Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W TRÓJKĄCIE BESKIDZKIM
Mroczne powieści pełne zbrodni i tajemnic wywodzących się z ciemnej strony ludzkiej natury.
Sprzedawca Snów jest seryjnym zabójcą. Atakuje raz w roku, a jego ofiarami są młode kobiety − do tego stopnia różniące się wyglądem i osobowością, że ich wybór wydaje się zupełnie przypadkowy. Zabija je z niezwykłą brutalnością.
Nadkomisarz Konrad Procner i komisarz Marcin Cieślar próbują rozwikłać zagadkę Sprzedawcy Snów i doprowadzić do jego ujęcia. Po każdym dokonanym zabójstwie morderca zostawia na miejscu zbrodni tajemniczy list, który stanowi jedyny trop wiodący do schwytania go. Śledztwo nabiera rozpędu, gdy policjanci poznają dwie niezwykłe kobiety, Zenę i Petrę. Jak się okazuje, obie panie związane są w jakiś sposób ze sprawą Sprzedawcy Snów…
Wciągające rozpoczęcie świetnego cyklu kryminalnego. Hanna Greń wprowadzi was do twardego świata zbrodni i sprawiedliwości, gdzie każdy kolejny trop prowadzić może do zaskakujących wniosków. Z pewnością nie będziecie się w nim nudzić. - Magdalena Kawka, pisarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 541
Copyright © Hanna Greń, 2017
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Joanna Pawłowska
Korekta
Grażyna Turel-Włoczewska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Maciej Martin
Wydanie elektroniczne 2024
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-68135-76-3
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Rozdział 1
11 maja 2013, Wisła
Marcin Cieślar postawił na stoliku kupioną przed chwilą kawę, usiadł i z przyzwyczajenia przyglądał się otaczającym go ludziom.
W kawiarnianym ogródku nie było tłoku, może dlatego, że maj w tym roku bardziej przypominał kwiecień. Z dnia na dzień temperatura potrafiła spaść o ponad dziesięć stopni po to tylko, by nazajutrz znów się podnieść.
Jeden ze stolików okupowała grupka nastolatków racząca się przedziwną kombinacją lodów owocowych i coli, wymieszanych w jednym pucharku i tworzących obrzydliwie prezentującą się maź. Przy kolejnym pani pretendująca do miana gorącej czterdziestki wściekłym szeptem pouczała siedzącą obok dziewczynę:
– Nie mów do mnie „babciu”! Tyle razy cię o to prosiłam! I tak nikt nie uwierzy, że jestem tak stara, żeby być babcią dwudziestoletniej dziewuchy, wyglądam co najwyżej na czterdzieści lat.
Twarz kobiety zdobił wymyślny makijaż. Obcisłe spodnie rurki i falbaniasta, króciutka bluzeczka z dekoltem „na dwanaście osób”, odsłaniająca wałek tłuszczu nad paskiem spodni, nie były w stanie odjąć jej lat.
Od stolika z lewej doleciał stłumiony chichot. Siedziała przy nim trzydziestoletnia może kobieta z nastoletnim, uderzająco do niej podobnym chłopcem. Cieślara urzekła jej nieskazitelna, smagła cera i przepiękne włosy, długie, gęste i smoliście czarne, na skrętach połyskujące grafitem. Chłopiec miał identyczny kolor włosów, tyle że jego były proste. Oczu kobiety Marcin nie widział, gdyż nosiła przeciwsłoneczne okulary, ale oczy chłopaka były jak dwa węgle i mężczyzna był pewien, że ona ma takie same.
Mężczyzna usłyszał roześmiany głos kobiety:
– Rycząca czterdziestka.
Chłopiec ponownie zachichotał.
– Prędzej wyjąca pięćdziesiątka – odparł – ale bardziej mi wygląda na jęczącą sześćdziesiątkę!
– Historia nawigacji nie uczy o jęczących sześćdziesiątkach, mój dobry Dominiku.
– Myślę, że to dlatego, bo żaden z wielkich nawigatorów nigdy nie zawitał do Wisły, do ogródka u Szturca! Mamo, musimy iść…
Marcin zamyślił się, gdyż kobieta kogoś mu przypominała. Nawet bardzo przypominała, ale nie mógł jej dopasować ani do osoby, ani do okoliczności. Miał jedynie głębokie przeświadczenie, że nie było to nic przyjemnego. Dyskretnie zrobił jej zdjęcie komórką, tak na wszelki wypadek.
