34,99 zł
Jedenastoletni Lena i Kacper są dla siebie nową rodziną: dziadek Kacpra i babcia Leny niedawno się pobrali. Cała czwórka, a w zasadzie piątka, bo pies babci, Malina, to również ważny bohater książki, rusza na pierwsze wspólne wakacje. Podróżują autem, które po nieudanych próbach lakierowania przybrało dziwną zgniłozieloną barwę, dlatego nazywają je Koszmarkiem. Wakacje upłyną im pod znakiem zagadek i tajemnic do rozwiązania. Pierwszym celem ekipy Koszmarka jest bieszczadzki Jawornik, gdzie zaginęła w tajemniczych okolicznościach para uczonych fizyków. Mieszkali w chacie, w której ponoć żyje coś, co „przychodzi i zabiera żywe istoty”. Osobliwością Jawornika są bowiem dokonywane na miejscowym cmentarzu od XIX wieku do końca dwudziestolecia międzywojennego pochówki wampiryczne. Czy dzieci (i pies) zdołają uratować naukowców?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 173
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Wpierwszych dniach lipca malowniczą bieszczadzką drogą numer 892 jechał volkswagen van z piątką pasażerów i stertą bagażu. Z daleka mogło wydawać się, że pojazdem podróżują przeciętni turyści, jakich tysiące przemierzają kraj podczas wakacji: babcia i dziadek, dwoje wnucząt, pies. Jednak z bliska każde z nich okazywało się kimś znacznie bardziej interesującym.
Po pierwsze, seniorzy, czyli babcia Ula i dziadek Marek, wcale nie wyglądali na staruszków ani się tak nie czuli, a już na pewno tak się nie zachowywali, ale o tym później.
Po drugie, Lena i Kacper nie byli ich wnukami, a raczej byli, ale niezupełnie. Trochę to skomplikowane, lecz i ta tajemnica za moment się wyjaśni.
Po trzecie, pies – owczarek belgijski Malina. Zdecydowanie nie można go nazwać przeciętnym, o czym także wkrótce.
Po czwarte i najważniejsze, cała ta gromadka właśnie rozpoczęła najbardziej awanturniczą wyprawę swojego życia, podczas której przygoda miała gonić przygodę, niezwykłe wydarzenia następować jedno po drugim, tajemnice czaić się za każdym rogiem, a pozornie nudne miejsca okazywać się ekscytujące.
Gdyby wiedzieli, z iloma przerażającymi niebezpieczeństwami przyjdzie im się zmierzyć, z pewnością woleliby zawrócić.
Ale nie wiedzieli, więc beztrosko kontynuowali podróż.
* * *
Lena Nowak wierciła się na tylnym siedzeniu. Miała jedenaście lat, więc cierpliwość nie należała do jej mocnych stron. Podróż trwała już osiem godzin i nic nie wskazywało na to, że szybko się skończy. Być może dlatego, że kierowca nie zgadzał się z nawigacją, przez co kilka razy skręcił nie tam, gdzie powinien. O proszę, auto znowu stanęło w szczerym polu.
– Rany, dziadku! – jęknęła, gdy głos z Map Google zaczął swoje: Zawróć! Zawróć!
– Bateria mi padła – oznajmił Kacper, zamykając z trzaskiem laptop. – Mówiłem, że podejrzanie długo jedziemy.
– Hauuuu… – Malina ziewnął przeciągle z legowiska spoczywającego na stercie walizek.
– Przestańcie narzekać, życie to szalona podróż – odpowiedział im pogodnie dziadek Marek, wesoły mężczyzna z siwą skołtunioną brodą i kędzierzawą czupryną.
Skrzynia biegów zgrzytnęła, gdy wrzucił wsteczny. Samochód ogólnie skrzypiał, stukał, piszczał i charczał, jakby lada moment miał wyzionąć ducha.
– Już niedaleko. Zajmijcie się czymś – dodała babcia Ula, urocza kobieta w dżinsach, balerinach, ze złotym kolczykiem w nosie. – Najlepiej czymś zakazanym, niezbyt zdrowym i bardzo głośnym.
– Czyli?
