Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Tadeusz Boy-Żeleński
W Sorbonie i gdzie indziej
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne, Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Esej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 136
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3100-1
Była wiosna — paryska wiosna, wczesna i nerwowa, o cudownych dniach słonecznych i mglistych wieczorach. Mgły naprowadzają w śródmieście zaduch przedmiejskich zapachów, ale słońce rozwija pąki bzów... Ta wiosna, o której ongi Jehan Rictus, z twarzą bez uśmiechu, mówił: „Ça sent la m...e et les lilas...1”
Błąkaliśmy się z Boyem po wybrzeżach, wśród sędziwych murów Cité, drapaliśmy się po kamiennych schodach od Sekwany, by stanąć w milczeniu wobec nieporównanej fantasmagorii żółtozłotych świateł, zapalających się w fioletowej mgle, za którą majaczyły wieże Notre Dame.
Boy był po raz pierwszy w Paryżu, ja byłem „starym paryżaninem” tj. jegomościem, który po ukończeniu studiów nauk politycznych zdążył jako tako obejść dokoła labirynt paryskich uciech i prac. O czym się tylko nie gadało w tych włóczęgach północnych! Pamiętam, zajmowała mnie wówczas psychologia Francuzów, z którą nie umiałem sobie dać rady. Zwłaszcza sprawa uczucia w stosunku do zmysłów i rozumu. Budowałem sobie teorię o układaniu się w duszy francuskiej tych pierwiastków podług schematu magnesu, grupującego na dwóch biegunach sensualizm i racjonalizm, gdy środkiem na owo „uczucie” brak już materiału. Mówiliśmy o Balzaku, jako o jedynym autorze, który służyć może dotychczas za przewodnika w labiryncie paryskim. Pamiętam oczarowanie Boya, gdyśmy weszli do kabaretu Noctambule przy ul. Champolion, gdzie Gabriel Montoya, Marceli Legay, Hyspa co wieczór pieśnią dawali wtór wypadkom dnia. Była to oaza owej uczuciowości w racjonalno-sensualnym Paryżu, gdzie się upijano pieśnią jak alkoholem. Tu Boy zetknął się z piosenką francuską po raz pierwszy.
Delmet śpiewał Étoile d’amour, Montoya na przedartym tenorze, ale z cudownym temperamentem, rzępolił Chanson d’antan, Marceli Legay z głębi potężnej piersi wydobywał echa wiejskiej tężyzny i rzucał je na bruk paryski: Ohé, les boeufs!
Piosenka i wiosna paryska mają ten sam rytm, te same zapachy i miazmaty, tak samo nerwują, ale w piersi z coraz innej struny zrywają ton zawsze najczystszy.
Pamiętam, jak raz wyszedłszy z Noctambulów, zawróciliśmy w stronę Panteonu, idąc pod murami Sorbony.
— Byłeś już w Sorbonie? — zapytałem.
Boy się zafrasował nie na żarty:
— Wiesz, że nie, jakoś nie wiem, którędy się tu wchodzi...
*
Była wiosna. Paryż szumiał i dzwonił w mroku wieczornym. Rozkwitały słoneczniki świateł, otulała się stara Sorbona w fioletowe mgły.
Z dziennikarskiej loży obejmowałem okiem wielki amfiteatr Sorbony i estradę. Amfiteatr, głowa przy głowie, od dołu do najwyższej galerii, zapełniało morze publiczności. Na estradzie wśród aeropagu czcigodnych siwizn Boy, zawsze czarnowłosy, trochę pochylony, odczytywał, kartka po kartce, arcydzieło spowiedzi literackiej — historię własnej fenomenalnej pracy od lat dwudziestu. Słuchałem tych dobrze mi znanych dziejów pod urokiem niewymownej prostoty, pod czarem tej niby rubasznej finezji, zapominając o sali i estradzie. Ze słowami Boya błąkałem się to nad Sekwaną, to na Plantach pod Wawelem, patrząc w znajome a pogasłe twarze, w migotliwe światła Montmartre’u, Zielonego Balonika, słysząc echa przebrzmiałych sporów, w akompaniamencie refrenów piosenki.
