Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wichrowe Wzgórza (ang. Wuthering Heights) − jedyna powieść Emily Jane Brontë. Została wydana pod męskim pseudonimem Ellis Bell w 1847 roku. Ocena wartości literackiej zmieniała się z czasem, od początkowo niechętnych opinii (oskarżano Brontë o epatowanie brutalnością) do pozytywnych, zwłaszcza w latach 20. ubiegłego stulecia. Dziś powieść należy do kanonu literatury anglojęzycznej.
Książka doczekała się kilku adaptacji filmowych, z których najsłynniejsza jest wersja z 1992 roku z Juliette Binoche jako Katy i Ralphem Fiennesem jako Heathcliffem.
Klamrą powieści jest osoba pana Lockwooda wynajmującego Drozdowe Gniazdo od Heathcliffa. Po wizycie w Wichrowych Wzgórzach i pierwszym spotkaniu z tajemniczymi mieszkańcami posiadłości przybywa on do Drozdowego Gniazda, gdzie na skutek choroby zmuszony jest do długotrwałego pobytu w domu. Tam gospodyni, Ellen Dean, opowiada mu dokładnie historię Earnshawów, Lintonów i tajemniczego Heathcliffa. (Wikipedia). Tagi: po polsku, polskie, bestseller, romans, Brontë
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 500
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1801
WŁAŚNIE wróciłem z wizyty u mego gospodarza, jedynego sąsiada, który będzie zakłócał mi samotność. Jakaż tu piękna okolica! Nie sądzę, bym w całej Anglii znalazł zakątek równie odsunięty od spraw tego świata. Istny raj mizantropa! Z panem Heathcliffem tworzymy dobraną parę, by dzielić między siebie to odludzie. Niezrównany typ! Ani się domyślał, jaką zapałałem doń sympatią, kiedy ujrzałem, podjechawszy na koniu, jak jego czarne oczy uciekają pod brwi, a palce z zapiekłą determinacją wciskają się pod kamizelkę, gdy oznajmiłem swe nazwisko.
— Pan Heathcliff? — zapytałem. Odpowiedzią było skinienie głowy.
— Jestem Lockwood, pański dzierżawca. Czułem się w obowiązku złożyć panu moje uszanowanie natychmiast po przyjeździe. Mam nadzieję, że nalegając tak usilnie na wynajęcie Drozdowego Gniazda, nie pokrzyżowałem panu planów. Słyszałem wczoraj, że rozważał pan zamiar...
— Drozdowe Gniazdo należy do mnie—przerwał mi z krzywą miną. — A planami może się pan nie przejmować. Wchodź pan!
To „wchodź pan", wymówione przez zaciśnięte zęby, oznaczało bez wątpienia „idź pan do diabła!" Nie okazał zamiaru otworzenia bramy.
Chyba właśnie ta okoliczność skłoniła mnie do przyjęcia zaproszenia: pociągał mnie człowiek, który zdawał się jeszcze bardziej absurdalnie nietowarzyski niż ja.
Dopiero ujrzawszy, że mój koń delikatnie napiera na bramę, Heathcliff ruszył się wreszcie, by zdjąć łańcuch. Potem nachmurzony powiódł mnie brukowaną alejką na podwórze.
— Joseph! — zawołał. — Zabierz konia pana Lockwooda i przynieś wina.
„Oto cała tutejsza służba—pomyślałem, słysząc to podwójne polecenie. — Nic dziwnego, że spomiędzy płyt sterczy trawa, a o postrzyganie żywopłotów dbają tylko krowy".
Joseph był człowiekiem niemłodym, może nawet starcem, choć wyglądał zdrowo i żwawo.
— Boże, dopomóż! — monologował niezadowolony, zająwszy się mym koniem.
Przy okazji spojrzał mi w oczy tak kwaśno, że litościwie uznałem, iż pomocy boskiej potrzebował do strawienia obiadu, a jego modły nie odnosiły się do mego nieoczekiwanego przybycia.
Domostwo pana Heathcliffa nazywa się Wichrowe Wzgórza. Słowo „wichrowy" to tutejsze określenie, które wyraziście odmalowuje natarczywości niepogody, na jakie dom wystawiony jest swym położeniem. Świeżego powietrza z pewnością mają tu pod dostatkiem. Nietrudno sobie wyobrazić, z jaką siłą północny wiatr uderza o grzbiet wzgórza, kiedy spojrzeć na przygięte do ziemi karłowate jodły koło domu czy na rząd nędznych głogów, które jednomyślnie wyciągają gałęzie w tę samą stronę, jakby błagały słońce o jałmużnę. Na szczęście przezorny architekt wymurował dom solidny: wąskie okna są głęboko osadzone w ścianach, węgły zaś wzmacniają duże, wystające kamienie.
Zanim przekroczyłem próg, zatrzymałem się, by obejrzeć kamienne groteski zdobiące fasadę, szczególnie nad głównym wejściem. Pośród galimatiasu obtłuczonych gryfów i nieprzystojnych kupidynków odcyfrowałem datę „1500" i nazwisko „Hareton Earnshaw". Chętnie usłyszałbym od poirytowanego gospodarza jakiś komentarz i poprosił o krótką historię domostwa; jego postawa zdawała się wszakże nakazywać, abym niezwłocznie wszedł do środka bądź też zakończył wizytę, a nie miałem ochoty jeszcze bardziej wystawiać na próbę jego cierpliwości, zanim zostanę dopuszczony do wnętrza sanktuarium.
