46,00 zł
Przełomowe czasy, tajemniczy skarb, nieustraszona kobieta Turyngia, XVIII wiek Ojciec Klary, wędrowny aptekarz Martin, znika bez śladu, a rok później ten sam los spotyka jego najstarszego syna. Pozostawiona bez środków do życia rodzina znajduje się w krytycznej sytuacji. Klara postanawia więc wyruszyć do stolicy księstwa, żeby prosić władcę o pomoc. Chce pójść w ślady ojca i utrzymać bliskich, działając jako wędrowna aptekarka. Droga jest jednak trudna i niebezpieczna, a największe zagrożenie czyha ze strony krewnego. Stryj Alois usilnie pragnie wejść w posiadanie skarbu, który rzekomo ukrył ojciec Klary. Dziewczyna na szczęście nie jest sama – gdy zostaje oskarżona o czary, może liczyć na wsparcie przyjaciółki Marthy. Poza tym czuwa nad nią także Tobias, w którym kobieta budzi nie tylko niekłamany podziw… Nowa seria porywających powieści historycznych lubianego duetu!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 633
Original Title: Die Liebe der Wanderapothekerin
Copyright © 2017 by Knaur Verlag. An imprint of Verlagsgruppe Droemer
Knaur GmbH & Co. KG, Munich
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Barbara Niedźwiecka
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-8230-318-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2022
Dwóch ludzi rozpaliło ognisko pod koroną potężnego dębu i ogrzewało się przy gorejących płomieniach. Obaj mieli na sobie ciemne kaftany sięgające do łydek i skórzane spodnie do kolan. Rozpięli wierzchnie odzienie. Pod spodem każdy z nich nosił zgrzebną lnianą koszulę, a na szyi chustkę w niebieski wzorek. Na ich nogach, odzianych w szare pończochy, tkwiły solidne buty. Obok jednego mężczyzny leżał na ziemi czarny tricorne1, a obok drugiego – szary filcowy kapelusz z szerokim rondem. Obaj byli w średnim wieku, ale wciąż mieli dość siły, by iść przez wiele mil, niosąc na plecach ciężkie krosna2 wyładowane towarem. Owe krosna stały teraz kilka kroków dalej, przywiązane na wszelki wypadek postronkami do drzew.
Niższy z mężczyzn trzymał nad płomieniami patyk owinięty surowym ciastem, jego towarzysz zaś przypiekał solidny kawałek peklowanego mięsa.
– Nie patrz na mnie z takim wyrzutem, Martinie! – powiedział. – Mięso dostałem od wieśniaczki w zamian za odrobinę końskiej maści.
Martin Schneidt pokręcił głową i rzekł z lekką przyganą w głosie:
– To przecież ładny, chudy kawałek, Alois. Wieśniaczka nie dałaby ci takiego za ociupinkę maści – odparł.
Jego rozmówca roześmiał się na te słowa.
– Wiesz co, bracie? Już nie przesadzaj z tą swoją oszczędnością. Idziemy przez świat, dźwigając na plecach krosna pełne towaru, potrzebujemy więc krzepy. Jak będziesz codziennie zagniatał mąkę z wodą i jadł tylko podpłomyki z patyka, zobaczysz, że w końcu zabraknie ci sił. Trzeba sobie czasem zafundować w gospodzie kawałek szynki i kufel piwa albo odrobinę wina.
Martin pokręcił głową z dezaprobatą.
– Mój podpłomyk to nie tylko mąka i woda. Jest w nim trochę tłuszczu i zioła, które dodają mu smaku. Nie rezygnuję też z piwa. Jutro, gdy dotrzemy do Gernsbach, a tym samym do końca naszej trasy, chętnie napiję się wina i uraczę solidną porcją potrawki w karczmie u Bollanda. Tak robię zresztą każdego roku.
Sprawdził, czy ciasto owinięte wokół patyka już się upiekło, i mówił dalej:
– Rad jestem, że się dziś spotkaliśmy, Alois, bo dzięki temu wiemy, że obaj pomyślnie pokonaliśmy nasze trasy. W zeszłym roku musiałem czekać na ciebie prawie dwa tygodnie i już się martwiłem z powodu Francuzów. Ich żołnierze wciąż przekraczają Ren i pustoszą całe połacie. Bałem się, że wpadłeś im w ręce.
– Ja też się cieszę, że znów jesteśmy razem – oznajmił Alois Schneidt. – Raźniej wędrować we dwóch. Miałem nadzieję, że spotkam się z tobą wcześniej, i przez ostatnie kilka dni podążałem nieco szybciej. Wreszcie możemy zamienić ze sobą kilka słów.
Martin spojrzał na swojego starszego brata ze zdumieniem.
– Chciałeś się ze mną spotkać? Ale dlaczego? Wiesz, że czekałbym na ciebie w gospodzie u Bollanda.
– Oczywiście! – odpowiedział Alois i rozejrzał się nerwowo. – Ale chciałem porozmawiać z tobą na osobności, a nie tam, gdzie inni mogliby nas podsłuchać.
– Jakbyśmy mieli sekrety, z którymi powinniśmy się kryć! – Martin zaśmiał się i ponownie sprawdził swój chlebek na patyku; ten był już gotowy, ale zbyt gorący, aby można go było od razu zjeść.
– Czyżbyś zapomniał, bracie, że ukrywamy przed światem naszą tajemnicę?! – zapytał ściszonym głosem Alois.
– Tajemnicę? Nie wiem, co masz na myśli.
– Zastanów się, Martinie, i przypomnij sobie! To było około dziewiętnastu lat temu. Nasz ojciec umarł, a my przejęliśmy jego trasę. Czy pamiętasz, jak dopadła nas burza i jak się przeraziliśmy, gdy piorun powalił drzewo, pod którym chcieliśmy się wtedy schronić?
Głos Aloisa brzmiał natarczywie. Mężczyzna zbliżył się do brata.
Martin otrząsnął się ze zgrozą.
– O tak! Pamiętam to aż za dobrze.
– W takim razie pamiętasz też następny poranek i złoty blask w korzeniach powalonego drzewa – odparł podekscytowany Alois.
– Wolałbym o tym nie myśleć – szepnął Martin, osłaniając się rękoma obronnym gestem.
Alois mówił dalej:
– Razem wtedy wydobyliśmy złoto i podzieliliśmy je między siebie. Na każdego przypadł mieszek większy niż głowa dziecka! Złoto było tak ciężkie, że ledwo mogliśmy je unieść.
Oczy mężczyzny rozjaśniły się na to wspomnienie. Usiłował objąć brata, ale ten się odsunął i trzykrotnie przeżegnał.
– To był diabelski skarb! Nie powinniśmy byli go dotykać.
– Złoto to złoto. Nie należy ani do diabła, ani do Boga! – odpowiedział szorstko Alois. – W każdym razie wtedy było nasze.
– Nie powinniśmy byli go dotykać – powtórzył Martin i się wzdrygnął. – To złoto jest przeklęte! Sam tego doświadczyłeś. Kilka dni po naszym powrocie do domu twoja poczciwa żona urodziła martwe dziecko i wkrótce potem zmarła. A zimą złamałeś nogę i gdy przyszła wiosna, nie mogłeś ruszyć w trasę…
– Nie przesadzaj! – przerwał bratu Alois. – Moja żona i tak by umarła, a ja i tak złamałbym nogę. Dzięki temu złotu nie musiałem iść na żebry. Tyle że ten przeklęty Lombardczyk, któremu je sprzedałem, wykiwał mnie i za mało zapłacił. Wciąż jestem z tego powodu zły na siebie, ale po raz drugi mi się to nie przydarzy.
Martin zaśmiał się głośno.
– Nie będzie drugiego razu, bracie! A może myślisz, że ponownie znajdziemy skarb w korzeniach dębu?
Alois zacisnął szczękę tak mocno, że aż zazgrzytał zębami. Wziął do ręki patyk z mięsem, który wcześniej dla wygody wbił w ziemię. Mięso było z jednej strony zwęglone.
– Cholera! – zaklął.
– Trzeba było myśleć o jedzeniu, a nie o tym przeklętym skarbie – zganił go Martin.
Ostrożnie skubał gorący podpłomyk, ale kilka razy z przyjemnością wciągnął do nosa zapach pieczonego mięsa.
Alois zauważył to i uśmiechnął się kpiąco.
– Mięsko oczywiście pachnie lepiej niż twój chlebek. Zdradzę ci też, że smakuje o niebo lepiej. Po co mielibyśmy się udręczać? Czy po to, aby pan farmaceuta jeszcze bardziej się wzbogacił naszym kosztem?
– Nie mów nic złego na pana Justa! To porządny człowiek. A poza tym ceny, po których sprzedaje nam wszystkie maści, esencje i olejki, są stałe. To od nas zależy, ile na nich zarobimy. Jeśli będziemy szastać pieniędzmi podczas naszej wędrówki, mniej przywieziemy do domu. Choćby mięso było nie wiem jak smaczne, to i tak nie trzeba go jeść codziennie, a woda ze źródła lepiej gasi pragnienie niż kiepskie piwo – powiedział Martin, któremu nie podobało się, że jego brat żyje ponad stan.
Alois się skrzywił.
– Nawet jeśli przywieziesz do domu talara lub dwa więcej, nie wzbogacisz się na tym.
– Po co mi bogactwo? Bóg obdarzył mnie wystarczająco hojnie – odparł Martin. – Mam zacną, zdrową żonę, która potrafi uprawiać zioła jak żadna inna, czwórkę udanych dzieci i dobrze zarabiam, a wszystko to bez tego przeklętego skarbu!
– Tak, tak! Gadaj sobie zdrów! – warknął Alois, którego zżerała zawiść.