– A skąd ja mam wiedzieć? To wy jesteście nastolatkami na wakacjach. Pamiętacie nasze hasło? Zero nudy, zero nauki, zero dyscypliny.
Lena i Kacper popatrzyli na siebie. Byli stuprocentowo pewni, że gdy przed wyjazdem żegnali się z rodzicami, hasło brzmiało Rozsądek i odpowiedzialność, ale nie zamierzali się kłócić. Nowa wersja była o wiele lepsza. Kacper sięgnął więc po swój plecak, Lena zaś na początek podwędziła babci tusz do rzęs, którym prawie wykłuła sobie oko, gdy samochód podskoczył na wyboju.
– Łał! – uśmiechnęła się na widok swojego odbicia w szybie. Jej spojrzenie nabrało demonicznej głębi. – Wyglądam jak zawodowy łowca wampirów.
Babci Uli nawet powieka nie drgnęła na widok dwóch krzywych smug, na które poszło sporo jej najlepszego drogiego tuszu.
– Jesteś wspaniała, malutka. Zawsze – powiedziała ciepło.
I Lena tak właśnie się czuła: silna i odlotowa, wbrew temu, co próbowały jej wmówić niektóre koleżanki ze szkoły, te wredne. Bo Lena była trochę za szczupła, więc czasem słyszała paskudne docinki: patyk, pogrzebacz, kościotrup. Na szczęście wcale się nimi nie zadręczała. Była zbyt mądra, żeby przejmować się złośliwościami. Lubiła siebie całą, z pszenicznymi włosami, bladą cerą, niebieskimi oczami, wąskim – przypominającym ołówek – nosem i ostrym podbródkiem. Lubiła też spodnie ogrodniczki i kolorowe trampki.
Lena włączyła YouTube. Od kilku dni oglądała filmik wyjaśniający, jak zrobić flambirowane banany. Jak się łatwo domyślić, nie tylko uwielbiała gotować, ale miała do tego prawdziwy talent. Zapowiadała się na kulinarną artystkę. Niecodzienna sprawa w rodzinie, której pozostali członkowie przypaliliby nawet wodę.
Przepis wydawał się prosty: rozpuścić masło na patelni, położyć owoce, podsypać cukrem i smażyć po minucie z każdej strony. Potem wlać dwie łyżki rumu i podpalić. Gdy ogień zgaśnie, deser jest gotowy. Lena próbowała zrobić go już kilka razy, ale wciąż kończyło się katastrofą. Ostatnio okopciła lodówkę i zniszczyła dębowe panele, gdy przerażona wysokością płomienia cisnęła patelnię na podłogę. Od tamtej pory miała zakaz podpalania rumu w rodzinnej kuchni.
Hmm… Ale o innych kuchniach mama przecież nie wspominała?
– Babciu, dziadku, mogę poćwiczyć flambirowanie bananów, gdy przyjedziemy na miejsce?
– Oczywiście! – zgodzili się natychmiast, jak zwykle o nic nie pytając.
Kacper wystawił na moment głowę z plecaka. Uniósł brwi.
– No co? – Lena wzruszyła ramionami. – Muszę to umieć, bez tego nie wezmą mnie do Master Chef Junior. A już na pewno go nie wygram.
– Poszukam gaśnicy – odmruknął całkiem poważnie, a potem wrócił do tego, co bardzo lubił: zawartości swojego plecaka.
Trzymał tam dziwaczny dla całej reszty ekwipunek, który nazywał „osobistym szpejem”. Czego tam nie było! Kilka latarek, pieszczotliwe określanych mieczami świetlnymi albo miotaczami fotonów, parę lornetek, sporo scyzoryków, trzy kompasy, zwój mocnego sznurka, chemiczne ogrzewacze do dłoni, flary, pastylki odkażające wodę, spray odstraszający niedźwiedzie, rolki bandaży i mnóstwo innych przedmiotów o niezrozumiałych nazwach i jeszcze mniej zrozumiałym przeznaczeniu. Oczywiście nigdy nie zaistniała potrzeba użycia któregokolwiek z tych tajemniczych skarbów, co Kacprowi nie przeszkadzało udawać, że jest inaczej. Tak to przynajmniej wyglądało z punktu widzenia Leny, która przyłapała go kiedyś, jak osobiście wykręcał żarówkę w piwnicy, żeby móc potem tam zejść z niezbędnym w tej sytuacji miotaczem fotonów.
