14,99 zł
Sir James Waverly, hrabia Winterton, zawsze dbał o reputację i unikał skandali. Dlatego niechętnie zgadza się wyświadczyć przysługę młodszemu kuzynowi i przywieźć jego kochankę do majątku pod Londynem.
O umówionej porze sir James zjawia się w Hyde Parku i podchodzi do kobiety w czerwieni, która odpowiada opisowi podanemu przez kuzyna. Nieznajoma nie zamierza jednak skorzystać z zaproszenia do powozu. Waverly zgodnie z instrukcjami kuzyna zabiera ją siłą i odjeżdża.
Szybko okazuje się, że porwał niewłaściwą osobę. Zamiast damy lekkich obyczajów James uprowadził lady Florentinę Hale-Burton i sprowadził na siebie nie lada kłopoty…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 251
Tłumaczenie: Bożena Kucharuk
Londyn, 1810
Nadjeżdżający powóz nieoczekiwanie zatrzymał się tuż obok, a przez drzwiczki, które otworzyły się niemal w tej samej chwili, wyjrzał mężczyzna.
– Proszę wsiadać – wykrzyknął.
– Co takiego?
Lady Florentia Hale-Burton nie mogła uwierzyć własnym uszom, nawet kiedy nieznajomy powtórzył głośniej.
– Powiedziałem, żeby pani wsiadła.
Stała bez ruchu, a wówczas mężczyzna nachylił się nad nią. Co za piękna twarz, pomyślała. Był jak anioł, choć jego głos nie brzmiał ani trochę niebiańsko.
– W odróżnieniu od pani kochanka nie mam zamiaru bawić się w te dziecinne gierki, madame. Jeśli natychmiast pani nie wsiądzie, wciągnę panią siłą. Czy wyraziłem się jasno?
– Nie zrobię tego, sir. W żadnym razie.
Florentia rozejrzała się za swoją pokojówką, jednak Milly uciekła przerażona. To jakiś zły sen, pomyślała Flora; koszmar, z którego nie można się obudzić. Strach zupełnie ją sparaliżował. Niebo było szare i wiał silny wiatr; z parku dobiegały głosy ptaków i zapach skoszonej trawy. Zwyczajny spacer, który odbywała co środę…
Kiedy nieznajomy wysiadł z powozu i chwycił ją za ramię, cisnęła w niego ciężką pelerynę i uderzyła torbą. Znajdowały się w niej dwie grube książki o historii sztuki.
Krawędź jednej z nich przecięła mu skórę nad prawym okiem; krew popłynęła mu po policzku, jednak tylko się roześmiał.
– Do diabła! – zaklął. – Thomas będzie musiał mi to wynagrodzić, chociaż ostrzegał, że może pani nie być chętna do współpracy. Ale dość na tym. Zaczynamy zwracać na siebie uwagę, więc lepiej będzie jak najszybciej odjechać.
Chwycił ją mocno i zdecydowanym ruchem przyciągnął do siebie. Próbowała się bronić, ale bez skutku. Kiedy znalazła się w powozie i zrozumiała, że nie ma dla niej ratunku, zemdlała.
James Waverly, wicehrabia Winterton, nie wierzył, że porywa kochankę kuzyna sprzed Hyde Parku. Uległ jednak błaganiom Toma i obiecał spełnić tę nietypową prośbę.
– To zadziorna sztuka, sam zobaczysz – mówił kuzyn – i gdybym mógł, sam bym po nią pojechał, ale… – Spojrzał na swoją nogę, zagipsowaną od kostki po udo. – Trzeba ją jednak uchronić przed niebezpieczeństwem i zabrać z Londynu, Winter.
James kiwnął głową.
– Jak ona wygląda?
– Zmysłowa blondynka. Na pewno będzie ubrana na czerwono, zresztą jak zawsze; powinna o piątej czekać na rogu Mount Street, naprzeciwko Hyde Parku.
Tom nie wspomniał jednak, że dziewczyna będzie tak wściekle walczyć i uderzy go ciężką torbą pełną książek.
Nie wyglądała też na dziwkę w swojej skromnej różowo-czerwonej sukni i staromodnym kapeluszu, ale właściwie nie wiedział, jak inaczej miałaby wyglądać. James nigdy nie korzystał z usług prostytutek, choć widywał je w okolicach Covent Garden i Haymarket. Wiele z nich wyglądało zupełnie zwyczajnie i nie zwracało na siebie uwagi. Być może Acacia Kensington była jedną z nich…
Ułożywszy ją na siedzeniu, zdjął surdut i podłożył go jej pod głowę. Podejrzewał, że rozpęta piekło, kiedy tylko odzyska przytomność. Tymczasem podróż na północ zajmie dobrych parę godzin.
Westchnął ciężko i odwrócił głowę. Nie był z siebie dumny, a nawet więcej – już zaczynał żałować, że przystał na propozycję kuzyna.
Wyjrzał przez okno. Młoda pokojówka biegła za nimi, krzycząc wniebogłosy. Towarzyszył jej mężczyzna, który groził mu w górę uniesioną pięścią. James po raz pierwszy poważnie się zaniepokoił i z niecierpliwością czekał, aż powóz skręci i wyjedzie na główną drogę.
Krew z rozciętej brwi znowu zaczęła zalewać mu oko, starł ją więc rękawem ciemnego surduta. Pomyślał, że ostatni raz wyświadcza przysługę Thomasowi i nigdy więcej nie da się namówić na coś równie niestosownego i ryzykownego.
Przeniósł spojrzenie na nieprzytomną dziewczynę. Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli po przebudzeniu nadal tak wściekle będzie próbowała się uwolnić. Najwyżej wysadzi ją i zostawi. W końcu, zgodnie z obietnicą, wywiózł ją z Londynu.
Na środkowym palcu jej prawej ręki miała bardzo kosztowny pierścionek z diamentami. Nie był to tombak ani rżnięte szkło, lecz prawdziwy klejnot. Być może dostała go od kochanka. Thomas mógł sobie pozwolić na tego rodzaju wydatki i lubił mieć gest, więc może to on jej go podarował…
Naraz James poczuł, jak narasta w nim gniew. Wykonał kilka głębszych oddechów i uspokoił się. Znowu ogarnęła go ta sama obojętność, która mu zwykle towarzyszyła. Wojna odebrała mu wszelką radość życia. Doświadczenia na Półwyspie odcisnęły na nim piętno i mimo upływającego czasu wciąż nie dochodził do siebie.