Jeden krok zaprowadził nas do dużego pokoju, nie poprzedzonego żadnym przedsionkiem czy korytarzem. Pomieszczenie to, które zwą w okolicy z chłopska „izbą", zazwyczaj łączy w sobie bawialnię i kuchnię, lecz w Wichrowych Wzgórzach kuchnię wyeksmitowano w inne rejony—tak przynajmniej wywnioskowałem z gwaru rozmów i brzęku naczyń, który dobiegł mnie gdzieś z głębi budynku. Nie zauważyłem też, by na ogromnym kominku cokolwiek smażono, gotowano czy pieczono, ze ścian zaś nie połyskiwały miedziane rondle ani cynowe cedzaki. Wszakże na jednym końcu izby, od podłogi aż po strop, ciągnęło się jakby lustro, które pięknie odbijało światło i żar: na półkach masywnego dębowego kredensu stały wielkie cynowe talerze, srebrne kubki i kufle. Strop nie był podbudowany sufitem, ujawniając całą swą wewnętrzną anatomię; zasłaniała ją tylko jedna półka, zastawiona plackami jęczmiennymi, szynkami, wiązkami udźców wołowych i baranich. Nad kominkiem wisiała kolekcja przedpotopowych fuzji i para pistoletów w olstrach; na gzymsie, dla ozdoby, stały trzy szkatułki pomalowane w mało gustowne kolory. Posadzka była z gładkiego, białego kamienia; krzesła z wysokimi oparciami, w stylu chłopskim, pomalowane na zielono; kilka innych, czarnych i ciężkich, pogrążonych było w cieniu. W sklepionej niszy pod kredensem leżała ciemnoruda charcica, otoczona chmarą piszczących szczeniaków; psy przycupnęły też w innych zakamarkach.
Domostwo i sprzęty nie byłyby niczym szczególnym u prostego rolnika z Północnej Anglii, o zaciętych rysach i krzepkich nogach odzianych w bryczesy i kamasze. Osobnika takiego, usadowionego w fotelu przy kuflu pienistego piwa na okrągłym stole, uświadczysz pośród tych wzgórz na każdym kroku, jeśli wybierzesz się o odpowiedniej porze, czyli po posiłku. Pan Heathcliff jednak stanowczo nie przystaje do swej siedziby i życia, jakie się w niej prowadzi. Twarz ma smagłego Cygana, lecz ubiór i maniery wskazują na właściciela ziemskiego, jeżeli za takiego uznać każdego hreczkosieja. Jest raczej niechlujny, ale ta niedbałość nie odbija się na jego wyglądzie, ponieważ sylwetkę ma silną i pełną godności; sprawia przy tym dość ponure wrażenie. Możliwe, że niektórzy oskarżyliby go o nie przystojącą jego urodzeniu pychę, lecz mnie coś mówi, że jest inaczej. Przeczuwam instynktownie, że jego grubiaństwo bierze się z niechęci do zbyt wylewnego i ostentacyjnego okazywania uczuć. Będzie kochał i nienawidził z taką samą powściągliwością, a jeżeli ktoś okaże te uczucia jemu, poczyta to za zuchwałość. Nie, posuwam się chyba zbyt daleko: hojną ręką obdarzam go swoimi własnymi przymiotami. Być może kiedy pan Heathcliff nie wyciąga dłoni na powitanie obcego człowieka, kierują nim zupełnie inne niż mną pobudki. Powinienem mieć nadzieję, że z mym charakterem odludka należę do wyjątków. Moja droga matka zwykła mi powtarzać, że nigdy nie uwiję sobie przytulnego gniazdka rodzinnego i nie dalej jak zeszłego lata dowiodłem, że istotnie przekracza to moje możliwości.
Podczas miesiąca cudownej pogody, który spędziłem nad morzem, los umieścił mnie w towarzystwie nadzwyczaj olśniewającej istoty: prawdziwej bogini w mych oczach, dopóki nie zwracała na mnie uwagi. Ani razu „nie wyznałem mej miłości" słowami, lecz spojrzenia mają swój język i byle głupiec odgadłby, że straciłem dla niej głowę. W końcu moja bogini zrozumiała i odwzajemniła mi się najsłodszym ze spojrzeń. I cóż uczyniłem? Wyznaję ze wstydem, że schowałem się w sobie jak ślimak; z każdym jej zerknięciem stawałem się coraz bardziej lodowaty i obcy, aż wreszcie biedaczka nie wiedziała już, czy ma wierzyć swym zmysłom. Zdezorientowana swą rzekomą pomyłką, nakłoniła matkę do wyjazdu. Tą osobliwą woltą uczuciową zyskałem sobie sławę wyrachowanego uwodziciela bez serca; tylko ja sam mogę ocenić, jak dalece niezasłużoną.
Usiadłem przy kominku na krześle naprzeciwko tego, ku któremu zmierzał mój gospodarz, i aby wypełnić czymś milczenie, chciałem pogłaskać psią matkę, która opuściła ochronkę pod kredensem i podkradła się jak wilk ku moim łydkom, szczerząc oślinione kły. Mój gest wywołał długi, gardłowy charkot.