Jego brat odnosił sukcesy we wszystkim, czego się tknął, jemu zaś los rzucał kłody pod nogi. W domu zostawił żonę, która pod jego nieobecność w ogóle nie dawała sobie rady z prowadzeniem małego gospodarstwa. Mieli tylko jedno dziecko – córkę Reglindę, która była w tym samym wieku co Klara Martina, ale w przeciwieństwie do kuzynki ponad wszystko uwielbiała leniuchowanie, podobnie zresztą jak jej matka.
Alois machnął ze złością ręką, odganiając ponure myśli.
– Zmienisz zdanie, gdy będziesz musiał wyposażyć czwórkę swoich dzieci! – mówił dalej. – Jak dopisze ci szczęście, twój Gerold ożeni się z córką jakiegoś wędrownego aptekarza, a Klara z synem! W przeciwnym razie będzie musiała pracować jako dniówkarka3, podobnie jak twoje młodsze dzieci. Mojej córce zamierzam znaleźć takiego męża, który nie będzie musiał przez całe lato targać po kraju ciężkich krosien. Tobias Just byłby dla niej w sam raz! Któregoś dnia pójdzie w ślady ojca, zostanie farmaceutą i będzie zarządzał kilkoma destylatorniami.
Martin się zaśmiał.
– Wysoko mierzysz dla swojej Reglindy! Dlaczego nie poszukasz dla niej od razu jakiegoś szlachetnego urzędnika z dworu w Rudolstadt?
– Może to zrobię! – odparował brat. – W dzisiejszych czasach za pieniądze można dostać wszystko.
– W takim razie powinieneś jak najszybciej zacząć oszczędzać, bo to jedyny sposób zdobycia pieniędzy. Skoro w rozliczeniu za końską maść bierzesz mięso i wino, nieprędko staniesz się bogaczem.
W głosie Martina oprócz gniewu na beztroskiego brata zabrzmiała kpina. On sam zawsze żył skromnie i zdołał odłożyć pieniądze na zakup kawałka ziemi. Jego żona z powodzeniem uprawiała zioła, które sprzedawała farmaceucie Justowi. Dzięki temu zarabiali więcej pieniędzy. Nie uważał się za bogacza, ale w jego wiosce niewielu posiadało majątek, który mógłby się równać z jego dorobkiem.
Alois też o tym wiedział i nie posiadał się ze złości, bo choć sprzedał złoto, był teraz w gorszej sytuacji niż brat. Przed laty przehandlował potajemnie swoją część skarbu Lombardczykowi, który jeździł po świecie, skupując metale szlachetne. Dopiero po jakimś czasie Alois zrozumiał, że został oszukany. Żałował, że nie zgłosił znaleziska ówczesnemu hrabiemu, a obecnie księciu Ludwikowi Fryderykowi. Musiałby co prawda zapłacić podatek, ale i tak w kieszeni zostałoby mu więcej, niż otrzymał od tego oszusta z Lombardii. Dawno już wydał pieniądze ze skarbu i zarabiał na życie jako wędrowny aptekarz.
Chociaż jego brat dorobił się czwórki dzieci, to i tak miał większe szanse na znalezienie majętnych mężów dla swoich dwóch córek niż on dla Reglindy. Skubiąc mięso, Alois zastanawiał się, jak poprowadzić rozmowę, aby odmienić swój los na lepsze.
– Kilka lat temu powiedziałeś, że wciąż masz swoją część skarbu.
Martin zamierzał właśnie włożyć do ust kolejny kęs podpłomyka, ale znieruchomiał w pół gestu i spojrzał na Aloisa ze zdumieniem.
– Na szczęście nie musiałem go ruszać. I tak dobrze mi się wiodło.
– Jeśli go nie potrzebujesz, możesz mi go dać, a przynajmniej część! – odparł Alois i wyciągnął rękę, jakby spodziewał się, że brat z miejsca położy mu na niej kilka złotych monet.
– Oszalałeś?! – zawołał ze zgorszeniem Martin. – Mówiłem ci, że to złoto jest przeklęte! Każdemu, kto zechce z niego skorzystać, przytrafi się nieszczęście. Pomyśl o swojej pierwszej żonie! Była o wiele pracowitsza i schludniejsza od Fieny. Dbała o wasze gospodarstwo i mieliście całkiem niezłe plony z pola. Dziś już tak nie jest. Poza tym Fiena powinna mieć baczenie na waszą córkę! Podobno cnota Reglindy nie jest już tak nieskalana, jak być powinna.
– Cofnij te słowa, Martinie! Reglinda z pewnością jest nie mniej cnotliwa niż twoja Klara. Za to góruje nad nią urodą i dlatego młodzi panowie, którzy jeżdżą po kraju, lubią na niej zawiesić wzrok. Z pewnością nie utraci lekkomyślnie swojej cnoty! – odpowiedział gniewnie Alois.
Ku jego irytacji w słowach Martina tkwiło ziarno prawdy. Sam się obawiał, że córka mogłaby w zamian za drobny prezent pójść w ustronne miejsce z którymś z dworzan z Rudolstadt, którzy od czasu do czasu polowali w okolicach ich wsi. Między innymi dlatego chciał ją jak najszybciej wydać za mąż. Na zięcia upatrzył sobie Tobiasa Justa, syna farmaceuty, którego wyroby roznosił wraz z bratem po świecie i sprzedawał ludziom. Ale żeby Rumold, ojciec Tobiasa, zaakceptował Reglindę jako synową, Alois musiałby ją zaopatrzyć w odpowiedni posag, a na to nie było go stać. To właśnie dlatego chciał spotkać brata tuż przed końcem wędrówki.
– Nie mówmy o naszych córkach, ale o skarbie, który wtedy znaleźliśmy – powiedział z naciskiem. – Skoro nie potrzebujesz swojego udziału, możesz mi oddać połowę.
– Nic z tego! To złoto jest przeklęte! Nikt nie powinien go dotykać.
Wyraz twarzy Martina jasno zdradzał, że mężczyzna nie ustąpi w tej kwestii.
– Jesteśmy braćmi i jeśli to konieczne, powinniśmy się wzajemnie wspierać – zaklinał go Alois.
– Jeśli będziesz potrzebował mąki, warzyw lub dodatkowej pary rąk przy jakiejś naprawie, chętnie pomogę. Ale złoto zostanie tam, gdzie jest!
– A gdzie jest? – zapytał Alois Schneidt głosem, w którym brzmiała chciwość.
– W bezpiecznym miejscu, które znam tylko ja.
– Tylko ty? Nie wierzę ci! Co by się z nim stało, gdybyś nie wrócił z trasy z powodu jakiejś choroby czy śmierci? – drążył dalej Alois.
– Tylko ja znam kryjówkę!
Chociaż głos brata brzmiał stanowczo, Alois wyczuł, że ten nie mówi mu całej prawdy.
– Musiałeś przecież zdradzić ją żonie.
– Nie chcę więcej słuchać o tym całym złocie! Jest już noc i chcę się wreszcie położyć.
Martin dołożył do ognia kilka kawałków drewna, a potem spojrzał na gwiazdy połyskujące między koronami drzew.
Alois zdał sobie sprawę, że tego wieczoru nie zdoła nic osiągnąć, i się poddał.
– Masz rację, bracie! Pójdę jeszcze napić się wody ze źródła, bo mięso było mocno słone.
– Trzeba było obmyć je przedtem z soli!
Martin, choć młodszy od brata i powolniejszy, zawsze starannie przemyśliwał to, co robił. Starszego irytowały jego pouczenia, głównie dlatego, że często trafiały w sedno.
Alois podszedł do pobliskiego źródła z twarzą wykrzywioną gniewem. Napił się i choć woda ugasiła jego pragnienie, w ustach został mu słony posmak.
– Lepszy byłby kufel piwa – warknął, wracając do ogniska.
Jego brat zrobił już sobie posłanie z gałęzi i liści i właśnie zdejmował kaftan, by użyć go jako koca.
– Dobranoc – powiedział, ułożywszy się na gałęziach.
– Dobranoc – odpowiedział ze złością Alois i przystąpił do zbierania liści i gałązek, żeby przygotować sobie legowisko, ale znalazł ich mniej, niż się spodziewał. Przeklął więc w myślach swojego brata, który go uprzedził. – Prawie nic mi nie zostawił! – mruknął pod nosem.
Martin przeszedł tego dnia długą trasę, dźwigając krosna na plecach, i dlatego był wyczerpany. W półśnie usłyszał głos brata, ale nie zrozumiał, co ten mówi, więc mozolnie podniósł głowę.
– Słyszałeś coś? Może niedźwiedzia? Albo rozbójników? A może to jacyś maruderzy?
Kiedy spali pod gołym niebem, musieli się wystrzegać tych wszystkich niebezpieczeństw.
Alois pokręcił głową.
– Nie, nic nie słyszałem. Śpij wreszcie!
– Może powinniśmy czuwać na zmianę? – zasugerował Martin.
– A co może nam grozić? Niedźwiedzi nie widziano w tym rejonie od kilkunastu lat. Zbójcy też nie mają odwagi zapuszczać się w te strony, bo od razu wiesza się tu wszelką hołotę! A Francuzi podróżują lepszymi drogami niż ta nędzna ścieżka przez las!
Alois Schneidt zaśmiał się krótko i też legł na posłaniu. W przeciwieństwie do brata nie zdjął kaftana, tylko okrył się stosem liści. Ponieważ jakiś korzeń uciskał go w plecy, przesunął się trochę. Było mu teraz wygodniej, ale sen go opuścił. Obsesyjnie myślał o skarbie znalezionym wiele lat temu. Sięgnął do sakiewki, wyjął ostatnią monetę, która mu pozostała z tego znaleziska. Spojrzał na nią w świetle niewielkiego ogniska. Wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiejsze monety. Nieco większa niż paznokieć jego małego palca, wykrzywiona na kształt małej miseczki, z jednej strony miała wytłoczony nieznany symbol.