Czuł, że tutaj nie pasuje; nie miał ani majątku, ani zbyt wielu krewnych, z wyjątkiem ojca, który coraz więcej pił. Chciał uciec od londyńskiego towarzystwa i uwolnić się od jego oczekiwań, lecz ponad wszystko pragnął zapomnieć o brutalności wojny. Sceny przemocy, których był świadkiem, wciąż go nawiedzały i odbierały jakąkolwiek chęć do życia.
Niecałe pół godziny później poczuł na sobie spojrzenie niepokojąco błękitnych oczu i usłyszał:
– Myślę, że… chyba… zwymiotuję.
I tak też się stało. Drżąc na całym ciele, raz po raz wymiotowała na jego buty i swoją suknię. Powietrze wypełnił ostry zapach przetrawionego posiłku, a ona rozpłakała się.
James zastukał laską w dach powozu i po chwili pojazd stanął na pustej drodze wśród wszechobecnej zieleni. Nie zatrzymywał jej, kiedy w pośpiechu wysiadła, a pod jej nieobecność postanowił choć trochę oczyścić podłogę. Użył wody, którą przygotował na podróż, i pęku zerwanej na poboczu trawy.
Kiedy skończył, jej już nie było. Zniknęła w krzakach za kamiennym murkiem. W pewnej odległości dostrzegał jednak jej czerwoną suknię.
Kusiło go, by zostawić ją tutaj i jechać dalej, ale robiło się późno i wkrótce miał zapaść zmierzch. Gdyby dziewczyna wpadła do rowu albo natknęła się na jakichś mężczyzn…
Zaklął po raz kolejny, nakazał woźnicy czekać i ruszył za nią.
Florentia biegła od drzewa do drzewa, oddychając z trudem, gdyż niespodziewany wysiłek wywołał atak duszności, na które cierpiała od dzieciństwa. Ostre gałązki rozrywały jej suknię i kaleczyły odsłoniętą skórę ramion i nóg.
Gorączkowo zastanawiała się, czy porywacz będzie ją gonił i co jej zrobi, kiedy ponownie ją dopadnie.
Potknęła się i upadła, a kiedy wstała, spostrzegła, że ścieżka była teraz mniej wyraźna, a z dala dobiegał szmer strumyka i coraz głośniejsze szczekanie.
Psy!
Serce podskoczyło jej do gardła. Znieruchomiała ze strachu. Odgłos łap zbliżał się, po czym z krzaków wyskoczyły dwa brązowo-czarne brytany. Stanęły tuż przed nią, szczerząc kły i powarkując groźnie.
– Proszę się nie ruszać! – doszedł ją szorstki głos mężczyzny z powozu.
Schylił się, aby podnieść kilka sporych kamyków, po czym rzucił jednym z nich w pierwszego psa. Pies skulił się i nieco wycofał. W gasnącym świetle Florentia wyraźnie dostrzegła dwie długie blizny na głowie porywacza i mimowolnie zastanowiła się, jak udało mu się przeżyć takie uderzenie.
– Precz, do diabła! – Jego słowa chyba podziałały, ponieważ drugi pies także się cofnął.
– Proszę teraz powoli do mnie podejść. Bardzo powoli. To psy do polowania. Jeden gwałtowny ruch i rzucą się na panią, a pistolety zostały w powozie.
– Zastrzeliłby je pan?
Roześmiał się szorstko.
– Bez wahania, gdybym był uzbrojony, a one by zaatakowały. Proszę robić dokładnie to, co mówię.
Obnażone kły psów myśliwskich okazały się nieskończenie bardziej przerażające niż myśl, że nieznajomy może ją skrzywdzić po raz kolejny. Ucieszyła się, kiedy osłonił ją własnym ciałem.
– Teraz proszę iść z powrotem, a ja skupię na sobie uwagę psów. Proszę nie patrzeć na nie i uważać, żeby się nie potknąć. Niech pani idzie pewnym krokiem, dopóki nie przejdzie przez te krzaki. Potem proszę pobiec do powozu najszybciej, jak pani potrafi, i zamknąć drzwiczki. Zrozumiano?
– A co… z panem?
– Dam sobie radę.
Podniósł z ziemi jeszcze jeden kamień i suchą gałąź do obrony. Jeden z psów zawarczał głośno; dźwięk ten sprawił, że Florentia ruszyła w stronę krzaków, przedostała się przez nie i pobiegła do powozu. Krzyknęła do stangreta coś o psach, po czym wskoczyła do środka i zatrzasnęła drzwiczki.
Coraz trudniej było jej oddychać. Miała wrażenie, jakby powietrze wcale nie docierało do jej płuc. Oparła głowę o siedzenie i zamknęła oczy. To czasami pomagało, ale wiedziała, że bez lekarstw od doktora Bracewella na Harley Street duszności nie ustaną.
Czy umrze tutaj sama, gdzieś na poboczu wiejskiej drogi? Czy rodzina kiedykolwiek dowie się, co się z nią stało? Czy jej ciało zostanie rzucone psom na pożarcie, kiedy oprawcy pozbawią ją cnoty i skradną jej biżuterię?
Na tę myśl ogarnął ją obezwładniający strach, który wywołał bolesny atak kaszlu. Naraz przed oczami pojawiły się jej mroczki, a w następnej chwili osunęła się na siedzenie powozu i zapadła w ciemność.
Cała ta wyprawa to jedno wielkie fiasko, pomyślał James, wsiadając do powozu. Kochanka Thomasa leżała na podłodze w kałuży wody, przesiąkającej przez materiał sukni. Ciężko oddychała; skóra na jej szyi była napięta, a wokół ust pojawił się niebieskawy cień.
James odszukał nóż i rozciął ciasną suknię od gorsetu aż po rąbek, zdjął ją z dziewczyny i bez namysłu wyrzucił cuchnący, mokry materiał przez okno. Następnie otulił ją swoim surdutem i posadził na siedzeniu naprzeciwko. To ułatwi jej oddychanie, stwierdził. Kiedyś, na lodowatych drogach pomiędzy Lugos i Betanzos widział żołnierza cierpiącego na tę samą przypadłość, który błagał, aby ułożyć mu głowę wyżej niż klatkę piersiową, inaczej umrze.
Sięgnął do siatkowej półki po pudełko maści miętowej, nabytej u medyka w zajeździe po drodze do Londynu. Jego kuzyn często chorował na płuca, a sprzedawca tak bardzo zachwalał lecznicze właściwości specyfiku, że James postanowił go wypróbować.
