Wakacje z koszmarkiem. Gniazdo wampirów - Justyna Drzewicka - ebook

Wakacje z koszmarkiem. Gniazdo wampirów ebook

Justyna Drzewicka

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jedenastoletni Lena i Kacper są dla siebie nową rodziną: dziadek Kacpra i babcia Leny niedawno się pobrali. Cała czwórka, a w zasadzie piątka, bo pies babci, Malina, to również ważny bohater książki, rusza na pierwsze wspólne wakacje. Podróżują autem, które po nieudanych próbach lakierowania przybrało dziwną zgniłozieloną barwę, dlatego nazywają je Koszmarkiem. Wakacje upłyną im pod znakiem zagadek i tajemnic do rozwiązania. Pierwszym celem ekipy Koszmarka jest bieszczadzki Jawornik, gdzie zaginęła w tajemniczych okolicznościach para uczonych fizyków. Mieszkali w chacie, w której ponoć żyje coś, co „przychodzi i zabiera żywe istoty”. Osobliwością Jawornika są bowiem dokonywane na miejscowym cmentarzu od XIX wieku do końca dwudziestolecia międzywojennego pochówki wampiryczne. Czy dzieci (i pies) zdołają uratować naukowców?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 173

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SPIS TRE­ŚCI

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

ROZ­DZIAŁ 1

Wpierw­szych dniach lip­ca ma­low­ni­czą biesz­czadz­ką dro­gą nu­mer 892 je­chał volks­wa­gen van z pi­ąt­ką pa­sa­że­rów i ster­tą ba­ga­żu. Z da­le­ka mo­gło wy­da­wać się, że po­jaz­dem pod­ró­żu­ją prze­ci­ęt­ni tu­ry­ści, ja­kich ty­si­ące prze­mie­rza­ją kraj pod­czas wa­ka­cji: bab­cia i dzia­dek, dwo­je wnu­cząt, pies. Jed­nak z bli­ska ka­żde z nich oka­zy­wa­ło się kimś znacz­nie bar­dziej in­te­re­su­jącym.

Po pierw­sze, se­nio­rzy, czy­li bab­cia Ula i dzia­dek Ma­rek, wca­le nie wy­gląda­li na sta­rusz­ków ani się tak nie czu­li, a już na pew­no tak się nie za­cho­wy­wa­li, ale o tym pó­źniej.

Po dru­gie, Lena i Kac­per nie byli ich wnu­ka­mi, a ra­czej byli, ale nie­zu­pe­łnie. Tro­chę to skom­pli­ko­wa­ne, lecz i ta ta­jem­ni­ca za mo­ment się wy­ja­śni.

Po trze­cie, pies – owcza­rek bel­gij­ski Ma­li­na. Zde­cy­do­wa­nie nie mo­żna go na­zwać prze­ci­ęt­nym, o czym ta­kże wkrót­ce.

Po czwar­te i naj­wa­żniej­sze, cała ta gro­mad­ka wła­śnie roz­po­częła naj­bar­dziej awan­tur­ni­czą wy­pra­wę swo­je­go ży­cia, pod­czas któ­rej przy­go­da mia­ła go­nić przy­go­dę, nie­zwy­kłe wy­da­rze­nia na­stępo­wać jed­no po dru­gim, ta­jem­ni­ce cza­ić się za ka­żdym ro­giem, a po­zor­nie nud­ne miej­sca oka­zy­wać się eks­cy­tu­jące.

Gdy­by wie­dzie­li, z ilo­ma prze­ra­ża­jący­mi nie­bez­pie­cze­ństwa­mi przyj­dzie im się zmie­rzyć, z pew­no­ścią wo­le­li­by za­wró­cić.

Ale nie wie­dzie­li, więc bez­tro­sko kon­ty­nu­owa­li pod­róż.

* * *

Lena No­wak wier­ci­ła się na tyl­nym sie­dze­niu. Mia­ła je­de­na­ście lat, więc cier­pli­wo­ść nie na­le­ża­ła do jej moc­nych stron. Pod­róż trwa­ła już osiem go­dzin i nic nie wska­zy­wa­ło na to, że szyb­ko się sko­ńczy. Być może dla­te­go, że kie­row­ca nie zga­dzał się z na­wi­ga­cją, przez co kil­ka razy skręcił nie tam, gdzie po­wi­nien. O pro­szę, auto zno­wu sta­nęło w szcze­rym polu.

– Rany, dziad­ku! – jęk­nęła, gdy głos z Map Go­ogle za­czął swo­je: Za­wróć! Za­wróć!

– Ba­te­ria mi pa­dła – oznaj­mił Kac­per, za­my­ka­jąc z trza­skiem lap­top. – Mó­wi­łem, że po­dej­rza­nie dłu­go je­dzie­my.

– Hau­uuu… – Ma­li­na ziew­nął prze­ci­ągle z le­go­wi­ska spo­czy­wa­jące­go na ster­cie wa­li­zek.

– Prze­sta­ńcie na­rze­kać, ży­cie to sza­lo­na pod­róż – od­po­wie­dział im po­god­nie dzia­dek Ma­rek, we­so­ły mężczy­zna z siwą sko­łtu­nio­ną bro­dą i kędzie­rza­wą czu­pry­ną.

Skrzy­nia bie­gów zgrzyt­nęła, gdy wrzu­cił wstecz­ny. Sa­mo­chód ogól­nie skrzy­piał, stu­kał, pisz­czał i char­czał, jak­by lada mo­ment miał wy­zio­nąć du­cha.

– Już nie­da­le­ko. Zaj­mij­cie się czy­mś – do­da­ła bab­cia Ula, uro­cza ko­bie­ta w dżin­sach, ba­le­ri­nach, ze zło­tym kol­czy­kiem w no­sie. – Naj­le­piej czy­mś za­ka­za­nym, nie­zbyt zdro­wym i bar­dzo gło­śnym.

– Czy­li?