— Niech pan ją lepiej zostawi w spokoju — warknął pan Heathcliff na podobną nutę, kopnięciem powstrzymując groźniejsze zapędy psa. —
Nie jest przyzwyczajona do pieszczot... nie chowamy jej na pieska salonowego.
Potem, podszedłszy wielkimi krokami do bocznych drzwi, zawołał ponownie:
— Joseph!
Joseph wymamrotał coś niezrozumiałego z czeluści piwnicy. Ponieważ nie wyglądało, żeby zamierzał wyjść na górę, jego pan zstąpił do niego, zostawiając mnie vis-a-vis groźnej suki i pary srogich owczarków o skudlonej sierści, które wspólnie z nią bacznie śledziły każde moje drgnienie. Nie chcąc wchodzić w zażyłość z ich kłami, siedziałem bez ruchu. Niestety, mniemając, że nie rozumieją języka mimiki, zacząłem stroić do trójki drapieżników ubliżające grymasy. Któraś mina tak rozdrażniła damę, że nagle wpadła we wściekłość i wskoczyła mi na kolana. Zrzuciłem napastniczkę i pośpiesznie odgrodziłem się od niej stołem. Manewr ten postawił na nogi całą sforę: pół tuzina czworonożnych potworów — starych i młodych, dużych i małych—powyłaziło z kryjówek na środek pomieszczenia. Ich napaść skrupiła się na mych piętach i połach mojego surduta. Dzielnie odpierając ataki głównych antagonistów za pomocą pogrzebacza, zmuszony byłem wezwać pomocy.
Pan Heathcliff i jego sługa pięli się po schodach z nieznośną flegmą. Nie sądzę, by choć odrobinę przyspieszyli kroku na moje wołanie, mimo że przy kominku rozpętała się istna burza. Na szczęście większą gorliwością wykazała się pewna mieszkanka kuchni: zażywna niewiasta, w podkasanej spódnicy, z gołymi ramionami i kuchennymi wypiekami na twarzy wskoczyła w sam środek tej zawieruchy z patelnią. Wywijała tym naczyniem, jak również językiem, tak wprawnie, że sztorm ucichł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na placu boju została już tylko ona, wzdęta jak morze po huraganie, kiedy przybył jej pan.
— Co to, u diabła, za krzyki? — spytał, świdrując mnie niechętnym spojrzeniem, którego po tak niegościnnym potraktowaniu nie mogłem mu wybaczyć.
— Żebyś pan wiedział, że u diabła! —jęknąłem. — Te pańskie bestie to gorsze demony niż tabun opętanych świń. Jakbyś pan zostawił obcego ze stadem tygrysów!
— Nie ruszą nikogo, kto niczego nie dotyka — zauważył, stawiając przede mną butelkę i przywracając stół na właściwe miejsce. — Psy powinny być czujne. Szklankę wina?
— Nie, dziękuję.
— Nie pogryzły pana?
— Niechby który spróbował, toby mnie popamiętał! Surowe rysy Heathcliffa stopniały w uśmiechu.
— Ejże, ejże, panie Lockwood!—powiedział.—Niech się pan trochę napije. Goście są w tym domu taką rzadkością, że ja i moje psy, szczerze przyznaję, nie umiemy ich podejmować. Pańskie zdrowie, panie Lockwood!
Skłoniłem się i odwzajemniłem toast, czując, że byłoby niemądre dalej się dąsać o niegrzeczne maniery sfory kundli. Nie miałem też ochoty dłużej pozwalać gospodarzowi, by bawił się moim kosztem, w czym wyraźnie zagustował. On zaś, zapewne nie chcąc urazić poczucia estetyki dobrego dzierżawcy, przestał zjadać końcówki wyrazów, po czym wdał się w rozważania na temat, który, jak uznał, może mnie zainteresować: zalety i wady ustronia, które zamieszkiwałem.
Okazał się bardzo inteligentnym rozmówcą, co mnie na tyle zachęciło, że wyraziłem chęć ponowienia odwiedzin nazajutrz. Widać było po nim, że nie życzy sobie powrotu intruza. Mimo to pójdę. W porównaniu z Heathcliffem czuję się zdumiewająco towarzyski.
WCZORAJSZE popołudnie było mgliste i chłodne. Wahałem się, czy nie lepiej spędzić je przy kominku, zamiast brnąć przez rozmokłe wrzosowisko do Wichrowych Wzgórz. Lecz kiedy wstałem od obiadu (notabene obiady jadam między dwunastą a pierwszą — gospodyni, zacna matrona, którą przejąłem z dobrodziejstwem inwentarza, nie umiała czy też nie chciała zrozumieć mojej prośby, by podawać o piątej), wszedłem po schodach z tym gnuśnym zamiarem i przekroczyłem próg mojego pokoju, ujrzałem służącą na klęczkach, otoczoną miotełkami i kubłami na węgiel, która wzbijała piekielne tumany kurzu, zasypując ogień kopczykami popiołu. Widok ten skłonił mnie do natychmiastowego odwrotu. Wziąłem kapelusz i po czteromilowym marszu stanąłem pod bramą ogrodu Heathcliffa, akurat na czas, by umknąć przed pierwszymi płatkami puszystego śniegu.