Kiedy gładził monetę kciukiem, znów poczuł przypływ gniewu na wędrownego handlarza metalami szlachetnymi, który go oszukał. Ale teraz coś takiego by mu się nie przydarzyło. Był starszy i dużo bardziej doświadczony.
– Gdyby Martin oddał mi połowę swojego skarbu, obaj bylibyśmy bogaci.
Dźwięk jego własnego głosu sprawił, że się wzdrygnął.
Znał dobrze brata, wiedział, że ten potrafi być uparty. Ale pilnie potrzebował złota. Niestety, nie tylko dlatego, że chciał wydać za mąż córkę. Miał długi u kupców w Königsee, a nawet w Rudolstadt, ci zaś nalegali na szybką spłatę. Żeby wszystkich zaspokoić, musiałby w tym roku zarobić trzy razy tyle co zwykle. To było niemożliwe, nawet gdyby usilnie oszczędzał.
– Jutro znowu porozmawiam z Martinem. Musi ustąpić! W końcu to mój brat! Nie może dopuścić, bym wylądował za długi w więziennej wieży – ponownie wypowiedział swoje myśli na głos, patrząc w napięciu na legowisko Martina.
Jego brat spał jednak mocno. „Nic dziwnego – pomyślał z zazdrością Alois. – On nie ma na głowie takich zmartwień jak ja”.
Nastał ranek, a ich nie zaskoczył ani niedźwiedź, ani rabuś, ani francuski maruder. Ponieważ Alois Schneidt nie mógł zasnąć do późna w nocy, teraz wciąż jeszcze spał. Jego brat wstał, otrzepał się z liści i umył w strumieniu. Rozmyślał o swojej pracy wędrownego aptekarza i o corocznych wędrówkach z towarem. Wieczorem miał dojść do punktu końcowego swojej trasy. Myślami znalazł się przy rodzinie, do której spodziewał się dotrzeć najpóźniej za trzy tygodnie. Wcześniej on i Alois sprzedadzą resztkę leków na targowisku w Gernsbach, a potem ruszą w drogę do domu.
Martin Schneidt uśmiechnął się łagodnie, wyobrażając sobie żonę Johannę, która zapewne stoi o tej porze przy kuchni i gotuje polewkę. Jak zawsze pomaga jej Klara, natomiast Gerold karmi świnię i dwie kozy, a mała Liebgarda kury. Dziewięcioletni Albert pewnie znowu uciekł, aby przyglądać się robotnikom spieszącym do huty miedzi. Martin Schneidt zobaczył oczami wyobraźni całą piątkę tak wyraźnie, że westchnął tęsknie. Potem spojrzał na słońce, które znajdowało się już pół piędzi nad linią horyzontu. Stwierdził, że najwyższa pora budzić brata.
– Hej, Alois! Wstawaj! Inaczej przed nocą nie dotrzemy do Gernsbach i będziemy stali przed zamkniętą bramą. Chcesz się przecież napić wina w karczmie u Bollanda.
Alois usiadł i zmrużył oczy. Jego myśli wciąż krążyły wokół snu, w którym znalazł duży gliniany garnek pełen lśniących talarów. Teraz był rozczarowany, ponieważ pieniądze okazały się senną marą.
– Zdążymy na czas, zdążymy – odpowiedział kwaśno. Nagle przyszło mu do głowy, że nie powinien denerwować brata, jeśli zamierza go przekonać do swoich racji. – Oczywiście, że chcę wypić kubek wina, by uczcić to, że także w tym roku udało nam się z Bożą pomocą pokonać całą trasę.
– Ja też chętnie za to wypiję! – odpowiedział radośnie Martin. – Swoją drogą, w przyszłym roku będzie nas trzech. Zabiorę ze sobą Gerolda. Chłopak ma już osiemnaście lat i pora, by zaczął się przyuczać do zawodu wędrownego aptekarza.
– We dwóch zarobicie jeszcze więcej, bo razem uniesiecie więcej towaru niż ja sam – stwierdził zazdrośnie brat.
– Wystarczy znaleźć dobrego męża dla Reglindy – zasugerował Martin. – Wtedy mógłbyś wędrować razem z zięciem. Jego Książęca Wysokość z pewnością nada mu przywilej handlowy.
– Żaden z nas nie musiałby wędrować rok po roku w letnie upały i deszcze, gdybyś był trochę rozsądniejszy, Martinie – odpowiedział zapalczywie Alois. – Moglibyśmy zostać farmaceutami i inni chodziliby dla nas po świecie jako wędrowni aptekarze. Wystarczyłoby spieniężyć złoto, które trzymasz w ukryciu.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – zawołał Martin, śmiejąc się gorzko. – Rządca z Königsee na pewno by nas zapytał, skąd mamy pieniądze, aby zostać farmaceutami. Gdybyśmy się przyznali, że znaleźliśmy skarb, książę zażądałby swego udziału, tak samo pastor i rządca. Dla nas dwóch zostałoby niewiele i nadal musielibyśmy podróżować po kraju jako wędrowni aptekarze.
– Nie, jeśli zrobimy to sprytnie – zaoponował brat. – Nikt nie musi wiedzieć o skarbie. Po prostu sprzedamy złote miseczki w jakimś innym miejscu.
– Wtedy będziemy musieli zostawić udział tamtejszym władzom! Nie, bracie, moja część skarbu zostanie tam, gdzie jest. Widziałem, co ci się przytrafiło. Jako starszy z nas dwóch odziedziczyłeś dom i pole naszego ojca, a teraz pomimo skarbu posiadasz mniej niż ja. Powiadam ci, to złoto jest przeklęte! Twoja pierwsza żona zmarła tak samo jak wasz nowo narodzony syn. To by się nie stało, gdybyś nie wziął i nie wydał tego diabelskiego złota.
– To wcale nie dlatego!
Alois Schneidt poczuł przypływ gwałtownej złości na brata, który uparcie nie chciał mu oddać nawet części znalezionego skarbu. Kiedy Martin wkładał do ust kawałek podpłomyka, który pozostał mu z kolacji, brat złapał go za ramiona.
– Jeśli boisz się tego złota, to oddaj mi wszystko! Ja się go nie boję!
– To złoto pogrążyłoby cię na dobre w nieszczęściu. Nie pozwolę na to!
Martin Schneidt szarpnął się i uwolnił z uścisku Aloisa, zarzucił krosna na plecy i chwycił drewnianą laskę z żelaznym szpicem, którą podpierał się podczas wędrówki.
– Uwolnij się od demona, który tobą zawładnął, a będziesz żył szczęśliwie! – poradził bratu i ruszył w drogę.
Alois popatrzył w ślad za nim, zaciskając pięści.
– Nie udawaj takiego świętoszka, padalcu! Chcesz złota tylko dla siebie – mruknął.
Na chwilę przyszło mu do głowy, że właściwie nie ma już prawa do skarbu brata. W końcu podzielili całość po połowie. Ale potem przypomniał sobie, że to on dostrzegł złoto. Martin z pewnością by je przeoczył. Ta myśl zdenerwowała go jeszcze bardziej. W gniewie złapał krosna, zarzucił je na ramię i ruszył szybko za Martinem.
Po krótkim czasie go dogonił i znów zaczął mówić o złocie. Martin spojrzał na niego i pokręcił głową.
– Powinieneś był otrzepać się z liści, bracie. Masz je nawet na kapeluszu!
– Mam gdzieś te cholerne liście! – wrzasnął na niego Alois. – Widzę tylko, że chcesz mnie wystawić do wiatru. Potrzebuję tego złota! Nie rozumiesz? Ty nie masz z niego pożytku, sam mówiłeś.
– Alois, uspokój się! To złoto przynosi tylko nieszczęście.
Alois Schneidt zignorował ostrzeżenia brata.
– Muszę mieć to złoto! – krzyknął. – Musisz mi je dać! W końcu jestem starszy z nas dwóch!
– Ale niestety nie mądrzejszy – odpowiedział Martin, który też nie potrafił już zapanować nad gniewem. – Wiesz, bracie, zaczynam żałować, że spotkaliśmy się tu wczoraj. Jeśli nie przestaniesz, pójdę sam do domu, a w przyszłym roku zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby unikać spotkań z tobą na trasie.
Każde słowo, które wypowiedział Martin, było dla Aloisa ciosem. Z przeszywającym krzykiem zrzucił z ramienia krosna i złapał brata za kołnierz kaftana.
– Dasz mi to złoto, bo inaczej…
– Bo inaczej co? – sapnął Martin, próbując się uwolnić, ale przeszkadzały mu krosna na plecach i dlatego nie był w stanie bronić się przed bratem.
– Powiedz mi, gdzie ukryłeś skarb! Powiedz mi… – Alois Schneidt potrząsnął nim, a gdy Martin próbował go odepchnąć, zacisnął mu dłonie na szyi. – Złoto jest moje! – wysyczał, ściskając coraz mocniej i mocniej. – To ja chciałem, żebyśmy wtedy obozowali pod tym drzewem! To ja znalazłem rozbity dzban ze złotymi miseczkami! Nie musiałem ci nic dawać! Nie masz prawa do tego złota.
Martin nie mógł oddychać. „Na Boga, on mnie zaraz udusi” – przeleciało mu przez głowę. Zaczął się szamotać, a wtedy szelki krosien zsunęły mu się z ramion i jeszcze bardziej utrudniły obronę. Desperacko próbował zrzucić z siebie ciężar, ale nie mógł.
– Alois, jesteśmy braćmi! – wykrztusił z trudem, a potem wokół niego zrobiło się ciemno.
– Tak, jesteśmy braćmi! Ale ty o tym zapomniałeś, psie. Przez dziewiętnaście lat odmawiałeś mi skarbu. Ale teraz on będzie mój, mój, mój!
