14,99 zł
Lady Isobel Dalceann przyszło żyć w niespokojnych czasach. Trwa konflikt szkocko-angielski. Zamek Dalceannów, siedziba klanu, jest wielokrotnie oblegany. Kiedy giną mąż i ojciec Isobel, to ona przejmuje odpowiedzialność za losy rodzin i zaciekle walczy o utrzymanie swoich ziem. Pewnego dnia zamkowi strażnicy znajdują na plaży rozbitka. Isobel rozkazuje otoczyć go opieką. Nie wie, że jest to Marcus de Courtenay, sławny najemnik, przysłany przez króla Anglii, aby poprowadził wojska i ostatecznie zdławił opór klanu...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 233
Tłumaczenie:
Fife Ness, Szkocja, 1346 r.
Na zachodzie już zmierzchało, choć na niebie w odcieniu ołowiu lśniły jeszcze nieśmiało ostatnie pasma różu. Isobel Dalceann zauważyła z brzegu jakieś kształty. Za grzywaczami przyboju, na tle srebra wody unosiło się coś o trudnym do rozpoznania obrysie.
– Patrzcie! – zawołała do towarzyszących jej dwóch mężczyzn. – Tam, dwieście metrów od brzegu.
Na przybrzeżnych skałach zatrzymywały się czasem wraki albo padlina zwierząt morskich, ale tym razem to coś innego.
– Ludzie! – krzyknął nagle Ian.
Nie były to ani kawałki drewna, ani ryby, ani pień drzewa, które wpadło do morza gdzieś w pobliżu Dundee i przypłynęło z prądem. To byli ludzie. Ludzie, którzy potrzebowali pomocy. Isobel, która świetnie pływała, postanowiła ich ratować.
Zrzuciła trzewiki i tunikę, odczepiła sztylet, który nosiła na kostce, i pobiegła do wody.
Zaparło jej dech, gdy pokonywała pierwsze długie fale naznaczone u grzbietu chłodem północy, łagodne, ale duże wybrzuszenia na powierzchni morza, przetaczające się jedno za drugim ku brzegowi. Wkrótce długie włosy zaczęły jej oplątywać ramiona, utrudniając ruchy. Musiała je ponownie związać, tym razem ciaśniej, i straciła na to sporo czasu.
Gdy poradziła sobie z kłopotem, Ian właśnie coś krzyknął dziesięć metrów dalej, a Angus mu odpowiedział. Osiągnęli grzbiet kolejnej fali – ta powtarzająca się wspinaczka ułatwiała zachowanie właściwego kierunku. Isobel czuła coraz większe zmęczenie. Nagle załamująca się fala ściągnęła ją pod wodę. Licząc sekundy potrzebne do powrotu na powierzchnię, wykonała kilka mocnych ruchów nogami i po chwili się wynurzyła, akurat przy jednym z żyjących rozbitków.
Z jego rany, biegnącej od łokcia aż po ramię, sączyła się do wody krew, która ginęła w pianie, stając się częścią bezkresnego morza. Trudno było powiedzieć, czy mężczyzna zauważył jej obecność, gdy podpływała. Ona tymczasem zauważyła unoszące się obok drugie ciało.
– Płyń, człowieku, ja pociągnę tamtego – zawołała, próbując przekrzyczeć wiatr.
Rozpadał się deszcz, jego krople wbijały się z szumem we wzburzone morze.
– Nie.
Utrzymywał się na powierzchni z determinacją człowieka, który nigdy się nie poddaje. Z jego zielonych oczu biło zdecydowanie. Isobel przyjrzała się dokładniej i wtedy stwierdziła, że ratowany przez niego towarzysz od dawna nie żyje.
– Już po nim. Morze go pokonało – stwierdziła, wskazując topielca.
Pokręcił głową i odwrócił się od niej. Skulił ramiona, jakby nie starczało mu już sił. Widziała, że głęboko oddycha i nie zamierza się jednak poddać.
– Pomogę ci – krzyknęła. – Do brzegu jeszcze daleko.
Dotknęła jego ramienia i chyba to wyrwało go z odrętwienia, bo spojrzał na nią władczo, jak człowiek, który nie zwykł przyjmować rozkazów od innych.
Isobel z trudem opanowała zaniepokojenie. Mimo że nie znajdowała się w wodzie długo, morze zdążyło ją wyziębić. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że ci ludzie tak długo utrzymują się przy życiu.
– Pomóż najpierw innym, tym za mną – powiedział z wysiłkiem.
Kiedy poruszył ręką, by poprawić uchwyt pod brodą człowieka, którego podtrzymywał, zobaczyła na jego nadgarstku ciężką bransoletę ze złotej plecionki.
A więc nie był to zwykły marynarz pływający między Anglią i Szkocją, by zapewnić sobie byt. Miał zresztą dziwnie miękki akcent, jakby pochodził z dalszych stron.
Z tyłu dobiegł ją krzyk. Isobel zobaczyła, że Angus przemarzł i starając się odzyskać chociaż trochę ciepła, przebiera w wodzie nogami z niepotrzebnym pośpiechem. Przestraszyła się nie na żarty. Byli dwieście metrów od dającego bezpieczeństwo brzegu, morze było coraz bardziej rozkołysane, a od wschodu nadciągała burza. Co gorsza, za Angusem znajdowało się jeszcze dwóch mężczyzn, którzy w rozpaczliwej walce o przetrwanie ciągnęli go za sobą pod wodę.