Na tym ogołoconym wzgórzu ziemia była twarda, czarna; zmarznięta. Chłód przejął mnie całego dreszczem. Nie mogąc zdjąć łańcucha, wziąłem bramę skokiem, podbiegłem do wejścia kamienną alejką ujętą w dwa rzędy nędznych krzewów agrestowych i zastukałem do drzwi. Łomotałem tak długo, aż rozbolały mnie kłykcie i psy zaczęły szczekać, lecz nikt mi nie otworzył.
„Łajdaki! — złorzeczyłem w myślach. — Za swoją upartą niegościnność zasługujecie na wiekuiste opuszczenie przez bliźnich. Któż się tak barykaduje za dnia? Wszystko jedno, ja i tak wejdę!"
Co postanowiwszy, ująłem za klamkę i gwałtownie nią potrząsnąłem. Kwaśny jak ocet Joseph wystawił głowę przez okrągłe okno spichlerza.
— Czego tam? — zawołał. — Pan jest w zagrodzie. Jak chcecie do niego, to trzeba iść naokoło.
— Czy nie ma nikogo w środku, żeby otworzył drzwi? — odkrzyknąłem.
— Tylko pani, a ona nie otworzy, choćbyście się do nocy dobijali.
— Dlaczego? Nie możesz jej powiedzieć, że to ja, Josephie?
— Jeszcze czego! To nie moja sprawa — mruknął stary, chowając głowę.
Śnieg rozpadał się i zgęstniał. Chwyciłem za klamkę, żeby ponowić próbę, kiedy na podwórzu pojawił się młody człowiek bez okrycia, z widłami na ramieniu. Dał mi znak, bym poszedł za nim. Przecięliśmy pralnię i brukowany plac, na którym stał skład węgla, pompa i gołębnik, by wreszcie znaleźć się w przestronnym, ciepłym, przytulnym pomieszczeniu, w którym przyjęto mnie za pierwszym razem. Na cały pokój rozlewał się cudowny żar wielkiego ognia, w którym płonął węgiel, torf i drwa. Koło stołu, zastawionego do obfitej wieczerzy, z przyjemnością zauważyłem „panią domu", osobę, której istnienia nigdy wcześniej nie podejrzewałem. Skłoniłem się i czekałem, sądząc, że zaprosi mnie, bym usiadł. Obrzuciła mnie spojrzeniem, poprawiła się na krześle, po czym siedziała dalej nieruchoma i milcząca.
— Pogoda pod psem! — zagaiłem. — Obawiam się, pani Heathcliff, że drzwi wejściowe boleśnie odpokutowały za opieszałość służby. Solidnie się napracowałem, zanim mnie usłyszeli.
Nawet nie otworzyła ust. Utkwiłem w niej wzrok, a ona odpowiedziała tym samym: patrzyła na mnie chłodno i bez wyrazu, co było dla mnie nadzwyczaj kłopotliwe i przykre.
— Siadaj pan! — powiedział gburowato parobek. — On zaraz będzie.
Skorzystałem z zaproszenia, po czym, odchrząknąwszy z lekka, pozdrowiłem nikczemnicę Junonę, która tym razem raczyła poruszyć koniuszkiem ogona, na znak, że nie jesteśmy sobie obcy.
— Piękne zwierzę! — spróbowałem znów nawiązać rozmowę.— Czy zamierza pani zostawić sobie małe?
— Nie moje — odrzekła przemiła gospodyni, jeszcze bardziej grubiańsko niż odezwałby się na jej miejscu Heathcliff.
— Ach, rozumiem, pani ulubieńcy są tam! — ciągnąłem, wskazawszy palcem na ukrytą w cieniu matę z kłębowiskiem stworzeń, które wziąłem za koty.
— Ładnych mi pan wybrał ulubieńców! — zauważyła pogardliwie. Znów spudłowałem: był to stos martwych królików. Odchrząknąłem raz jeszcze i przysunąłem się do kominka, ponawiając uwagę o wściekłej pogodzie.
— Nie trzeba było wychodzić z domu — powiedziała gospodyni, po czym wstała, aby zdjąć z gzymsu kominka dwie spośród malowanych puszek.
Do tej pory znajdowała się poza zasięgiem światła. Teraz miałem okazję zobaczyć wyraźnie całą jej postać i twarz. Osoba szczupła i, rzekłbym, ledwo wyrosła z wieku dziewczęcego: kształty wyborne i prześliczna twarz; rysy drobne, bardzo delikatne; lniane — a raczej złociste — loki, rozsypujące się miękko na pięknie utoczonej szyi. Co się zaś tyczy oczu, to gdyby miały w sobie więcej słodyczy, nikt by im się nie oparł. Na szczęście dla mojego tkliwego serca jedyne uczucie, jakie z nich emanowało, wahało się pomiędzy wzgardą i jakąś rozpaczą, zupełnie nienaturalną u tak młodej kobiety.
Puszki ledwo była w stanie dosięgnąć. Zerwałem się, by jej pomóc, lecz ona zwróciła ku mnie spojrzenie skąpca, któremu ktoś zaofiarował się z pomocą w przeliczaniu złota.
— Nie potrzebuję pańskiej pomocy — warknęła. — Dam sobie radę sama.