Teraz nabrał maść na palce i posmarował nią szyję dziewczyny. Od ostrego zapachu maści łzy napłynęły mu do oczu. Może rzeczywiście tak silne opary ułatwiają oddychanie. Chciał, żeby się odezwała i powiedziała, jak się czuje, ona jednak po prostu siedziała sztywno, z gniewną miną. Widział, że oprzytomniała, jednak nie chciał jej krępować pytaniami, skoro znajdowała się w tak żałosnym stanie. Zostawił ją więc w spokoju i w myślach przynaglał stangreta do szybszej jazdy.
Podnosząc ją, dostrzegł, że nogi ma mocno podrapane, a jej buciki zrobione są z cieniutkiej skóry i jedwabiu. W gasnącym świetle jej włosy miały kolor złocistego miodu. Zawsze wyobrażał sobie dziwki jako wyzywające i sztucznie upiększone. Tymczasem loki Acacii Kensington wyglądały zupełnie naturalnie. Sprawiała raczej wrażenie kobiety przyzwyczajonej do spokojnego, dostatniego życia w zaciszu domowym niż do trudnej i pełnej ryzyka egzystencji damy lekkich obyczajów.
Czterdzieści minut później powóz zatrzymał się przed gospodą, by konie mogły odpocząć. Flora otworzyła oczy. Poruszyła się i surdut zsunął się z jej szyi; policzki znów jej pobladły, kiedy zdała sobie sprawę z braku wierzchniej odzieży.
– Jestem pewien, że w swoim zawodzie miewa pani na sobie mniej niż tylko halki, panno Kensington – odezwał się James, zirytowany jej fałszywym zawstydzeniem.
– Panno… Kensington? – Jej głos brzmiał chropawo i czaił się w nim strach. – Sadzę, że… naprawdę się pan… pomylił.
– Acacia Kensington? – spytał z przerażeniem. – Jest pani Acacią Kensington, kochanką mojego kuzyna Thomasa, prawda?
Mocno potrząsnęła głową, a złote loki rozsypały jej się na ramionach.
– Nie, sir. Jestem… lady Florentia Hale-Burton… najmłodsza córka… earla Albany.
Mówiła z wysiłkiem, wciąż z trudem oddychając.
– Do diabła! – James nie mógł w to uwierzyć. – Do diabła! – powtórzył, kiedy kawałki układanki poskładały się w całość w jego głowie. Służąca wybiegająca z krzykiem z parku. Pierścionek. Suknia skromnego kroju.
Porwał nie tę kobietę, ogłuszył ją, rozebrał prawie do naga i wystawił na niebezpieczeństwo i stres, z którego prawdopodobnie nigdy się nie otrząśnie.
Po raz pierwszy w życiu odebrało mu mowę.
– Ile pani ma lat?
– Osiemnaście. To był mój… pierwszy… sezon.
Młoda. Bezradna. Bezbronna.
– Jest pani zamężna?
Spojrzał na jej lewą dłoń, pozbawioną ozdób.
– Nie… sir… ale wkrótce… mogę być. Mam zalotnika… który mnie lubi… a ja… jestem pewna, że… będziemy…
Nie dokończyła, ponieważ na dziedzińcu rozległy się krzyki. Z dużą prędkością zajechał inny powóz, z którego wyskoczyło kilku mężczyzn. Szarpnięciem otworzyli drzwiczki i bez ostrzeżenia strzelili do Jamesa.
Umarł, pomyślała. Mój ojciec go zabił.
Krew ciekła mu z ust i szyi pienistą czerwienią. Odgłos strzału ogłuszył Florentię, widziała gestykulujących ludzi z otwartymi ustami, ale nie słyszała, co mówili.
Upadła razem ze swoim zielonookim porywaczem. Zobaczyła krew i spłoszone konie, a także przerażoną twarz swojego ojca.
Płakał.
Ta jedna rzecz zszokowała ją bardziej niż cokolwiek innego – miał łzy na jego twarzy, kiedy pomagał jej wstać.
Otaczał ją dziwny, nieznany dotąd zapach potu, krwi, prochu i strachu. Zapach końca, zarówno dla niej, jak i dla niego. Była to szybka i ostateczna kara za coś tak strasznego, że nie była w stanie zastanawiać się, co teraz będzie.
Jej porywacz, młody i bezbronny, leżał teraz na ziemi z jednym ramieniem podwiniętym pod siebie, a przez zakrwawioną lnianą koszulę wystawała złamana kość. Florentia pragnęła go dotknąć, wyczuć brak pulsu, potwierdzić jego śmierć, wybaczyć mu, ale ojciec już odciągał ją na bok, z dala od zgromadzonych ludzi i wrzeszczącego stangreta.
Poczuła zapach mięty dobiegający od jej szyi. Serce zabiło jej mocniej.
Posmarował ją maścią, posadził na siedzeniu i okrył surdutem, aby osłonić jej ciało. Zdjął z niej suknię, aby mogła oddychać. Uratował ją, tak jak wtedy, kiedy napotkała na swojej drodze psy.
A wszystko dlatego że się pomylił. Dobrze pamiętała jego słowa.
Zadrżała gwałtownie, kiedy ojciec zdjął z niej surdut, po czym zawołał swojego stangreta i lokaja. Konie rzuciły się w przód i opuścili zajazd, aby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym Mayfair w Londynie.
Otulił ją ciepły wełniany koc i usłyszała cichy głos modlącego się ojca. Na dworze zaczął padać deszcz.
– Czy to się stało, John? – doszedł ją cichy, niepewny głos matki.
– Nie wiem, Esther. Przysięgam, że nie wiem.
– Czy on ją… – Matka urwała, nie mogąc wypowiedzieć strasznych słów.
– Nie sądzę, ale była w samej halce.
– A te zadrapania na nogach i ramionach?
– Pewnie z nim walczyła, dopóki nie nadszedł atak duszności, i zapewne to ją uratowało. Nawet taki zwyrodnialec zna jakieś granice niegodziwości.
– Ale on nie żyje?
– Tak.
– Kto to był?
– Bóg jeden wie. Florentia ledwie mogła oddychać, więc odjechaliśmy. Nie chcę też posyłać nikogo do tego zajazdu i dalej rozpytywać, na wypadek gdyby…
– Gdyby ktoś rozpoznał nasze nazwisko?