Kacper Kowalczyk również był jedenastolatkiem. O ile Lena w swojej pasji gotowania nie naśladowała nikogo bliskiego, o tyle Kacper poszedł w ślady jednego z rodziców. Jego tata był preppersem i on też chciał nim być. Oznaczało to, że gromadził przedmioty, które miały się przydać w razie totalnej awarii cywilizacji w rodzaju wyłączenia wszystkich elektrowni albo zniknięcia internetu, bez którego przestałyby działać banki, sklepy, apteki, telefony, wodociągi, szpitale i co tylko jeszcze można sobie wyobrazić. Na pierwszy rzut oka wyglądało to mało prawdopodobnie, ale jakby się zastanowić, jakby wziąć pod uwagę wszystkich hakerów z całego świata… W każdym razie Kacper i jego tata nikogo swoim hobby nie krzywdzili, a poza tym naprawdę dobrze się razem bawili.
Ach, jeszcze jedno, gdyby ktoś był tego ciekaw: chłopak miał czarne kędzierzawe włosy, rzęsy w kolorze atramentu oraz brązowe oczy – typowe cechy rodziny Kowalczyków.
Pora to wytłumaczyć: Lena była wnuczką babci Uli, Kacper wnukiem dziadka Marka. Babcia Ula miała pięćdziesiąt osiem lat, wcześnie owdowiała i długo żyła sama. Nie czuła się szczęśliwa. Dziadek Marek, dwa lata od niej starszy, też został wdowcem. Było mu bardzo smutno. Pewnego razu babci zepsuł się samochód. Padał deszcz, inni kierowcy mijali ją, jakby była niewidzialna. Wtedy na pobocze zjechał stary, rozklekotany van, z którego wysiadł potężny siwowłosy mężczyzna w solidnych czarnych butach z cholewami, czarnych bojówkach i czarnej koszulce. Marek Kowalczyk. Uśmiechnął się, a babcia poczuła, że zza chmur wyszło słońce. Starsi państwo zaczęli się spotykać, polubili się, z czasem pokochali. Gdy babcia została drugą żoną dziadka, a dziadek drugim mężem babci, Lena i Kacper stali się jakby rodziną. Ale to było dość niedawno, świeża sprawa.
– Daleko jeszcze? – Lena znowu zaczęła się nudzić.
Babcia wskazała akurat mijany drogowskaz: Jawornik 16 km. Dziewczynka głośno pisnęła. Naprawdę byli już blisko! Mieszanka niecierpliwości i radości buzowała w niej jak woda gazowana w zbyt mocno wstrząsanej butelce.
– Myślicie, że znajdziemy ślady wampirów? Albo kosmitów?! Spójrzcie na tamto drzewo! W pniu jest dziupla. Wygląda jak portal do innego świata. A ten głaz, patrzcie! Może to miejsce starodawnej klątwy? – Z całych sił potrząsnęła fotelem kierowcy. – Dziadku, stop! Wysiadam. Muszę, bo eksploduję.
Dziadek Marek posłusznie wcisnął pedał hamulca.
– Weź Malinę! – krzyknął, ale Lena już biegała dookoła wielkiego kamienia, wrzeszcząc, jakby się paliło.
Starszy pan zerknął rozbawiony na siedzącą obok żonę.
– Uprzedzałam cię, bomba atomowa – powiedziała wesoło babcia i odwróciła się przez ramię. – Malina!
Z legowiska w bagażniku poderwał się jasnobrązowy owczarek o czarnym pysku. Był psem średniego wzrostu, czujnym i niesamowicie sprawnym. Wyglądał jak kłąb mięśni.
Popatrzył wyczekująco na babcię, a ta rzuciła krótko:
– Dziecko. Pilnuj!