— Najmocniej przepraszam! — wycofałem się czym prędzej. Na swą elegancką czarną suknię włożyła fartuch.
— Był pan zaproszony na herbatę? — spytała, zawiesiwszy nad czajniczkiem kolejną łyżeczkę czarnych liści.
— Z miłą chęcią się napiję — odparłem.
— Był pan zaproszony? — powtórzyła.
— Nie — przyznałem, uśmiechając się nieznacznie. — To pani jest odpowiednią osobą, żeby mnie zaprosić.
Wrzuciła herbatę z powrotem do puszki, razem z łyżeczką, po czym usiadła oburzona na krześle; jej czoło zmarszczyło się, a dolna warga wysunęła do przodu, jak u nadąsanego dziecka.
Młody człowiek, który tymczasem zarzucił na ramiona jakąś mocno wystrzępioną szatę, wyprężył się przy ogniu i spojrzał na mnie z ukosa, jakby chciał oznajmić wszem i wobec, że istnieje między nami jakaś nie pomszczona waśń na śmierć i życie. Zacząłem zadawać sobie pytanie, czy to istotnie służący. Jego ubiór był równie prostacki jak jego język, zupełnie pozbawiony tego szlifu, który dało się usłyszeć u obojga państwa Heathcliffów. Jego gęste kasztanowe włosy były zmierzwione i dawno nie widziały grzebienia, podobne do sierści niedźwiedzia bokobrody krzewiły się dziko po policzkach, ręce zaś miał ogorzałe jak zwykły parobek. A przecież nosił się jak człowiek wolny, nawet trochę dumny, nie okazywał też usłużności wobec pani domu. Nie mając danych, by ponad wszelką wątpliwość dociec jego stanu, postanowiłem nie zwracać uwagi na jego dziwne zachowanie. Pięć minut później z zakłopotania wybawiło mnie poniekąd przybycie Heathcliffa.
— Jak pan widzi, panie Heathcliff, wywiązałem się z obietnicy i oto jestem! — zawołałem z udaną serdecznością. — Obawiam się, że pogoda każe mi prosić pana o gościnę na najbliższe pół godziny.
— Pół godziny? — powtórzył, strzepując z ubrania białe płatki. — Że też wybrał pan sobie najgorszą śnieżycę na swoje spacery. Czy pan wie, że wśród tych mokradeł można zabłądzić? W takie wieczory nawet tutejsi gubią czasem drogę. A mogę panu powiedzieć, że nie zanosi się na rozpogodzenie.
— Może ktoś ze służby mnie odprowadzi? Zostałby w Gnieździe do rana. Da mi pan kogoś?
— Nie dam.
— Ach tak! Cóż, w takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak zaufać swej własnej przemyślności.
Żachnął się tylko.
— Będzie ta herbata czy nie? — spytał obdartus przy kominku, przenosząc wściekłe spojrzenie ze mnie na młodą damę.
— On też pije? — spytała, zwracając się do Heathcliffa.
— Rób, nie denerwuj mnie! — Odpowiedź była tak brutalna, że przebiegł mnie dreszcz.
Z tonu jego słów przebijała z gruntu zła natura. Teraz już nie nazwałbym Heathcliffa niezrównanym typem. Kiedy herbata była gotowa, zaprosił mnie, mówiąc:
— Niech się pan przysunie z krzesłem.
Wszyscy, nie wyłączając młodego grubianina, zajęliśmy miejsca wokół stołu i w śmiertelnej ciszy zabraliśmy się do posiłku.
Pomyślałem, że ponieważ to ja ściągnąłem te chmury, muszę postarać sieje rozproszyć. Nie mieściło mi się w głowie, by mieli zawsze siedzieć tak ponurzy i milczący. Nawet ludzie najgorszego usposobienia nie obnoszą się nieustannie z tak wilczymi minami.
— To dziwne—zacząłem, w przerwie między jedną filiżanką a drugą — to dziwne, jak wielki wpływ na światopogląd i upodobania ma przyzwyczajenie. Któż umiałby sobie wyobrazić, że w życiu na tak zupełnym odludziu, w życiu takim jak pańskie, panie Heathcliff, może zagościć szczęście? A przecież zaryzykuję stwierdzenie, że mając przy sobie rodzinę i swoją miłą panią, dobrego ducha (zawiadującego pańskim domem i sercem...
— Moją miłą panią! — przerwał mi, wykrzywiając się w niemal diabolicznym grymasie. — Gdzież ona jest, moja miła pani?
— Mówię o pani Heathcliff, pańskiej małżonce.
— Ach, o mojej małżonce... Chce pan pewnie powiedzieć, że jej duch podjął się roli anioła stróża, który czuwa nad losami Wichrowych Wzgórz, czy tak?
Spostrzegłszy swój błąd, usiłowałem go naprawić. Powinienem był zdać sobie sprawę, że różnica wieku jest zbyt duża jak na małżeństwo. On miał łat około czterdziestu —jest to okres, w którym mężczyźni rzadko się łudzą, że znajdą prawdziwą miłość w sercu młodej dziewczyny, zostawiając sobie to marzenie na osłodę wieku sędziwego. Ona wyglądała bodaj czy na siedemnastolatkę.