Morze było bezlitosne dla swych ofiar i nie znało zasad czystej gry. Nikomu ani trochę nie folgowało. Isobel podpłynęła szybko i z całej siły zdzieliła starszego mężczyznę w głowę. Gdy udało jej się rozerwać jego chwyt, zacisnęła mu dłonie na gardle i z zadowoleniem stwierdziła, że jest nieprzytomny. Po chwili tak samo potraktowała młodszego.
– Que Dieu nous en garde! – mruknął Marc.
Kobieta z wielką blizną na twarzy zabijała jego towarzyszy jednego za drugim, a on przemarznięty do szpiku kości nie mógł nic z tym zrobić. Guy też nie żył. Marc wiedział o tym już od godziny, a jednak nie mógł się zdobyć na to, by rozluźnić chwyt i go puścić.
Toń pod nim wzywała, obiecując koniec cierpień i łatwy spoczynek, a siły, które odnalazł, by walczyć o przetrwanie, nagle go opuściły. Nie mógł już wmówić sobie, że cokolwiek jest ważne. Koniec. Gdy rozwarł palce i opuścił powieki, poczuł, jak błyskawicznie wraca do niego ciepło, którego od dawna w jego ciele nie było.
Szkocja. Kraj jego ojca. Do brzegu zabrakło tak niewiele…
– Trzymaj go od tyłu – pouczyła Angusa Isobel. – I nie pozwól mu się odwrócić, bo w panice wciągnie cię w topiel.
– Nie dam rady z dwoma! Sama wiesz – odparł Angus, przekrzykując wzmagający się wiatr.
– Weź więc młodszego.
Taki wybór na środku morza w sztormową pogodę nie budził najmniejszych wahań u Isobel. Przetrwają najsilniejsi, i tyle.
Zielonooki obcy mężczyzna też już był stracony, dał się pokonać apatii i morze go wchłonęło, znikł czerwony surkot bez rękawów przeszywany złotą nicią. Powinna oczywiście zostawić tego człowieka jego losowi i skorzystać z rady, którą sama przed chwilą dała Angusowi, ale coś kazało jej działać. Zanurkowała w mętnej wodzie i dostrzegła tonącego. Odwrócił się ku niej, jakby wiedział, że zaczęła do niego płynąć, choć jego pobladła twarz miała w tej chwili odcień śmierci.
Wyciągnęła ramię, chwyciła go za ubranie i pociągnęła ku powierzchni. Wynurzyli się. Dookoła pieniła się gryząca solą woda, a deszcz smagał bezlitośnie.
Z całej siły uderzyła mężczyznę nasadą dłoni w plecy, odetchnął chrapliwie i zaczął się krztusić. Splątane ciemnoblond włosy kleiły mu się do bladej twarzy.
Dochodziły ich ucichające głosy rozbitków. Dookoła bezwładnie jak liście na wodzie unosiły się ciała.
Isobel nie była w stanie ocalić wszystkich, zwłaszcza że zbliżał się odpływ. Jej najlepsze chęci nie mogły odmienić losu tych, którzy znaleźli się na łasce morza i, powoli zamarzając, odchodzili z tego świata.
Ale zielonooki nieznajomy nie tracił przytomności. Chwytał łapczywie powietrze, wystawiając usta ponad fale. Powoli zbliżali się do lądu. Mężczyzna starał się jej pomóc, czuła, jak poruszał nogami. Wreszcie jego stopy dotknęły dna.
Był wysoki. Dużo wyższy od jej męża, który…
Odpędziła te myśli, uciszyła gniew i zaczęła się przyglądać obcemu. Woda sięgała mu do pasa i z każdym krokiem odsłaniała więcej. Nie wydawało jej się, by widziała kiedyś kogoś podobnego w Fife. Był postawny i wyglądał groźnie, wymyślny surkot zdobiony złotem zupełnie do niego nie pasował.
– Już sobie po-poradzę – powiedział i odwrócił się ku morzu. Patrzył, jak dwaj jej towarzysze docierają do brzegu, a każdy holuje jednego rozbitka.
Trzech ludzi z ośmiu, pomyślała z trwogą Isobel. Boże, czemu nie dało się uratować więcej?
Z posępnej twarzy mężczyzny można było wyczytać, że i on liczy ocalałych, mimo że ledwie stoi o własnych siłach, wycieńczony i ranny. Miał długą szarpaną ranę wzdłuż ramienia, ale nie krwawił. Isobel nie umiała ocenić, czy to dobry znak, czy wręcz przeciwnie.
– Obozujemy na skraju lasu. Chodźmy, tam jest cieplej.
Zirytowało ją, że w jej słowach jest tyle niepokoju. Zupełnie jakby zależało jej na tym, by mężczyzna przeżył. On jednak nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do swojego przyjaciela i zaczął do niego cicho mówić po francusku. Obaj zwrócili się ku nadmorskim zaroślom, jakby oceniali, czy mają szansę znaleźć tam bezpieczne schronienie.
– Jak cię nazywają, pani? – spytał tym razem po angielsku mężczyzna, którego głos nabrał już nieco mocy.
– Isobel Dalceann. Mieszkam na wybrzeżu o dwa dni marszu na zachód stąd.