– A skąd ja mam wie­dzieć? To wy je­ste­ście na­sto­lat­ka­mi na wa­ka­cjach. Pa­mi­ęta­cie na­sze ha­sło? Zero nudy, zero na­uki, zero dys­cy­pli­ny.

Lena i Kac­per po­pa­trzy­li na sie­bie. Byli stu­pro­cen­to­wo pew­ni, że gdy przed wy­jaz­dem że­gna­li się z ro­dzi­ca­mi, ha­sło brzmia­ło Roz­sądek i od­po­wie­dzial­no­ść, ale nie za­mie­rza­li się kłó­cić. Nowa wer­sja była o wie­le lep­sza. Kac­per si­ęgnął więc po swój ple­cak, Lena zaś na po­czątek pod­wędzi­ła bab­ci tusz do rzęs, któ­rym pra­wie wy­kłu­ła so­bie oko, gdy sa­mo­chód pod­sko­czył na wy­bo­ju.

– Łał! – uśmiech­nęła się na wi­dok swo­je­go od­bi­cia w szy­bie. Jej spoj­rze­nie na­bra­ło de­mo­nicz­nej głębi. – Wy­glądam jak za­wo­do­wy łow­ca wam­pi­rów.

Bab­ci Uli na­wet po­wie­ka nie drgnęła na wi­dok dwóch krzy­wych smug, na któ­re po­szło spo­ro jej naj­lep­sze­go dro­gie­go tu­szu.

– Je­steś wspa­nia­ła, ma­lut­ka. Za­wsze – po­wie­dzia­ła cie­pło.

I Lena tak wła­śnie się czu­ła: sil­na i od­lo­to­wa, wbrew temu, co pró­bo­wa­ły jej wmó­wić nie­któ­re ko­le­żan­ki ze szko­ły, te wred­ne. Bo Lena była tro­chę za szczu­pła, więc cza­sem sły­sza­ła pa­skud­ne do­cin­ki: pa­tyk, po­grze­bacz, ko­ścio­trup. Na szczęście wca­le się nimi nie za­dręcza­ła. Była zbyt mądra, żeby przej­mo­wać się zło­śli­wo­ścia­mi. Lu­bi­ła sie­bie całą, z psze­nicz­ny­mi wło­sa­mi, bla­dą cerą, nie­bie­ski­mi ocza­mi, wąskim – przy­po­mi­na­jącym ołó­wek – no­sem i ostrym pod­bród­kiem. Lu­bi­ła też spodnie ogrod­nicz­ki i ko­lo­ro­we tramp­ki.

Lena włączy­ła YouTu­be. Od kil­ku dni ogląda­ła fil­mik wy­ja­śnia­jący, jak zro­bić flam­bi­ro­wa­ne ba­na­ny. Jak się ła­two do­my­ślić, nie tyl­ko uwiel­bia­ła go­to­wać, ale mia­ła do tego praw­dzi­wy ta­lent. Za­po­wia­da­ła się na ku­li­nar­ną ar­tyst­kę. Nie­co­dzien­na spra­wa w ro­dzi­nie, któ­rej po­zo­sta­li człon­ko­wie przy­pa­li­li­by na­wet wodę.

Prze­pis wy­da­wał się pro­sty: roz­pu­ścić ma­sło na pa­tel­ni, po­ło­żyć owo­ce, pod­sy­pać cu­krem i sma­żyć po mi­nu­cie z ka­żdej stro­ny. Po­tem wlać dwie ły­żki rumu i pod­pa­lić. Gdy ogień zga­śnie, de­ser jest go­to­wy. Lena pró­bo­wa­ła zro­bić go już kil­ka razy, ale wci­ąż ko­ńczy­ło się ka­ta­stro­fą. Ostat­nio okop­ci­ła lo­dów­kę i znisz­czy­ła dębo­we pa­ne­le, gdy prze­ra­żo­na wy­so­ko­ścią pło­mie­nia ci­snęła pa­tel­nię na podło­gę. Od tam­tej pory mia­ła za­kaz pod­pa­la­nia rumu w ro­dzin­nej kuch­ni.

Hmm… Ale o in­nych kuch­niach mama prze­cież nie wspo­mi­na­ła?

– Bab­ciu, dziad­ku, mogę po­ćwi­czyć flam­bi­ro­wa­nie ba­na­nów, gdy przy­je­dzie­my na miej­sce?

– Oczy­wi­ście! – zgo­dzi­li się na­tych­miast, jak zwy­kle o nic nie py­ta­jąc.

Kac­per wy­sta­wił na mo­ment gło­wę z ple­ca­ka. Unió­sł brwi.

– No co? – Lena wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Mu­szę to umieć, bez tego nie we­zmą mnie do Ma­ster Chef Ju­nior. A już na pew­no go nie wy­gram.

– Po­szu­kam ga­śni­cy – od­mruk­nął ca­łkiem po­wa­żnie, a po­tem wró­cił do tego, co bar­dzo lu­bił: za­war­to­ści swo­je­go ple­ca­ka.

Trzy­mał tam dzi­wacz­ny dla ca­łej resz­ty ekwi­pu­nek, któ­ry na­zy­wał „oso­bi­stym szpe­jem”. Cze­go tam nie było! Kil­ka la­ta­rek, piesz­czo­tli­we okre­śla­nych mie­cza­mi świetl­ny­mi albo mio­ta­cza­mi fo­to­nów, parę lor­ne­tek, spo­ro scy­zo­ry­ków, trzy kom­pa­sy, zwój moc­ne­go sznur­ka, che­micz­ne ogrze­wa­cze do dło­ni, fla­ry, pa­styl­ki od­ka­ża­jące wodę, spray od­stra­sza­jący nie­dźwie­dzie, rol­ki ban­da­ży i mnó­stwo in­nych przed­mio­tów o nie­zro­zu­mia­łych na­zwach i jesz­cze mniej zro­zu­mia­łym prze­zna­cze­niu. Oczy­wi­ście ni­g­dy nie za­ist­nia­ła po­trze­ba uży­cia któ­re­go­kol­wiek z tych ta­jem­ni­czych skar­bów, co Kac­pro­wi nie prze­szka­dza­ło uda­wać, że jest ina­czej. Tak to przy­naj­mniej wy­gląda­ło z punk­tu wi­dze­nia Leny, któ­ra przy­ła­pa­ła go kie­dyś, jak oso­bi­ście wy­kręcał ża­rów­kę w piw­ni­cy, żeby móc po­tem tam ze­jść z nie­zbęd­nym w tej sy­tu­acji mio­ta­czem fo­to­nów.