– Milly mówiła, że Urquhartowie spotkali Florentię w parku na chwilę przed porwaniem i że z nimi rozmawiała. To nie są ludzie, którzy potrafią dochować tajemnicy. Milly też nie jest zbyt dyskretna. Ale na szczęście nie widzieli naszej córki w tym stanie… na wpół rozebranej, z włosami w nieładzie i w towarzystwie obcego mężczyzny. Jest jeszcze jakaś nadzieja.
Matka stłumiła szloch, po czym rozległy się zmartwione szepty, szelest jedwabiu i dmuchnięcie na świeczkę. Drzwi zamknęły się i zapadła cisza.
Była w swoim łóżku w pokoju w Mayfair; na nocnym stoliku nadal stał kupiony poprzedniego dnia na targu bukiecik róż. Było już ciemno, a na kominku płonął ogień. To z mojego powodu, stwierdziła, ponieważ wciąż czuła chłód i drżała na całym ciele. Poruszyła palcami u nóg i przesunęła dłońmi wzdłuż ciała.
Wzięła głęboki wdech, rada, że może nabrać do płuc więcej powietrza niż wtedy w powozie. W gardle czuła pulsowanie. Prawy kciuk zawinięty był grubym bandażem, zawiązanym na nadgarstku.
Zabity. Martwy. Odszedł z całą swoją urodą. Przypomniała sobie krew na bruku, na swojej halce i jego włosach.
Wydawało jej się, że w wątłym świetle księżyca słyszy głośne bicie swojego serca.
Czy przez niego będzie skończona?
Pewnie tak, skoro jej siostra nie przyszła, aby opowiedzieć jej całą historię. Z pewnością nakazano Marii trzymać się z daleka. Jej pokojówkę Milly z kolei odesłano do rodziny w Kent na dłuższy urlop – aby otrząsnęła się z szoku, wyjaśnił ojciec, gdy się przebudziła. Florentia jednak dostrzegła w jego oczach o wiele więcej.
W jej głowie znowu rozległo się ujadanie psów. Usłyszała także głos porywacza – szorstki i pewny siebie. Roześmiał się, kiedy uderzyła go torbą z książkami.
Mimowolnie zastanowiła się, gdzie go pochowają, i przypomniała sobie, że służący podniósł go z ziemi łagodnie i ostrożnie.
Cieszyła się z tego. Naprawdę. Była również rada, że wróciła bezpiecznie do domu i pozostały jej po nim jedynie wspomnienia. Jego jasnozielone oczy, dołeczek w brodzie, krótko ostrzyżone włosy, dwie równoległe blizny na czaszce. Surdut pachnący wełną i nieperfumowanym mydłem…
Odrzuciła od siebie te myśli. Tym porwaniem zniszczył ją, odebrał jej przyszłość i sprawił, że na jej życie padł cień hańby.
Wciąż piekły ją głębokie zadrapania na ramionach i pomimo długiej kąpieli w wodzie z dodatkiem olejku lawendowego, czuła zapach mięty. Doskonale pamiętała łagodny dotyk jego palców, kiedy nacierał jej szyję maścią.
Zginął z powodu własnej głupoty i spotkała go zasłużona kara, a jednak miała poczucie ogromnej straty.
Naraz rozległo się pukanie do drzwi i weszła jej siostra w nocnej koszuli.
– Mogę, Floro? Papa mówił, że śpisz i mam ci nie przeszkadzać aż do rana… Milly odesłano do domu… Była tak przerażona, że myśleliśmy, że nigdy już nie wrócisz. Ale nam napędziłaś strachu!
Potok słów z ust siostry wydał się Florentii kojący.
– Mama mówi, że być może będziemy musieli wyjechać na jakiś czas z Londynu do Albany. Czy on cię skrzywdził? Ten człowiek, który cię porwał z Mount Street? Krążą plotki, że papa zastrzelił go gdzieś w drodze na północ.
Flora szybko usiadła, gdyż ponownie poczuła mdłości, które na szczęście szybko minęły.
Poczuła na dłoni dotyk ciepłych palców Marii, gdy siostra ostrożnie usadowiła się obok niej na łóżku.
– Teraz jesteś bezpieczna, a ten człowiek nigdy więcej nic ci nie zrobi. Tak obiecał papa. Przynajmniej możemy wrócić do domu. Londyn jest taki męczący i tak trudno się tu odnaleźć.
Siostry nieprzystosowane, przypomniała sobie nagle Flora uwagę, którą podsłuchała podczas ich pierwszego wieczorku tanecznego. Powiedziała tak jedna z grupy pięknych dziewcząt, a pozostałe się roześmiały.
Być może tu, w Londynie, stanowiły osobliwość – dwie córki zubożałego earla, który nie znał zbyt towarzystwa i jego oczekiwań.
Zadra w sercu sprawiła, że nabrały dystansu i utraciły wiele ze swej ufności. Teraz jednak odrzuciła te myśli i zamrugała szybko, aby powstrzymać łzy, które napłynęły do jej oczu.
– Słyszałam, jak mama płacze. Papa z nią rozmawiał, a ona zapytała, czy ciąży na nas jakaś klątwa.
– I co odpowiedział ojciec? – Flora znieruchomiała po słowach Marii.
– Że tylko ludzie słabi tak mogą pomyśleć i że prawdziwą tragedią byłoby, gdybyśmy cię nie znaleźli. Mówił też, że tam, gdzie jest życie, jest i nadzieja.
Życie. Oddech. Ciepło. Nie ma już jednak nadziei dla nieznajomego, którego krew spłynęła na bruk…
– Papa mówił też, że może w ogóle nie powinniśmy byli przyjeżdżać do Londynu. Ludzie są tu niemili i fałszywi… Sama słyszałam, że czasem się z nas śmieją. Może nie jesteśmy tacy modni i interesujący jak inni? Tytuł papy robi tu jakieś wrażenie, ale sądzę, że wszyscy wiedzą, że nie stoi za tym żaden wielki majątek.
Flora zmusiła się do opanowania.
– Nie zmienimy tego, kim jesteśmy.
– Wystarczy – odparła siostra, zaciskając dłoń.
Był to ich stary zwyczaj: trzymały się za ręce, udzielając sobie wsparcia. To zbliżało je do siebie i dodawało im siły. Dzielił ich z Marią tylko jeden rok i zawsze były sobie bliskie.
Florentia starała się zebrać w sobie i uwolnić od melancholii; czuła jednak, że coś w niej zostało nieodwracalnie zniszczone. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek uda jej się uwolnić od tego smutku, którego przyczyny sama do końca nie rozumiała.
Następnego poranka ojciec wezwał ją do biblioteki. Po bezsennej nocy sprawiał wrażenie tak samo zmęczonego jak ona.