Zobaczyła, że nieznajomy mierzy spojrzeniem jej przemoczone nogawice, opinające się na udach i odsłaniające kostki. Tak dawno już nie nosiła kobiecych szat, że zapomniała, jak dziwny może to być widok dla kogoś, kto jej nie zna. Mimo woli uśmiechnęła się, zauważyła jednak niechęć w jego oczach. Może odstręczała go blizna na policzku, która zawsze pod wpływem wysiłku ciemniała.
Słońce zachodziło i Isobel czuła, że jak na jeden dzień ma już dość. Naraziła własne życie, jest zmęczona i głodna, a w obozowisku czekały przygotowane do pieczenia króliki oraz pół tuzina ryb owiniętych w liście. Gdy wszyscy najedzą się do syta i ogrzeją, będzie okazja spytać, kim są i czego szukają w tych stronach.
– Sacrée Vierge.
Marc powoli szedł w stronę obozowiska, a każdy krok sprawiał mu olbrzymią trudność. Kręciło mu się w głowie i nie był pewien, jak długo jeszcze wytrzyma. Może na skutek dużej utraty krwi, a może dlatego że jego dusza otarła się o zaświaty, pozostawiwszy ciało za sobą. Widział to wcześniej u innych, gdy na polu bitwy zadziwienie śmiercią okazywało się większe nawet od strachu przed nią. Pozostawił te myśli i skupił się na tym, co go otaczało, ale z każdą chwilą narastała w nim wściekłość.
Pod baldachimem liści panował mrok, a popołudniowy deszcz pozostawił w powietrzu przenikliwą wilgoć. Simon wydawał się Marcowi równie wyczerpany. Jak nazywał się trzeci uratowany, Marc nie miał pojęcia, wydawało mu się jednak, że to jeden z marynarzy statku, którym płynął do Edynburga. Młody człowiek miał tak silne drgawki, że dwaj mężczyźni, którzy go uratowali z morza, musieli go nieść. Marc wiedział, że ten długo już nie pociągnie. Wszystkimi zaś dowodziła kobieta z nożami przytroczonymi do nogi i pasa.
– Gdzie dokładnie jesteśmy? – spytał celowo po francusku.
Całkowity brak reakcji potwierdził jego wcześniejsze przypuszczenie. Żaden z nich nie mówił po francusku. To go ucieszyło, mógł bowiem w razie potrzeby swobodnie porozumiewać się z Simonem.
– Są dobrze uzbrojeni – zwrócił się do towarzysza. – Musimy poczekać na swoją chwilę. Wiesz, gdzie jesteśmy?
Przyjaciel skinął głową.
– Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że na półwyspie Fife, nieco na północ od miejsca, gdzie zatoka morska wrzyna się w brzeg i sięga aż po Edynburg. – Przesunął dłonią po górnej części uda. Odzienie miał rozdarte i widać było zasiniałe ciało. Jego głos brzmiał szorstko. – Jak myślisz, co zamierzają zrobić…
Naraz podszedł do nich jeden z wybawców i zerwał złoty krzyż z szyi Simona Następnie wskazał na pierścień.
Zanim Simon zdążył zaprotestować, Marc powstrzymał go.
– Spokojnie. Oni chcą tylko drobiazgi. Moim zdaniem to uczciwa cena za ocalenie życia.
Następnie Marc zsunął bransoletę z przegubu i położył ją na ziemi. Kiedy podniósł głowę, zauważył, że kobieta bacznie ich obserwuje. Jej twarz wykrzywiał grymas, a z brązowych oczu bił gniew. Po chwili spokojnie odwróciła wzrok i zaczęła podsycać ogień.
Jej włosy, wyzwolone z tasiemki, opadły lśniącą ciemną zasłoną aż do talii. W blasku ognia ich hebanową czerń rozświetlały tu i ówdzie intensywnie rude pasma. Marc ze zdziwieniem poczuł, że ten widok obudził w nim żądzę, i zaczął się zastanawiać, jakie te piękne włosy są w dotyku.
Przepędził płoche myśli i usiadł na ziemi oparty o pień drzewa.
– Skąd jesteś? – kobieta odezwała się do niego. Jej głos brzmiał twardo, nawet nie próbowała ukryć swojego rozczarowania. Zwrócił uwagę, że nie spytała o imię.
– Z Francji. – Uznał, że warta ujawnienia jest jedynie część prawdy. – Statek, którym płynęliśmy, został zepchnięty z kursu przez wiatr. Sztormowe fale go przewróciły.
Kobieta przeniosła uwagę na mężczyzn, którzy wymieniali gniewne słowa, kłócąc się o klejnoty. Powstrzymała ich krótką komendą, chociaż starszy z tych dwóch zacisnął pięści i wyprowadził dwa ciosy w powietrze.
Zachowując obojętny wyraz twarzy, Marc spojrzał na kobietę. Odruchowo sięgnęła do sztyletu przy pasie i spierający się mężczyźni umilkli. Wtedy gestem nakazała związać Marca i Simona. W pierwszej chwili Marc postanowił się bronić, ale uznał, że rozsądniej będzie poczekać, ponieważ jego ramię wymagało pielęgnacji, a Simon nie doszedłby daleko z ranną nogą.