Kac­per Ko­wal­czyk rów­nież był je­de­na­sto­lat­kiem. O ile Lena w swo­jej pa­sji go­to­wa­nia nie na­śla­do­wa­ła ni­ko­go bli­skie­go, o tyle Kac­per po­sze­dł w śla­dy jed­ne­go z ro­dzi­ców. Jego tata był prep­per­sem i on też chciał nim być. Ozna­cza­ło to, że gro­ma­dził przed­mio­ty, któ­re mia­ły się przy­dać w ra­zie to­tal­nej awa­rii cy­wi­li­za­cji w ro­dza­ju wy­łącze­nia wszyst­kich elek­trow­ni albo znik­ni­ęcia in­ter­ne­tu, bez któ­re­go prze­sta­ły­by dzia­łać ban­ki, skle­py, ap­te­ki, te­le­fo­ny, wo­do­ci­ągi, szpi­ta­le i co tyl­ko jesz­cze mo­żna so­bie wy­obra­zić. Na pierw­szy rzut oka wy­gląda­ło to mało praw­do­po­dob­nie, ale jak­by się za­sta­no­wić, jak­by wzi­ąć pod uwa­gę wszyst­kich ha­ke­rów z ca­łe­go świa­ta… W ka­żdym ra­zie Kac­per i jego tata ni­ko­go swo­im hob­by nie krzyw­dzi­li, a poza tym na­praw­dę do­brze się ra­zem ba­wi­li.

Ach, jesz­cze jed­no, gdy­by ktoś był tego cie­kaw: chło­pak miał czar­ne kędzie­rza­we wło­sy, rzęsy w ko­lo­rze atra­men­tu oraz brązo­we oczy – ty­po­we ce­chy ro­dzi­ny Ko­wal­czy­ków.

Pora to wy­tłu­ma­czyć: Lena była wnucz­ką bab­ci Uli, Kac­per wnu­kiem dziad­ka Mar­ka. Bab­cia Ula mia­ła pi­ęćdzie­si­ąt osiem lat, wcze­śnie owdo­wia­ła i dłu­go żyła sama. Nie czu­ła się szczęśli­wa. Dzia­dek Ma­rek, dwa lata od niej star­szy, też zo­stał wdow­cem. Było mu bar­dzo smut­no. Pew­ne­go razu bab­ci ze­psuł się sa­mo­chód. Pa­dał deszcz, inni kie­row­cy mi­ja­li ją, jak­by była nie­wi­dzial­na. Wte­dy na po­bo­cze zje­chał sta­ry, roz­kle­ko­ta­ny van, z któ­re­go wy­sia­dł po­tężny si­wo­wło­sy mężczy­zna w so­lid­nych czar­nych bu­tach z cho­le­wa­mi, czar­nych bo­jów­kach i czar­nej ko­szul­ce. Ma­rek Ko­wal­czyk. Uśmiech­nął się, a bab­cia po­czu­ła, że zza chmur wy­szło sło­ńce. Star­si pa­ństwo za­częli się spo­ty­kać, po­lu­bi­li się, z cza­sem po­ko­cha­li. Gdy bab­cia zo­sta­ła dru­gą żoną dziad­ka, a dzia­dek dru­gim mężem bab­ci, Lena i Kac­per sta­li się jak­by ro­dzi­ną. Ale to było dość nie­daw­no, świe­ża spra­wa.

– Da­le­ko jesz­cze? – Lena zno­wu za­częła się nu­dzić.

Bab­cia wska­za­ła aku­rat mi­ja­ny dro­go­wskaz: Ja­wor­nik 16 km. Dziew­czyn­ka gło­śno pi­snęła. Na­praw­dę byli już bli­sko! Mie­szan­ka nie­cier­pli­wo­ści i ra­do­ści bu­zo­wa­ła w niej jak woda ga­zo­wa­na w zbyt moc­no wstrząsa­nej bu­tel­ce.

– My­śli­cie, że znaj­dzie­my śla­dy wam­pi­rów? Albo ko­smi­tów?! Spójrz­cie na tam­to drze­wo! W pniu jest dziu­pla. Wy­gląda jak por­tal do in­ne­go świa­ta. A ten głaz, pa­trz­cie! Może to miej­sce sta­ro­daw­nej klątwy? – Z ca­łych sił po­trząsnęła fo­te­lem kie­row­cy. – Dziad­ku, stop! Wy­sia­dam. Mu­szę, bo eks­plo­du­ję.

Dzia­dek Ma­rek po­słusz­nie wci­snął pe­dał ha­mul­ca.

– Weź Ma­li­nę! – krzyk­nął, ale Lena już bie­ga­ła do­oko­ła wiel­kie­go ka­mie­nia, wrzesz­cząc, jak­by się pa­li­ło.

Star­szy pan zer­k­nął roz­ba­wio­ny na sie­dzącą obok żonę.

– Uprze­dza­łam cię, bom­ba ato­mo­wa – po­wie­dzia­ła we­so­ło bab­cia i od­wró­ci­ła się przez ra­mię. – Ma­li­na!

Z le­go­wi­ska w ba­ga­żni­ku po­de­rwał się ja­sno­brązo­wy owcza­rek o czar­nym py­sku. Był psem śred­nie­go wzro­stu, czuj­nym i nie­sa­mo­wi­cie spraw­nym. Wy­glądał jak kłąb mi­ęśni.

Po­pa­trzył wy­cze­ku­jąco na bab­cię, a ta rzu­ci­ła krót­ko:

– Dziec­ko. Pil­nuj!