Bezwiednie ruszył za oddalającą się parą. Widział, jak na parkingu wyjmują z samochodu torbę i plecak, jak ładują to do bagażnika stojącego nieopodal autokaru, jak żegnają się uściskami. To ostatnie go zadziwiło – chłopak był w wieku, który zazwyczaj wykluczał okazywanie uczuć rodzicom.
Autokar ruszył, kobieta wróciła do samochodu, suzuki SX4 z napędem na cztery koła. Mężczyzna zanotował w pamięci numer rejestracyjny z literami PKR.
Nieznajoma zdjęła żakiet, wrzuciła go na tylne siedzenie i poszła w stronę centrum. Ruszył za nią, wyzywając się w myślach od porąbanych stalkerów, ale zaraz wytłumaczył sobie, że przecież musi wrócić do pracy, czyli i tak idzie w tamtym kierunku. Grunt to dorobić sobie dobrą ideologię…
Na drodze kobiety stanął podstarzały lowelas, który z racji posiadania kilku lokali gastronomicznych i tłustego konta bankowego uważał się za dar od Boga dla każdej osoby płci przeciwnej.
– Dzień dobry, pani Zenuniu. – Zaczął się ślinić nad jej ręką.
Cieślar zauważył na twarzy kobiety grymas niechęci i obrzydzenia. Widocznie dla niej Andrzej Wantulok darem bożym nie był.
– Dzień dobry – odpowiedziała lodowatym tonem – i do widzenia, spieszę się.
– Do czego? – zdziwił się niemłody adonis. – Przecież wysłała pani syneczka na wycieczkę i została sama, to do czego się tu spieszyć?
– Do pracy. Są tacy, panie Wantulok, którzy muszą zarabiać na życie.
– Pani sobie żartuje. Wszyscy wiedzą, że dostała pani taaaki spadek, to po co pracować? Poza tym pani wcale nie jeździ do pracy, tylko siedzi w domu. Męża też pani nie ma, żeby koło niego robić. Nuda! Zabiorę panią do siebie, zrobimy imprezkę…
– No to zróbcie – warknęła niezbyt uprzejmie, już wyraźnie zniecierpliwiona. – Z tym że beze mnie. Nie mam ochoty ani na takie głupoty, ani na pana towarzystwo!
– Ja dużo mogę – zaczął rozzłoszczony, lecz mu przerwała.
– Podobno wcale nie tak dużo, jakby pan chciał – odparowała z wyraźną kpiną. – Niektóre panie były ponoć bardzo zawiedzione…
– Ty parszywa krowo! – wysyczał z wściekłością. – Jak cię dorwę, to…
– To co pan zrobi, panie Wantulok? – spytał uprzejmie Marcin, który zafascynowany wymianą zdań zdążył podejść dość blisko. – Niech pan dokończy, może wyjdzie z tego całkiem zgrabna groźba karalna.
– No co pan, przecież to było tylko takie gadanie. – Wantulok nerwowo zatarł dłonie. – Do widzenia państwu…
Okręcił się na pięcie i szybko odszedł, mamrocząc coś pod nosem. Kobieta spojrzała na Cieślara z niechęcią.
– Dziękuję, ale nie byłam damą w opałach, rycerz nie był mi potrzebny.
– Zapewne, jednakowoż jestem tu, by służyć i bronić… tak chyba mówią w amerykańskich serialach, prawda?
– Pan jest policjantem? – zdziwiła się, wyraźnie zaskoczona.
– Komisarz Marcin Cieślar. – Skłonił lekko głowę, powściągając chęć sięgnięcia po legitymację.
– Zena Branicka. – Podała mu rękę na powitanie.
Kiedy ujął jej dłoń, poczuł się tak, jakby poraził go prąd, a cała krew popłynęła mu najpierw do nóg, potem do głowy, by wreszcie umiejscowić się w zupełnie innym, niezbyt fortunnie wybranym miejscu.
– Zena? – zapytał, chcąc oderwać myśli od niepożądanej reakcji swojego ciała. – Od czego to?
– Nie powiem i nie wymusi pan na mnie zeznań na ten temat. – Uśmiechnęła się, zdejmując okulary.
