresac i że to jest prawie postanowione.
Ta willa, ta loża na parterze, gdzie upływało życie pani de Guermantes, wydawały mi się czymś nie mniej czarodziejskim niż jej apartamenty. Nazwiska de Guise, de Parme, de Guermantes-Bavière wyróżniały spośród wszystkich innych wilegiatury, na które udawała się diuszesa, codzienne fety, które z jej pałacem wiązał ślad kół powozu. Choć mi mówiły, że do tych wilegiatur, do tych fet sprowadza się życie pani de Guermantes, nie objaśniały mi go. Każde z nich określało życie diuszesy w inny sposób, lecz wszystkie przydawały mu tylko tajemnicy, ani trochę nie rozpraszając tej, w której się poruszała, chroniona cienką ścianką, jak zamknięta w naczyniu, wśród fal powszedniego życia. Diuszesa mogła jeść obiad nad Morzem Śródziemnym podczas karnawału, ale w willi pani de Guise, gdzie królowa paryskiej socjety, w białej pikowanej sukni, pośród licznych księżniczek krwi, była jedynie gościem podobnym do innych i tym samym stawała się dla mnie bardziej sobą, bardziej wzruszająca w tej nowej odsłonie niczym gwiazda tańca, która fantazyjnym krokiem zajmuje kolejno miejsca swoich sióstr balerin; mogła oglądać chińskie cienie, ale na wieczorze u księżnej Parmy; mogła słuchać tragedii lub opery, ale w loży swojej kuzynki księżnej de Guermantes.
Ponieważ umiejscawiamy w ciele danej osoby wszystkie jej życiowe możliwości, wspomnienie znanych jej istot, z którymi dopiero co się rozstała czy właśnie zamierza się spotkać, to gdy dowiedziałem się od Franciszki, że pani de Guermantes wybiera się pieszo na obiad do księżnej Parmy i około południa dostrzegłem ją wychodzącą z domu w cielistej atłasowej sukni, z twarzą w tym samym odcieniu, jak obłok o zachodzie słońca, ujrzałem na własne oczy wszystkie rozkosze Faubourg Saint-Germain, zamknięte w tej filigranowej postaci niczym w muszli, w iryzującej skorupie z różowej masy perłowej.
Ojciec miał w ministerstwie przyjaciela, niejakiego A.J. Moreau, który chcąc się odróżnić od innych Moreau, zawsze poprzedzał swoje nazwisko tymi inicjałami, tak że go nazywano w skrócie: „A.J.”. Otóż, nie wiem, w jaki sposób ów A.J. dostał fotel na galowe przedstawienie w Operze; ofiarował bilet ojcu, że zaś Berma, której nie widziałem na scenie od czasu mojego pierwszego rozczarowania, miała zagrać akt Fedry, babcia uprosiła ojca, by mnie dał ten bilet.
Prawdę mówiąc, nie przywiązywałem żadnej wagi do możliwości usłyszenia Bermy, która kilka lat wcześniej wpłynęła tak silnie na moje emocje. I nie bez melancholii stwierdziłem swą obojętność na to, co kiedyś przedkładałem nad zdrowie, spokój ducha. Nie znaczy to, by pragnienie oglądania z bliska cennych cząstek rzeczywistości, które przeczuwałem już wyobraźnią, straciło na sile. Lecz moja wyobraźnia nie lokowała ich już teraz w dykcji wielkiej aktorki; od czasu wizyt u Elstira przeniosłem wewnętrzną wiarę, jaką niegdyś pokładałem w tej grze, w tragicznej sztuce Bermy, na pewne tapiserie, na pewne współczesne obrazy; doprawdy, odkąd moje pragnienie nie podsycało już nieustannego kultu dykcji i póz przybieranych przez Bermę, ich „duplikat”, noszony w sercu, z wolna zamierał, jak owe sobowtóry nieboszczyków w starożytnym Egipcie, które trzeba było nieustannie karmić, aby podtrzymać ich życie[10]. Ta sztuka stała się licha i żałosna. Nie zamieszkiwała już w niej żadna prawdziwa dusza.