Le­nie oczy­wi­ście nic nie gro­zi­ło. Prze­ciw­nie, w swym ra­do­snym sza­le prędzej sama by ko­goś stra­to­wa­ła, ale była to zna­ko­mi­ta oka­zja, żeby zwie­rzak roz­pro­sto­wał ko­ści i po­czuł się po­trzeb­ny.

Na­tych­miast śmi­gnął za Leną. Nie od­stępo­wał jej na krok, gdy za­ta­cza­ła kó­łka po­śród kwia­tów i traw.

Star­sza pani sku­pi­ła się na dru­gim pa­sa­że­rze.

– A co ty wła­ści­wie ro­bisz z tym ple­ca­kiem? – zwró­ci­ła się do Kac­pra z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Prze­glądam szpej.

– To wi­dzę. Py­tam, dla­cze­go tak dłu­go. Coś się nie zga­dza? Cze­goś za­po­mnia­łeś?

Kac­per wes­tchnął le­ciut­ko, jak­by ta­kie py­ta­nie mo­gła za­dać tyl­ko isto­ta z ksi­ęży­ca.

– Wszyst­ko jest na swo­im miej­scu wła­śnie dla­te­go, że cały czas dbam o po­rządek. Jak mówi mój tata, pla­no­wa­nie i kon­tro­la to w na­szym ży­ciu pod­sta­wa.

– W wa­szym, czy­li w czy­im? – nie prze­sta­wa­ła do­cie­kać bab­cia, bo jesz­cze nie do ko­ńca ogar­nia­ła wszyst­ko, co wi­ąza­ło się z jej no­wym wnu­kiem.

– W ży­ciu prep­per­sów – od­pa­rł z dumą Kac­per. – A poza tym roz­my­ślam.

– Brzmi gro­źnie. – Dzia­dek włączył się do roz­mo­wy. – Nad czym?

Chło­piec zmru­żył ło­bu­zer­sko oko.

– Na przy­kład nad ma­ilem, któ­ry wy­ślę ro­dzi­com, gdy do­trze­my na miej­sce. Mama pro­si­ła o ra­por­ty. Co my­śli­cie o tym? – Otwo­rzył lap­top i udał, że czy­ta: – Hej.Na­resz­cie je­ste­śmy w Ja­wor­ni­ku. Dzia­dek nie za­wsze ufa na­wi­ga­cji, za to wie­rzy swo­je­mu no­so­wi, więc pięć razy zgu­bi­li­śmy dro­gę, ale nie na­rze­kam. Jest su­per. Cho­ciaż nie mamy już ani jed­nej ka­nap­ki. Ma­li­na do­brał się do ko­sza z pro­wian­tem. Ja i Lena na­tych­miast po­czu­li­śmy, że umie­ra­my z głodu. Bab­cia ku­pi­ła nam po hot dogu na sta­cji ben­zy­no­wej i za­bro­ni­ła Wam o tym wspo­mi­nać. Na­zwa­ła to sta­nem wy­ższej ko­niecz­no­ści. Nie wiem, co to zna­czy, ale po­dej­rze­wam, że ta­kie sta­ny będą nam się tu przy­tra­fia­ły często.

Dzia­dek się uśmiech­nął.

– Do­bre! Ale roz­waż to jesz­cze, mło­dy. Może le­piej na­pisz, że cho­ciaż wci­ąż je­ste­śmy w dro­dze, zdąży­li­śmy już na­tra­fić na kry­jów­kę nie­to­pe­rzy i prze­klęty głaz. Je­że­li wy­gra­mo­lisz się z sa­mo­cho­du, sam obej­rzysz te cuda.

Chło­piec od­po­wie­dział rów­nie sze­ro­kim uśmie­chem.

Oto co jesz­cze war­to wie­dzieć o Le­nie i Kac­prze. Cho­ciaż nie byli ze sobą spo­krew­nie­ni, łączy­ła ich sil­na więź: obo­je uwiel­bia­li ta­jem­ni­cze hi­sto­rie z dresz­czy­kiem. Ta­kie z du­cha­mi, zom­bie, ko­smi­ta­mi, na­wie­dzo­ny­mi miej­sca­mi, klątwa­mi i po­two­ra­mi. Byli też naj­wi­ęk­szy­mi fa­na­mi Sco­oby-Doo i Ta­jem­ni­czej Spó­łki. Ubó­stwia­li czy­tać o nad­przy­ro­dzo­nych zja­wi­skach i po­za­ziem­skich cy­wi­li­za­cjach, prze­pa­da­li za fil­ma­mi i re­por­ta­ża­mi o ta­kich spra­wach. To dla­te­go dzia­dek za­żar­to­wał jak za­żar­to­wał, a Kac­per to do­ce­nił.

Do sa­mo­cho­du wró­ci­ła Lena.

– Le­piej? – za­py­ta­ła bab­cia, któ­rej też zda­rza­ło się bie­gać po łąkach, gdy roz­sa­dza­ło ją szczęście.

– O wie­le, na ja­kiś czas wy­star­czy. Wsia­dam.

Oczy­wi­ście pierw­szy wpa­ko­wał się Ma­li­na, dep­cząc po Kac­prze w dro­dze na le­go­wi­sko.

– Auć! Uwa­żaj! Nie liż, nie…

Za pó­źno. Owcza­rek prze­je­chał chłop­cu jęzo­rem po twa­rzy. Był tak mądry, tyle ro­zu­miał i tak świet­nie wy­czu­wał ludz­kie emo­cje, że nie było wąt­pli­wo­ści: Ma­li­na świa­do­mie prze­pro­sił.

Kac­per, po­dob­nie jak resz­ta ro­dzi­ny, jesz­cze nie miał pra­wa przy­pusz­czać, że w nad­cho­dzących wy­da­rze­niach ten nie­ustra­szo­ny zwie­rzak oka­że się wy­jąt­ko­wym po­moc­ni­kiem.

– To nad czym jesz­cze roz­my­ślasz? – wró­ci­ła do po­przed­nie­go wąt­ku bab­cia.