Przeżył kolejne zaskoczenie. Był pewien, że jej oczy będą w tym samym kolorze głębokiej czerni co oczy Dominika, tymczasem miały niespotykany odcień butelkowej zieleni, jak jezioro o zmierzchu. Chciałby zatonąć w takim jeziorze… Z wysiłkiem odsunął również tę myśl.
– Idzie pani w zaparte? Nie szkodzi, prędzej czy później ktoś panią sypnie! – oznajmił z poważną miną.
– Oprócz mnie nikt nie wie… – Zawiesiła tajemniczo głos.
– Nieprawda! Ktoś pani nadał to imię, ktoś zapisał je w urzędzie, dodajmy do tego szkołę, wydział meldunkowy… Jak coś wie więcej niż jedna osoba, to już żadna tajemnica.
Zrobił ponury grymas, jakby temat dotyczył co najmniej bezpieczeństwa publicznego. Kobiecie zadrgały wargi. Próbowała powstrzymać śmiech, lecz na próżno – z ust wydobył się stłumiony chichot.
– Teraz pan mówi jak agent specjalny – wydusiła po chwili.
Pokręcił głową z wyraźnym żalem.
– Chyba raczej niespecjalny, bo nie mam pojęcia, co mógłbym zaproponować, żeby zgodziła się pani spędzić ze mną wieczór. Wiem tylko, że imprezka na pewno nie wchodzi w grę.
Tym znów ją rozśmieszył. Stwierdziła, że podoba jej się ten komisarz agent niespecjalny i chętnie zrezygnuje dla niego z zaplanowanych na wieczór zajęć.
– Może mnie pan zaprosić na kolację do Szturca – zaproponowała i natychmiast zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełnia błędu. Ale było już za późno – gdyby teraz zmieniła zdanie, wyszłaby na idiotkę. Tym bardziej że mężczyzna zdążył już z uśmiechem skinąć głową.
– Wobec tego niniejszym zapraszam. Życzy sobie pani z tańcami?
– Życzę sobie bez tańców, dla pana dobra. Mam dysrytmię.
– Dys… co? – Na moment zbaraniał.
– Dysrytmię. – Roześmiała się, rozbawiona jego miną. – Teraz wszystkie braki w edukacji tłumaczy się jakąś „dys”. Gówniarzowi nie chce się uczyć i od razu ma dysleksję, dysortografię albo dyskalkulię… No to ja mam dysrytmię. Uważam, że to brzmi lepiej niż dwie lewe nogi.
– Zapewne! – Marcin na próżno starał się zachować powagę. – Podoba mi się to określenie i będę się go trzymał, bo sam mam podobny problem. Będziemy więc poruszać się dostojnym krokiem, jak moi dziadkowie.
– A ile lat liczą sobie dziadkowie?
– Dziadek ma osiemdziesiąt dwa, a babcia siedemdziesiąt cztery.
– Młódka… – westchnęła Zena z udawaną zazdrością.
– Tak. Dlatego dziadek jest zazdrosny jak Otello. Nadmieniam, że jestem do niego podobny.
– Dobrze więc się składa, że ja nie pasuję do roli złotowłosej Desdemony. O której? – spytała rzeczowo, kończąc żartobliwe przerzucanie się słowami.
– Co o której? – Przez chwilę stracił wątek. – A, kolacja. Gdzie pani mieszka? Przyjadę po panią o szóstej, dobrze?
– Niedobrze – zaprotestowała, podejrzewając, że miałby kłopot z odnalezieniem jej domu. – Przyjadę sama. O wpół do siódmej u Szturca, okej?
Zena po raz kolejny zajrzała do szafy, przesuwając wieszaki w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na wieczór z przystojnym policjantem. Od godziny analizowała swój stan posiadania i ciągle nie mogła się zdecydować.
– Idiotka! – poinformowała pusty pokój, uzmysłowiwszy sobie nagle, co robi. – Od zaglądania po kilkanaście razy do szafy jeszcze nikomu w niej nic nie przybyło i nie przybędzie! Nie ma takiej opcji!
Wreszcie zdecydowała się na sukienkę z najnowszej kolekcji Zebry – szmaragdową, ze stójką. Sukienka miała przód zupełnie pozbawiony ozdób, za to tył zapinany był na milion malutkich guziczków.