Sznur był gruby i zręcznie zadzierzgnięty, ale Isobel Dalceann osobiście sprawdziła więzy. Przy okazji otarła się o Marca ramieniem i wtedy zauważył, że musiała mocno zmarznąć. Pierwszy raz pomyślał, że z pewnością umie ukrywać swoje uczucia.
– Rozwiążemy was, gdy jedzenie będzie gotowe, ale potem znów skrępujemy, i tak będzie, póki nie zdecydujemy, co z wami zrobić. Po posiłku zajmę się twoim ramieniem.
To ostatnie zdanie dodało mu otuchy. Gdyby chciała ich zabić, nie traciłaby czasu na opatrywanie ran.
– Mogę poczekać.
Isobel uśmiechnęła się. W jej policzkach pojawiły się dołeczki i twarz nabrała dziewczęcego uroku. Marc usłyszał głośny wdech Simona i zrozumiał, że zwrócili uwagę na to samo.
Ta wojowniczka była najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mu się widzieć, i to mimo blizny, dziwnego stroju i marsowej miny, która wydawała się u niej naturalnym wyrazem twarzy. Odwrócił głowę, żeby pozbyć się niepożądanych myśli, ale bez skutku.
– Na co chcesz czekać? Do Edynburga idzie się stąd prawie tydzień, a do tego czasu twoje ramię… – Urwała i przygryzła wargę. – Morze oczywiście oczyściło ranę, ale wasze więzy są już stare i mocno zużyte.
Zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
– Z doświadczenia wiem, że brud często kończy to, co zaczęła głownia.
Same zagadki. Przyszła mu do głowy nowa myśl. Czyżby Isobel była jednym z fokoludów, o których opowiadało mnóstwo legend z tych stron? Nigdy nie widział kobiety, która tak zręcznie poruszałaby się w wodzie, a kolor jej włosów przypominał mu lśniącą czerń sierści fok, które często widywało się na brzegu.
Pomyślał, że przez tę utraconą krew zaczyna tracić rozum, co więcej oczy Isobel rozbudzały żądze, które miały pozostać niezaspokojone.
Odwrócił głowę i już się nie odezwał.
Wyczekiwała pierwszego jęku nieznajomego. Mimo swojej powściągliwości w słowach Isobel cieszyła się na moment, w którym ten niezłomny człowiek okaże słabość podczas opatrywania rany.
Jego zielone, pełne żarliwości oczy budziły w niej niepokój podobnie jak obcy akcent i złota biżuteria. Ian chciał go zabić i uchronić się w ten sposób przed ewentualnymi kłopotami, ale zabroniła mu. Prawdopodobnie bowiem byli to ludzie Dawida, którzy dopiero co wrócili z Francji opromienieni władzą monarchy i całkiem pozbawieni szacunku dla dawnych praw.
Co mogli wiedzieć o niej i o Ceann Gronna?
„Isobel nie do wyswatania”, tak ją teraz nazywano. Usłyszała o tym od barda, który przybył do ich zamku z pieśnią pod tym właśnie tytułem.
Soczyście zaklęła pod nosem i znów zajęła się posiłkiem. Rutyna codziennych czynności pomagała przezwyciężyć panikę i zachować czystość umysłu. Dwa dni drogi dzieliły ich od zamku, a następne dwa od Dunfermline, skąd można było wyprawić obcych promem przez zatokę w stronę Edynburga.
Żałowała, że towarzyszyli jej tutaj Angus i Ian, bo teraz musiała obserwować jednocześnie wszystkich czterech mężczyzn.
Czekała, aż zielonooki znowu zacznie mówić po francusku, aby mogła go podsłuchać i poznać jego zamiary. Nie interesowało jej jednak, skąd i w jakim celu przybyli. Chciała, jak najszybciej odesłać ich do Edynburga i zapomnieć o tym dniu.
Prosta srebrna obrączka, którą Isobel nosiła na palcu, była już ciasna i nie dawała się obrócić. Ślub na całe życie okazał się ważny jedynie dwa lata, a potem pozostało tylko jarzmo winy. Czasem siebie nienawidziła. Nienawidziła też zmian, jakie zaszły wraz z nastaniem nowego władcy, króla Dawida[1]. Dawniej rządzili tutaj lairdowie, a wielkie majątki przekazywano z pokolenia na pokolenie jak najcenniejsze skarby. Tak było, dopóki nie nastał król Dawid ze swoimi hołdami lennymi i baronami, z odbieraniem ziemi siłą i nadawaniem jej wasalom za służalczość i lojalność.
Odetchnęła, aby się uspokoić. Żałowała, że nie jest sama. Czuła na karku jego spojrzenie, jakby na coś czekał.
Czyż nie to właśnie powiedział przyjacielowi ten człowiek, siedzący pod drzewem w nogawicach ciasno opiętych wokół miejsc, na myśl o których przyspieszało bicie jej serca.
– Alisdair.
To imię wyrwało jej się z ust jak modlitwa lub błaganie i przypomniało o niepowetowanej stracie. Ucieszyła się więc, gdy Angus wyszedł z lasu, niosąc naręcze suchego drewna i garść jagód.
Ryba i królik były miękkie po ugotowaniu, a choć ten, którego kobieta nazywała Ianem, wydzieliłby im pewnie tylko po małej porcji, ona nakazała, by nałożono im do misek pełno i nie żałowano sosu.