Kac­per po­dra­pał się po gło­wie.

– Pró­bu­ję… wy­my­ślić na­zwę dla na­szej wy­pra­wy.

– O! – ucie­szy­ła się Lena. – Wpa­dłeś już na coś?

– Dwu­mie­si­ęcz­na wa­ka­cyj­na pod­róż z dziad­ka­mi.

– Okrop­no­ść – wzdry­gnęła się bab­cia. – Brzmi jak re­kla­ma wy­ciecz­ki po sa­na­to­riach. Na­zwa musi od­da­wać du­cha na­szej wy­pra­wy. Dresz­czyk emo­cji, fraj­dę! Osta­tecz­nie będzie­my zwie­dzać miej­sca zna­ne z nie­wy­ja­śnio­nych za­ga­dek i jed­no­cze­śnie mieć przy tym ubaw po pa­chy.

– Wy­my­śl coś moc­niej­sze­go, bar­dziej strasz­ne­go – do­ma­ga­ła się Lena.

– Hau! – wtrącił swo­je trzy gro­sze Ma­li­na.

– I z hu­mo­rem – za­strze­gł dzia­dek, wje­żdża­jąc z po­wro­tem na szo­sę.

Kac­per po­du­mał chwi­lę.

– To może Prze­ra­ża­jąco śmiesz­na ro­dzin­na pod­róż?

– Zwa­rio­wa­łeś? Co my, przed­szko­la­ki? – za­pro­te­sto­wa­ła Lena. – Ułóż coś ta­kie­go, żeby od razu było wia­do­mo, że je­dzie­my tro­pem wam­pi­rów, du­chów, ko­smi­tów i in­nych od­lo­to­wych hi­sto­rii.

Po­my­sł eks­pe­dy­cji za­wdzi­ęcza­li bab­ci Uli, któ­ra nie tyl­ko ro­zu­mia­ła pa­sję swo­ich wnu­ków, ale głębo­ko w środ­ku ci­ągle była je­de­na­sto­let­nią dziew­czyn­ką ko­cha­jącą przy­go­dy.

– Sko­ro Lena i Kac­per uwiel­bia­ją Sco­oby-Doo, wy­bie­rze­my się w pod­róż i będzie­my ba­wić się w roz­wi­ązy­wa­nie ta­jem­ni­czych spraw – oznaj­mi­ła ro­dzi­nie, gdy wszy­scy za­sta­na­wia­li się nad pla­na­mi na wa­ka­cje.

Dość po­wie­dzieć, że dzie­cia­ki osza­la­ły z ra­do­ści.

Mimo iż ża­den z uczest­ni­ków przy­szłej wy­pra­wy nie wie­rzył w wam­pi­ry, du­chy, za­gad­ko­we znik­ni­ęcia i UFO, wszy­scy byli nią pod­eks­cy­to­wa­ni. To mo­gło być lato ży­cia.

Dzia­dek Ma­rek za­pro­po­no­wał ZA­GAD­KĘ NU­MER JE­DEN. Zna­la­zł taki oto ar­ty­kuł w ga­ze­cie:

W Biesz­cza­dach, w ma­lut­kiej wsi Ja­wor­nik, w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach znik­nęło ma­łże­ństwo fi­zy­ków z War­sza­wy. Spra­wa jest ar­cy­dziw­na. We­dług ze­znań go­spo­dy­ni, u któ­rej za­gi­nie­ni wy­naj­mo­wa­li cha­tę z bali, jesz­cze po­przed­nie­go wie­czo­ra wszyst­ko było u na­ukow­ców w po­rząd­ku. Pa­li­ły się świa­tła, gra­ła mu­zy­ka. Jed­nak na­stęp­ne­go ran­ka stwier­dzi­ła, że słuch po go­ściach ze sto­li­cy za­gi­nął. Na sto­le zo­sta­wi­li nie­do­ko­ńczo­ną ko­la­cję, w sy­pial­ni wa­liz­ki, w ła­zien­ce ko­sme­ty­ki. Po­li­cja roz­po­częła do­cho­dze­nie, któ­re ni­cze­go nie wy­ja­śni­ło. Fi­zy­cy jak­by się roz­pły­nęli.

Nie­wie­le o nich wia­do­mo – po­wie­dział na­szej ga­ze­cie ko­mi­sarz Jan Ba­ran. – Pra­co­wa­li sa­mot­nie, nie chwa­li­li się po­stępa­mi ba­dań. Pew­nie nie mie­li czym. Ko­le­dzy z uczel­ni uwa­ża­li ich za dzi­wa­ków.

Oczy­wi­ście na­tych­miast po­wsta­ła plot­ka, że war­sza­wia­ków po­rwa­ły wam­pi­ry. Wie­my, skąd się wzi­ęła. Biesz­cza­dy to pa­smo Kar­pat, gdzie – we­dług le­gend – od wam­pi­rów aż się ro­iło i gdzie żył naj­sław­niej­szy z nich, hra­bia Dra­cu­la. W Ja­wor­ni­ku ist­niał kie­dyś cmen­tarz, na któ­rym w daw­nych cza­sach po­cho­wa­no po­dob­no paru nie­uma­rłych. Z ko­łka­mi wbi­ty­mi w ser­ce.

Po­li­cja wy­śmia­ła te po­gło­ski. Wam­pi­ry? Zda­niem ko­mi­sa­rza Ba­ra­na znik­ni­ęcie fi­zy­ków to zwy­kły wy­głup.

Dla­te­go za­my­kam spra­wę – oświad­czył na­szej ga­ze­cie. – Za­gi­nie­ni na­ukow­cy zwy­czaj­nie ze wszyst­kich kpią. Uwa­żam, że czu­li się nie­do­war­to­ścio­wa­ni i chcie­li zro­bić wo­kół sie­bie tro­chę szu­mu.

Za­pew­ne tak wła­śnie było, ale co szko­dzi­ło za­ba­wić się w de­tek­ty­wów? Wła­śnie w ten spo­sób na ma­pie dwu­mie­si­ęcz­nej wy­pra­wy, któ­ra nie mia­ła jesz­cze ofi­cjal­nej na­zwy, po­ja­wił się pierw­szy punkt. Ja­wor­nik w Biesz­cza­dach.