Tak właśnie określił to Dominik: „milion guziczków na rozbieraną randkę”.
Właściwie, dlaczego nie miałaby to być rozbierana randka? Już dawno, a w zasadzie nigdy, żaden mężczyzna nie wywarł na Zenie takiego wrażenia, poza tym pod względem czystości obyczajów wygrałaby w większości rankingów.
Z wymyślnej fryzury zrezygnowała po kilku próbach, dochodząc po raz kolejny do wniosku, iż tego cholernego gąszczu żadna siła nie ujarzmi. Nieraz żałowała, że nie ma takiej mody, która nakazywałaby kobietom golić głowy na łyso. Upięła włosy w luźny kok, użyła kilku kropel Euphoria Blossom i zrobiła dyskretny makijaż. Wreszcie uznała, że lepiej nie będzie.
Dojazd zajął jej około trzydziestu minut i przez ten czas ciągle zastanawiała się, czy aby nie popełnia błędu. Wreszcie na parkingu przed restauracją postanowiła, że nie zmieni zdania. Jest dojrzałą, poważną kobietą. Ma trzydzieści cztery lata, od lat prowadzi własną, liczącą się na rynku firmę i nie będzie wpadać w panikę z powodu randki z jakimś tam gliniarzem, którego pewnie nigdy więcej w życiu nie spotka. Raz może pozwolić sobie na szaleństwo, tym bardziej że ten gliniarz od kilku godzin nie chciał opuścić jej myśli.
Marcina męczyła myśl o tym, by sprawdzić numer rejestracyjny samochodu Zeny. Mógłby dzięki niemu uzyskać cenne informacje, ale czuł, iż uznałaby to za nadużycie zaufania. Bał się, że w końcu nie wytrzyma i ją sprawdzi, więc na wszelki wypadek wyszedł z pokoju i poszwendawszy się po komisariacie, poszedł do domu. Tam też go nosiło, nie mógł się na niczym skupić. Wreszcie za piętnaście szósta wyszedł z domu. To nie był mądry pomysł – przyszedł za wcześnie i musiał czekać przy barze. Przypomniał sobie zdjęcie w komórce, więc żeby zabić czas, zaczął mu się przyglądać. Kiedy barman postawił przed nim colę, odłożył na moment telefon i sięgnął po portfel, po czym, uiściwszy żądaną kwotę, znów spojrzał na zdjęcie. W leżącym na barze telefonie Zena wyglądała tak, jakby też leżała, a kąt padania światła rozmywał jej twarz, nakładając na nią różne cienie. Wtedy coś mu błysnęło w pamięci, ale jeszcze nie był pewien. Nie myśląc już o prawie Zeny do prywatności, wybrał numer kolegi wpisanego w kontakty jako Ender.
Włączyła się poczta głosowa.
– Cześć, Konrad. Zaraz wyślę ci zdjęcie, sprawdź, czy ci kogoś nie przypomina. Oddzwoń.
Wysłał zdjęcie i jednym haustem wypił colę. Miał nadzieję, że się myli.
Potem już nie myślał o zdjęciu i Enderze, bo przyszła Zena i całkowicie nim zawładnęła. Później ledwo mógł sobie przypomnieć, co jedli, o czym rozmawiali… Sam nie wiedział, jak to się stało, że znaleźli się na parkiecie, że tulił ją w ramionach…
– Chodźmy stąd – powiedziała nagle. – Chcę być z tobą sama.
Całowali się, idąc do samochodu, potem w samochodzie, potem musiała zjechać na pobocze, żeby znów mogli się całować.
– Co za cholerną sukienkę musiałaś ubrać – marudził. – Jakbym nie próbował, ciągle access denied. Nie dość, że przylega jak druga skóra, to jeszcze te pieprzone guziczki! Jak ty z tego wychodzisz?
– To jest sukienka na rozbieraną randkę, musisz wykazać się inwencją!
– Rozum mi się zawiesił i mogę myśleć tylko o jednym. Nawet nie wiem, dokąd mnie wieziesz. – Próbował rozeznać się w okolicy, lecz w światłach samochodu widział tylko drzewa rosnące po obu stronach drogi.
– Na manowce, czyli do mnie. Minęliśmy Czarne, teraz jedziemy na Równe.