Marynarz nie zjadł ani kęsa, głowa bezwładnie opadała mu na pierś w bardzo niepokojący sposób. Marc zauważył, że kobieta przyniosła dodatkowy koc i troskliwie go okryła. Dostrzegł też, że pozostawiła mu swobodę ruchów i nie związała ponownie. Pewnie po to, by mógł umrzeć nieskrępowany, pomyślał Marc.
Gdy skończyła, podeszła do Marca, rozluźniła sznur krępujący mu nadgarstki i pokazała, by zbliżył się do ognia. Czekała tam flaszka whisky. Kobieta dała znak, by się napił. Jej zadumany wzrok kazał mu przypuszczać, że to wszystko dzieje się całkiem wbrew jej zamierzeniom. Pociągnął długi łyk, starając się wlać w siebie jak najwięcej trunku, nim kobieta odbierze mu naczynie. Z zadowoleniem powitał piekące uczucie w przełyku i rozlewające się po całym ciele ciepło.
Uspokoił się, mimo że kobieta podeszła do niego z nożem.
– Muszę usunąć martwą skórę.
Nie odpowiedział, ona tymczasem wylała whisky na ramię. Rana paliła jak ogień i serce zaczęło mu łomotać tak, że o mało nie wyrwało się z piersi.
Blask ognia zamienił jej oczy w żywe złoto, palce zręcznie kierowały ostrzem. Dostrzegł u niej jeszcze jedną bliznę, biegnącą od nasady małego palca po wierzchu dłoni aż po kciuk. Ciekaw był, czy obie powstały w tym samym czasie.
– Lepiej, abyś się nie ruszał.
Te słowa miały oczywisty wydźwięk. Rusz się, a będziesz bardziej cierpiał. Zabrzmiały jak wyzwanie rzucone litościwemu sercu.
Żałował, że nie ma kawałka skóry, który mógłby przygryzać.
– Znasz się na sztuce uzdrawiania? – spytał.
Obaj mężczyźni za jego plecami parsknęli śmiechem.
Zobaczył, że mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści noża. Był to drobny ruch, który jednak zdradzał wcale niemały gniew. Marc miał nadzieję, że oznaczał on również troskę, a nie po prostu wprawę i umiejętności. W tej chwili na nic innego nie mógł liczyć. Tymczasem ku swemu zaskoczeniu otrzymał odpowiedź.
– Z doświadczenia wiem, że uzdrowicielki są przeważnie kobietami, które mało się interesują tym, co codzienne i przyziemne. Na ich usprawiedliwienie dodam jednak, że muszą one jakoś wiązać koniec z końcem w świecie pełnym okrucieństwa.
Podobał mu się taki sposób myślenia.
– Czyli nie jesteś jedną z nich?
– Czarownice i wróżki nie przychodzą na świat w zwykłych rodzinach.
Gdy Isobel uniosła nóż, płomienie odbiły się w jego srebrnym ostrzu.
– Ty pochodzisz ze zwykłego rodu, tak?
Nagle zapragnął czegoś się o niej dowiedzieć. Miał nadzieję, że może mu odpowie wytrącona z równowagi jego bólem i cierpieniem.
Zachowała jednak milczenie i mocno zaciskając usta, wbiła nóż w jego ciało. Mdłości, które nie opuszczały go ani na chwilę od czasu, gdy został wyciągnięty z odmętów, nasiliły się. Żółć podeszła mu do gardła.
– Boże Wszechmogący – szepnął.
– A więc jesteś religijnym człowiekiem?
– Czy gdybym tak powiedział, w czymkolwiek by mi to pomogło?
– U Boga czy u mnie? – spytała, rozcinając nożem żywą tkankę i patrząc, jak krew wypełnia ranę.
Przełknął głośno.
– W ranie jest piach i brud, trzeba go usunąć – powiedziała.
– Ziarenko po ziarenku?
Wyraźnie się wzdrygnął, więc na chwilę zatrzymała nóż i spojrzała na niego z ukosa. Ich twarze znajdowały się tak blisko siebie, że czuł ciepło jej oddechu.
Zaczął drżeć, co bardzo go zirytowało, ale nawet gdy drugą ręką przycisnął łokieć do boku, nie był w stanie nad tym zapanować.
Wstrząs, pomyślał. Od tego można umrzeć równie łatwo jak od zimna. Pod wpływem tej myśli zerknął na marynarza na kocu i zauważył, że przestał oddychać.
– Opuścił nas w czasie, gdy polewałam ci ramię whisky. – W głosie Isobel Dalceann nie było cienia żalu, mimo że wcześniej zajmowała się tym człowiekiem. – To, co czeka nas jutro, przerastałoby jego siły, więc Pan w swojej mądrości wziął go do siebie.
Ta kobieta jest uduchowiona, a zarazem praktyczna, pomyślał. Trudno zrozumieć dlaczego, ale i jedno, i drugie wydało mu się pocieszające.
Ból nasilał się, ale Marc trwał w milczeniu. Zaczął w myślach liczyć.
Zanim osiągnął sto i kobieta odwiesiła nóż na hak przy ogniu, wiedział, że nie zapanuje nad żołądkiem.
Odwróciła się i nie patrzyła na niego, gdy wymiotował, mimo że obiecała sobie co innego. Jednak ten człowiek o zbolałych zielonych oczach, ubrany w surkot wyszywany złotem, był… urzekający. Nie umiała znaleźć lepszego słowa.