– Pomyślałem, że powinniśmy spróbować przypomnieć sobie dokładnie wydarzenia wczorajszego dnia, moja droga, na wypadek gdybyśmy musieli wrócić do niego w przyszłości.
– W przyszłości?
– A jeśli uczynił cię brzemie…
Flora nie pozwoliła mu dokończyć.
– To nie tak, papo. On nie… – Urwała. – Sądzę, że wziął mnie za kogoś zupełnie innego. Za jakąś kobietę, która musiała być wywieziona na północ, bo miała kłopoty. Nawet mnie nie dotykał.
Na twarzy ojca odmalował się wyraz ulgi.
– Ale twoja suknia… i te zadrapania?
– Zwymiotowałam i próbowałam sprać plamy wodą, a on zdjął ze mnie suknię, gdy nie mogłam oddychać. A przedtem próbowałam mu uciec i biegłam przez las… To gałęzie mnie podrapały.
– Ależ z niego potwór!
– Myślałam, że już nie żyje… Chcesz powiedzieć, że jest inaczej?
Ojciec uniósł ręce.
– Jestem pewien, że nie żyje, ale nie zostaniemy w Londynie, żeby się tego dowiedzieć. Kazałem zamknąć dom w mieście i przygotować wszystko na nasz powrót do Kent. Wyjeżdżamy w piątek.
Albany Manor. Dwa dni drogi stąd. Florę zalała fala wdzięczności.
– Jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć – odezwał się łagodnie ojciec. – Cały Londyn mówi już o twoim porwaniu. Niedaleko Mount Street byli ludzie, którzy nie zachowali dyskrecji, a i Milly nie trzymała języka na wodzy.
– Rozumiem.
– Czy aby na pewno, moja droga? Teraz żaden dżentelmen w Londynie nie zaproponuje ci małżeństwa. Nasze nazwisko zostało zamieszane w głośny skandal i wątpię, czy uda nam się po tym odzyskać reputację. Może gdybym dysponował większym kapitałem… Na razie sądzę, że wyjazd będzie najlepszą formą obrony. Twoja matka uważa tak samo. Timothy Calderwood przysłał wiadomość, że nie będzie mógł więcej cię odwiedzać, ale jest mu przykro z powodu twojego nieszczęścia.
Florę ogarnął smutek. Lubiła towarzystwo Timothy’ego, jego śmiech i wspólne rozmowy. Kiedy kilka dni temu tańczyła z nim na balu u Rushtonów, szepnął jej do ucha, że chciałby poznać ją bliżej, a ona uśmiechnęła się w odpowiedzi. Dobry, porządny człowiek. Pierwszy, przy którym poczuła się wyjątkowa.
Ojciec uniósł brwi.
– Czy ten porywacz powiedział ci, kim jest?
– Nie.
Florentia zastanawiała się, czy powinna wspomnieć nazwisko Acacii Kensington i mężczyznę imieniem Thomas. Postanowiła tego nie robić, sądząc, że jeśli porywacz nadal żyje i zostanie zidentyfikowany, to stan zdrowia nie pozwoli mu na obronę przed sądem.
– Jestem pewna, że wziął mnie za kogoś innego i zorientował się, że popełnił błąd dopiero wtedy, kiedy się pojawiłeś i strzeliłeś do niego.
– I możesz być pewna, że zrobiłbym to jeszcze raz, bo nie mam pojęcia, jak się z tego otrząśniesz.
– Siłą charakteru, papo.
Na te słowa ojciec zaśmiał się bez cienia wesołości w głosie.
– Gdyby Bryson był z nami… – zaczął i urwał, zrozumiawszy, co właśnie powiedział.
Piękny, mądry i dowcipny brat Florentii o złotych włosach i błękitnych oczach. Spoiwo rodziny, która po jego śmierci rozsypała się na kawałki. Syn. Jedyny dziedzic tytułu i majątku. Bliźniaczy brat Florentii.
Od dawna nie wymawiano jego imienia na głos, choć jego cichą obecność czuli każdego dnia.
– Nie uważam już, że wina leży po twojej stronie, Floro, i jest mi przykro, że kiedyś to zasugerowałem. – Flora słyszała już te słowa. – Wyjdziemy z tego. Obiecuję, że to się wkrótce skończy.
Nie skończy się. Dobrze to wiedziała.
Siłą woli opanowała mdłości. Nie była w stanie nic jeść i chociaż czuła głód, nie mogła przełknąć ani kęsa. Może naprawdę miesza jej się w głowie i traci zmysły. Zakończenie procesu, który rozpoczął się wówczas, gdy siedziała tu z umierającym bratem w ramionach, a ubrania ich obojga pochlapane były krwią.
Jej wina. Jej wyzwanie. Jej nieroztropność.
Na tę myśl zaczęła drżeć na całym ciele.
– Czy mam zawołać mamę, Floro?
– Nie. – Pokręciła głową i wspomnienie znikło.
Pieczenie i pulsowanie w miejscu, gdzie obojczyk zbliżał się do gardła, nieco zelżało. Tommy był tuż obok.
– Masz, weź to. Pomoże ci.
Gorzkie jak migdały. James skrzywił się, ale po chwili poczuł się, jakby latał, jakby ziemia była daleko pod nim, a on wznosił się ponad chmury.
Podobało mu się to uczucie wolności, choć z każdym uderzeniem serca odczuwał pulsowanie w głowie i mrużył oczy przed światłem.
– Co się stało?
– Postrzelili cię. – Kuzyn nachylił się niżej z ponurą miną. – Porwałeś nie tę kobietę, Winter.
Czerwona suknia. Psy. Astma. Wszystko powróciło we fragmentach.
– Czy ona jest bezpieczna? Ta dziewczyna, którą porwałem?
Usłyszał przekleństwo i kuzyn odchylił się na moment, po czym powiedział:
– Nic jej nie jest. To o ciebie się martwimy.
– Nie… Przecież… nie umrę… – odrzekł z trudem.
– Tego nie można wykluczyć, skoro straciłeś tyle krwi!
– Muszę… przeprosić…
– Na litość boską, jej ojciec strzelił do ciebie. Koniec, kropka.
– Zasłużyłem… na to… – odparł ciężko i ponownie zemdlał.
Albany Manor, Kent, kwiecień 1816
– Pojedź ze mną do Londynu, Floro. Jestem zmęczona twoimi ciągłymi wymówkami. Ten skandal sprzed lat to już stara sprawa, nikt nie będzie o tym pamiętał, obiecuję. O wiele gorsze rzeczy zaprzątają teraz uwagę ludzi.