Alois śmiał się pogardliwie, patrząc bratu w twarz. Powoli zaczął sobie uświadamiać, że Martin się nie rusza. Puścił go zaskoczony.
– Martinie, co z tobą?
Brat nie odpowiedział. Krosna z towarem pociągnęły go do tyłu i upadł. Leżał nieruchomo, a na jego szyi odznaczały się ślady duszenia. Dopiero po dłuższej chwili Alois Schneidt zdał sobie sprawę, że zabił Martina. Ogarnęło go przerażenie. Rozejrzał się nerwowo po okolicy, ale w lesie oprócz nich dwóch nie było nikogo.
Najszybciej, jak potrafił, zaciągnął brata w krzaki, potem schował oba krosna i usiadł obok nich na mchu. W głowie miał kłębowisko myśli.
„Zamordowałem brata! Jestem Kainem! Kainem! Kainem!” – huczało mu pod czaszką. Jednocześnie czuł strach, że zostanie zdemaskowany jako morderca i stracony.
– W tych górzystych lasach zawsze grasowali zbójcy. Martin mógł też paść ofiarą dzikich zwierząt. Byle nikt za szybko nie znalazł jego ciała – usłyszał własny głos.
W żadnym wypadku zwłoki nie mogły leżeć blisko ścieżki, z której korzystali różni wędrowcy i handlarze dźwigający towar w kipach przytroczonych do pleców. Musiał więc ukryć trupa w lesie, i to szybko, zanim ktokolwiek nadejdzie. Chociaż serce waliło mu młotem, Alois zebrał się w sobie i wciągnął brata głębiej w las. Po około dwustu krokach znalazł zagłębienie porośnięte krzakami i odetchnął z ulgą. Jeśli wrzuci tam ciało, nieprędko ktoś je znajdzie.
Już miał zepchnąć trupa z krawędzi, kiedy nagle zastygł. Brat był oszczędnym człowiekiem, z pewnością w jego kieszeniach znajdowały się pieniądze. Czy miałby zagarnąć je ten, kto znajdzie ciało? Poza tym nikt nie uwierzy, że Martina zamordowali rabusie, jeśli będzie miał przy sobie pieniądze.
– Najlepiej będzie, jak zabiorę monety – powiedział do siebie Alois i zdziwił się brzmieniu własnego głosu.
Zebrawszy się w sobie, przeszukał ubranie nieboszczyka. Szybko znalazł sakiewkę, ale wydała mu się dość lekka. Zaczął więc rozbierać trupa. Pod koszulą odkrył drugą, znacznie cięższą sakwę. Zerknął szybko do środka i mimo napięcia odetchnął z ulgą. Było w niej dość monet, aby spłacić najpilniejsze długi w Königsee i Rudolstadt. Nie tracił czasu na rozmyślanie o rodzinie brata, której właściwie należały się te pieniądze. W końcu szwagierka nadal posiadała skarb.
– Muszę nakłonić Johannę, żeby oddała mi złoto – mruknął i w tej samej chwili uświadomił sobie, że nie będzie to łatwe. Kobieta była pod wpływem swojego najstarszego syna, a on nie lubił się z Geroldem.
– Gówniarz nie pozwoli jej oddać złota. Niech to szlag trafi! Gdy tylko człowiek usunie jedną kłodę spod nóg, zaraz pojawia się kolejna – mruknął Alois Schneidt i stoczył zwłoki brata do zagłębienia.
Otrząsnął się, jakby chciał zrzucić z siebie poczucie winy, po czym wrócił do krosien. Zabrawszy co droższe maści i eliksiry Martina, przełożył je na swoje nosidło. Zamierzał sprzedać towar na targowisku w Gernsbach. Krosna brata zaniósł do zagłębienia i rzucił je na martwe ciało. Potem otrzepał sobie ubranie, jakby dobrze się spisał, wyskubał kilka ostatnich listków z włosów i wrócił na drogę prowadzącą do Gernsbach.
Zobaczył kapelusz brata leżący na mchu. Nie chciało mu się iść do zagłębienia, więc rzucił go w głąb lasu. Zdążył się już uspokoić, wziął więc krosna na plecy i ruszył przed siebie, rozmyślając o lśniącej miseczce w kieszeni i o tym, jak zdobyć złoto.
Wiedział, że czeka go niełatwe zadanie. Ale dzięki pieniądzom brata mógł spłacić swoje najpilniejsze długi, więc miał czas na obmyślenie planu. W przyszłym roku Gerold z pewnością przejmie trasę ojca. O ile do tego czasu nie przekona szwagierki, to porozmawia z bratankiem później, podczas wędrówki. Jeśli ten zaakceptuje jego propozycję, wszystko będzie dobrze. Jeśli nie…
Na tę myśl Alois Schneidt spojrzał za siebie, tam, gdzie leżało ciało jego brata, i zrobił groźną minę.
Alois Schneidt był już niedaleko Gernsbach, kiedy przyszło mu do głowy, że (na litość boską!) nie może przybyć drogą, przy której leżały zwłoki brata. Dlatego w odludnym miejscu przedarł się przez las, aby wejść do miasta z innego kierunku. Musiał jednak przez to spędzić kolejną noc pod gołym niebem. Kiedy w końcu znalazł odpowiednie miejsce na obozowisko, nie odważył się rozpalić ogniska. Zmył w źródle sól z peklowanego mięsa i zjadł je na surowo. To był jego pierwszy posiłek tego dnia, ale prawie nie czuł głodu. Wielokrotnie widział przerażoną twarz swojego brata i jego ostatnie, oskarżycielskie spojrzenie.
– Martin sam sobie jest winny! Gdyby ustąpił, nic by się nie stało – usprawiedliwiał się.
Niemniej w nocy dręczyły go koszmarne sny. Nawiedzał go brat, blady jak duch, i nazywał Kainem.
Poranek rozproszył wyrzuty sumienia. Alois Schneidt nie zjadł śniadania – zupełnie jak poprzedniego dnia – chociaż tym razem chętnie by coś przekąsił. Zamierzał zafundować sobie suty posiłek w gospodzie Bollanda. Starannie otrzepał kaftan z liści, przeczesał włosy palcami, po czym założył krosna na plecy i rozpoczął marsz.
Dwie godziny później wyszedł na drogę. Na szczęście nikt akurat nie mijał miejsca, w którym wyłonił się z lasu. Teraz mógł iść szybkim tempem i wczesnym popołudniem dotarł do bramy miejskiej. Ponieważ strażnicy znali go z poprzednich wędrówek, przepuścili go bez kontroli. Chwilę później znalazł się na progu gospody Bollanda. Wszedł do środka.
Karczmarz przywitał go i stwierdził:
– W tym roku przyszedłeś wyjątkowo przed swoim bratem!
– Co? Martina jeszcze nie ma? – Alois Schneidt miał wrażenie, że jego głos brzmi szorstko i nienaturalnie, więc zakaszlał krótko i pokręcił głową. – Jestem zdziwiony, bo myślałem, że będzie na mnie czekał. Daj mi wina i coś do jedzenia. Jestem bardzo głodny!
Teraz głos Aloisa znów brzmiał normalnie. Usiadł, zaczekał, aż karczmarz postawi przed nim pełny kubek, po czym opróżnił go do połowy i odstawił.
– Dobrze mi to zrobiło, Bolland! Co roku nie mogę się doczekać pierwszego kubka wina w twojej gospodzie. Teraz poczekam na Martina i razem wzniesiemy toast za pomyślny przebieg naszej wędrówki.
– Jak ci poszło tym razem? Udało się dobrze zarobić? – zapytał karczmarz. – Ja nie dałbym rady iść tyle mil po świecie z ciężką kipą na plecach.
– To nie kipa, tylko krosna! Kipa to taki kosz, który noszą na plecach zwykli domokrążcy. Mój brat i ja jesteśmy wędrownymi aptekarzami. Sprzedajemy esencje i tynktury, które chronią przed zachorowaniem i leczą. Na pewno interesy szłyby nam lepiej, gdyby Francuzi nie pustoszyli całych połaci ziemi.
Alois udawał, że jest dumny ze swojego zawodu. Ale tak naprawdę uważał się za domokrążcę, który usiłuje wcisnąć ludziom swoje towary, zwłaszcza kobietom, bo te bardziej od mężczyzn doceniały lekarstwa produkowane w jego ojczyźnie.
– Nie złość się, Schneidt. Nie miałem nic złego na myśli. W Gernsbach czeka was jeszcze targ. Na pewno sprzedacie wszystko, co wam zostało, a mnie też przyda się kilka rzeczy. W gospodzie zdarza się czasem komuś rozchorować. Dobrze mieć wtedy lekarstwo pod ręką.
– Dostaniesz ode mnie dobrą cenę – obiecał ułagodzony Alois. – Ale najpierw przynieś mi coś do jedzenia! Żołądek przyrósł mi już do kręgosłupa. Byłem spóźniony, więc nigdzie się nie zatrzymywałem. Gdybym wiedział, że Martina nie będzie, to oczywiście bym się tak nie spieszył. Ale cieszę się, że już tu jestem, bo twoja pieczeń jest najlepsza!
Karczmarz uśmiechnął się zadowolony z pochlebstwa i wskazał drzwi kuchenne.
– Dziś dostaniesz coś specjalnego. Nocowało u mnie kilku panów, którzy zażyczyli sobie na obiad prosię. Zostało jeszcze trochę mięsa. Na pewno będzie ci smakować z dodatkiem chleba i wina!
Alois Schneidt pomyślał, że tym razem stać go na kosztowną pieczeń.
– Dawaj! – zawołał. – Ale nic o tym nie mów mojemu bratu. Martin jest bardzo oszczędny i na pewno by mnie skarcił. Ale co to za życie, jeśli człowiek nie może sobie pozwolić na odrobinę przyjemności?