Postanowiła się nie wtrącać, póki nie uzna, że mężczyzna wygląda tak, jakby lada chwila mógł upaść i zabrudzić ranę ziemią. Cierpliwość zawsze była jej mocną stroną.
– Skończyłeś?
Żałowała, że nie może zaprawić tego pytania odrobiną współczucia, ale patrzyli na nią jej podwładni i nie mogła sobie na to pozwolić.
Skinął głową i wyprostował się. Wciąż drżał, choć już nie tak gwałtownie, jak przed chwilą.
– Maść, którą przygotowałam, ulży ci w bólu.
Na wargach zaigrał mu uśmiech, ale nic nie odpowiedział.
– Igła, którą będę zszywać rozcięcie, nie jest najcieńsza.
– A gdzie się podziała ta najcieńsza?
– Została w skórze nieszczęśnika, który już odszedł.
– Cóż za pech! Nie jego, tylko mój…
Niespodziewanie głośno się roześmiała, jakby wszystko w jej świecie było w najlepszym porządku.
Ian wstał i nieco się zbliżył.
– Czyżbyś wypiła więcej whisky, niż wylałaś mu na ramię, Izzy? – spytał i podniósł z ziemi flaszkę.
Wyrwała mu ją, odstawiła na miejsce i wyjęła z torby gliniany pojemnik. Trzymała tam owinięte w papier pałeczki aromatycznej głowienki i suszonej koziej brody, ale szukała nici z oczyszczonego jelita jagnięcego.
Ujmując w palce nić, myślała, że dla obcego byłoby lepiej, gdyby po prostu zemdlał i pozwolił jej spokojnie działać. Żadna ilość alkoholu nie mogła stępić takiego bólu.
Igłę wyparzyła w płomieniu, a nić przed nawleczeniem zanurzyła we wrzącej wodzie czosnkowej. Mocno zapiekły ją przy tym palce. Cyganka z Dundee, którą kiedyś spotkała, pokazała jej kilka tajemnic zabiegów medycznych i Isobel nigdy tej lekcji nie zapomniała. Wszystko należy wyparzać i jak najmniej później dotykać. Po ślubie Alisdair kupił jej kiedyś srebrne szczypczyki w Edynburgu, ale zginęły gdzieś w chaosie obrony Ceann Gronna. Alisdair też zginął! Przydałoby jej się teraz to narzędzie, chwytne i łatwe w trzymaniu.
Ramię rannego lśniło w blasku ognia. Było bardzo umięśnione i wyglądało na silne. Gdy podeszła, zobaczyła, że napiął całe ciało.
– Jeśli nie rozluźnisz mięśni, ból będzie większy.
Uśmiechnął się i odsłonił rząd równych, białych zębów. Isobel wolałaby, żeby był brzydki albo chociaż stary.
– Trudno się rozluźnić, kiedy twoja igła wygląda tak, jakbyś dostała ją od szewca.
– Skóry wszystkich zwierząt mają mniej więcej te same właściwości.
Odchyliła płat skóry i głęboko nakłuła. W ciszy rozległ się dźwięk przebijanego ciała, ale Marc ani drgnął. Nigdy jeszcze nie opatrywała nikogo, kto siedziałby tak nieruchomo, a z własnych doświadczeń wiedziała, jak bardzo musi to boleć.
Zaszyła ranę kilkunastoma szwami. W miejscach nakłuć gromadziła się krew, która ściekała po ramieniu. Marc drugą ręką próbował ją ocierać.
– Lepiej, żeby krwawiło, póki nie nałożę maści.
Nie chciała mu powtarzać, że rana musi być dokładnie oczyszczona.
Skinął głową. Oddychał coraz szybciej. Nad górną wargą zbierały mu się krople potu, na policzkach widać było jednodniowy zarost. Gdy się odwrócił, spostrzegł, że jest obserwowany.
– Ta kobieta zachowuje się jak czarownica. Nie wiem, czy powinniśmy jej ufać – powiedział po francusku towarzysz opatrywanego.
Marc roześmiał się mimo bólu.
– Nie wiem, czy jak czarownica, Simonie, ale wątpię, czy dworski medyk zrobiłby to lepiej.
Dworski? – zastanowiła się Isobel. Czy on ma na myśli Edynburg, czy Paryż?
Skończyła i lekko zgięła mu ramię. Skrzywił się, gdy skóra się napięła.
– Trzymaj ramię nieruchomo – powiedziała, nie chciała bowiem, by jej praca poszła na marne.
– Jak długo?
Wzruszyła ramionami, wysypała na dłoń jakiś proszek z papierowego zawiniątka i zmoczyła śliną. Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Widziała mężczyzn, którzy następnego wieczoru podnosili miecz, inni jednak mieli kłopoty nawet z ubraniem się bez pomocy. Ułożyła jego ramię tak, by mieć dostęp do rany, nałożyła na nią brązową maź i obwiązała kawałkiem tkaniny, której rozcięła koniec, by móc zawiązać węzeł.
– Do jutra będziesz wiedział, czy rana się paskudzi.
– A co jeśli będzie się paskudzić?
– Moje starania pójdą na marne, a ty albo stracisz ramię, albo życie.
– Piekielna sytuacja.
– Hm, skoro bogowie morza ci darowali, to może bóg uzdrowiciel weźmie z nich przykład.