Lenie oczywiście nic nie groziło. Przeciwnie, w swym radosnym szale prędzej sama by kogoś stratowała, ale była to znakomita okazja, żeby zwierzak rozprostował kości i poczuł się potrzebny.
Natychmiast śmignął za Leną. Nie odstępował jej na krok, gdy zataczała kółka pośród kwiatów i traw.
Starsza pani skupiła się na drugim pasażerze.
– A co ty właściwie robisz z tym plecakiem? – zwróciła się do Kacpra z zainteresowaniem.
– Przeglądam szpej.
– To widzę. Pytam, dlaczego tak długo. Coś się nie zgadza? Czegoś zapomniałeś?
Kacper westchnął leciutko, jakby takie pytanie mogła zadać tylko istota z księżyca.
– Wszystko jest na swoim miejscu właśnie dlatego, że cały czas dbam o porządek. Jak mówi mój tata, planowanie i kontrola to w naszym życiu podstawa.
– W waszym, czyli w czyim? – nie przestawała dociekać babcia, bo jeszcze nie do końca ogarniała wszystko, co wiązało się z jej nowym wnukiem.
– W życiu preppersów – odparł z dumą Kacper. – A poza tym rozmyślam.
– Brzmi groźnie. – Dziadek włączył się do rozmowy. – Nad czym?
Chłopiec zmrużył łobuzersko oko.
– Na przykład nad mailem, który wyślę rodzicom, gdy dotrzemy na miejsce. Mama prosiła o raporty. Co myślicie o tym? – Otworzył laptop i udał, że czyta: – Hej.Nareszcie jesteśmy w Jaworniku. Dziadek nie zawsze ufa nawigacji, za to wierzy swojemu nosowi, więc pięć razy zgubiliśmy drogę, ale nie narzekam. Jest super. Chociaż nie mamy już ani jednej kanapki. Malina dobrał się do kosza z prowiantem. Ja i Lena natychmiast poczuliśmy, że umieramy z głodu. Babcia kupiła nam po hot dogu na stacji benzynowej i zabroniła Wam o tym wspominać. Nazwała to stanem wyższej konieczności. Nie wiem, co to znaczy, ale podejrzewam, że takie stany będą nam się tu przytrafiały często.
Dziadek się uśmiechnął.
– Dobre! Ale rozważ to jeszcze, młody. Może lepiej napisz, że chociaż wciąż jesteśmy w drodze, zdążyliśmy już natrafić na kryjówkę nietoperzy i przeklęty głaz. Jeżeli wygramolisz się z samochodu, sam obejrzysz te cuda.
Chłopiec odpowiedział równie szerokim uśmiechem.
Oto co jeszcze warto wiedzieć o Lenie i Kacprze. Chociaż nie byli ze sobą spokrewnieni, łączyła ich silna więź: oboje uwielbiali tajemnicze historie z dreszczykiem. Takie z duchami, zombie, kosmitami, nawiedzonymi miejscami, klątwami i potworami. Byli też największymi fanami Scooby-Doo i Tajemniczej Spółki. Ubóstwiali czytać o nadprzyrodzonych zjawiskach i pozaziemskich cywilizacjach, przepadali za filmami i reportażami o takich sprawach. To dlatego dziadek zażartował jak zażartował, a Kacper to docenił.
Do samochodu wróciła Lena.
– Lepiej? – zapytała babcia, której też zdarzało się biegać po łąkach, gdy rozsadzało ją szczęście.
– O wiele, na jakiś czas wystarczy. Wsiadam.
Oczywiście pierwszy wpakował się Malina, depcząc po Kacprze w drodze na legowisko.
– Auć! Uważaj! Nie liż, nie…
Za późno. Owczarek przejechał chłopcu jęzorem po twarzy. Był tak mądry, tyle rozumiał i tak świetnie wyczuwał ludzkie emocje, że nie było wątpliwości: Malina świadomie przeprosił.
Kacper, podobnie jak reszta rodziny, jeszcze nie miał prawa przypuszczać, że w nadchodzących wydarzeniach ten nieustraszony zwierzak okaże się wyjątkowym pomocnikiem.