Na­tych­miast za­pla­no­wa­no ko­lej­ne przy­stan­ki: na­wie­dzo­ne zam­ki, owia­ne złą sła­wą cmen­ta­rze, pust­ko­wia ja­ko­by opa­no­wa­ne przez upio­ry i rze­ko­me lądo­wi­ska ko­smicz­nych spodków.

Oczy­wi­ście za­bra­li ze sobą Ma­li­nę. Pies na­le­żał do bab­ci, nie roz­sta­wa­ła się z nim na­wet na chwi­lę. Wzi­ęła go ze schro­ni­ska jako pó­łrocz­ne­go szcze­nia­ka, któ­re­go ktoś okrut­ny wy­rzu­cił, bo nie ra­dził so­bie z jego wy­cho­wa­niem. Bab­ci Uli wy­star­czy­ło jed­no spoj­rze­nie w nie­szczęśli­we psie oczy, żeby pod­jąć de­cy­zję – ad­op­tu­ję bie­da­ka!

Ma­li­na był owczar­kiem bel­gij­skim ma­li­no­is, ale że nikt nie chciał so­bie ła­mać języ­ka wy­ma­wia­niem ma­li­nua, na bok­sie w schro­ni­sku na­pi­sa­no Ma­li­na, więc wła­ści­wie miał już imię. Psy tej rasy były wy­jąt­ko­we, od­wa­żne, nie­sa­mo­wi­cie mądre. Ko­cha­ły pra­cę z czło­wie­kiem, nie­na­wi­dzi­ły nudy. Po­tra­fi­ły na­uczyć się wszyst­kie­go, ale wy­ma­ga­ły do­świad­czo­ne­go i cier­pli­we­go opie­ku­na. Za­nie­dba­ne sta­wa­ły się nie­bez­piecz­ne.

Ma­li­na roz­kwi­tł przy bab­ci.

– Ni­g­dy, prze­nig­dy nie pró­buj­cie miesz­kać z owczar­kiem bel­gij­skim, je­śli nie je­ste­ście go­to­wi na tre­ning z psem na­wet kil­ka go­dzin dzien­nie – po­wta­rza­ła bab­cia ka­żde­mu, kto za­chwy­cał się po­słu­sze­ństwem Ma­li­ny. – Lu­dzie, któ­rzy tego nie ro­zu­mie­ją, po­win­ni spra­wić so­bie żó­łwia.

Bab­cia nie była zło­śli­wa czy prze­mądrza­ła. Po pro­stu ko­cha­ła Ma­li­nę i mar­twi­ła się o jego ku­zyn­ki i ku­zy­nów. Nie chcia­ła, żeby któ­re­muś przy­tra­fił się los, jaki spo­tka­łby jej psa, gdy­by go nie ura­to­wa­ła.

* * *

– Tam­tej ko­zie chy­ba nie po­do­ba się na­sza bry­ka, bo prze­sta­ła prze­żu­wać z wra­że­nia – za­uwa­żył Kac­per. – Le­piej przy­spiesz­my, za­nim bie­du­la ze­mdle­je z gło­du.

Rze­czy­wi­ście, nie­da­le­ko szo­sy sta­ła czar­na kóz­ka. Spo­gląda­ła na vana wiel­ki­mi ocza­mi. Z roz­dzia­wio­nej mord­ki wy­sta­wał wie­cheć tra­wy.

Dzia­dek od razu wdep­nął pe­dał gazu.

– Ni­ko­mu poza nami nie po­do­ba się na­sza bry­ka – po­wie­dzia­ła Lena, gdy kóz­ka zo­sta­ła w tyle. – Wszy­scy się ga­pią, gdy je­dzie­my.

Mia­ła ra­cję.

Gdy kwa­drans pó­źniej za­trzy­ma­li się na je­dy­nej w oko­li­cy sta­cji ben­zy­no­wej, pra­cow­nik ob­słu­gu­jący dys­try­bu­to­ry, przy­wi­tał ich okrzy­kiem:

– A niech mnie! Co tu się za­dzia­ło?

W ca­łym swo­im ży­ciu cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dział. Nie dla­te­go, że sa­mo­chód był taki pi­ęk­ny. Prze­ciw­nie, wy­glądał okrop­nie. Jak­by wpa­dł w ręce wan­da­li. Trzy war­stwy ró­żnych farb, któ­rych ko­lo­ry zla­ły się w taki spo­sób, że te­raz van był… zgni­ło­zie­lo­ny w po­ma­ra­ńczo­we ciap­ki.

Bab­cia Ula wy­sia­dła, żeby roz­pro­sto­wać nogi.

– Robi wra­że­nie, praw­da? W sen­sie: nasz sa­mo­chód. – Sami go prze­ma­lo­wa­li­śmy. Ja i mój mąż. – Roz­ba­wio­na przyj­rza­ła się volks­wa­ge­no­wi. – Wie pan, w za­my­śle miał być tro­chę szma­rag­do­wy, tro­chę błękit­ny, z czer­wo­ny­mi kwiat­ka­mi na drzwiach. Jak We­hi­kuł Ta­jem­nic Sco­oby-Doo. Ko­ja­rzy pan?

Mężczy­zna po­ki­wał gło­wą. Pew­nie, że ko­ja­rzył. Jego cór­ka go­dzi­na­mi ogląda­ła ten se­rial.

– Ale nie wy­szło – po­wie­dział przez okno dzia­dek. – Oka­zu­je się, że Ula i ja wca­le nie umie­my la­kie­ro­wać. Niech pan na­le­je do pe­łna.

– Po­win­ni­ście go na­zwać Kosz­ma­rek – za­śmiał się pra­cow­nik sta­cji. – Da­le­ko je­dzie­cie?