– Ja też tak uważam – oświadczył karczmarz i poszedł do kuchni po jedzenie.
Z twarzy Aloisa Schneidta zniknął wyraz błogiego zadowolenia, który mężczyzna przybrał w obecności Bollanda. Skrzywił się, jakby dręczyły go katusze. Chwilę później szynkarz wrócił, niosąc solidną porcję na drewnianym talerzu. Spojrzał na gościa ze zdumieniem.
– Co jest nie tak? Zrobiły ci się pęcherze na nogach, czy co? Masz taką żałosną minę.
– Martwię się o mojego brata. Przez ostatnie dziesięć lat zawsze przychodził tu przede mną. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało! Tyle się mówi o zbójcach i dzikich zwierzętach. No i jeszcze ci Francuzi. Niejednemu porządnemu człowiekowi dobrali się do skóry.
Karczmarz zaśmiał się gromko.
– Na Boga, Schneidt, boisz się jak dziewczyna, a wyglądasz na osiłka, który poradziłby sobie nawet z niedźwiedziem. Twój brat nie jest słabszy od ciebie, a jeśli chodzi o żołnierzy Ludwika XIV, to w tym roku przenieśli się w inny rejon. Dlaczego twojemu bratu miałoby się coś stać? Masz! Jedz i pij, aby uspokoić jelita. Martin przyjdzie wieczorem lub najpóźniej jutro i będzie kpił z twoich obaw.
Alois skinął głową na znak, że zgadza się z karczmarzem, i zaczął kroić pieczeń na małe kawałki. Kiedy włożył do ust pierwszy kęs, pomyślał, że dobrze zrobił, zamawiając prosię. Mięso smakowało wyśmienicie. W miarę jak napełniał mu się żołądek, czuł coraz większy spokój. Nie mógł cofnąć tego, co się stało, ale zamierzał wykorzystać to jak najlepiej dla siebie. Spodziewał się, że nie uniknie konfliktu z bratankiem. Gerold był jeszcze gorszy od ojca.
Przez chwilę Alois rozmyślał o Klarze, najstarszej córce swojego brata, rówieśniczce Reglindy. Dziewczyna uchodziła za ładniejszą od jego własnej córki, a po ojcu odziedziczyła uparty charakter. Zapewne będzie powstrzymywać matkę przed wydaniem skarbu, może jeszcze bardziej gorliwie niż Gerold. I choć uważał, że bratanica jako dziewczyna powinna być uległa i posłuszna, to znał ją na tyle, by wiedzieć, że będzie usiłowała nastawić matkę i brata przeciwko niemu.
– Trudno mi będzie poradzić sobie jednocześnie z Geroldem i Klarą. Ale w przyszłym roku chłopak ruszy ze mną w trasę. To dla mnie szansa. Cokolwiek się stanie, złoto wkrótce będzie moje!
W następnej chwili zdał sobie sprawę, że ponownie wypowiedział na głos swoje najskrytsze myśli, i rozejrzał się dookoła przestraszony. W sali karczemnej nie było nikogo prócz niego, Bolland wrócił bowiem do kuchni, a inni goście mieli przybyć dopiero wieczorem.
Alois Schneidt wziął głęboki oddech, aby pozbyć się ucisku w klatce piersiowej, i zajął się pieczenią z prosięcia. Pomyślał, że gdy tylko posiądzie złoto, takie posiłki stale będą gościć na jego stole, po czym napełnił kubek z dzbanka, który karczmarz przed nim postawił.
Klara czuła głęboką rozpacz matki i żałowała, że nie może jej pomóc. Ale nieszczęście, które spotkało ich rodzinę, było tak druzgocące, że sama była na skraju załamania. Patrzyła tylko bezradnie na stryja stojącego przed nimi z ponurą miną. Alois Schneidt wciąż jeszcze miał krosna na plecach, a więc przyszedł prosto do nich, nie zaglądając wprzódy do żony i córki.
– Nie! Nie! Szwagrze, powiedz, proszę, że to nieprawda! – zawołała matka Klary.
– Chciałbym – odparł Alois Schneidt. – Cały tydzień czekałem w Gernsbach na twojego syna. Ponieważ rok wcześniej przepadł mój brat, zawróciłem i przeszedłem ostatni odcinek trasy Gerolda. Wszędzie o niego pytałem. Ale nie znalazłem najmniejszego śladu. W kilku miejscach go pamiętano, nie mógł zatem odejść zbyt daleko. Niektórzy ludzie, z którymi rozmawiałem, uważali, że padł ofiarą zbójców, takich jak Jockel zwany Narwańcem i Peter zwany Pałownikiem, a inni sądzili, że zabili go Francuzi podczas jednego ze swoich wypadów. W jednym miejscu powiedziano mi o pułku cesarskim, który zaciągał każdego młodego człowieka, którego znaleźli oficerowie rekrutujący.
W głowie Klary kłębiło się od myśli. Rozpaczliwie starała się je uporządkować.
– Stryju, musiałeś chyba ustalić, gdzie zaginął mój brat. Skoro widziano go w jednym miejscu, a w drugim nie, to jakieś nieszczęście mogło mu się przydarzyć tylko pomiędzy tymi dwoma miejscami.
– To nie takie proste, jak sobie myślisz! – warknął Alois Schneidt. – Mówiłem ci, że niektórzy nie byli pewni, czy go widzieli, czy nie. Naprawdę bardzo się starałem i szukałem Gerolda prawie przez miesiąc. W ogóle nie powinien był ruszać się z domu! Ostrzegałem go, że fach wędrownego aptekarza jest trudny i nie wszędzie jesteśmy mile widziani. Mój biedny brat zniknął bez śladu w zeszłym roku, a teraz on…
Klara cofnęła się o krok, próbując rozgryźć słowa stryja. Jednocześnie zastanawiała się, kto w jej rodzinie tak bardzo rozgniewał Boga, że ten doświadcza ją nieszczęściami jak biblijnego Hioba. Nie poczuwała się do winy, gotowa była ręczyć także za matkę i rodzeństwo. Ale to nie zmieniało faktu, że rok wcześniej jej ojciec nie wrócił z wyprawy, a teraz zaginął jej brat. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że stryj powinien był szukać uważniej, chociaż twierdził, że bardzo się starał.
Gdy Klara biła się z myślami, jej matka opadła na kolana i załamała ręce.
– Panie Boże, co zrobiliśmy, że tak nas ukarałeś?
– Nawet ksiądz ci na to pytanie nie odpowie – burknął Alois.
Klara zmrużyła oczy ze zdumienia. Czy jej się zdawało, czy faktycznie w słowach stryja zabrzmiała nuta szyderstwa? Jej ojciec zawsze dobrze się dogadywał z bratem. Ale po jego zniknięciu stryj pokłócił się z jej matką i bratem. Niemniej wiosną zjawił się punktualnie w ich domu i pomógł Geroldowi przyszykować się do podróży.
Klara żałowała, że nie wiedziała, o co im poszło. Przypomniała sobie, że padła wzmianka o jakimś złocie. Kiedy chciała dowiedzieć się więcej, Gerold wpadł w gniew. Zakazał jej o tym z kimkolwiek rozmawiać, nawet z matką. Stryj warknął wtedy coś w rodzaju: „Zobaczycie, dokąd was zaprowadzi ten wasz upór!”. W uszach Klary zabrzmiało to jak groźba.
Szybko odrzuciła tę myśl. Jeśli ktokolwiek miałby im teraz pomóc, to tylko brat ich ojca. Nie miała pojęcia, co poczną, i wątpiła, by matka to wiedziała.
– Co powie pan Just, gdy się dowie o naszym nieszczęściu? Dał Geroldowi dużą część lekarstw w komis, a teraz nie będziemy mogli za nie zapłacić.
Jej matka wciąż klęczała na podłodze i płakała, a Alois Schneidt patrzył na nią, jakby chciał powiedzieć: „Teraz cię mam!”. Poza Klarą nikt nie zwrócił na to uwagi, bo jej młodsze rodzeństwo przytuliło się do matki i płakało tak bardzo, że łzy spływały strużkami po ich policzkach.
– Jeśli chcesz, szwagierko, porozmawiam z panem farmaceutą. I tak muszę iść do Königsee, żeby się z nim rozliczyć. Oczywiście panu Justowi nie spodoba się, że nie masz pieniędzy na spłatę długu. Zastanawiał się, czy dać Geroldowi towar. Chłopak nie miał żadnego doświadczenia, i wysłanie go w trasę było obarczone sporym ryzykiem. Szkoda, że mój brat nie zabierał syna ze sobą w drogę. Chłopak poznałby trasę, a przede wszystkim ludzi, którzy byli klientami jego ojca.
– Gdyby w zeszłym roku Gerold poszedł z tatą, obaj by wtedy przepadli! – zawołała Klara.
Alois pokręcił głową.
– Niekoniecznie. Razem mogliby pokonać trasę. A tak wszystko źle się skończyło. Mojego brata i bratanka już nie ma, wy jesteście zadłużeni u Justa, w tym roku nie będziecie też w stanie zapłacić podatków. Więc może porozmawiamy jeszcze raz, szwagierko. Sama wiesz, że istnieje wyjście z twoich kłopotów!