W chwili, gdy korzystając z ojcowskiego biletu, wstępowałem po wielkich schodach Opery, ujrzałem przed sobą człowieka, którego wziąłem zrazu za pana de Charlus, gdyż miał jego posturę; kiedy obrócił głowę, aby poprosić pracownika o jakąś informację, spostrzegłem, że to pomyłka, ale nie wahałem się pomieścić nieznajomego w tej samej klasie społecznej, nie tylko ze względu na jego ubiór, ale też sposób, w jaki mówił do kontrolera i do bileterek, którzy kazali mu czekać. Bo pomijając cechy indywidualne, była jeszcze w owej epoce bardzo wyraźna różnica między bogatym dandysem z kręgów arystokracji a bogatym dandysem ze świata finansów czy wielkiego przemysłu. Tam gdzie któryś z tych ostatnich sądziłby, że podkreśla swój szyk ostrym i wyniosłym tonem wobec postawionych niżej, wielki pan, łagodny, uśmiechnięty, wydawał się mniemać, że okazywanie pokory i cierpliwości, udawanie, iż jest pierwszym lepszym z widzów, to przywileje osoby dobrze wychowanej. Całkiem możliwe, że niejeden syn bogatego bankiera, wchodząc w tej chwili do teatru i widząc, jak dobrodusznym uśmiechem pokrywa on nieprzekraczalny próg małego osobliwego świata, jaki w sobie nosi, mógłby wziąć tego wielkiego pana za kogoś bez znaczenia, gdyby nie dojrzał w nim zdumiewającego podobieństwa do reprodukowanego niedawno w ilustrowanych pismach portretu bratanka cesarza Austrii, księcia Saksonii, bawiącego właśnie w tej chwili w Paryżu. Wiedziałem, że jest on wielkim przyjacielem Guermantów. Kiedy ja też zbliżyłem się do kontrolera, usłyszałem, jak książę Saksonii, lub ktoś jego pokroju, powiada z uśmiechem: „Nie znam numeru, jej kuzynka mówiła, żebym po prostu spytał o jej lożę”.
Mógł to być książę Saksonii; może to diuszesę de Guermantes (którą w takim razie miałbym okazję ujrzeć w jednej z chwil jej niewyobrażalnego życia, w loży jej kuzynki) widział w myślach, gdy stwierdził: „jej kuzynka mówiła, żebym po prostu spytał o jej lożę”, tak iż to uśmiechnięte, szczególne spojrzenie i jakże proste słowa muskały mi serce (w sposób o wiele bardziej namacalny niż abstrakcyjne marzenie) na przemian czułkami możliwego szczęścia i niepewnego splendoru. W każdym razie nieznajomy, wymawiając te słowa, otwierał w pospolitym wieczorze mojego codziennego życia możliwe przejście do nowego świata; korytarz, który mu wskazano, gdy wspomniał o loży na parterze, i w który się zapuścił, był wilgotny i odrapany i zdawał się prowadzić do jakichś morskich grot, do mitologicznego królestwa nimf wodnych. Miałem przed sobą tylko pana we fraku, który się oddalał; ale starałem się rzutować na niego, jak reflektorem, niezdarnie i nie mogąc objąć go w całości, myśl, że jest księciem Saksonii i że idzie do diuszesy de Guermantes. I mimo że był sam, ta myśl wobec niego zewnętrzna, nieuchwytna, ogromny skaczący obraz jak podczas projekcji, zdawał się go poprzedzać i prowadzić niby niewidzialna dla reszty ludzi Bogini, która czuwa nad greckim wojownikiem.
Udałem się na swoje miejsce, starając się odnaleźć w myślach jakiś wers z Fedry, którego dokładnie nie pamiętałem. Tak jak go sobie recytowałem, nie miał odpowiedniej ilości stóp, ale że nie próbowałem ich liczyć, zdawało mi się, że nie ma żadnej wspólnej miary dla jego nierównowagi i klasycznego wiersza. Nie zdziwiłbym się, gdyby trzeba było odjąć więcej niż sześć sylab od tego monstrualnego zdania, aby z niego uczynić dwunastostopowy wiersz. Lecz nagle przypomniałem go sobie, nierozstrzygalne zawiłości nieludzkiego świata znikły w magiczny sposób; sylaby wersu wypełniły natychmiast miarę aleksandrynu, to, co było zbyteczne, ulotniło się tak lekko i łatwo jak bańka powietrza, pękająca na powierzchni wody. I w istocie potworność, z którą walczyłem, nie przekraczała stopy.