– Na po­czątek do Ja­wor­ni­ka. Wy­na­jęli­śmy pew­ną szcze­gól­ną cha­tę z bali – od­pa­rł dzia­dek. – Chcie­li­śmy po­ka­zać ją dzie­ciom. Czy­ta­li­śmy o znik­ni­ęciu pary na­ukow­ców. To jak sce­na­riusz fil­mu!

Wte­dy sta­ło się coś dziw­ne­go. Pra­cow­nik sta­cji prze­stał się uśmie­chać. Zaj­rzał na tył vana. Po­kręcił gło­wą.

– Chce­cie za­trzy­mać się w domu po uczo­nych? – wes­tchnął. – Z dwój­ką dzie­ci? Nie wie­rzę!

W pierw­szej chwi­li Lenę ku­si­ło, żeby za­py­tać, czy trój­ka albo czwór­ka by­ła­by bar­dziej od­po­wied­nia, ale za­cho­wa­nie tego czło­wie­ka bu­dzi­ło po­dej­rze­nia i to ode­bra­ło jej ocho­tę na żar­ty.

Kac­per trącił ją po­ro­zu­mie­waw­czo łok­ciem, on też w ge­stach i mi­nie mężczy­zny za­uwa­żył coś nie­po­ko­jące­go.

– Wła­śnie tam – po­twier­dzi­ła bab­cia. – Po­li­cja za­ko­ńczy­ła śledz­two, dom znów dało się wy­na­jąć.

– Nie dzi­wię się – prych­nął pra­cow­nik sta­cji. – Wie­cie, że nikt do nie­go nie chce we­jść?

– Dla­cze­go? – zdu­miał się dzia­dek. – Taka przy­jem­na chat­ka! Nowa, zbu­do­wa­na za­le­d­wie pó­łto­ra roku temu, czy­sta, prze­stron­na, ład­nie urządzo­na. Ogląda­li­śmy zdjęcia na stro­nie in­ter­ne­to­wej.

Pan Woj­tek – z iden­ty­fi­ka­to­ra na jego pier­si wy­ni­ka­ło, że tak wła­śnie ma na imię – ro­zej­rzał się ner­wo­wo do­oko­ła. Może oba­wiał się, że ktoś go pod­słu­chu­je.

– Lu­dzie mó­wią, że tam w środ­ku coś żyje. Coś z in­ne­go świa­ta…

– C…co?! – wy­krztu­si­ła ner­wo­wo Lena, a Kac­per roz­dzia­wił bu­zię.

I tym ra­zem Ma­li­na na­tych­miast wczuł się w na­strój swo­ich to­wa­rzy­szy. Opa­rł pysk na ra­mie­niu chłop­ca, nad­sta­wił uszu, kil­ka razy mach­nął zje­żo­nym ogo­nem.

– Hau? – stęk­nął gar­dło­wo.

– Wiem – szep­nął Kac­per pro­sto w psi nos. – Dziw­na spra­wa.

– To coś – kon­ty­nu­ował tym­cza­sem mężczy­zna – przy­cho­dzi i za­bie­ra żywe isto­ty. W ze­szłym roku tu­ry­stom znik­nął kot. Dom był za­mkni­ęty, nie mógł wy­jść. Spał so­bie na le­go­wi­sku, a rano już go nie było! Te­raz przy­szła ko­lej na lu­dzi. Coś po­rwa­ło uczo­nych. Szyb­ko, po ci­chu, nie zo­sta­wia­jąc śla­dów. Nikt nie chce po­wie­dzieć tego gło­śno, żeby nie wy­jść na wa­ria­ta, ale ka­żdy się za­sta­na­wia, czy na tym ko­niec. Czy to coś ode­szło, czy na­dal tam jest? I cze­ka…?

Za­pa­dła ci­sza. Lena czu­ła zim­ne ciar­ki na ple­cach. Kac­per gło­śno prze­łk­nął śli­nę, z wra­że­nia gar­dło miał su­che. A bab­cia przy­gląda­ła się dziw­ne­mu czło­wie­ko­wi z na­my­słem. Mi­ja­ły ko­lej­ne se­kun­dy, aż w ko­ńcu, gdy mil­cze­nie sta­ło się nie do znie­sie­nia… dzia­dek za­czął się śmiać. Bab­cia unio­sła kciuk.

– Pan z nas żar­tu­je! – zro­zu­mia­ła Lena. – Zwy­czaj­nie nas wkręca!

Co za ulga. Sko­ro tak, oni też chcie­li się ba­wić.

– Sta­wia­my na wam­pi­ry. Czy­ta­li­śmy, że kie­dyś był tu w oko­li­cy cmen­tarz, na któ­rym grze­ba­no nie­uma­rłych – po­wie­dział Kac­per.

– Mó­wi­cie o sta­rej wsi scho­wa­nej głębo­ko w le­sie. Cmen­tarz wci­ąż tam jest, choć w ru­nie – po­twier­dził mężczy­zna. – Ostat­nie­go wam­pi­ra po­cho­wa­no na nim ja­kieś sto lat temu. Mój pra­dzia­dek opo­wia­dał mi tę hi­sto­rię.

– Był pan na tym cmen­ta­rzu? – za­py­ta­ła Lena.

Pan Woj­tek wes­tchnął po­nu­ro.

– Nikt roz­sąd­ny się tam nie za­pusz­cza, żeby nie ku­sić losu.

Zer­k­nął na miny dzie­cia­ków i spo­chmur­niał jesz­cze bar­dziej.

– To Ja­wor­nik. Tu lu­dzie od za­wsze wie­rzy­li w upio­ry. Nie­któ­rzy na­dal wie­rzą.

– My­śli pan, że to wam­pi­ry po­rwa­ły na­ukow­ców?

– Może… – za­sta­no­wił się pan Woj­tek. – Albo coś jesz­cze gor­sze­go. Po­dob­no w noc znik­ni­ęcia uczo­nych w ich domu roz­bły­sło na chwi­lę nie­sa­mo­wi­cie ja­skra­we świa­tło.

– Uuuu… – za­jęczał jak upiór Kac­per – UFO!