Teraz Klara nadstawiła uszu. Czy stryjowi znowu chodziło o złoto, jak w zeszłym roku? Trudno jej było sobie wyobrazić, żeby ojciec miał gdzieś schowane bogactwo. Zawsze był bardzo oszczędny, ale pieniądze, które zarobił, włożył w dom i kawałek ziemi, na którym jej rodzina uprawiała teraz zioła dla farmaceuty Justa. Stryj zawsze żył na szerokiej stopie, a jego żona i córka Reglinda były szczęśliwe, mogąc wydawać pieniądze czy to na ubrania, czy na biżuterię. Za każdym razem, gdy udawały się na jarmark w Königsee lub gdzie indziej, pozwalały sobie na drogie przysmaki. Jej ojciec zawsze krytykował ten styl życia. Uważał, że na jarmarku każdemu wystarczy po smażonej kiełbasce i kubku lekkiego wina owocowego, ale nie ma potrzeby wydawania pieniędzy na jakieś rarytasy. Mimo to nie zostawił po sobie dość oszczędności, aby teraz mogli spłacić dług i należne podatki, nie mówiąc o przetrwaniu zimy.
Zamyślona Klara nie usłyszała odpowiedzi matki. Sądząc po zadowoleniu malującym się na twarzy stryja, chyba uległa jego perswazjom. Klarze nie podobało się, że wuj próbuje wykorzystać trudną sytuację jej rodziny.
– Muszę już iść do domu! – oznajmił Alois Schneidt. – Moja żona i córka z pewnością się martwią, że tak długo nie wracam. Zmarudziłem cały miesiąc, szukając Gerolda.
Słowa Aloisa Schneidta sprawiły, że wdowa poczuła się winna.
– Idź, szwagrze! – powiedziała. – Porozmawiamy, jak tylko poczuję się lepiej. Być może znajdzie się wyjście z tej ciężkiej sytuacji.
– Na pewno się znajdzie, szwagierko!
Alois Schneidt odwrócił się i poszedł wąską drogą w kierunku swojego gospodarstwa.
On i jego brat Martin odziedziczyli po ojcu dom i niewielkie poletko. Alois zapłacił bratu skromną sumę i teraz ojcowizna należała do niego. Martin kupił inną chatę. Minęło kilka lat i jego sytuacja poprawiła się na tyle, że żył w lepszych warunkach niż starszy brat. Znaleziony skarb sprawił, że Alois przez jakiś czas czuł się bogaczem. Ale złoto przepłynęło mu przez ręce jak woda.
Ostatnio jego rodzina miała trudności z przetrwaniem zimy i zapłaceniem farmaceucie za produkty, które Alois zabierał ze sobą w drogę i nimi handlował. To dlatego chciał dostać złoto od brata, a następnie od bratanka, ale obaj odmówili. Teraz szwagierka została sama i nie miała innego wyjścia, jak tylko przystać na jego żądania.
Idąc do domu, Alois Schneidt zastanawiał się, jaką część skarbu powinien zostawić Johannie i jej dzieciom. Uznał, że połowa to zbyt dużo. Wdowa nie potrzebowała wiele, zwłaszcza że nadal miała swój ogród ziołowy. Dlatego wystarczy jej jedna trzecia. A ponieważ kobiety generalnie nie radzą sobie z pieniędzmi, to – jak w końcu postanowił – odda jej czwartą część skarbu. Gdyby szwagierka szastała pieniędzmi, ludzie zwróciliby na to uwagę i mogliby zadawać niewygodne pytania, a on wolałby tego uniknąć.
Z tą myślą dotarł do domu. W pierwszej kolejności zobaczył córkę, która właśnie z obrzydzeniem na twarzy karmiła świnię. Schneidt od razu się domyślił, czemu tak się krzywiła. Kojec od dawna nie był opróżniany z gnoju, a świnia tkwiła prawie po brzuch we własnych odchodach. Kiedy przyjrzał się bliżej, dostrzegł na grzbiecie zwierzęcia wszy.
Zirytowany porównał swoje małe gospodarstwo do gospodarstwa brata. Było tam czysto, a świnie i kozy miały się dobrze. Tutaj, gdzie spojrzeć, wszystko było zaniedbane.
Kiedy chciał skarcić Reglindę, podbiegła do niego lekkim krokiem, przytuliła się i pocałowała go w oba policzki.
– Spóźniłeś się w tym roku, ojcze! Przyniosłeś mi coś?
Nie mógł się oprzeć urokowi dziewczyny.
– Przyniosłem, Reglindo! Dostaniesz prezent, jak tylko usuniesz gnój z kojca.
Radość zniknęła z jej twarzy.
– Mam sprzątnąć gnój?
W jej głosie zabrzmiało takie przerażenie, jakby właśnie skazał ją na rok ciężkiej pracy w kamieniołomach.
Alois Schneidt wskazał laską brudne zwierzę.
– Już chyba najwyższy czas!
Nagana nie zrobiła wrażenia na Reglindzie. Spojrzała chmurnie na dom stryja i powiedziała:
– Winić za to można tylko tę podłą Klarę! Obiecała mi, że wyrzuci gnój z kojca, ale tego nie zrobiła.
To było kłamstwo. Reglinda co prawda poleciła kuzynce, aby ta usunęła gnój, ale Klara odmówiła i powiedziała: „Zrób to sama! Też masz dwie ręce!”.
– Klara to leniwa dziewucha – stwierdził Alois Schneidt i ruszył ku drzwiom domu.
Żona zobaczyła go przez okno i wyszła na dwór w fartuchu oprószonym mąką.
– Nie spieszyłeś się w tym roku! Już myślałyśmy, że przepadłeś jak twój brat i zostaniemy same – zbeształa go.
– To nie moja wina, tylko Gerolda – wyjaśnił Alois.
– Powiem mu, co o tym myślę, jak tylko go zobaczę! – Fiena Schneidt zmarszczyła brwi, patrząc na zagrodę swojej szwagierki.
Na ustach Aloisa Schneidta pojawił się przelotny uśmiech.
– Jeśli moje przypuszczenie jest słuszne, nie będziesz miała okazji tego zrobić. Mój bratanek przepadł gdzieś po drodze, podobnie jak jego ojciec. Obaj mogli paść ofiarą tych samych złoczyńców.
– Gerold nie żyje? – Fiena Schneidt wyglądała na trochę przestraszoną.
– Nie wiadomo, czy żyje, czy nie żyje – powiedział Alois uspokajającym tonem. – W każdym razie gdzieś przepadł. Szukałem go, bo uważałem, że jako krewny jestem do tego zobowiązany, ale nie znalazłem po nim najmniejszego śladu!
Prawdę mówiąc, w drodze powrotnej dobrze się bawił po gospodach, ale jego żona nie musiała tego wiedzieć.
– A więc Johanna straciła męża i najstarszego syna. Co ona teraz pocznie? – zapytała zaciekawiona Fiena Schneidt. – Jej Albert jest jeszcze za młody, aby zostać wędrownym aptekarzem. Jeśli Johanna nie chce stracić książęcego przywileju, musi szybko znaleźć dla Klary męża, który mógłby przejąć interes!
– Jeśli rodzinny przywilej trafi w ręce zięcia, ten później nie zechce go oddać Albertowi, gdy chłopak dorośnie na tyle, by samemu nosić krosna – stwierdziła Reglinda.
Nie zniosłaby, gdyby kuzynka wyszła wcześniej za mąż. Reglinda była w końcu cztery miesiące starsza i niezwykle ciekawiło ją to, co mąż i żona robią razem w łóżku.
– Jak tylko Johanna dojdzie do siebie po stracie syna, porozmawiam z nią. Może znajdziemy rozwiązanie, które pomoże nam wszystkim.
Alois Schneidt natychmiast pożałował, że powiedział żonie zbyt wiele, ale myśli Fieny podążyły w innym kierunku.
– Moglibyśmy zamienić się z nią na domy i pola. Wolałabym mieszkać w jej domu niż w naszym. Ziemia w jej ogrodzie też jest bardziej urodzajna, bo u nas to tylko kamienie można zbierać.
Alois Schneidt do tej pory nie zastanawiał się nad tym, ale uznał propozycję małżonki za wartą rozważenia. Takie rozwiązanie tłumaczyłoby też, skąd szwagierka ma pieniądze.
– Porozmawiam z nią o tym – powiedział, wstawił krosna do szopy i wszedł do domu.
Powiesił kapelusz na haczyku i zdjął kaftan, po czym zwrócił się do żony, która wraz z córką weszła za nim do środka:
– Nakryj do stołu, kobieto, bo jestem głodny!
– Zajmę się tym! – zawołała Reglinda, licząc na to, że otrzyma obiecany prezent, nawet jeśli nie oczyści uprzednio kojca dla świń.
To był smutny wieczór w domu Johanny Schneidt. Kobieta siedziała z dziećmi w kuchni słabo oświetlonej przez żar tlący się w piecu, modląc się do Boga o zmiłowanie i powrót męża oraz syna do domu.
– Żałuję, że mam tylko dziewięć lat – powiedział Albert. – Gdybym był starszy, mógłbym w przyszłym roku wziąć krosna z lekarstwami i ruszyć w drogę.
– Nie! – wykrzyknęła matka. – Nie będziesz chodził z krosnami po wiejskich drogach! Niech inni sobie chodzą, ale nie ty. Nie chcę stracić również ciebie.
– Nie możemy zachować przywileju wędrownego aptekarza do czasu, kiedy osiągniesz odpowiedni wiek, abyś mógł pójść w ślady ojca – dodała ze smutkiem Klara.
Matka skinęła głową.
– Nie będziemy mieli innego wyjścia, jak tylko oddać przywilej. Może dostaniemy za to jakąś rekompensatę.
– To nie wystarczy na pokrycie długów u farmaceuty Justa, nie mówiąc już o podatkach, które książę Ludwik Fryderyk zamierza jeszcze bardziej podnieść, aby rozbudować swoją rezydencję.
Klara uznała za niesprawiedliwe, że ich władca, posiadający już kilka zamków, chce powiększyć Heidecksburg i wyposażyć go jeszcze wspanialej, podczas gdy oni nie wiedzą, z czego będą żyli w przyszłym roku.
– Porozmawiam ze szwagrem. Alois będzie wiedział, co zrobić – powiedziała Johanna bardziej do siebie niż do dzieci.