Zawsze trudno było odmówić Marii, pomyślała Florentia, kończąc malowanie obrazu przedstawiającego słabo oświetlone twarze trzech mężczyzn przy stole jadalnym.
– Roy też tam będzie, razem ze swoją matką. Na każdym przyjęciu będą nas otaczali ludzie. Obiecuję, że nie będzie tak jak poprzednio.
Poprzednio, powtórzyła w myślach.
Trzy lata temu Florentia w końcu zdecydowała się wrócić do życia towarzyskiego i to skończyło się katastrofą. Nikt nie chciał z nią rozmawiać, choć trzeba przyznać, że Timothy Calderwood próbował, zanim nie odciągnęła go świeżo poślubiona żona. To wspomnienie bolało. Czuła się jak wyrzutek i nawet ślub Marii z jednym z ulubieńców socjety, lordem Warrenden, nie złagodził jej niechęci do spotkań towarzyskich.
Flora zdjęła fartuch i zawiesiła go na sztaludze.
– Aby mnie przekonać, musiałabyś mi obiecać, że w każdej chwili będę mogła bez dyskusji wrócić do Albany.
Maria uśmiechnęła się.
– Chciałabym tylko, żebyś sama się przekonała, że niepotrzebnie się martwisz. Przecież nie możesz pozwolić, aby ten wykolejeniec na zawsze zrujnował ci życie. Jakiś nieznajomy, który nigdy nie został ukarany za swój koszmarny postępek i który prawdopodobnie od dawna nie żyje! Musisz wrócić do świata i znaleźć kogoś, tak jak ja. Roy to moje szczęście i błogosławieństwo.
Na twarzy siostry pojawiło się owo charakterystyczne rozmarzenie – radość zakochanej kobiety.
Odłożywszy farby do szklanych pojemników, Flora wytarła sztalugę terpentyną. Nie potrafiła pracować w bałaganie i nie znosiła czegokolwiek marnować. Farba w kolorze ochry połączyła się z kobaltowym błękitem, tworząc na szmatce brązowawą zieleń.
Już od ponad roku Flora co dwa tygodnie wysyłała do poleconego przez Roya agenta w Londynie nowy portret. Pan Albert Ward nieustannie namawiał ją do odwiedzin w mieście i spotkania z jego prywatnymi klientami, którzy pragnęli, aby to właśnie ona namalowała ich portrety.
Właśnie ona…? – Nie do końca, pomyślała Flora, marszcząc brwi.
Pan Frederick Rutherford robił furorę w świecie sztuki swoimi nastrojowymi portretami utrzymanymi w ciemnych barwach, a jego reputacja rosła tak szybko jak lista potencjalnych klientów. Młody mężczyzna ze wspaniałymi widokami na przyszłość – gdyby tylko zechciał pokazać się w towarzystwie!
Sensacja. Tajemnica. Geniusz, który nieoczekiwanie objawił się na londyńskiej scenie artystycznej.
Pan Ward coraz częściej nalegał w listach na spotkanie twarzą w twarz. Pragnął zrozumieć, jakim człowiekiem jest Rutherford, co ukształtowało jego wyczucie stylu i sprawiło, że potrafił tak wspaniale zinterpretować w swoich pracach uczucia portretowanych osób. Brak nadziei. Poczucie straty. Rozpacz. Miłość. Namiętność. Nieuczciwość. Doskonale oddawał na płótnie wszystkie odcienie ludzkich emocji.
List Warda pełen był egzaltowanych superlatywów. Agent dostrzegł w jej obrazach wiele cech, o których nie miała pojęcia, a mimo to jej milczenie zdawało się pobudzać go do kolejnych, coraz gorętszych obietnic.
Jego temperament był niepokojący i Flora często wątpiła, czy cały ten podstęp wart jest kontynuowania. Ze względu jednak na przeszłość była niejako zmuszona znaleźć zajęcie niezwiązane z rodziną i dziećmi. A ona uwielbiała malować. Skoro jej życie nie mogło potoczyć się w kierunku, którego dla siebie pragnęła, postanowiła przynajmniej, że nie pozwoli sobie niczego narzucić.
Mogło być gorzej, ponieważ zarabiane przez nią pieniądze uzupełniały lukę w rodzinnym budżecie, a posiadłość Albany Manor mogła być dziedziczona jedynie w linii męskiej, co oznaczało, że bez męskiego potomka przejdzie w ręce najstarszego syna jej stryja, o czym kuzyn Christopher przypominał im przy każdej wizycie.
Flora zastanawiała się, czy nie wysłać na spotkanie z panem Wardem swojego najmłodszego kuzyna Stevena, poinstruowawszy go uprzednio, jak ma się zachowywać i co mówić. Wiedziała jednak, że Steven, pomimo licznych zalet, jest gadułą. Fakt, że udało jej się zwieść jednego ze sławnych krytyków sztuki, stanowił zbyt atrakcyjny temat do plotek, a Flora była przekonana, że jej rodzice nie byli gotowi na kolejny skandal.
Miała więc związane ręce. Poza tym w jej głowie zaczął powstawać nowy plan. Mogłaby sama pojechać do Londynu. Młody, nieco zniewieściały artysta nie wzbudziłby większych podejrzeń, a gdyby jeszcze doskwierałby mu kaszel i miał skłonność do migren, być może nie musiałaby zabawić tam zbyt długo.
Krótka wizyta wystarczyłaby, aby utrzymać sprawy pod kontrolą, a ponieważ ojciec miewał częste napady depresji, podczas których matka nie odchodziła od jego łoża, miałaby pełną wolność poruszania się.
Siostra mogłaby jej pomóc, ponieważ od początku była wtajemniczona w mistyfikację.
– Jeśli zgodzę się na wyjazd do Londynu, Mario, to nie chciałabym uczestniczyć w żadnych dużych zgromadzeniach. Mogę pójść tylko na jakieś kameralne spotkanie.
– W takim razie zaczniemy od podwieczorku. Ciche, kulturalne spotkanie, na przykład u lady Tessy Goodridge, a potem przedstawienie w Haymarket.
Flora rozpuściła włosy i potrząsnęła głową. Kiedy malowała, zawsze upinała je w duży, kok za pomocą dwóch ceramicznych spinek, które dostała od siostry.