Pomyślał, że kontakt z tą niepokojącą kobietą musiał mu odebrać rozum w większym stopniu, niż podejrzewał, skoro w mijanych widokach nie dostrzegł nic znajomego, nie zauważył, iż jest prawie u siebie. Jeszcze trochę, a gotów nie rozpoznać rodzinnego domu.
– U kogo tam mieszkasz? – spytał, bo Zena na pewno nie była wiślanką. Uznał, że przyjechała z wizytą do kogoś z rodziny.
– U siebie. I nie na Równem, tylko obok. Nazywają to miejsce „Za krzywym skoruszniokiem”, nie pytaj mnie dlaczego.
– Wiem, gdzie to jest. Tam rośnie taka wielka krzywa jarzębina, czyli skoruszniok. Nie wiedziałem, że ty to kupiłaś.
– To co z ciebie za policjant?
– Otumaniony tobą.
Wchodząc do domu, Zena dziękowała wszelkim mocom, że Dominik wyjechał. Zastanawiała się też, czy nie ma gdzieś na widoku śladów jego istnienia. Uznała, iż może bezpiecznie udawać samotnie mieszkającą kobietę, gdyż wszystkie przedmioty pozostawione przez niego w widocznych miejscach z powodzeniem mogła przedstawiać jako swoje, nawet ubrania syna od biedy na nią pasowały. Gorzej z butami, ale przecież Marcin nie będzie grzebał w szafce na obuwie.
Z westchnieniem ulgi wsunęła się w jego ramiona. Tylko ten jeden raz, potem ich drogi się rozejdą i jej sekret pozostanie sekretem.
Marcin znów walczył z sukienką, oczywiście bez powodzenia. Zena miała mniej problemów z jego koszulą, po prostu szarpnęła mocno i guziki rozprysnęły się po przedpokoju.
– Spryciara – szepnął jej w ucho. – Ja też tak mogę? – Nie czekając na odpowiedź, chwycił dwiema rękami materiał tuż przy guziczkach i podobnie jak ona mocno szarpnął. Ku jego zaskoczeniu guziki ani drgnęły, natomiast sukienka z cichym chrzęstem podzieliła się na dwie części. – Naprawdę spryciara. – Rozsunął do końca zamek błyskawiczny, ukryty przemyślnie pod guzikową listwą. – Ten, kto to wymyślił, powinien dostać Nobla.
– Na pewno doceni twoją pochwałę. – Roześmiała się, wysuwając ręce z rękawów sukni.
Nie odpowiedział. Po prostu wziął ją na ręce i ruszył w głąb domu.
– Gdzie? – Przystanął przed pierwszymi drzwiami.
– Następne – szepnęła, całując go w ucho.
Nacisnął łokciem klamkę i wszedł do środka. W półmroku dostrzegł pod oknem łóżko z nieco rozgrzebaną pościelą. Podszedł i rzucił swój ciężar na sam środek.
Leżeli w milczeniu, wtuleni w siebie. Wreszcie Marcin z westchnieniem zsunął się z niej i ułożył obok.
– Za kilka lat, kiedy już odzyskam władzę w nogach, pójdę po coś do picia – jęknął.
– A ja zapalę. O ile moje płuca jeszcze funkcjonują.
Znów leżeli w milczeniu. Mężczyzna leniwie bawił się jej włosami, wreszcie wstał i nagi poszedł do kuchni. Wrócił po chwili z papierosami i colą. Podał Zenie szklankę, potem papierosa. Sam też zapalił, przysiadając na łóżku, i spojrzał na nią poważnie, bez uśmiechu.
– Musimy porozmawiać. Strasznie nie lubię, jak ktoś robi ze mnie idiotę.
– Co się stało? – Poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Chyba nie poszło tak gładko, jak planowała.
– To się stało, że byłaś dziewicą!
– Zdawało ci się – mruknęła. Starannie unikała patrzenia mu w oczy. – A jeśli nawet, to czy to jest w Polsce karalne? Czy każda kobieta musi obligatoryjnie tracić cnotę przed trzydziestką? Może ja ślubowałam czystość?! – Wiedziała, że mówi bzdury, ale jego potępiające spojrzenie wyprowadzało ją z równowagi.
– Dlaczego teraz?
– Może nikt przedtem mi się nie podobał!
– Pochlebiasz mi, Zeno. Jesteś dokładnie taką kobietą, jaką sobie wymarzyłem… – Zauważył, że odprężyła się, a na jej ustach zagościł nieśmiały uśmiech. – …i kłamiesz!