Klara uniosła głowę, próbując dojrzeć twarz matki w gęstniejących ciemnościach. Potem wstała, wymacała drogę do pieca i dmuchnęła w dogasający żar.
– Nie będziemy chyba siedzieć po ciemku – powiedziała, zapalając łojową lampę od płomyków, które się pokazały.
– I tak wszystko wokół mnie jest ciemne! – odrzekła Johanna Schneidt. Wbrew swym słowom wstała i podeszła do pieca, aby dorzucić kilka polan. – Czy jesteście głodni? Bo ja nie.
Klara tylko pokręciła głową.
– Właściwie też nie jestem głodny – powiedział jej młodszy brat. – Ale chcę jeść, żeby szybko urosnąć i stać się dużym i silnym, abym mógł nosić krosna.
– Nie zostaniesz wędrownym aptekarzem! Może pan Just wyszkoli cię na gorzelnika – odpowiedziała matka. – Wtedy nie musiałbyś wędrować po świecie przy wietrze i niepogodzie…
– …ale cały dzień siedziałbyś przy alembiku4 i mieszał olejki – dokończyła jej wypowiedź Klara. – Mamo, pan Just zatrudniał dorywczo Gerolda do destylowania, lecz Albert jest na to za młody. Więc dlaczego pan Just miałby go wziąć do siebie?
– Albert może pomagać gorzelnikom – wyjaśniła matka. – To przez Justa straciłam męża i syna. Jeśli odmówi, to ktoś inny zatrudni Alberta.
Klara w to wątpiła. Nie tak łatwo było zostać gorzelnikiem u farmaceuty. Szansę mieli ci, których ojcowie już sprawowali tę funkcję lub byli młodszymi synami farmaceuty, którym nie udało się dobrze ożenić. Kiedy to rozważała, przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
– Mamo, za wszelką cenę musimy zachować przywilej wędrownego aptekarza, niezależnie od tego, czy Albert weźmie krosna na plecy, czy nie. Z tym przywilejem wiąże się nasze prawo do poszukiwania ziół w lesie. Jeśli go stracimy, będziemy mogli dostarczać panu Justowi jedynie te zioła, które uprawiamy w naszym ogrodzie. A pan Just najlepiej płaci za rośliny, które można znaleźć tylko w lesie.
Przygnębiona matka skinęła głową.
– To prawda! Pewnie wysłucham rady stryja Aloisa. Chyba nie mam innego wyjścia.
– Jakiej rady? – spytała zaniepokojona Klara.
– To nie powinno cię obchodzić! Chciałam się na to zgodzić już w zeszłym roku, ale Gerold był przeciwny. Gdybym wtedy postawiła na swoim, nadal byłby wśród nas. Ale on tylko zirytował Aloisa swoją odmową. Musimy być wdzięczni stryjowi, że w ogóle szukał Gerolda.
Johanna Schneidt znów zaczęła płakać i nie była w stanie niczym zająć rąk. Klara stanęła więc przy kuchni i zaczęła gotować wieczorną zupę.
W przeciwieństwie do niej matka całkowicie oddała się swojej rozpaczy.
– Mam nadzieję, że Alois nam pomoże! Oby się od nas nie odwrócił po tym, jak Gerold tak mu dogadywał jesienią i wiosną. Ty również zachowywałaś się niegrzecznie. Mogłaś wyświadczyć Reglindzie przysługę, o którą cię prosiła. Czy korona by ci z głowy spadła, gdybyś posprzątała ten kojec dla świń?
Klara uznała oskarżenie matki za niesprawiedliwe.
– Dość pomagałam cioci i Reglindzie przez całe lato! – odpowiedziała z oburzeniem. – Prawie całe siano im zebrałam. Ciągle tylko u nich przebywałam i pomagałam w tym i tamtym, a stryjenka nie dała mi nawet kawałka chleba, a do picia nic innego poza wodą. Gdybym nie musiała pracować dla Reglindy, mogłabym nazbierać znacznie więcej ziół i sprzedać je panu Justowi. Ale jej to było na rękę.
– Klara ma rację! Reglinda jest leniuchem – poparł siostrę Albert, za co matka wymierzyła mu policzek.
– Nie chcę słyszeć ani słowa przeciwko naszym krewnym! Zrozumiano? – oświadczyła surowo Johanna. – Jesteśmy od nich zależni. Musimy się do nich dostosować, jeśli mamy przetrwać najbliższe lata. A może chcecie, żeby pan Just kazał zlicytować nasz dom, ponieważ nie damy rady zapłacić mu za olejki i maści, które zabrał ze sobą Gerold?
Przestraszona Klara podniosła głowę.
– Pan Just nie może być taki zły!
– Znasz go tak dobrze, żeby być tego pewną? – zapytała ze złością matka. – Ale nawet jeśli przedłuży nam termin spłaty, to i tak nic nie zyskamy. Z czego chcesz zapłacić podatki? Co za różnica, z jakiego powodu stracimy dom, czy dlatego, że Rumold Just zażąda swoich pieniędzy, czy też dlatego, że wypędzi nas rządca. Istnieje tylko jeden ratunek, ten, który zaproponował mi mój szwagier.
Ton głosu matki dał Klarze do zrozumienia, że nie ma sensu dłużej się sprzeciwiać. Milczała, ale jej myśli krążyły wokół stryja i tego, co on postrzegał jako ich rzekome zbawienie. Miała złe przeczucia, chociaż nie wiedziała, o co chodzi.
Znała Aloisa Schneidta na tyle dobrze, by wiedzieć, że stryj nie zaproponuje niczego, co mogłoby przynieść jemu samemu jakikolwiek ubytek. Jeśli naprawdę istniało coś, co mogłoby ich uratować, powinni trzymać go z dala od tego. W tym momencie nie śmiała nic na ten temat powiedzieć, ale postanowiła uważać, żeby matka nie popełniła żadnego błędu.
Klara mimowolnie pokręciła głową. Skończyła już siedemnaście lat, a matka nadal traktowała ją jak dziecko. Dlatego trudno jej będzie przekonać rodzicielkę, aby sprzeciwiła się stryjowi Aloisowi.
Przyszła jej do głowy jedna możliwość. Mogłaby przecież wyjść za mąż. Jej małżonek przejąłby krosna i w ten sposób zachowaliby przywilej wędrownego aptekarstwa. Ale ten pomysł nie przypadł jej do gustu, podobnie jak poddanie się woli stryja. Ani tutaj, w Katzhütte, ani w okolicy nie było młodego mężczyzny, który podobałby jej się na tyle, że chciałaby go za męża.
„Może nie powinnam być taka wybredna” – pomyślała. Na przykład Fritz Kircher to pracowity chłopiec. Ucieszyłby się, mogąc przejąć krosna. Tyle że Fritz upatrzył sobie jej kuzynkę Reglindę, a Klary nawet nie dostrzegał. Dlatego dziewczyna porzuciła tę ewentualność i w myślach zaczęła szukać innego rozwiązania.
Nie potrafiła nic wymyślić, więc w posępnym nastroju nalała zupy do czterech misek i postawiła je na stole. Matka, która wcześniej twierdziła, że nie jest głodna, zjadła swoją porcję. Maluchy także wszystko pochłonęły i patrzyły na Klarę z takim wyrazem twarzy, jakby chciały więcej. Dała więc każdemu z nich jedną czwartą swojej części i zadowoliła się resztą. To jej wystarczyło, bo i tak ścisnął jej się żołądek. Miała wrażenie, że już nic nigdy nie będzie jej smakować.
Następnego ranka Alois Schneidt pojawił się w domu swojej szwagierki. Zamiast skórzanych spodni i kaftana z grubego sukna miał teraz na sobie ciemnoszare spodnie do kolan i czarny kaftan. Jego tricorne i kamizelka też były czarne.
Kiedy Johanna Schneidt zobaczyła go w takim stroju, wykrzywiła usta.
– Szczęść Boże, szwagrze! Czemu ubrałeś się tak, jakbyś był pewien, że mojego męża i syna nie ma już wśród żywych?
Ostre przyjęcie zdenerwowało Aloisa Schneidta. Chciał już odpowiedzieć w podobnym tonie, ale przyszło mu do głowy, że kłótnia ze szwagierką nic mu nie da.
– Nie chcę ci odbierać nadziei, ale mój brat przepadł już rok temu. Gdyby żył, z pewnością znalazłby sposób, żeby wysłać ci chociaż jakąś wiadomość. Dlatego boleję nad Martinem. Ubrałem się tak, ponieważ idę dziś do Königsee. Zamierzam porozmawiać z panem Rumoldem Justem. Z pewnością już się niepokoi, ponieważ jestem spóźniony o kilka tygodni. Chcę się również wstawić u niego za tobą, aby sprolongował twoje długi. Gdyby zażądał natychmiastowego zwrotu pieniędzy, musiałabyś razem z dziećmi opuścić dom i gospodarstwo. Byłabyś zmuszona włóczyć się po świecie, żebrząc o chleb.
– Uchowaj Boże! – zawołała przestraszona Johanna.
– Dlatego chcę porozmawiać z panem Justem. Gdybym miał dość pieniędzy, dałbym ci, ile potrzebujesz. Ale zarabiam tyle, że starcza jedynie na skromne życie dla mojej rodziny.
W głosie stryja zabrzmiało przygnębienie, ale Klara przypomniała sobie, jak ojciec wielokrotnie doradzał bratu skromniejsze życie. Gdyby Alois Schneidt podczas wędrówek nie wydawał tyle na wino i jadło, a także oszczędzał w domu, miałby dość pieniędzy, aby pokryć chociaż jedną ratę ich długu. Ona i jej matka spłaciłyby resztę pieniędzmi za zioła. Jednak nigdy nie zdołają zebrać w ten sposób całej sumy.