– To nad czym jeszcze rozmyślasz? – wróciła do poprzedniego wątku babcia.
Kacper podrapał się po głowie.
– Próbuję… wymyślić nazwę dla naszej wyprawy.
– O! – ucieszyła się Lena. – Wpadłeś już na coś?
– Dwumiesięczna wakacyjna podróż z dziadkami.
– Okropność – wzdrygnęła się babcia. – Brzmi jak reklama wycieczki po sanatoriach. Nazwa musi oddawać ducha naszej wyprawy. Dreszczyk emocji, frajdę! Ostatecznie będziemy zwiedzać miejsca znane z niewyjaśnionych zagadek i jednocześnie mieć przy tym ubaw po pachy.
– Wymyśl coś mocniejszego, bardziej strasznego – domagała się Lena.
– Hau! – wtrącił swoje trzy grosze Malina.
– I z humorem – zastrzegł dziadek, wjeżdżając z powrotem na szosę.
Kacper podumał chwilę.
– To może Przerażająco śmieszna rodzinna podróż?
– Zwariowałeś? Co my, przedszkolaki? – zaprotestowała Lena. – Ułóż coś takiego, żeby od razu było wiadomo, że jedziemy tropem wampirów, duchów, kosmitów i innych odlotowych historii.
Pomysł ekspedycji zawdzięczali babci Uli, która nie tylko rozumiała pasję swoich wnuków, ale głęboko w środku ciągle była jedenastoletnią dziewczynką kochającą przygody.
– Skoro Lena i Kacper uwielbiają Scooby-Doo, wybierzemy się w podróż i będziemy bawić się w rozwiązywanie tajemniczych spraw – oznajmiła rodzinie, gdy wszyscy zastanawiali się nad planami na wakacje.
Dość powiedzieć, że dzieciaki oszalały z radości.
Mimo iż żaden z uczestników przyszłej wyprawy nie wierzył w wampiry, duchy, zagadkowe zniknięcia i UFO, wszyscy byli nią podekscytowani. To mogło być lato życia.
Dziadek Marek zaproponował ZAGADKĘ NUMER JEDEN. Znalazł taki oto artykuł w gazecie:
W Bieszczadach, w malutkiej wsi Jawornik, w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęło małżeństwo fizyków z Warszawy. Sprawa jest arcydziwna. Według zeznań gospodyni, u której zaginieni wynajmowali chatę z bali, jeszcze poprzedniego wieczora wszystko było u naukowców w porządku. Paliły się światła, grała muzyka. Jednak następnego ranka stwierdziła, że słuch po gościach ze stolicy zaginął. Na stole zostawili niedokończoną kolację, w sypialni walizki, w łazience kosmetyki. Policja rozpoczęła dochodzenie, które niczego nie wyjaśniło. Fizycy jakby się rozpłynęli.
Niewiele o nich wiadomo – powiedział naszej gazecie komisarz Jan Baran. – Pracowali samotnie, nie chwalili się postępami badań. Pewnie nie mieli czym. Koledzy z uczelni uważali ich za dziwaków.
Oczywiście natychmiast powstała plotka, że warszawiaków porwały wampiry. Wiemy, skąd się wzięła. Bieszczady to pasmo Karpat, gdzie – według legend – od wampirów aż się roiło i gdzie żył najsławniejszy z nich, hrabia Dracula. W Jaworniku istniał kiedyś cmentarz, na którym w dawnych czasach pochowano podobno paru nieumarłych. Z kołkami wbitymi w serce.
Policja wyśmiała te pogłoski. Wampiry? Zdaniem komisarza Barana zniknięcie fizyków to zwykły wygłup.
Dlatego zamykam sprawę – oświadczył naszej gazecie. – Zaginieni naukowcy zwyczajnie ze wszystkich kpią. Uważam, że czuli się niedowartościowani i chcieli zrobić wokół siebie trochę szumu.
Zapewne tak właśnie było, ale co szkodziło zabawić się w detektywów? Właśnie w ten sposób na mapie dwumiesięcznej wyprawy, która nie miała jeszcze oficjalnej nazwy, pojawił się pierwszy punkt. Jawornik w Bieszczadach.