Ulżyło jej, gdy po tych słowach zielonooki odsunął się na sporą odległość.
Bolało go wszystko – ramię, głowa i gardło. W dodatku nieustannie padał deszcz i wszystko bez wyjątku nasiąkło wodą.
Spał niespokojnie, zawinięty w koc jak dziecko. Zbudził się dopiero, gdy księżyc bladł już o brzasku. Isobel Dalceann siedziała wyprostowana i opierała się o pień drzewa. Włosy miała schowane pod kapeluszem, więc krople deszczu skapywały z szerokiego ronda na szare wełniane sukno jej wierzchniego okrycia. Palcami jednej ręki przebierała po szklanych paciorkach czarnego różańca, odbijających blask ognia. Sposób, w jaki bezgłośnie poruszała wargami, kazał się domyślać jakiejś prastarej modlitwy. Marc nie mógł oderwać oczu od tej kobiety z nożem na kolanach, gotowej odebrać mu życie, mimo że cały wieczór poświęciła jego ratowaniu.
– Wiem, że nie śpisz.
Mimo woli poczuł rozbawienie.
– Trudno spać ze świadomością, że rano mogę stracić ramię.
– Jak się czujesz?
– Obolały.
– Ale nie chory?
Pokręcił głową.
– Skoro tak, to przypuszczam, że jednak uda ci się je zachować.
– Brakuje ci nieco delikatności w obchodzeniu się z chorym.
Uśmiechnęła się.
– Tamtego wrzuciliśmy do morza podczas odpływu. Z tobą Ian najchętniej zrobiłby to samo.
– Rozwiążcie nas, to odejdziemy w kierunku, który wskażecie.
– Problem polega na tym, że wiecie, kim jesteśmy, a mamy wielu wrogów.
– A jeśli damy słowo honoru, że zachowamy milczenie?
– W walce o przetrwanie słowo honoru traci swoją moc.
Wbiła wzrok w jego nadgarstek, który zdobiła przedtem bransoleta.
– Złoto? – Marc usiadł i ramię przeszył mu porażający ból. – Nie mogliście wiedzieć, że je mamy, póki nas nie wyciągnęliście.
Ujrzał błysk jej białych zębów.
– Ale mogliśmy mieć na to nadzieję.
– Tylko o to chodziło?
Wciąż wyglądała jak cień wśród drzew. Nogi miała podciągnięte pod brodę, a ramiona okryte kocem.
– Dwa tygodnie temu z Ceann Gronna wypłynęła na południe łódź z tuzinem naszych ludzi. Ian, Angus i ja opuściliśmy zamek, żeby sprawdzić, czy nie wracają. Na wasz widok pomyśleliśmy, że to nasza łódź rozbiła się o skały. – Na chwilę przerwała odliczanie paciorków i niemal bez zmiany intonacji zmieniła język. – Rozmawiałeś z przyjacielem o medyku na dworze. Z którego dworu przybywacie?
Marc osłupiał.
– Mówisz po francusku?
– Płynnie. Moja matka pochodziła z Antwerpii.
– Rozsądek nakazywałby zachować tę informację dla siebie.
– Jako oręż? – Na jej twarzy w kącikach ust pojawiły się urocze dołeczki. Pierwszy raz w jej towarzystwie Marc dostrzegł w niej kokietkę, jaką kiedyś z pewnością była. – A na cóż mi oręż? Twój przyjaciel ledwie łazi, taki jest potłuczony, a ty masz obandażowane i bezużyteczne ramię. Jesteś praworęczny?
– Tak.
– Miejmy więc nadzieję, że ćwiczyłeś również drugą rękę, by móc w razie potrzeby odeprzeć atak nieprzyjaciela.
– Po co ta nadzieja? Czy nieprzyjaciel jest blisko?
– Patrzysz prosto na jednego z nich, monsieur. Jest na wyciągnięcie ręki.
Słowa te wypowiadała śmiertelnie szczerze.
– Kobietę, która dwa razy uratowała mi życie, trudno byłoby mi uznać za nieprzyjaciela.
– Najprzebieglejszymi wrogami są ci, których znasz i obdarzasz zaufaniem.
Wiedział, że kobieta mówi to z własnego doświadczenia, ale ponieważ pierwsze lody zostały przełamane, wolał o tym nie wspominać, żeby nie przerywać rozmowy.
Poza tym nocą, gdy lśnił nad ich głowami księżyc i cicho odzywały się wyrwane ze snu ptaki, poczuł dziwną zażyłość z tą kobietą. Jak z żadną inną wcześniej.
– Jak masz na imię?
To pytanie padło po długim milczeniu i Marc się zawahał. Jak wiele powinien jej wyjawić? Uznał, że lepiej być ostrożnym.
– James.
Powtórzyła za nim dwa razy.
– Miałam brata, który nazywał się tak samo.
Zwrócił uwagę na czas przeszły.
– Matka zabrała go z sobą, gdy odchodziła od ojca. Miałam wtedy sześć lat, a on miał trzy. Łódź, którą uciekali, zatonęła przy przylądku Kincraig. Nikt się nie uratował.
Zastanowił się, dlaczego matka nie wzięła jej ze sobą, ale zanim zadał pytanie, wyjaśniła:
– Wrogowie potrafią się maskować, udając troskę i oddanie. Przychodzi im to równie łatwo, jak nienawiść. Z mojego doświadczenia wynika, że każdy rodzic ma swoich ulubieńców.