Pewną liczbę miejsc na parterze sprzedawano w kasie i zakupili je snobi lub ciekawscy, pragnący przyjrzeć się ludziom, których inaczej nie mieliby okazji zobaczyć z bliska. I w istocie coś z ich prawdziwego życia światowego, zazwyczaj ukrytego, można było oglądać publicznie, bo księżna Parmy sama rozdzieliła między swoich przyjaciół balkony i loże, tak iż widownia była niczym salon, gdzie każdy zmieniał miejsce, siadał to tu, to tam, przy jakiejś przyjaciółce.
Obok mnie zwykli ludzie, którzy nie znając abonujących loże, chcieli pokazać, że ich rozpoznają, wypowiadali głośno ich nazwiska. Dodawali, że ci wybrańcy losu przychodzą tu jak do salonu – chcieli przez to powiedzieć, że nie zwracają oni uwagi na wystawiane sztuki. Lecz było dokładnie na odwrót. Genialny student, który wykupił miejsce, chcąc usłyszeć Bermę, myśli tylko o tym, żeby nie pobrudzić sobie rękawiczek, nikomu nie zawadzać, zyskać sympatię przygodnego sąsiada, ścigać uśmiechem czyjeś przelotne spojrzenie, unikać z niegrzeczną miną wzroku znajomej osoby, którą odkrył w sali i z którą po tysięcznych wahaniach idzie się przywitać, w chwili gdy trzy uderzenia, rozbrzmiewające, zanim do niej dotarł, każą mu rzucić się do ucieczki, jak Hebrajczykom przez Morze Czerwone, między wzburzone fale widzów, których poruszył z miejsca i którym rozdziera suknie lub depce po trzewikach. Wręcz przeciwnie, właśnie dlatego, że ludzie światowi siedzieli w swoich lożach (za balustradą balkonu) niczym w wiszących salonikach, z których usunięto by jedną ścianę, albo jak w kawiarenkach, gdzie się wchodzi, żeby się napić bawarki, bez uczucia onieśmielenia na widok luster w złotych ramach i czerwonych foteli lokalu w stylu neapolitańskim; właśnie dlatego, że wspierali się obojętną dłonią o złocone słupy kolumn, podtrzymujących tę świątynię sztuki lirycznej, dlatego że nie byli wzruszeni przesadnymi hołdami, jakie zdawały się im oddawać dwie rzeźbione figury, wyciągające ku lożom gałęzie palm i laurów, tylko oni mieliby wolny umysł, żeby słuchać sztuki, gdyby tylko byli uduchowieni.
Najpierw panowały mgliste ciemności, w których napotykało się nagle, jak błysk niewidocznego klejnotu, fosforescencję pary sławnych oczu lub – niby medalion Henryka IV odcinający się na czarnym tle – pochylony profil księcia d’Aumale, do którego niewidzialna dama krzyczała: „Niech Wasza Wysokość pozwoli sobie zdjąć palto”, na co książę odpowiadał: „Jak to, cóż znowu, pani d’Ambresac”. Mimo słabej obrony dama postawiła na swoim i wszyscy zazdrościli jej tego zaszczytu.