Natychmiast zaplanowano kolejne przystanki: nawiedzone zamki, owiane złą sławą cmentarze, pustkowia jakoby opanowane przez upiory i rzekome lądowiska kosmicznych spodków.
Oczywiście zabrali ze sobą Malinę. Pies należał do babci, nie rozstawała się z nim nawet na chwilę. Wzięła go ze schroniska jako półrocznego szczeniaka, którego ktoś okrutny wyrzucił, bo nie radził sobie z jego wychowaniem. Babci Uli wystarczyło jedno spojrzenie w nieszczęśliwe psie oczy, żeby podjąć decyzję – adoptuję biedaka!
Malina był owczarkiem belgijskim malinois, ale że nikt nie chciał sobie łamać języka wymawianiem malinua, na boksie w schronisku napisano Malina, więc właściwie miał już imię. Psy tej rasy były wyjątkowe, odważne, niesamowicie mądre. Kochały pracę z człowiekiem, nienawidziły nudy. Potrafiły nauczyć się wszystkiego, ale wymagały doświadczonego i cierpliwego opiekuna. Zaniedbane stawały się niebezpieczne.
Malina rozkwitł przy babci.
– Nigdy, przenigdy nie próbujcie mieszkać z owczarkiem belgijskim, jeśli nie jesteście gotowi na trening z psem nawet kilka godzin dziennie – powtarzała babcia każdemu, kto zachwycał się posłuszeństwem Maliny. – Ludzie, którzy tego nie rozumieją, powinni sprawić sobie żółwia.
Babcia nie była złośliwa czy przemądrzała. Po prostu kochała Malinę i martwiła się o jego kuzynki i kuzynów. Nie chciała, żeby któremuś przytrafił się los, jaki spotkałby jej psa, gdyby go nie uratowała.
* * *
– Tamtej kozie chyba nie podoba się nasza bryka, bo przestała przeżuwać z wrażenia – zauważył Kacper. – Lepiej przyspieszmy, zanim biedula zemdleje z głodu.
Rzeczywiście, niedaleko szosy stała czarna kózka. Spoglądała na vana wielkimi oczami. Z rozdziawionej mordki wystawał wiecheć trawy.
Dziadek od razu wdepnął pedał gazu.
– Nikomu poza nami nie podoba się nasza bryka – powiedziała Lena, gdy kózka została w tyle. – Wszyscy się gapią, gdy jedziemy.
Miała rację.
Gdy kwadrans później zatrzymali się na jedynej w okolicy stacji benzynowej, pracownik obsługujący dystrybutory, przywitał ich okrzykiem:
– A niech mnie! Co tu się zadziało?
W całym swoim życiu czegoś podobnego nie widział. Nie dlatego, że samochód był taki piękny. Przeciwnie, wyglądał okropnie. Jakby wpadł w ręce wandali. Trzy warstwy różnych farb, których kolory zlały się w taki sposób, że teraz van był… zgniłozielony w pomarańczowe ciapki.
Babcia Ula wysiadła, żeby rozprostować nogi.
– Robi wrażenie, prawda? W sensie: nasz samochód. – Sami go przemalowaliśmy. Ja i mój mąż. – Rozbawiona przyjrzała się volkswagenowi. – Wie pan, w zamyśle miał być trochę szmaragdowy, trochę błękitny, z czerwonymi kwiatkami na drzwiach. Jak Wehikuł Tajemnic Scooby-Doo. Kojarzy pan?
Mężczyzna pokiwał głową. Pewnie, że kojarzył. Jego córka godzinami oglądała ten serial.
– Ale nie wyszło – powiedział przez okno dziadek. – Okazuje się, że Ula i ja wcale nie umiemy lakierować. Niech pan naleje do pełna.
– Powinniście go nazwać Koszmarek – zaśmiał się pracownik stacji. – Daleko jedziecie?
– Na początek do Jawornika. Wynajęliśmy pewną szczególną chatę z bali – odparł dziadek. – Chcieliśmy pokazać ją dzieciom. Czytaliśmy o zniknięciu pary naukowców. To jak scenariusz filmu!