Uśmiech zniknął.
– Dlaczego tak uważasz? – Jeszcze próbowała walczyć, lecz Marcin nie dał jej szans.
– Zeno, w restauracji pytałem cię, czy masz kogoś. Odpowiedziałaś, że jesteś wolna jak ptak. A Dominik? Co z nim?
Krew odpłynęła jej z twarzy. Zagryzła nerwowo usta, wpatrując się w mężczyznę wielkimi, przerażonymi oczami.
– Skąd wiesz o Dominiku? – Z trudem dobyła głosu z zaciśniętego strachem gardła.
– Widziałem was. I słyszałem. Mówił do ciebie „mamo”!
Marcin nie spuszczał z niej nieruchomego, oskarżycielskiego spojrzenia, a jej przyszedł na myśl drapieżnik hipnotyzujący wzrokiem swoją zdobycz. Wzdrygnęła się, lecz odparła z nonszalancją, udając pewność siebie:
– Myślałam, że pytając, czy mam kogoś, miałeś na myśli męża, kochanka czy coś takiego. Dominik to co innego, on jest moim dzieckiem! Nie musiałam o nim mówić. Nie okłamałam cię! Po prostu nie powiedziałam wszystkiego! – wyjaśniała, łudząc się jeszcze, że on się tym zadowoli, że nie będzie drążył dalej.
– No właśnie! – warknął, czując, że ma ochotę walnąć pięścią w ścianę. – Dalej nie mówisz wszystkiego. Po dwóch tysiącach lat kolejny przypadek niepokalanego poczęcia?!
– Nawet tu, w Wiśle, musieliście słyszeć o adopcji! – Użyła ostatniego argumentu, podświadomie czując, że nie na wiele się to zda.
Marcinowi opadły ręce. Zena wiła się jak piskorz, wymyślała coraz to nowe wymówki. Poczuł zniechęcenie. Jaki był sens dochodzić prawdy, skoro ona nie potrafiła być z nim szczera? Nienawidził kłamstwa. Już raz pozwolił się nim omotać i nie zamierzał nigdy więcej powtórzyć tego błędu.
– Jest do ciebie tak podobny, że mógłby cię udawać przy kontroli paszportowej. – Spojrzał na nią ze smutkiem i sięgnął po ubranie. – Pójdę już. Szkoda. Miałem nadzieję, że to będzie coś więcej niż tylko seks, choćby nawet tak doskonały.
Kiedy zapinał spodnie, zadzwonił jego telefon. Wyjął aparat z kieszeni i odebrał połączenie, nie spojrzawszy nawet na wyświetlacz.
– Czego? – warknął do słuchawki.
– Tu Konrad, musimy pogadać.
– Dobra, zadzwoń później – rzucił na odczepnego.
Nie miał teraz ochoty na roztrząsanie spraw służbowych. Nie po wieczorze, który zapowiadał się na niezapomniany, a okazał się fatalną pomyłką. Konrad jednak nie dał się zbyć.
– Teraz! – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – To zdjęcie… Pamiętasz Sprzedawcę Snów?
– Kurwa! – Marcin z wrażenia upuścił telefon. Podniósł go szybko i znów przyłożył do ucha. – Tak mi chodziło po głowie, że to wtedy ją widziałem, dlatego wysłałem ci jej zdjęcie! – Kątem oka spojrzał na wpatrującą się w niego Zenę. – Nie chciałem grzebać w aktach, a wiedziałem, że ty na pewno pamiętasz.
– Dobrze ci chodziło i dobrze pomyślałeś. Skąd masz to zdjęcie? – W głosie kolegi brzmiała nieskrywana ciekawość. – Bo na nim ona jeszcze żyje!
– Oczywiście, że ona żyje! – odparł z triumfem. – Właśnie jestem w jej domu.
Zena patrzyła na mężczyznę w osłupieniu. Miał jej zdjęcie, mało tego, on komuś je pokazał. Zastanawiali się, czy ona żyje? Czy oni na pewno są normalni? Słyszała, że Marcin objaśnia temu komuś, jak do niej dojechać, i mówi, że będą czekać.