Gdy Klara zastanawiała się nad ich sytuacją, matka skinęła głową.
– Porozmawiaj z panem Justem, Alois, i powiedz mu, jak bardzo dotknęły mnie strata męża i zniknięcie syna. Na pewno nie ma w piersi serca z kamienia.
– Miejmy taką nadzieję, szwagierko! W końcu Just to człowiek bogaty i wysoko ceniony w Königsee, a nawet w Rudolstadt. Nadworny aptekarz Jego Książęcej Mości nabywa od niego niektóre lekarstwa.
Wbrew swoim słowom Alois Schneidt nie wyglądał tak, jakby miał wielką nadzieję, że uda mu się cokolwiek załatwić. Położył dłoń na ramieniu szwagierki i dodał:
– Obawiam się, że nie będziesz miała innego wyjścia, jak tylko przyjąć moją propozycję.
– Ale mój mąż byłby przeciwny! – powiedziała słabym głosem Johanna Schneidt. – Zabronił mi nawet patrzeć na te rzeczy. Powiedział, że to coś powinno na zawsze pozostać tam, gdzie to umieścił. Zrozum mnie! Trochę się boję działać wbrew jego woli.
– Jeśli tego nie zrobisz, ty i twoje dzieci zostaniecie żebrakami! – odpowiedział szorstko Alois Schneidt.
Jego szwagierka nie chciała się jasno deklarować.
– Porozmawiamy o tym, kiedy wrócisz z Königsee – zapewniła.
Alois Schneidt mimo to wyglądał na zadowolonego. „Twierdza rzadko pada podczas pierwszego szturmu – pomyślał. – Trzeba ją stale ostrzeliwać”. Tak samo było z jego szwagierką. Ulegnie, jeśli on będzie naciskać wystarczająco długo i malować jej przyszłość w najczarniejszych kolorach. Teraz nie miała u boku Gerolda, który mógłby ją przekonać, by nie słuchała szwagra.
Na tę myśl Alois Schneidt przeniósł wzrok na Klarę. Charakterem przypominała brata. Do tej pory stała w cieniu Gerolda, ale teraz Johanna może ją prosić o radę. Dlatego należało działać szybko, zanim dziewczyna urobi matkę. Klara na pewno nie dałaby mu złota. Ta głupia koza byłaby w stanie położyć skarb na stole książęcego rządcy w nadziei, że w nagrodę dostanie część złotych monet.
– Tak nie może być! – wymamrotał pod nosem.
– Co nie może być? – zapytała Johanna.
– Że Just wyrzuci ciebie i dzieci na ulicę – odparł szybko Alois Schneidt. – Przemówię mu do sumienia, a jeśli zajdzie taka potrzeba, udam się do naszego pastora, aby też się za wami wstawił.
– Jeśli pan Just nie zechce z tobą rozmawiać, sama pójdę do Rudolstadt i rzucę się do stóp Jego Książęcej Mości, aby zlitował się nade mną i moimi biednymi sierotami!
– Na miły Bóg, to długa i niebezpieczna droga! W lesie są takie miejsca, których uczciwy chrześcijanin powinien unikać – sprzeciwił się zaskoczony Alois Schneidt.
Gdyby Johanna faktycznie udała się do siedziby księcia oddalonej o dzień marszu i zastała go w dobrym nastroju, mógłby dać jej garść talarów. A wtedy na pewno nie zechciałaby się podzielić skarbem, przynajmniej w najbliższym czasie.
– Uwierz mi, droga jest bardzo niebezpieczna. Pamiętasz, co się stało przed rokiem? Niecałą milę stąd ktoś zabił podróżnego Żyda. Szła z nim córka, która zniknęła bez śladu. Może zrobił to niedźwiedź, a może jakiś inny, jeszcze gorszy stwór. Może nawet sam szatan! – powiedział grobowym tonem Alois Schneidt.
Słowa te wystraszyły Johannę, ale Klara nie zamierzała tak łatwo dać za wygraną. To prawda, że część górzystego lasu była uznawana za przeklętą, a do Diabelskiego Wąwozu, będącego najkrótszą drogą do Rudolstadt, niechętnie zapuszczali się nawet książęcy myśliwi, a jeśli już, to tylko wtedy, gdy słońce świeciło najjaśniej. Ale miejsca te można było ominąć, nadkładając nieco drogi, a przy tym spotykając przyjazne osoby gotowe udzielić schronienia. Jednak trzymała usta na kłódkę i słuchała, jak jej matka błagała stryja, załamując przy tym ręce, ażeby zrobił wszystko, co w jego mocy, by przekonać farmaceutę do odroczenia długu.
– Gdy będziesz w Königsee, pójdź, proszę, do rządcy i zgłoś mu, że mój syn również zaginął bez wieści i że pokornie prosimy o pozwolenie na zapłacenie podatków dopiero w przyszłym roku – dodała.
– I myślisz, że się zgodzi? – zapytał Alois Schneidt i zaśmiał się krótko. – Książęcy urzędnicy są znani z tego, że od innych żądają, a sami nie są skorzy do ustępstw. Ale nie martw się. Oboje wiemy, że jest sposób, który pozwoli wam uniknąć niedoli. A teraz z Bogiem! – Odwrócił się i wyszedł z domu.
Klara podbiegła do okna i patrzyła w ślad za nim, póki nie zniknął za zakrętem.
– O jakim sposobie mówił stryj?
– Jeszcze masz za mało lat, żeby się tym interesować – mruknęła matka.
Klara słyszała to zdanie wiele razy w ciągu ostatniego roku i zawsze ją irytowało. Tym razem nie zamierzała dać się zbyć.
– Nie jestem już dzieckiem, mamo! Przecież mam siedemnaście lat. Jedna z moich przyjaciółek jest dwa miesiące młodsza ode mnie, a już wyszła za mąż, inna za kilka tygodni będzie brała ślub. Kto ci pomoże, jeśli nie ja? Albert jest jeszcze za mały.
Matka obruszyła się lekko, ale spojrzała na Klarę i ze zdziwieniem uświadomiła sobie, jak szybko minął czas. Przed nią stała nie dziewczynka, tylko młoda kobieta, wyższa od niej o pół piędzi, wciąż trochę chuda, ale zgrabna. Jej kształty już teraz zdradzały, że Klara niedługo będzie urodziwsza od większości dziewcząt. Miłą twarz w kształcie serca okalały ciemne loki, wąskie brwi rzucały cień na bursztynowe oczy.
Po raz pierwszy Johanna Schneidt zdała sobie sprawę, że jej córka wkrótce przyćmi jasnowłosą Reglindę. Pomimo zbolałej duszy poczuła dumę.
– Powiem ci – przyrzekła – ale dopiero wieczorem, kiedy dzieci zasną. Teraz musimy pójść z koszami do lasu. Jesień to najlepszy czas na zbieranie ziół.
– I grzybów! – dodała Klara, postanawiając, że wieczorem nie ustąpi matce, póki ta nie wyjawi jej sekretu, który tak długo ukrywała przed nią wraz z ojcem.
Johanna Schneidt wyprowadziła dzieci z domu i zamknęła drzwi. Robiąc to, przyjrzała się z satysfakcją całej trójce. Bóg obdarzył ją pracowitym potomstwem. Wszyscy trzymali w rękach kosze – ona i Klara duże i pojemne, a Albert i mała Liebgarda – odpowiednie do swojego wieku. Johanna była pewna, że wszystkie cztery kosze do wieczora się zapełnią.
Po drodze mijali zagrodę Aloisa Schneidta. Jakiś młodzieniec właśnie sprzątał kojec dla świń. Klara rozpoznała Fritza Kirchera i zmarszczyła nos. Był synem bezrolnego chłopa i nie mógł liczyć na to, że dostanie ziemię w spadku. Nikt z jego rodziny nie posiadał też przywileju podróżowania po kraju w charakterze wędrownego aptekarza. Chłopak nie miał wielkich szans na zostanie kimś więcej niż tylko zwykłym chałupnikiem5.
Między innym dlatego Klara zastanawiała się, czy nie nakłonić go do zawarcia z nią małżeństwa. Albert był jeszcze dzieckiem, a oni potrzebowali w domu mężczyzny. Widząc jednak, z jakim uwielbieniem Fritz gapi się na Reglindę, odrzuciła tę myśl na dobre. Uznała, że chłopak musi być naprawdę głupi, inaczej nie dałby się zwieść jej kuzynce i nie wykonywałby za nią pracy, którą ta powinna była zrobić dawno temu.
Klara westchnęła ciężko. Dopiero gdy minęli gospodarstwo stryjostwa i przeszli spory kawałek drogi, zdała sobie sprawę, że Reglinda nie odezwała się do nich ani słowem. Ciotka też nawet nie wyszła z domu, żeby wyrazić współczucie z powodu zaginięcia Gerolda. „Cóż to za rodzina?” – pomyślała zawiedziona Klara. Miała jednak nadzieję, że stryj pozytywnie usposobi Rumolda Justa. Ale nawet gdyby farmaceuta zgodził się pójść im na rękę, to i tak nie mieli pieniędzy na podatek. Dlatego Klara była ciekawa tajemnicy, którą miała wieczorem poznać. Postanowiła pracować w ciągu dnia gorliwiej niż zwykle, aby matka nie zmieniła zdania.
Mieli szczęście, bo szybko znaleźli miejsce z taką obfitością cennych ziół, że potrzebowali dwóch godzin na zebranie wszystkiego, posortowanie i ułożenie w koszach. Kilka kroków dalej Albert odkrył borowiki, które ostrożnie zebrał i przyniósł matce.
– Zjemy je dzisiaj? – zapytał z nadzieją w głosie.
Johanna Schneidt wzięła do ręki te najpiękniejsze i z żalem pokręciła głową.