Wtedy stało się coś dziwnego. Pracownik stacji przestał się uśmiechać. Zajrzał na tył vana. Pokręcił głową.
– Chcecie zatrzymać się w domu po uczonych? – westchnął. – Z dwójką dzieci? Nie wierzę!
W pierwszej chwili Lenę kusiło, żeby zapytać, czy trójka albo czwórka byłaby bardziej odpowiednia, ale zachowanie tego człowieka budziło podejrzenia i to odebrało jej ochotę na żarty.
Kacper trącił ją porozumiewawczo łokciem, on też w gestach i minie mężczyzny zauważył coś niepokojącego.
– Właśnie tam – potwierdziła babcia. – Policja zakończyła śledztwo, dom znów dało się wynająć.
– Nie dziwię się – prychnął pracownik stacji. – Wiecie, że nikt do niego nie chce wejść?
– Dlaczego? – zdumiał się dziadek. – Taka przyjemna chatka! Nowa, zbudowana zaledwie półtora roku temu, czysta, przestronna, ładnie urządzona. Oglądaliśmy zdjęcia na stronie internetowej.
Pan Wojtek – z identyfikatora na jego piersi wynikało, że tak właśnie ma na imię – rozejrzał się nerwowo dookoła. Może obawiał się, że ktoś go podsłuchuje.
– Ludzie mówią, że tam w środku coś żyje. Coś z innego świata…
– C…co?! – wykrztusiła nerwowo Lena, a Kacper rozdziawił buzię.
I tym razem Malina natychmiast wczuł się w nastrój swoich towarzyszy. Oparł pysk na ramieniu chłopca, nadstawił uszu, kilka razy machnął zjeżonym ogonem.
– Hau? – stęknął gardłowo.
– Wiem – szepnął Kacper prosto w psi nos. – Dziwna sprawa.
– To coś – kontynuował tymczasem mężczyzna – przychodzi i zabiera żywe istoty. W zeszłym roku turystom zniknął kot. Dom był zamknięty, nie mógł wyjść. Spał sobie na legowisku, a rano już go nie było! Teraz przyszła kolej na ludzi. Coś porwało uczonych. Szybko, po cichu, nie zostawiając śladów. Nikt nie chce powiedzieć tego głośno, żeby nie wyjść na wariata, ale każdy się zastanawia, czy na tym koniec. Czy to coś odeszło, czy nadal tam jest? I czeka…?
Zapadła cisza. Lena czuła zimne ciarki na plecach. Kacper głośno przełknął ślinę, z wrażenia gardło miał suche. A babcia przyglądała się dziwnemu człowiekowi z namysłem. Mijały kolejne sekundy, aż w końcu, gdy milczenie stało się nie do zniesienia… dziadek zaczął się śmiać. Babcia uniosła kciuk.
– Pan z nas żartuje! – zrozumiała Lena. – Zwyczajnie nas wkręca!
Co za ulga. Skoro tak, oni też chcieli się bawić.
– Stawiamy na wampiry. Czytaliśmy, że kiedyś był tu w okolicy cmentarz, na którym grzebano nieumarłych – powiedział Kacper.
– Mówicie o starej wsi schowanej głęboko w lesie. Cmentarz wciąż tam jest, choć w runie – potwierdził mężczyzna. – Ostatniego wampira pochowano na nim jakieś sto lat temu. Mój pradziadek opowiadał mi tę historię.
– Był pan na tym cmentarzu? – zapytała Lena.
Pan Wojtek westchnął ponuro.
– Nikt rozsądny się tam nie zapuszcza, żeby nie kusić losu.
Zerknął na miny dzieciaków i spochmurniał jeszcze bardziej.
– To Jawornik. Tu ludzie od zawsze wierzyli w upiory. Niektórzy nadal wierzą.
– Myśli pan, że to wampiry porwały naukowców?
– Może… – zastanowił się pan Wojtek. – Albo coś jeszcze gorszego. Podobno w noc zniknięcia uczonych w ich domu rozbłysło na chwilę niesamowicie jaskrawe światło.
– Uuuu… – zajęczał jak upiór Kacper – UFO!