Mężczyzna wreszcie się rozłączył i sięgnął po koszulę. Przez chwilę siłował się z nią, usiłując zapiąć nieistniejące guziki, wreszcie, zauważywszy, co właściwie próbuje zrobić, wzruszył ramionami i wepchnął luźne poły w spodnie.
Dopiero wtedy spojrzał na obserwującą go w milczeniu kobietę, siedzącą nieruchomo na łóżku i owiniętą w puchaty, jaskrawoniebieski szlafrok. Wzburzone ciemne włosy sięgały aż do pasa. Wyglądała tak pięknie i kusząco, że na wszelki wypadek szybko odwrócił wzrok, nie ufając samemu sobie.
– Ubierz się, Konrad już do nas jedzie – rzucił krótko, patrząc gdzieś w bok. – Musimy pogadać we trójkę.
– Jaki Konrad? – Uniosła brwi ze zdumienia, lecz mężczyzna nie zrozumiał lub zrozumieć nie chciał.
– Mój kolega, gliniarz z Cieszyna – odpowiedział spokojnie, jakby fakt zapraszania gości do cudzego domu bez zgody właścicielki był czymś zupełnie normalnym i niewymagającym żadnych wyjaśnień.
– Co on ma wspólnego ze mną? To jakiś żart czy co? O tej porze będzie składał wizyty?! – Zena czuła, że kompletnie przestała panować nad sytuacją. Nie było to przyjemne uczucie. Ostatni raz doświadczyła go czternaście lat temu, lecz ciągle jeszcze pamiętała swą bezradność. Wtedy przysięgła sobie, że nigdy więcej nie pozwoli, żeby ktoś decydował za nią. – Nie ma mowy! Nie zgadzam się na odwiedziny obcego człowieka w środku nocy. Możemy ewentualnie spotkać się jutro.
– Sorry, ale to nie może czekać. – Marcin zlekceważył jej protest. – Poza tym, jak może pamiętasz, przyjechałem tu z tobą. Jak według ciebie mam wrócić? Nie mam ochoty dymać po nocy piętnaście kilometrów. Tu jest las i jest ciemno. – Popatrzył na Zenę z udawanym przerażeniem. – Mogę zabłądzić. A jak mnie coś zeżre? Podobno tu są sarny!
Roześmiała się, chociaż wcale nie było jej wesoło.
– Skąd miałeś moje zdjęcie? – spytała znienacka.
Marcin się speszył. Potarł dłonią podbródek, na którym pojawił się już cień zarostu, wreszcie spojrzał niepewnie, z poczuciem winy.
– Zrobiłem je, kiedy siedziałaś w ogródku z Dominikiem.
– I wysłałeś temu Konradowi. Po co? – Teraz ona przejęła rolę inkwizytora i nie zamierzała z niej szybko zrezygnować.
– Dowiesz się, gdy przyjedzie – odparł, chcąc odwlec niezbyt przyjemne wyjaśnienia. – Nie ma sensu tego wszystkiego potem jeszcze raz powtarzać.
Nie zamierzała zadowolić się tym tłumaczeniem. Nie po tym, jak zrobił jej wykład o prawdomówności.
– Nie powiedziałeś mi, że zrobiłeś to zdjęcie, i nie zapytałeś, czy możesz je komuś wysłać. Jak to się ma do twojej uczciwości?
– Przecież cię nie okłamałem, po prostu… – Urwał i popatrzył na Zenę.
– No właśnie! Zrobiłeś dokładnie to samo co ja, nie powiedziałeś wszystkiego!
Wykrzyczawszy ostatnie zdanie, odrzuciła kołdrę i przeszła koło niego z wysoko uniesioną głową. Była piękna, naga pod szlafrokiem i tak pociągająca, że omal się nie złamał. Potem wspomniał inną piękną kobietę, która także lubiła operować półprawdami, a te z biegiem czasu zmieniły się najpierw w ćwierćprawdy, potem w jedną ósmą, jedną szesnastą… i tak dalej, aż wreszcie z prawdy nie zostało praktycznie nic.
Ciągle pamiętał to uczucie zawodu, gdy przekonał się, że kłamała nawet w tak drobnych sprawach, jak cena nowej bluzki. Sam już potem nie wiedział, czy którekolwiek z jej słów było prawdziwe, i przestał wierzyć i w to, że kiedyś musiała go kochać, skoro została jego żoną.