Boy głosił kartka po kartce najwyrafinowańszą mistyfikację, jaką kiedykolwiek napisał. Bawiło mnie to niewymownie, że dzięki nieporównanym manewrom Boya, nikt na sali nie myślał o nim inaczej, jak o fenomenalnym tłumaczu, choć jednocześnie cała sala była pod urokiem poety. I to tak dalece, że i w Sorbonie, i potem w licznych dyskursach, którymi Boya fetowano, nikt nawet się nie zająknął o tym, czym były owe „przekłady” Boya — że były strofkami przedziwnego skryto-płciowego kwitnienia tej zupełnie rzadkiej organizacji poetyckiej, która za temat obrała sobie geniusz rasowy Francji, a za formę rodzaj misterium o niepoliczonej liczbie odsłon (przekładów), gdzie geniusz się wypowiada.
Boy, z cicha pęk, prawił o „perwersji” w stosunku do różnych stylów, o „lubieżności” pracy tłumacza, to wreszcie o „całkiem prostym” fakcie, że kochał to, co robił, więc robił śpiewający.
Ale czuł amfiteatr ten niezawodny prąd uroku, który tylko od poety bije w tłum: uśmiechnęły się do Boya najpierw oczy młodzieży, potem zadźwięczały srebrne szmery śmiechu, potem poszły w pląs dłonie klaszczące — wreszcie zakołysała się sala salwami oklasków...
Na fotelach estrady traciły sztywność oficjalną sylwety ministrów i akademików. Wreszcie gdy cała młodzież już się w Boyu kochała, pewien kościany dziadek odkaszlnął, poprawił się w fotelu i filuternie uśmiechnął.
Mało takich tryumfów oglądać można, jak to porwanie młodej sali i starej estrady przez dzieje 100 „przekładów”, opowiedziane przez ich poetę. Miałem wrażenie, że jestem świadkiem jakiejś fantastycznej opowieści Hofmana, której bohaterem jest bakałarz miejski, objawiający się nagle jako cudowny skrzypek. Gdy skrzypek skończył grać, areopag, który przed chwilą tańczył, wrócił do poprzednio ustalonej równowagi, widząc w nim wielce zasłużonego bakałarza, a zapominając o skrzypku.
Boy-mistyfikator, szczęśliwy, że skończył przemówienie, uśmiechał się frasobliwie, zgadzając się zupełnie na to, że juści przekład jest przekładem. Nie ma to jak rzeczy nazywać po imieniu.
*
Wiosna, Boyu miły, jak bywała wiosna przed laty, pójdziemy przejść się wśród starych murów, za którymi już pęcznieją bzy. Jeden długi dzień od wschodu do zachodu wypełniony zachwyceniem drogi do przebycia. Jeden dzień, choć o wielu momentach, i jedna droga, choć o tylu załomach. W długim marszu dobrze zachować rytm: lżej się wędruje. Zacząłeś ongi, Boyu, nucąc od niechcenia Valse folle czy Escalier, Fanfreluche czy Étoile d’amour. Zmieniając strofy jedna na drugą, Villona na Musseta, Moliera na Descartes’a, wyśpiewałeś, Boyu, całą pieśń. Jedną z jej strof, tę właśnie spowiedź literacką czy mistyfikację „przekładów”, członek Akademii p. René Doumic, znakomity krytyk, zaszczycił nazwą „najbardziej paryskiego odczytu, jaki kiedykolwiek słyszał”. To już nieźle. Minister Louis Marin, przypiąwszy ci krzyż Legii z powodu tychże przekładów, zwrócił się do Francuzów, by starali się zrobić zbiorowo, coś ty zrobił w pojedynkę. To jeszcze lepiej. Wiceprezes francuskiego towarzystwa literackiego, profesor Fortunat Strowski, przypomniał, z twojego powodu, pracę polskich pionierów-emigrantów, którzy przez kilka pokoleń pomnażali dobytek kultury francuskiej... Rozległe echa budzi poezja dokonanego czynu! Te echa — to tyle, ile za każdym razem społeczeństwo może wziąć z poezji.
Bo nie może przecież zistoczyć się z samym poetą, który zawsze „sobie śpiewa, nie komu”, choćby przełożył sto tomów na użytek całego narodu!
Chodźmy, Boyu, posłuchać, jak na przedziwnym instrumencie Paryża gra swoje strofy większa niż Safo poetka — wiosna.