– Hau­uu! – po­pa­rł go na­tych­miast Ma­li­na.

Pra­cow­nik sta­cji wy­łączył dys­try­bu­tor, za­kręcił ko­rek wle­wu pa­li­wa.

– Ja na wa­szym miej­scu bym za­wró­cił – po­wie­dział. – Póki jesz­cze jest czas.

– Tak, tak. – Bab­cia od­li­czy­ła pie­ni­ądze. – Ro­zu­mie­my. Na­praw­dę je­ste­śmy wdzi­ęcz­ni za to wspa­nia­łe po­wi­ta­nie. Jest pan uro­dzo­nym ak­to­rem. Będzie­my tu tan­ko­wać pod­czas po­by­tu.

Wsia­dła do sa­mo­cho­du, gdzie przy­wi­ta­ły ją en­tu­zja­stycz­ne okrzy­ki. Oka­za­ło się, że Kac­per wresz­cie wy­my­ślił do­sko­na­łą na­zwę dla ich wy­pra­wy!

– Wa­ka­cje z Kosz­mar­kiem – po­wtó­rzy­ła bab­cia z za­chwy­tem. – Re­we­la­cja.

– Wa­ka­cje z Kosz­mar­kiem! Wa­ka­cje z Kosz­mar­kiem! Wa­ka­cje z Kosz­mar­kiem! – skan­do­wa­li zgod­nie, gdy dzia­dek od­je­żdżał spod dys­try­bu­to­ra.

Pan Woj­tek przy­słu­chi­wał się temu w mil­cze­niu. Od­pro­wa­dził urlo­po­wi­czów za­tro­ska­nym spoj­rze­niem. Bał się, że wbrew temu, co za­po­wia­da­ła ko­bie­ta, wi­ęcej ich nie zo­ba­czy, ale cóż mógł na to po­ra­dzić? Nikt go nie słu­chał. Tam­ci za­gi­nie­ni ge­niu­sze też nie chcie­li mu wie­rzyć, gdy ostrze­gał, że w dom­ku pod la­sem coś czy­ha na go­ści.

ROZ­DZIAŁ 2

Zatrzy­ma­li się na roz­dro­żu po­zba­wio­nym dro­go­wska­zów, przy ba­ra­ku, któ­ry wy­glądał jak opusz­czo­na baza drwa­li, ale krzy­wy szyld gło­sił, że jest skle­pem spo­żyw­czo-prze­my­sło­wym.

– To do­pie­ro por­tal do in­ne­go wy­mia­ru! – za­chwy­cił się dzia­dek na wi­dok pla­ka­tów ob­le­pia­jących szy­by.

Re­kla­mo­wa­ły na­po­je i lody, któ­rych nie pro­du­ko­wa­no już od dzie­si­ęciu lat.

– Bar­dzo kli­ma­tycz­nie – orze­kła bab­cia. – Będzie­my tu ro­bić za­ku­py.

– Nie mamy wy­bo­ru – po­wie­dział Kac­per z no­sem w te­le­fo­nie. – We­dług Go­ogle’a to je­dy­ny sklep w pro­mie­niu dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów.

– W ogó­le ja­koś mało tu… wszyst­kie­go – do­da­ła Lena.

W oko­li­cy sta­ło za­le­d­wie kil­ka do­mów, przy któ­rych nikt się nie kręcił. Nikt też nie prze­je­żdżał szo­są, nie wędro­wał szla­kiem. Na­wet psów nie było sły­chać, choć zwy­kle uja­da­ją jak najęte, gdy po­ja­wia się ktoś nowy.

– Fak­tycz­nie, od­lu­dzie. To na pew­no tu? – za­py­ta­ła z po­wąt­pie­wa­niem bab­cia.

Odświe­ży­ła na­wi­ga­cję, stu­ka­jąc pal­cem w ekran smart­fo­na. Apli­ka­cja tro­chę szwan­ko­wa­ła od chwi­li, gdy wje­cha­li na szu­tro­wą dro­gę po­śród ol­brzy­mich ja­wo­rów.

– Sie­dem­set me­trów do celu – po­in­for­mo­wał au­to­mat. – Skręć w pra­wo.

Dzia­dek bły­snął zęba­mi zza swo­jej dzi­ko sko­łtu­nio­nej bro­dy. Ru­szył ostro i tro­chę zbyt szyb­ko wsze­dł w za­kręt. Kosz­mar­kiem lek­ko za­rzu­ci­ło. Nic no­we­go, dzia­dek Ma­rek miał ci­ężką nogę. Je­ździł jako kie­row­ca w ka­ret­ce po­go­to­wia, znał tyl­ko pe­dał gazu.

– Je­śli chce­cie, na­uczę was pro­wa­dzić – za­pro­po­no­wał wnu­kom. – Po­ćwi­czy­my na bocz­nych dro­gach.

Kto by nie chciał? Wa­ka­cje z Kosz­mar­kiem z go­dzi­ny na go­dzi­nę wy­gląda­ły le­piej.

– Tyl­ko wie­cie…

– Ani sło­wa ro­dzi­com! – krzyk­nęli jed­nym gło­sem Lena i Kac­per.

– Hau! – szczek­nął Ma­li­na, za­wsze go­to­wy do­łączyć do za­ba­wy.

Po­je­cha­li na kra­niec wsi, po­tem jesz­cze ka­wa­łek piasz­czy­stą dro­gą wśród pól, aż do­tar­li na skraj lasu, do du­żej cha­ty z bali i do wy­so­kie­go mu­ro­wa­ne­go bu­dyn­ku, któ­ry wy­glądał jak roz­ło­ży­sta ka­mie­ni­ca, ale ka­mie­ni­cą nie był. Miał jed­no po­tężne we­jście, przez któ­re da­łby radę wje­chać sa­mo­chód, a ta­kże kil­ka nie­du­żych okie­nek pi­ęk­nie zdo­bio­nych ko­lo­ro­wym ka­mie­niem.

– To ja­kiś pa­ła­cyk? – za­py­ta­ła Lena.