Lecz w innych parterowych lożach, niemal wszędzie, białe boginie, zamieszkujące te mroczne przybytki, schroniły się pod ciemnymi ścianami i pozostawały niewidoczne. W miarę trwania spektaklu ich mgliście ludzkie kształty wyłaniały się miękko, jeden po drugim, z głębin nocy, którą wyścielały, i wznosząc się ku światłu, pozwalały wynurzyć się półnagim ciałom, zatrzymując się na prostopadłej barierze światłocienia, gdzie ich lśniące twarze wyzierały zza roześmianego, pienistego poszumu pierzastych wachlarzy, pod purpurą usianych perłami włosów, jak gdyby poruszonych falą przypływu; potem zaczynały się fotele parterowe, siedziba śmiertelników na zawsze oddzielona od ciemnego i przejrzystego królestwa, którego granicę tworzyły tu i ówdzie swą płynną i płaską powierzchnią czyste i zwierciadlane oczy bogiń wód. Bo nadbrzeżne straponteny, kształty potworów z parteru malowały się w tych oczach jedynie dzięki prawom optyki i w zależności od kąta nachylenia, jak to się zdarza w przypadku tych dwóch części zewnętrznej rzeczywistości, których obdarzanie uśmiechem czy spojrzeniem uznalibyśmy za szaleństwo, wiedząc, że nie posiadają nawet zalążka duszy podobnej do naszej: w przypadku minerałów i osób, z którymi nie utrzymujemy stosunków. Zaś po tamtej stronie granicznej linii ich królestwa, przeciwnie, promienne córy mórz obracały się co chwila z uśmiechem w stronę brodatych trytonów, uczepionych zakamarków groty, lub jakiegoś wodnego półboga, mającego za czaszkę wygładzony otoczak, który fala oplotła oślizgłą algą, a za oko krążek skalnego kryształu. Przeginały się ku nim, częstowały ich cukierkami; czasami toń rozwierała się przed nową nereidą, która spóźniona, uśmiechnięta i trochę zmieszana, wykwitała z ciemności; po czym, po skończonym akcie, nie spodziewając się już usłyszeć melodyjnych odgłosów ziemi, które ściągnęły je na powierzchnię, boskie siostry zanurzały się wszystkie naraz i znikały w nocy. Ale ze wszystkich tych schronień, na których próg sprowadzała ciekawe i niedostępne boginie błaha chęć ujrzenia ludzkich dzieł, najsławniejszy był blok półmroku znany jako loża księżnej de Guermantes.
Niczym wielka bogini, z dala przewodząca igraszkom niższych bóstw, księżna umyślnie siedziała nieco w głębi na bocznej kanapie, czerwonej jak ławica koralu, obok szerokiego szklistego odblasku, który był przypuszczalnie lustrem i przywodził na myśl prostopadłą, mroczną i płynną smugę światła w olśnionym krysztale wód. Wielki biały kwiat, zarazem pióro i kielich, jak u pewnych podmorskich roślin, puszysty niczym skrzydło, spływał z czoła księżnej po policzku, którego zarys obejmował z zalotną, miłosną i żywą miękkością i zdawał się go tulić niczym różowe jajko w przytulnym gnieździe Alkione. Na włosach księżnej, schodząc aż do brwi, potem jawiąc się niżej na wysokości piersi, rozpościerała się siatka z białych muszelek, które się łowi w morzach południowych, pomieszanych z perłami, morska mozaika ledwo wyłoniona z fal i zanurzająca się chwilami w cieniu, w którego głębi, nawet wówczas, ludzką obecność zdradzała olśniewająca żywość oczu księżnej. Piękno, które wynosiło ją ponad inne bajeczne córy mroku, nie było do końca materialnie i bez reszty wpisane w jej kark, barki, ramiona, talię. Lecz jego rozkoszna i niedokończona linia była jak gdyby punktem wyjścia, niezawodną przynętą linii niewidzialnych, które oko mimo woli musiało przedłużać, cudownych, zrodzonych wokół tej kobiety niczym widmo idealnego kształtu rzutowane w ciemność.
„To pryncesa de Guermantes”, rzekła moja sąsiadka do towarzyszącego jej pana, poprzedzając to słowo wieloma głoskami p, by zaznaczyć, że uważa ten tytuł za śmieszny. „Nie żałowała sobie pereł. Zdaje mi się, że gdybym miała ich tyle, nie robiłabym takiej wystawy; nie sądzę, aby było to w dobrym guście”.
A jednak poznając księżną, wszyscy ci, którzy starali się rozeznać, kto jest na sali, poczuli, że w ich sercu wznosi się prawdziwy tron piękności. W istocie jeśli chodzi o księżną Luksemburga, o panią de Morienval, o panią de Saint-Euverte oraz wiele innych, tym, co pozwalało rozpoznać ich twarze, było bliskie sąsiedztwo dużego czerwonego nosa i zajęczej wargi lub dwóch pomarszczonych policzków i cienkiego wąsika. Te rysy wystarczały zresztą, aby oczarować, gdyż mając jedynie wartość umownych znaków pisma, pozwalały odczytać sławne i imponujące nazwisko; ale rodziły też w końcu myśl, że brzydota jest w pewien sposób arystokratyczna i że twarz wielkiej damy nie musi być piękna, jeżeli tylko jest dystyngowana. Lecz jak niektórzy artyści zamiast liter własnego nazwiska umieszczają na dole płótna kształt piękny sam w sobie, motyla, jaszczurkę, kwiat[11], tak księżna ukazywała w kącie swojej loży kształtne ciało i twarz, dając tym dowód, że piękno może być najszlachetniejszym podpisem; obecność pani de Guermantes-Bavière, zapraszającej do teatru jedynie osoby ze swego najbliższego kręgu, była w oczach miłośników arystokracji najlepszym świadectwem autentyczności obrazu, jaki przedstawiała jej loża, przywołując scenę ze zwykłego i wyjątkowego życia księżnej w jej pałacu w Monachium i w Paryżu.