Wtedy mnie olśniło: „Ten błazen obok mnie, który pije herbatę ze spodeczka i je chleb brudnymi rękami, to będzie jej mąż, syn Heathcliffa, jakże inaczej. Oto jakie są skutki, kiedy dać się żywcem pogrzebać na takim pustkowiu: rzuciła się w ramiona tego prostaka z czystej nieświadomości, że istnieją lepsi od niego! Litość bierze... Muszę uważać, by moja obecność nie kazała jej pożałować swego wyboru". Może się wydawać, że tę ostatnią myśl podyktowała mi zarozumiałość; tak jednak nie było. Mój sąsiad sprawiał na mnie wrażenie człowieka niemal odpychającego, o sobie wiedziałem zaś z doświadczenia, że budzę względnie miłe uczucia.
— Pani Heathcliff to moja synowa—powiedział Heathcliff, potwierdzając moje przypuszczenia. Kiedy mówił, skierował ku niej dziwne spojrzenie, spojrzenie nienawiści; chyba że jego fizjonomia, skutkiem jakiejś perfidnej anomalii, nie wyraża stanów jego duszy.
— Ach, teraz rozumiem: to pan ma szczęście być towarzyszem życia tej królewny z bajki — powiedziałem, odwracając się do mego sąsiada.
Ta uwaga okazała się jeszcze bardziej chybiona. Młodzieniec oblał się szkarłatem i zwinął dłonie w pięści, z oczywistym zamiarem. Zaraz się jednak pohamował, dławiąc w sobie burzę ordynarnym przekleństwem, skierowanym pod moim adresem. Puściłem to jednak mimo uszu.
— Nie ma pan szczęścia w swych domysłach, panie Lockwood — zauważył gospodarz.—Żadnemu z nas nie jest dany przywilej posiadania tej pańskiej królewny z bajki za żonę; jej mąż nie żyje. Powiedziałem przecież, że to moja synowa.
— A ten młodzieniec jest...
— Z pewnością nie moim synem!
Heathcliff uśmiechnął się cierpko, jakby przypisywanie mu ojcostwa tego niedźwiedzia uznał za dowcip nazbyt frywolny.
— Jestem Hareton Earnshaw — szczeknął młody — i radzę panu szanować to nazwisko!
— Nie przypominam sobie, bym panu w czymkolwiek uchybił — odparłem, śmiejąc się w duchu z pompatyczności, z jaką się przedstawił.
Utkwił we mnie wzrok tak natarczywy, że musiałem odwrócić głowę. w inną stronę, z obawy, że weźmie mnie chęć wytargania go za uszy lub głośnego okazania mej wesołości. Zacząłem się czuć mocno nie na miejscu pośród tej przemiłej gromadki. Złowroga atmosfera duchowa tego domu zaczęła mi ciążyć, znieczulając mnie na czysto fizyczne uroki pomieszczenia. Postanowiłem mieć się na baczności, kiedy po raz trzeci przestąpię te progi.
Kiedy posiłek dobiegł wreszcie końca, a lody wciąż nie zostały przełamane, zbliżyłem się do okna, by sprawdzić stan pogody. Moim oczom ukazał się przygnębiający widok: noc zapadła przed czasem, niebo zaś i wzgórza zbiły się w jeden siarczysty kłąb wiatru i śniegu.
— Nie sądzę, bym był teraz w stanie wrócić do domu bez przewodnika — powiedziałem wbrew sobie. — Drogi z pewnością są już zasypane, a zresztą i tak nic nie widać.
— Hareton, zapędź owce pod dach, do stodoły. Zasypie je, jeśli zostaną na noc w zagrodzie. I zastaw drzwi deską—powiedział Heathcliff.
— Co mam robić? — spytałem, coraz bardziej rozdrażniony.
Moje pytanie pozostało bez odpowiedzi. Kiedy odwróciłem się od okna, zobaczyłem w izbie tylko Josepha, który przyniósł wiadro kaszy dla psów, i pochyloną nad ogniem panią Heathcliff: zabawiała się, paląc wiązkę szczypek, które spadły z gzymsu kominka, kiedy odkładała na swoje miejsce puszkę z herbatą. Stary, odstawiwszy swe brzemię, obrzucił izbę krytycznym spojrzeniem i powiedział skrzeczącym głosem:
— Patrzcie, jak to się leni i wygrzewa przy ogniu, kiedy wszyscy inni pracują! Ale z was takie ladaco, że i gadać nie warto... Z was się nigdy złego nie wypędzi i pójdziecie prosto do diabła, za waszą matką!
W pierwszym odruchu myślałem, że ta tyrada jest adresowana do mnie. Wytrącony z równowagi ruszyłem w stronę hultaja, aby wyrzucić go za drzwi na zbity łeb. Pani Heathcliff powstrzymała mnie jednak swoją repliką.
— Ty grzeszny stary obłudniku! — odparła. — Nie boisz się, że cię diabeł kiedyś porwie, kiedy tak ciągle wzywasz jego imienia? Ostrzegam cię, przestań mnie dręczyć, bo poproszę Szatana, żeby to dla mnie zrobił po znajomości. Zaczekaj! Spójrz, Josephie. — Ściągnęła z półki ciężką księgę w ciemnej oprawie. — Pokażę ci, jak daleko się posunęłam w czarnej magii. Niedługo będę umiała spustoszyć cały dom. Krasula nie zdechła przez przypadek, a twój reumatyzm wcale nie jest dopustem Opatrzności!