– Boże!
W jego cichym okrzyku zawierał się chyba nie mniejszy gniew niż ten, który musiała odczuwać, gdy miała sześć lat.
– Miałaś więcej rodzeństwa?
– Zadajesz zbyt wiele pytań – powiedziała, wstała i przeciągnęła się.
Zauważył zarys piersi pod tuniką. Materiał nieco się obsunął i pozwalał dostrzec, jak szczodrze wynagrodziła tę kobietę natura.
Mon Dieu, odkrywał w sobie kogoś, kogo istnienia dotąd nawet nie podejrzewał. Czyżby zakręciło mu się w głowie po nocnych zabiegach medycznych, że spoglądał pożądliwie na kobietę, która lada chwila mogła go wrzucić z powrotem do morza?
Było w niej jednak coś wyjątkowego. Sprawiała wrażenie kobiety innej niż wszystkie i bardzo impulsywnej. Nawet wśród znanych mu mężczyzn nie było żadnego, który bez wahania skoczyłby do tak zimnego i wzburzonego morza.
Zastanawiało go też, jak długo ta kobieta żyje w tak surowych warunkach, z dala od towarzystwa innych kobiet.
Jej towarzysze podróży leżeli po drugiej stronie polany, a ich chrapanie mieszało się z chrapaniem Simona. Mieli obok siebie bukłak z whisky i oparte o skałę noże i kusze, gotowe w każdej chwili do użycia.
Wrogowie. Wszędzie.
Ostatni dzień przyniósł dla niego zupełnie nieoczekiwane rozstrzygnięcia. Guy zginął, Simon się uratował, a ramię zszyła mu kobieta, która wyglądała jak upadły anioł. Z westchnieniem zamknął oczy i zasnął.
Słyszała jego równy oddech i wiedziała, że sen wziął górę nad bólem.
Leżał, trzymając zdrowe ramię pod głową zamiast poduszki. Krople deszczu osiadały mu na włosach jak małe klejnoty. Zagadkowy był ten James z czujnymi zielonymi oczami, ze złotą bransoletą, pomyślała. Słyszała, jak marynarz rozmawia z mężczyzną imieniem Simon o tym, jak zielonooki uwolnił ich z plątaniny lin i żagli, gdy statek tonął, i jak wrócił, by sprawdzić, czy ktoś nie został na pokładzie. Liczne rany i sińce na jego ciele dowodziły, że zadanie nie było łatwe. Nieprzerwana czujność tego człowieka, walczącego z wielkim bólem, mogła imponować.
Zaklęła pod nosem i zaciskając pięści, posłuchała, jak mężczyzna oddycha. W nocnym bezruchu ten cichy odgłos wydawał się krzepiący. Właśnie dziwny nastrój tej nocy sprawił, że wspomniała mu o matce, chociaż przez całe życie nikomu nie powiedziała o niej ani słowa. Przez całe dwadzieścia trzy lata. Boże, westchnęła w duchu, wydawało jej się, że było tych lat znacznie więcej.
James. Nie pasowało do niego to imię. Trąciło praworządnością i było zanadto pruderyjne. Chciała, żeby się zbudził, by mogli jeszcze porozmawiać we dwoje tej nocy, gdy deszcz głuszył ich głosy i nie pozwalał ich usłyszeć innym. Jednak zmęczenie w końcu go pokonało, a ona, prawdę mówiąc, cieszyła się, że znalazł spokojny odpoczynek.
Sama nie mogła zasnąć, bo w głowie kłębiło jej się zbyt wiele myśli. Wracało do niej zbyt wiele wspomnień – smutek matki i wściekłość ojca, gdy przekonał się, że jego żona uciekła podziemnym korytarzem, kończącym się w jednej z nadmorskich jaskiń w Ceann Gronna. Przez wiele godzin dosłownie szalał na murach, a gdy Isobel przyszła do niego, chcąc mu pomóc, odepchnął ją, nienawistnie krzycząc. Takie wspomnienia wpędzały ją w melancholię. Była wtedy małym dzieckiem obwinionym o egoizm i postępki rodziców.
Potrzebowała trochę przestrzeni, by odgrodzić się od nieznajomego i bolesnych wspomnień, które nie wiedzieć czemu obudził. Zadawał pytania skłaniające do zwierzeń, którymi nigdy nie zamierzała się podzielić. Nie obawiała się, że Ian okaże nieposłuszeństwo i będzie chciał zabić rozbitków. Wyraźnie mu przecież wytłumaczyła, jakie poniesie konsekwencje, jeśli nie uda mu się zapewnić im bezpieczeństwa.
Uważając, by nikogo nie zbudzić, spakowała swoje rzeczy, odchyliła gałąź i znikła jak duch w mroku gęstego lasu.
[1]Dawid II Bruce (ur. 5 marca 1324, zm. 22 lutego 1371) – król Szkocji 1329-1371. Ostatni z dynastii Bruce. Po jego bezdzietnej śmierci na tronie zasiadł Robert II, założyciel dynastii Stuartów (przyp. red.).
Tytuł oryginału: Lady with the Devil’s Scar
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2012
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2012 by Sophia James
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2014
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-0623-5
ROMANS HISTORYCZNY – 399
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com