Antoni Potocki
Paryż, 20 lutego 1927
Sięgając myślą do świeżych wrażeń paryskich, chcę przede wszystkim mówić o kobiecie, której fizjognomię powinniśmy dobrze zapamiętać. Ja ją nazywam zuchwale Różyczką albo Rozalką, ale nazywa się pani Roza Bailly2. Nazwisko to, dobrze znane we Francji, jest tam dziś jakby symbolem sympatii francusko-polskich, jest zarazem cementem organizacji, która z każdym dniem rośnie, umacnia się i która posiada dla nas pierwszorzędne znaczenie. Organizacja ta, to Les amis de la Pologne3, stowarzyszenie oparte wyłącznie na Francuzach, mające za zadanie krzewić znajomość Polski, sympatie dla Polski i w danym momencie czynnie wspierać jej interesy. Znaczenie jego okazało się dowodnie przed plebiscytem górnośląskim, kiedy pani Bailly zdołała zebrać setki tysięcy podpisów opowiadających się za przynależnością Śląska do Polski. A było to ledwie w zaczątkach jej działalności. Dziś posiada to stowarzyszenie potężną grupę poselską w parlamencie, prezesem jego jest jeden z najwpływowszych polityków, minister Louis Marin, posiada wreszcie sześćdziesiąt kilka filii prowincjonalnych, a liczba tych filii rośnie, można powiedzieć, z każdym dniem. I wszystko to zdziałała „Różyczka”, rzadkie połączenie entuzjazmu i wytrwałości, polotu i daru organizacji.
Kiedy poznałem bliżej tę bardzo miłą kobietkę, w której oczach migocą ogniki filuternej i śmiałej inteligencji, byłem oczywiście ciekawy dowiedzieć się, jakimi drogami ta rodowita Francuzka, nie związana żadnymi węzłami z Polską, doszła do tego, aby się oddać misji, która pochłania wszystkie jej siły, która nadała bieg jej życiu i kazała jej żyć tylko Polską i dla Polski. Z prostotą opowiada mi pani Bailly swoje dzieje. Była młodą nauczycielką (pani Bailly jest wychowanicą école normale supérieure w Sèvres, gdzie buntowała się przeciw mądrościom Lansona) w gimnazjum w Cahors; był to rok oblężenia Verdun, rok 1916, najposępniejszy okres wojny. Nerwy całej Francji były napięte jak struny. Jednego dnia, Różyczka (jeszcze nie była wówczas panią Bailly) przeczytała w Victoire artykuł znanego przyjaciela Polaków, Jerzego Bienaimé pt. La Délaissée, obwiniający Francję o niewdzięczność względem Polski. Artykuł ten poruszył głęboko egzaltowaną dziewczynę, w owym momencie sprzyjającym egzaltacji dusz: spłynęło na nią jakby powołanie, wzięła na siebie obowiązek... Do Polski czuła nieokreśloną sympatię od dzieciństwa (zabawne, iż jednym ze źródeł tej sympatii była książka dla dzieci pt. Les deux nigauds4 pani de Ségur5, z domu Rosjanki), ale nie wiedziała o Polsce prawie nic; było tedy coś mistycznego w tej wokacji. Wyczytała w Victoire, że się utworzył komitet Michelet-Mickiewiczowski, którego duszą byli dr Bronisławski i Ernest Denis (później znany ze swego czechofilstwa). Różyczka pisze do komitetu, ofiarując swą pomoc i usługi, chwyta wszystkie książki, z których może się dowiedzieć o Polsce, agituje w szkole, jej uczennice, kosztem kina albo deseru, składają pieniądze pour les petits Polonais6. Komitet skorzystał z ofiary młodej nauczycielki. Różyczka redaguje z Cahors pismo La Pologne, równocześnie stara się dostać do Paryża. W stolicy styka się z Polakami, pracuje w komitecie polskim, ale pod wpływem tego zetknięcia dojrzewa w niej myśl, aby założyć Towarzystwo przyjaciół Polski jedynie między Francuzami i o Francuzów oparte. Podejmuje to śmiałe zadanie, naiwnie, nie widząc trudności, i dzięki temu trudności te pokonuje. Drepce po Paryżu jak Czerwona Czapeczka7, trafia do największych dygnitarzy, rozbraja wszystkich i ujmuje prostotą i ufnością. Towarzystwo powstaje. Marszałkowie Francji Foch i Joffre, kardynał Dubois, Weygand, Poincaré, takie nazwiska widnieją w honorowym prezydium.