Nazywała je swoimi talizmanami, jako że po otrzymaniu ich wszystko zaczęło zmieniać się na lepsze. Być może jest to nadinterpretacja, pomyślała z uśmiechem – stała się bowiem z wyboru osobą ekscentryczną i przesądną. Od sześciu lat żyła w izolacji w Albany Manor – z wyjątkiem jednej wizyty w Londynie rzadko opuszczała rodową siedzibę Hale-Burtonów, która zapewniała jej spokój i samotność.
Kiedyś lubiła ludzi. Teraz po prostu ją przerażali. Nie potrafiła ich zrozumieć ani zinterpretować ich zachowania. Portrety wysyłane do pana Warda były inspirowane rysunkami z albumów z bogatej biblioteki w Albany. Wymyślała je, zmieniała lub kopiowała.
Oprócz jednego…
Tyle spraw wykraczało obecnie poza jej poczucie bezpieczeństwa. Pragnęła się zmienić, lecz nie wiedziała, od czego zacząć.
– Wybierzemy się do krawcowej w Bromley, Floro. Uszyje ci kilka sukien, jest tak samo utalentowana jak te kosztowne modistes w Paryżu. Podobno wszystkie panie, które zamawiają u niej suknie, są zachwycone.
Słuchając planów Marii, Flora zdała sobie sprawę, że zgodziła się na coś niebywałego. Wygląd zewnętrzny był tak istotny w Londynie, że dawna obawa, że nie jest wystarczająco elegancka, powróciła z całą mocą.
– Nie chcę nic wymyślnego, Mario, i na pewno nie będę nosiła jaskrawych kolorów.
Poprzednim razem matka uparła się na okropnie krzykliwe suknie, w ogóle nie pasujące do ich typu urody. Od czasu porwania Flora nie włożyła nic czerwonego.
– Roy woli mnie w pastelach – mówiła właśnie siostra, na co Florze dreszcz przebiegł po plecach. Kobiety z towarzystwa miały tak mało do powiedzenia. Były niemymi, pięknymi przedmiotami, bezsilnymi i wymagającymi opieki. Cóż, malarstwo obudziło w niej moc i wiedziała, że nigdy nie wyrzeknie jej się z własnej woli.
– Muszę też odwiedzić pana Warda w południowym Londynie.
Maria milczała ze ściągniętymi brwiami.
– On myśli że jesteś mężczyzną, Florentio. Jak chcesz się z nim spotkać?
– Spotkanie będzie krótkie, a ja będę przebrana za Fredericka Rutherforda.
– Nie sądzę, żeby to się udało. To byłoby… skandaliczne.
Flora roześmiała się.
– Podobno jestem ekspertką w tej dziedzinie, więc bez trudu dam sobie radę. Włożę ubrania i buty Brysona. Pasują na mnie.
– A co z twoimi włosami? Pan Ward nie uzna ich za chłopięce.
– Peruka i kapelusz wystarczą. Mogę też przykleić sobie wąsy i wypchać policzki papierem, żeby zmienić kształt twarzy. To sprawi również, że będę inaczej mówić.
– Mój Boże, Florentio…! – Maria nie kryła zdumienia. – Obmyślałaś ten podstęp już od jakiegoś czasu, prawda?
– Aktorstwo jest taką samą sztuką udawania jak malarstwo. Sądzę, że wymaga przede wszystkim pewności siebie.
– I naprawdę wyobrażasz sobie, że mogłabyś zagrać kogoś takiego?
– Tak. – Flora uśmiechnęła się na widok niedowierzania na twarzy siostry. – Ćwiczyłam to, Mario. Chodzenie, mówienie, siedzenie. Jestem pewna, że potrafię być więcej niż przekonująca.
– A co ze służbą u Warrendenów? Jestem pewna, że zauważą, że jesteś raz dziewczyną, a raz chłopakiem, i Bóg jeden wie, komu mogą o tym powiedzieć. Jeśli to prawda, co mówią o wymianie plotek pomiędzy dużymi domami, to cały Londyn pozna twoją prawdziwą tożsamość, zanim jeszcze dotrzemy na pierwsze przyjęcie.
– Może w takim razie pojadę do Londynu już jako Frederick Rutherford. Służba Warrendenów mnie nie zna i w ogóle nie trzeba będzie kupować dla mnie nowych sukien i butów. Nawet nie będę musiała zabierać pokojówki. Przyjadę po prostu jako pan Rutherford i wyjadę jako on bez zbędnych pytań.
– Nie wierzę, że o tym rozmawiamy, Florentio. Chyba nie mówisz poważnie.
– Wręcz przeciwnie, Mario. Nie mam ochoty wracać do towarzystwa, ale muszę nadal sprzedawać moje obrazy. Mogłabym oczywiście sama pojechać do miasta w przebraniu, ale…
– Nie. Jeśli masz zamiar popełnić to głupstwo, to chcę być z tobą i mieć pewność, że jesteś bezpieczna.
– Dziękuję.
– Nie mam innego wyjścia, ale chcę ci powiedzieć, że to zły i niebezpieczny pomysł.
– Wiem, że dam sobie radę, Mario. Pamiętasz nasze przedstawienia z dzieciństwa? Zawsze mówiłaś, że świetnie odgrywam swoje role.
– To było udawanie.
– Tak jak teraz. Dokładnie tak samo.
– Jeśli wpadniesz…
– Nie wpadnę. Obiecuję – nie dała jej dokończyć Flora.
– Mój Boże, nie mogę uwierzyć, że w ogóle się nad tym zastanawiam. Nie wierzę, że mnie namówiłaś.
– Spróbuj, Mario. Zrób to dla mnie.
– Dobrze. Narysuj mi, jak ma wyglądać ta peruka. Pojadę do perukarza i powiem, że jest potrzebna do przedstawienia na Boże Narodzenie. Czy wybrałaś już kolor włosów?
– Czarny.
Flora była zaskoczona pewnością, z jaką to powiedziała. Potrafiła naśladować Brysona, ponieważ tak dobrze go znała – jego nawyki, postawę, sposób mówienia i chodzenia. Mieli takie same złotawe włosy, potrzebowała więc czegoś zupełnie odmiennego.
– I będę też potrzebowała specjalnych butów, żeby dodać sobie wzrostu. Już takie widziałam takie, więc nie powinno to być trudne.
Maria jęknęła.
– Nie mogę uwierzyć, że planujemy tę farsę, Florentio. Boże, jeśli nas zdemaskują…
– To się nigdy nie stanie.
– Dobrze, ale przynajmniej Roy musi o tym wiedzieć. Nie będę go okłamywać.