Nasza wyobraźnia jest niby popsuta katarynka, która gra zawsze coś innego niż spodziewaną melodię, toteż za każdym razem, gdy usłyszałem nazwisko księżnej de Guermantes-Bavière, zaczynało we mnie śpiewać wspomnienie pewnych dzieł z XVI wieku. Trzeba mi ją było odrzeć z tego wspomnienia teraz, kiedy widziałem, jak częstuje cukierkami grubego pana we fraku. Naturalnie daleki byłem od wyciągania wniosku, że ona i jej goście są istotami podobnymi do innych. Rozumiałem dobrze, że to, co tutaj robią, jest jedynie grą, i że to tylko preludium do scen ich prawdziwego życia (którego najważniejszą część przeżywali z pewnością nie tutaj), toteż zgodnie z nieznanym mi rytuałem wypada im udawać, że częstują się cukierkami i grzecznie odmawiają, co jest gestem pozbawionym znaczenia i z góry ustalonym, jak krok tancerki, która na przemian staje na palcach lub krąży dokoła szarfy. Kto wie, może w chwili, gdy Bogini oferowała te swoje cukierki, mówiła z nutą ironii (bo widziałem, że się uśmiecha): „Czy chce pan cukierka?”[12]. Co mnie to obchodziło? Mógłbym dostrzec rozkoszne wyrafinowanie w umyślnej lapidarności, à la Mérimée czy à la Meilhac, tych słów skierowanych przez boginię do półboga, który zapewne wiedział, jakie subtelne myśli wyrażają w ten sposób w oczekiwaniu na chwilę, gdy znów zaczną żyć swoim prawdziwym życiem, i podejmując grę, odpowiadał z tą samą przewrotną finezją: „Owszem, poproszę wisienkę”. I słuchałbym tego dialogu równie zachłannie, co jakiejś sceny z Męża debiutantki[13], gdzie brak poezji, wzniosłych myśli, tak bardzo mi drogich, które Meilhac mógł tam przecież bez trudu pomieścić, zdawał mi się sam w sobie elegancją, elegancją konwencjonalną i przez to tym bardziej tajemniczą i pouczającą.
„Ten gruby, to markiz de Ganançay”, rzekł z zadufaną miną mój sąsiad, który źle usłyszał wyszeptane za nim nazwisko.
Markiz de Palancy z wyciągniętą szyją, przechyloną głową, przyklejonym do monokla wielkim okrągłym okiem, przesuwał się z wolna w przejrzystym cieniu i zdawał się nie widzieć publiki na parterze, jak ryba, która przepływa, nieświadoma obecności tłumu ciekawskich, za oszkloną ścianą akwarium. Chwilami się zatrzymywał, sapiąc, dostojny, omszały, i widzowie nie byliby w stanie stwierdzić, czy cierpi, śpi, pływa, znosi jajko, czy tylko oddycha. Nikt nie budził we mnie takiej zazdrości jak on, z uwagi na względy, jakimi zdawał się cieszyć w tej loży na parterze, i obojętność, z jaką pozwalał księżnej częstować się cukierkami; obejmowała go wówczas spojrzeniem swych pięknych oczu wyciętych w diamencie, który inteligencja i przyjaźń w tej chwili zdawały się rozpuszczać, ale gdy były bezczynne, sprowadzone do swego czystego materialnego piękna, do swojego mineralnego blasku, jeśli najmniejszy odruch lekko je przesunął, rozpalały głębie widowni nieludzkim, horyzontalnym, olśniewającym płomieniem. Ale ponieważ akt Fedry