Z tą chwilą zaczyna się wytężona i świadoma praca Różyczki. Trzeba spędzić kilka chwil w lokalu towarzystwa przy ulicy de l’Abbé de l’Epée, aby zdać sobie sprawę z jej rozmiarów. Tam wydaje się pisemko Les amis de La Pologne, tam wychodzą w lotnych broszurkach, w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, przekłady z naszych pisarzy (poznałem francuskich rodziców, którzy opowiadali mi, jak dzieci ich namiętnie czytają bajki Konopnickiej), tam organizuje się obchody, odczyty, tam załatwia się korespondencję z prowincją. I wszystkiemu temu musi wystarczyć Różyczka sama, jako generalna sekretarka towarzystwa; wytężona praca musi nadrobić to, czego nie dostaje w środkach materialnych.
Patrzę z ciekawością na tę kobietę. — A życie erotyczne, Różyczko? pytam przeniknięty panseksualizmem Freuda i myśląc, że może tu znajdę tajemnicę siły tego motoru.
Różyczka śmieje się. — Nim pokochałam Polskę, miałam narzeczonego, który mnie porzucił dla panny umiejącej dobrze gotować. Byłam bardzo nieszczęśliwa. Potem studiowałam rzeźbę i anatomię. Potem wyszłam za mąż. Ale po jakimś czasie mąż powiedział mi: „albo ja, albo Polska”. No i wybrałam Polskę, mówi Różyczka z dziwnym wyrazem oczu.
Czy te wysiłki, te rezultaty, spotykają się ze zrozumieniem naszej paryskiej reprezentacji? Dziś, tak; ale w początkach było inaczej. Bezinteresowna i zapalczywa praca pani Bailly mąciła spokojną drzemkę naszej urzędowej propagandy. Była jej żywą krytyką. Ciskano jej też kamieni pod nogi, ile się dało. Ta niestrudzona przyjaciółka Polski zakosztowała wiele goryczy z polskiej strony. Trzeba jej było kochać Polskę i działać dla niej wbrew Polakom. I dziś jeszcze czyni się z pewnością za mało, aby wyzyskać tę nieocenioną siłę twórczą i ułatwić jej zadanie.
W dziejach organizacji naszego młodego państwa kilka lat tworzy odległą przeszłość. Ale trudno mi nie zestawić w pamięci dwóch dat: uroczystości molierowskie (1922), w których udział Polski zaprzepaściła tak dotkliwie nasza urzędowa „propaganda”, a świeży obchód w Sorbonie, którego miałem zaszczyt być pacjentem, a którego myśl, inicjatywa i wykonanie były dziełem Różyczki. I zważmy: z jednej strony całe biura, milionowe fundusze, wszystkie środki państwowego aparatu, z drugiej tylko zapał, inteligencja i ten nieoceniony kobiecy upór w spełnieniu swojej woli.
Gdziekolwiek byłem na prowincji francuskiej, wszędzie spotkałem ślady działalności pani Bailly. Wszędzie była, objechała setkę miast z odczytami o Polsce. Wszędzie wspominają jej bytność z sympatią, wdzięcznością. Przesunęła się ta cicha, mądra kobieta przez całą Francję, rzucając posiew nowej myśli, która wydaje plon. Bo, jak każda owocna działalność, tak i działalność pani Bailly zeszła się z najistotniejszą potrzebą; pod wpływem jakiegoś dziwnego objawienia podjęła ona zadanie, które było koniecznością chwili. Odczuwa się to jeszcze bardziej na prowincji niż w Paryżu; przedstawia się to wręcz paradoksalnie: żywa sympatia do Polski, rosnąca świadomość spójni narzuconej tym dwom narodom przez konieczność dziejów, i zarazem jakże mała wiedza o Polsce! W miarę jak likwidują się tradycje sojuszu francusko-rosyjskiego, słowo Polska coraz silniej nastręcza się myślom zatroskanego o przyszłość Francuza: Polska, kraj młodych nadziei, kraj najszerszych możliwości... To żywe zainteresowanie Polską współczesną — nieznaną — obok wskrzeszonych sentymentów do Polski dawnej, tej ze starych sztychów, oto tło umysłowości francuskiej w odniesieniu do nas. Ale o tym następnym razem.