Tego samego popołudnia Flora poszła nad strumień, położony wśród kwitnących krzewów. Powietrze wypełniał szum wiatru, śpiew ptaków i zapowiedź wiosennego ciepła.
Od czasu gdy powróciła z Londynu w atmosferze skandalu, zawsze przychodziła tutaj na rozmyślania.
Zagajnik przypominał jej nieco lasy wzdłuż traktu północnego, przez które uciekała od tamtego mężczyzny.
Od swojego porywacza.
Tak właśnie go nazywała i tylko tutaj pozwalała mu pojawiać się w swoich myślach równie zdecydowanie, jak odpychała wspomnienie o nim wszędzie indziej.
Najlepiej pamiętała jego uśmiech, trochę niesymetryczny i bardzo szczery. Miał też dołek w brodzie – szczegół, o którym przypomniała sobie dopiero, gdy zaczęła malować z pamięci jego portret.
Piękny. Tak o nim wówczas myślała i nie zmieniła zdania. Miał włosy we wszystkich odcieniach brązu, od rdzawego poprzez kasztan aż do złota.
Zastanawiała się, dlaczego nadal pamięta go tak dokładnie, chociaż znała odpowiedź. Zginął z powodu własnej pomyłki, lecz mimo to… Był jak męczennik, który umarł za nieznaną sprawę, a jego krew spłynęła ciemnoczerwonymi strugami po zakurzonym dziedzińcu gospody. Malując jego portret, użyła szczególnego odcienia dla zaznaczenia konturów, a teraz, kiedy był gotowy, kolor ów stał się częścią jego osoby – jego siłą i słabością zarazem.
Potem ostrożnie zapakowała obraz w tkaninę i schowała na samym dnie wielkiej szafy. Często jednak po niego sięgała i spoglądała na porywacza. Unosiła materiał i przesuwała palcem po jego policzku, wzdłuż nosa i podbródka z dołeczkiem.
Ta łagodna pieszczota poprawiała jej samopoczucie. Była to uwaga, której nie poświęciła mu za życia, nawet gdy uratował ją przed psami i owinął surdutem, aby osłonić przed chłodem.
Kontrasty. To było najgorsze. Różnica pomiędzy troską a jej brakiem.
Porywacz zmienił ją w osobę pełną obaw i nadmiernie przywiązaną do szczegółów. Przedtem wierzyła w życie, teraz się go bała. Czasami, siedząc tak w swoim zagajniku, zastanawiała się, dlaczego chwyciła za pędzel dopiero wtedy, gdy zrujnowana powróciła z Londynu.
Dostrzegłszy żółtą farbę na paznokciu zdrapała ją kciukiem; drobinki spadły na mokry liść, barwiąc go na żółto. Przechyliła go ostrożnie i kolor spłynął na ziemię, gdzie wkrótce zniknął.
Tak jak on.
Czasami wyobrażała sobie, że porywacz nadal żyje, okaleczony i wściekły, odizolowany od świata tak samo jak ona, obawiając się bycia widzianym. Czy miałby teraz żonę? Czy znalazłby kobietę, która potrafiłaby uważnie wysłuchać tej historii, a potem pogładzić go pocieszająco po policzku, tak jak ona gładziła jego portret? Uznać to za zwyczajny błąd, wart co najwyżej wyśmiania.
Ich drogi się skrzyżowały.
Jego czekała śmierć, a ją zmiana w życiu. Od tamtego czasu wszystko potoczyło się dalej. Ojciec zaczął chorować, matka zaczęła odgrywać rolę jego pielęgniarki, Maria znalazła idealnego męża, którego kochała.
Tylko ona utknęła, znalazła się w stanie całkowitej stagnacji.
Kłopot polegał oczywiście na poczuciu beznadziei po tym wszystkim, co się stało. Ze skandalem poradziłaby sobie łatwo. To smutek podciął jej skrzydła.
Wzięła do ręki patyk i zaczęła rysować kreski na ziemi. Sześć kresek jak sześć lat. Potem ozdobiła każdą dwunastoma kółkami, oznaczającymi miesiące. Siedemdziesiąt dwa kółka. Jedna czwarta jej życia.
Pragnęła znowu się uśmiechać, śmiać się i tańczyć. Chciała nosić ładne suknie i biżuterię i uczestniczyć w długich kolacjach przy świecach – ale nie potrafiła zdobyć się na ten pierwszy krok w świat.
Jej trudności z oddychaniem pogłębiły się. Zimą zdarzało jej się rzęzić i chwytać powietrze jak ryba, jeżeli spacerowała dłużej, niż powinna.
Czasami zastanawiała się, czy to nie wpływa na jej sprawność umysłową. Szybko jednak odepchnęła tę myśl, skupiając się ponownie na Fredericku Rutherfordzie.
Wstała ostrożnie i przedefilowała przez zagajnik z wysoko uniesioną głową i sztywnymi ramionami. Potem zawróciła, tym razem trzymając w dłoni patyk udający laskę.
Ekwipunek dżentelmena. Lepiej. Tak jak trzeba. Tyle elementów składało się na męskość. Krok. Głos. Arogancja. Pewność siebie.
Ruszyła szybciej, jakby była kimś ważnym, kto nie może pozwolić sobie na zmarnowanie choćby sekundy. Londyńscy bywalcy wiedzieli, dokąd zmierzają. Nie wahali się. Zachowywali się tak, jakby wszyscy pragnęli poznać ich samych oraz ich poglądy. Był to pewien rodzaj wolności.
Wydłużywszy, krok nie przestawała ćwiczyć, przez cały czas poprawiając gestykulację, aby osoba, którą miała się stać, była prawdziwsza.
Potrafi to zrobić. Schowa oczy za okularami, a wąsy ukryją jej usta. Wysoko zawiązany fular dopełni dzieła. Na strychu leżała laska jej dziadka z drzewna orzechowego ze srebrną gałką – kolejny rekwizyt, który odwróci uwagę od niej samej.
Pomału zaczęła widzieć wszystko w detalach: perukę, ubranie i podwyższone buty, które sięgną jej aż do kolan.
Tak jak obraz utworzony przez kolejne warstwy farby, nadające mu treść i strukturę, przyciągające wzrok, odnajdujące esencję, budujące iluzję.
Tytuł oryginału
Ruined by the Reckless Viscount
Pierwsze wydanie
Harlequin Mills & Boon Ltd, 2017
Redaktor serii
Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne
Dominik Osuch
© 2017 by Sophia James
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327642387
Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.