— Szatańskie nasienie! — zachłysnął się stary. — Wybaw nas, Panie, od złego!
— Nie, przeklęty! To ty jesteś potępiony! Wyjdź, bo naprawdę zrobię ci coś złego! Ulepię was wszystkich z wosku i gliny, a potem pierwszy, kto przekroczy granice, które wyznaczę... zresztą nie powiem, co wam zrobię, sami się przekonacie! Idź, patrzę na ciebie!
Mała wiedźma spojrzała nań swymi pięknymi oczyma, zgrywając się na demoniczność. Joseph, trzęsąc się szczerze ze strachu, wybiegł z modłami na ustach, powtarzając co jakiś czas:
— Szatańskie nasienie!
Uznałem, że młoda kobieta chciała się tylko zabawić kosztem starego sługi, aczkolwiek dosyć makabrycznie. Teraz, kiedy zostaliśmy sami, podjąłem próbę zainteresowania jej mym smutnym położeniem.
— Pani Heathcliff— zacząłem stroskanym głosem — pani wybaczy, że zawracam jej głowę. Jeżeli ośmielam się zwracać do pani z prośbą, to dlatego, że osoba o tak pięknej twarzy musi mieć dobre serce. Niechże mi pani poda jakieś punkty orientacyjne, wedle których będę mógł wrócić do domu. Prędzej pani trafiłaby do Londynu niż ja do siebie!
— Niech pan wróci tą samą drogą, którą pan przyszedł — odparła, usadziwszy się w krześle z ciężką księgą na kolanach i świecą w dłoni. — To krótka rada, ale lepszej dać nie umiem.
— - Jeżeli usłyszy pani, że znaleziono mnie martwego w trzęsawisku lub zaspie, czy sumienie nie szepnie pani, że to po trosze jej wina?
— Dlaczego? Nie mogę pana odprowadzić. Nie puściliby mnie nawet do bramy ogrodu.
— Ależ w taką noc nie ośmieliłbym się prosić, żeby pani wystawiła głowę za próg! — zawołałem. — Chcę, żeby mi pani wytłumaczyła, a nie pokazała drogę. Ewentualnie przekonała pana Heathcliffa, żeby mi kogoś dał na przewodnika.
— Ale kogo? Oprócz niego samego jest jeszcze Earnshaw, Zilla, Joseph i ja. Kogo pan wybiera?
— Na farmie nie ma parobków?
— Nie. To już wszyscy.
— Wychodzi na to, że muszę tu zostać na noc.
— Musi pan to załatwić z gospodarzem. Ja tu nie rządzę.
— Mam nadzieję, że to pana oduczy lekkomyślnych wycieczek po tych wzgórzach—powiedział srogo Heathcliff od drzwi. — A co się tyczy noclegu, nie mam pokojów gościnnych; jeśli chce pan zostać, będzie pan musiał spać w jednym łóżku z Haretonem lub Josephem.
— Mogę spać na krześle tutaj — odparłem.
— Nie! Bogaty czy biedny, obcy to zawsze obcy i nie pozwolę, by ktokolwiek mi tu buszował, kiedy mnie nie ma! — powiedział ten grubianin.
Z tą obelgą skończyła się moja cierpliwość. Mruknąłem coś z oburzeniem i przecisnąłem się obok niego w stronę podwórza, zderzając się w pośpiechu z Haretonem. Było tak ciemno, że nie mogłem znaleźć furtki. Kiedy tak krążyłem, moi gospodarze dali jeszcze jedno świadectwo wzajemnej kurtuazji. Młody człowiek z początku wydawał się gotów przyjść mi z pomocą.
— Odprowadzę go do parku — powiedział.
— Odprowadzisz go do diabła!—zawołał jego pan, o ile takie łączyły ich stosunki. — A kto zajmie się końmi, co?
— Życie ludzkie jest ważniejsze niż jednorazowe zaniedbanie koni. Ktoś musi go odprowadzić—mruknęła pani Heathcliff, życzliwiej niżbym się spodziewał.
— Nie jestem na twoje rozkazy — odszczeknął Hareton. — Jeśli wpadł ci w oko, lepiej siedź cicho.
— W takim razie mam nadzieję, że jego duch będzie cię straszył po nocach, a pan Heathcliff nie znajdzie innego dzierżawcy, aż Drozdowe Gniazdo obróci się w ruinę! — odparła ostro.
— Boże mocny, rzuciła urok! — wymamrotał Joseph, ku któremu się skierowałem.
Siedział nieopodal i doił krowy w świetle latarni, za którą złapałem bezceremonialnie. Zawoławszy, że odeślę ją rano, pośpieszyłem ku najbliższej furtce.
— Panie Heathcliff, on kradnie latarnię! — wrzasnął stary, ruszając w me ślady. — Gnasher! Wolf! Łapaj go, łapaj!