– Hauuu! – poparł go natychmiast Malina.
Pracownik stacji wyłączył dystrybutor, zakręcił korek wlewu paliwa.
– Ja na waszym miejscu bym zawrócił – powiedział. – Póki jeszcze jest czas.
– Tak, tak. – Babcia odliczyła pieniądze. – Rozumiemy. Naprawdę jesteśmy wdzięczni za to wspaniałe powitanie. Jest pan urodzonym aktorem. Będziemy tu tankować podczas pobytu.
Wsiadła do samochodu, gdzie przywitały ją entuzjastyczne okrzyki. Okazało się, że Kacper wreszcie wymyślił doskonałą nazwę dla ich wyprawy!
– Wakacje z Koszmarkiem – powtórzyła babcia z zachwytem. – Rewelacja.
– Wakacje z Koszmarkiem! Wakacje z Koszmarkiem! Wakacje z Koszmarkiem! – skandowali zgodnie, gdy dziadek odjeżdżał spod dystrybutora.
Pan Wojtek przysłuchiwał się temu w milczeniu. Odprowadził urlopowiczów zatroskanym spojrzeniem. Bał się, że wbrew temu, co zapowiadała kobieta, więcej ich nie zobaczy, ale cóż mógł na to poradzić? Nikt go nie słuchał. Tamci zaginieni geniusze też nie chcieli mu wierzyć, gdy ostrzegał, że w domku pod lasem coś czyha na gości.
Zatrzymali się na rozdrożu pozbawionym drogowskazów, przy baraku, który wyglądał jak opuszczona baza drwali, ale krzywy szyld głosił, że jest sklepem spożywczo-przemysłowym.
– To dopiero portal do innego wymiaru! – zachwycił się dziadek na widok plakatów oblepiających szyby.
Reklamowały napoje i lody, których nie produkowano już od dziesięciu lat.
– Bardzo klimatycznie – orzekła babcia. – Będziemy tu robić zakupy.
– Nie mamy wyboru – powiedział Kacper z nosem w telefonie. – Według Google’a to jedyny sklep w promieniu dziesięciu kilometrów.
– W ogóle jakoś mało tu… wszystkiego – dodała Lena.
W okolicy stało zaledwie kilka domów, przy których nikt się nie kręcił. Nikt też nie przejeżdżał szosą, nie wędrował szlakiem. Nawet psów nie było słychać, choć zwykle ujadają jak najęte, gdy pojawia się ktoś nowy.
– Faktycznie, odludzie. To na pewno tu? – zapytała z powątpiewaniem babcia.
Odświeżyła nawigację, stukając palcem w ekran smartfona. Aplikacja trochę szwankowała od chwili, gdy wjechali na szutrową drogę pośród olbrzymich jaworów.
– Siedemset metrów do celu – poinformował automat. – Skręć w prawo.
Dziadek błysnął zębami zza swojej dziko skołtunionej brody. Ruszył ostro i trochę zbyt szybko wszedł w zakręt. Koszmarkiem lekko zarzuciło. Nic nowego, dziadek Marek miał ciężką nogę. Jeździł jako kierowca w karetce pogotowia, znał tylko pedał gazu.
– Jeśli chcecie, nauczę was prowadzić – zaproponował wnukom. – Poćwiczymy na bocznych drogach.
Kto by nie chciał? Wakacje z Koszmarkiem z godziny na godzinę wyglądały lepiej.
– Tylko wiecie…
– Ani słowa rodzicom! – krzyknęli jednym głosem Lena i Kacper.
– Hau! – szczeknął Malina, zawsze gotowy dołączyć do zabawy.
Pojechali na kraniec wsi, potem jeszcze kawałek piaszczystą drogą wśród pól, aż dotarli na skraj lasu, do dużej chaty z bali i do wysokiego murowanego budynku, który wyglądał jak rozłożysta kamienica, ale kamienicą nie był. Miał jedno potężne wejście, przez które dałby radę wjechać samochód, a także kilka niedużych okienek pięknie zdobionych kolorowym kamieniem.
– To jakiś pałacyk? – zapytała Lena.