Nie, nie zamierzał wiązać się z kobietą, która zaczęła od kłamstwa. Teraz był starszy, mądrzejszy o tamte doświadczenia, i potrafił odsunąć od siebie pokusę. Tylko dlaczego jest mu z tym tak ciężko?
2009, Agnieszka
Stała oparta o róg domu, uśmiechając się zachęcająco. Kiedy mijał ją po raz pierwszy, zwrócił na nią uwagę, bo w pewnym stopniu przypominała jego Dione – taka sama szczupła sylwetka i długie, czarne włosy… Mimo woli zawrócił, podszedł bliżej. Nie, dziewczyna nie była podobna do Dione. Miała zmierzwione, brudne włosy i przybrudzoną odzież, a Dione zawsze bardzo dbała o czystość.
Chciał odejść, lecz chwyciła go za ramię. Przy tym ruchu jej żakiet zsunął się, odsłaniając wychudzoną, naznaczoną śladami zastrzyków rękę. Wtedy doznał olśnienia. Dziewczyna była narkomanką i nierządnicą, grzesznicą niegodną miana człowieka, ale on przecież mógł jej pomóc! „Odkupienie poprzez cierpienie”, mawiała Wariatka. Jak mógł o tym zapomnieć? I te włosy, długie i czarne. Piękne!
– Chodź ze mną – powiedział cicho.
– Ile dostanę? – spytała schrypniętym głosem, a w jej oczach błysnęła chciwość.
– Więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. – Zaśmiał się i chwyciwszy ją za rękę, pociągnął w stronę chodnika. – Masz jakiś lokal?
– Po drugiej stronie dworca kolejowego, w opuszczonym baraku. Tylko że tam jest zimno i brudno… – Spojrzała z niepokojem na jego elegancki, jasny płaszcz.
– Nie przejmuj się tym – odparł, a jego myśli pracowały gorączkowo.
Wiedział, jaki barak miała na myśli. Miejsce nie było najlepsze, ale też nie najgorsze – o tej porze przechodzili tamtędy tylko nieliczni, przemykając szybko i rozglądając się na boki w oczekiwaniu zagrożenia, bo dworzec i jego okolice od dawna już nie należały do bezpiecznych, zbyt wielu kręciło się tam różnych wyrzutków społeczeństwa.
– Mógłbyś dać mi jakąś zaliczkę? Muszę coś kupić…
– Mam przy sobie wszystko, czego ci trzeba. Ty sprzedasz mi swoje ciało, a ja w zamian sprzedam ci sen, i to taki, że polecisz prosto do nieba! Najpiękniejszy ze wszystkich snów świata. Szkoda czasu, idziemy!
Ruszył, niecierpliwie szarpiąc ją za rękę. Był głodny, przeraźliwie głodny tego, co dla niej zaplanował.
Wnętrze baraku było dokładnie takie, jak zapowiadała – ponure, brudne i wyziębione. To mu nie przeszkadzało, nie przyszedł tu na raut. Dziewczyna podeszła do postawionej na sztorc drewnianej skrzynki spełniającej funkcję stołu i zapaliła stojącą na niej świecę.
– Jestem Agnieszka. A jak ty masz na imię? – zapytała.
– Mów do mnie Hypnos.
– W życiu nie słyszałam o takim imieniu, ale niech będzie Hypnos. Co mam ci zrobić?
– Nic. Ja będę robić tobie.
Spojrzała na niego z niepokojem.
– Są rzeczy, których nie zrobię za żadną cenę.
– Nie bój się, nie będzie bolało… – Pierwszy cios trafił ją w ramię, bo odskoczyła, widząc, jak bierze zamach. Drugi, już celny, trafił w szczękę. Upadła. – …za bardzo – dokończył, pochylając się nad leżącym bezwładnie ciałem.
Rozbierał ją powoli, metodycznie. Kiedy już była całkiem naga, przewrócił ją na brzuch, krępując ręce na plecach. Zaczęła odzyskiwać przytomność, więc szybko związał jej również nogi. Koniec sznura połączył ze sznurem przy rękach, dociągnąwszy tak mocno, że dziewczyna wygięła się w kabłąk. Wtedy jednym szybkim ruchem obrócił ją z powrotem na plecy.
Dziki krzyk bólu wypełnił wnętrze baraku.
Ciąg dalszy w wersji pełnej