Fizjognomia pani Bailly (zapomniałem powiedzieć, że dziś Różyczka włada dobrze polszczyzną i rozkoszuje się naszą literaturą w oryginałach) nie byłaby zupełna, gdyby pominąć jeden rys, który może najlepiej wytłumaczy jej istotę. Różyczka jest poetką. I z poezji swej, jak z życia osobistego, zrobiła ofiarę dla Polski, bo przy swoim nawale pracy zaledwie ma czas pisać. Od czasu do czasu jedynie wymyka się w ukochane góry, gdzieś w Pireneje albo do Sabaudii, żyje tam — jak sama mówi — jak pastuszka, i wraca z plikiem wierszy. „Ale kiedy tu znaleźć czas na wykończenie czegoś, wzdycha Różyczka. Widzi pan, co się tu dzieje!” Istotnie! Klekot maszyn do pisania, nieustanny dzwonek telefonu, podłoga założona nakładami ostatnich broszur (wybór Mickiewicza, Żeromskiego), biurko zarzucone listami żądającymi pilnej odpowiedzi, kilku interesantów w poczekalni... Biedna Różyczka! Ileż poezji zamrze w niej, nie zdoławszy się rozwinąć. Niech jej będzie pociechą świadomość, że ona sama jest poezją, że jej wiara, jej odwaga w mierzeniu siły na zamiary, jej dzieło wreszcie, to żywy poemat, i że tam, w tym pokoju, ta wątła kobieta spełnia codziennie rzecz wielką, ziszczając sprawę duchowej spójni dwóch narodów, których wzajemna sympatia zawsze była poezją starej Europy.
Zazwyczaj, kiedy się mówi Francja, myśli się Paryż. Otóż, gdy chodzi o wiedzę o Polsce, o stosunek do Polski, trzeba poniekąd rozróżnić te dwa pojęcia: Paryż i prowincja. Paryż ma wiele sposobności i możności dowiadywania się o Polsce. Zawsze mieszkało i mieszka w Paryżu dużo Polaków, uczeni, artyści, światowcy, dyplomacja; są tam instytucje polskie, wystawy, biura propagandy; niewielu jest Paryżan, którzy by się z Polakami i polskością mniej lub więcej nie zetknęli. Inaczej na prowincji, zwłaszcza tej „zapadłej”. Co znaczy tam słowo Polska? Często to jakiś stary sztych na ścianie, przedstawiający księcia Józefa w falach Elstery, lub słynne „l’ordre regne à Varsovie”: to tradycje Polski męczeńskiej. Potem o Polsce długo było głucho. Czasem dzienniki piszą o zawikłaniach wewnętrznych w Polsce, z których Francuz na prowincji (jak niejeden mi się zwierzył) nic a nic nie rozumie. Wieczni „bandyci polscy”, kwestia robotnicza, wszystko razem niewiele.
Z tego wszystkiego, z tych ech, z tradycji, z mglistej wiedzy o Rosji transponowanej na Polskę, kombinują się pojęcia. Pojęcia czasem dosyć dziwne, począwszy od klimatu, do języka, do kultury. Pomiędzy nagrodą Nobla a wilkami chodzącymi w zimie bez mała po ulicach granice są dość szerokie. „Czy teatry w Polsce grają sztuki francuskie? — Owszem, odpowiadam, w tej chwili nawet grają Szkołę Żon Moliera i Święty gaj Flersa. — Czy po polsku? spytał mnie profesor uniwersytetu. Oniemiałem! — A Szekspira się grywa? — Owszem, bardzo dużo. — Po polsku? — Po chińsku... miałem już ochotę odpowiedzieć.
Wszędzie na prowincji widzę afisz Mecenasa Bolbec, nowość, wciąż jeszcze graną w Paryżu. Powiadam, że widziałem już dość dawno tę sztukę w Warszawie. Zdumienie. — Po francusku? — Nie, po polsku. Zdumienie jeszcze większe.
„Czy Polacy austriaccy mówili między sobą po polsku?”
W pewnym niedużym mieście wywołał sensację mój frak, kiedy na zapytanie objaśniłem, że jest robiony w Warszawie, nie w Paryżu.