Gdy otwierałem furtkę, dwa włochate potwory rzuciły mi się do gardła, przewróciły na ziemię i zgasiły światło. Solidarny rechot Heathcliffa, Haretona i Josepha dopełnił miary mej wściekłości i poniżenia. Na szczęście te ohydne bestie nie wykazywały ochoty, by pożreć mnie żywcem, a jedynie przeciągały się, ziewały i merdały triumfalnie ogonami. Nie pozwoliłyby mi jednak wstać, więc musiałem zaczekać na leżąco, aż ich przeklęci właściciele mnie poratują. Wówczas, z gołą głową i dygocząc z wściekłości, zażądałem od tych łajdaków, by mnie wypuścili, gdyż nie odpowiadam za siebie, jeżeli zatrzymają mnie choćby minutę dłużej. Miotałem przy tym mglistymi groźbami zemsty, które w swej nieskładnej porywczości przypominały złorzeczenia króla Leara.
Byłem tak gwałtownie poruszony, że z nosa puściła mi się obficie krew. Heathcliff wciąż się śmiał, ja wciąż złorzeczyłem. Nie wiem, jaki koniec miałaby ta utarczka, gdyby nie było w odwodzie osoby trochę rozumniejszej ode mnie i trochę litościwszej od mego gospodarza. Była to Zilla, zwalista gospodyni, która wyszła na dwór, aby dowiedzieć się, skąd ta wrzawa. Sądziła, że jeden z nich użył przeciwko mnie siły, a nie śmiejąc podnosić głosu na swego pana, zwróciła swe gromy na młodszego hultaja.
— Brawo, panie Earnshaw! — zawołała. — Ciekawam, do czego jeszcze dojdzie! Pewnikiem kogoś pan zamorduje, i to na naszym własnym progu. Ale sobie znalazłam rodzinkę... Patrzcie na tego biedaka: mało się nie udusi. No już, nie trzeba się tak rzucać. Niech pan wejdzie, to pana opatrzę. No już, niech się pan uspokoi.
Z tymi słowy nagle wylała mi na kark kwartę lodowatej wody i popchnęła mnie do kuchni. Pan Heathcliff podążył za nami, a jego chwilowe rozbawienie błyskawicznie ustąpiło miejsca właściwej jego naturze posępności.
Czułem się podle, mąciło mi się w głowie i cały dygotałem. Nie miałem więc innego wyjścia, jak tylko zostać na nocleg pod jego dachem. Polecił Zilli, by dała mi kieliszek koniaku, po czym przeszedł do innej części domu. Nie przestając pokrzepiać mnie na duchu, Zilla wykonała polecenie, co trochę przywróciło mnie do życia. Następnie zaprowadziła mnie do pokoju, w którym miałem spędzić noc.
IDĄC przede mną po schodach, poradziła mi, bym zasłonił świecę i nie robił hałasu, ponieważ jej pan coś sobie uroił w związku z pokojem, w którym Zilla zamierzała mnie położyć, i nigdy nie pozwala nikomu tam nocować. Spytałem o powód tego zakazu. Odpowiedziała, że nie zna go, mieszka w Wichrowych Wzgórzach dopiero od paru lat. A że dzieje się w tym domu wiele zagadkowych rzeczy, woli o nic nie pytać.
Zbyt zdeprymowany, żeby się bardziej tym zainteresować, zamknąłem za sobą drzwi i rozejrzałem się za łóżkiem. Na całe wyposażenie składało się krzesło, bieliźniarka i ogromna dębowa skrzynia, z wyciętymi u góry otworami podobnymi do okienek powozu. Zbliżywszy się do tego dziwadła, zajrzałem do środka i spostrzegłem, że jest to osobliwy rodzaj staroświeckiej alkowy, mającej usunąć konieczność posiadania przez każdego członka rodziny własnego pokoju. Mebel tworzył jakby osobne pomieszczenie, w którym parapet okna służył za stół. Otworzyłem suwane drzwi, wszedłem do środka ze świecą, zasunąłem je z powrotem i poczułem się bezpieczny przed przeszpiegami Heathcliffa i reszty domowników.
W rogu parapetu, na którym postawiłem świecę, leżała sterta zżartych pleśnią książek. W farbie wydrapane były paznokciem jakieś napisy. Okazało się jednak, że wszystkie mówią to samo: powtórzone różnymi literami, dużymi i małymi, imię Catherine z trzema różnymi nazwiskami — Earnshaw, Heathcliff i Linton.
Pogrążając się w odrętwieniu, oparłem głowę o szybę i sylabizowałem bezmyślnie: Catherine Earnshaw—Heathcliff—Linton, dopóki oczy mi się nie zamknęły. Nie odpoczęły jednak długo, bo po kilku minutach białe litery rozbłysły w ciemnościach tak wyraźnie jak nocne upiory — w powietrzu zaroiło się od imienia Catherine. Podniósłszy się, by odegnać tę zmorę, zauważyłem, że płomień świecy liże jeden ze zgrzybiałych woluminów i rozsiewa swąd palonej skóry cielęcej.
Poprawiłem knot, po czym, zmarznięty i omdlały, usiadłem i otworzyłem uszkodzony tom na kolanach. Była to Biblia, wprost cuchnąca starzyzną. Na fronty spisie widniał napis: „Catherine Earnshaw" i data, poprzedzająca dzisiejszą o mniej więcej ćwierć wieku. Zamknąłem księgę i wziąłem następną, a potem jeszcze następną, dopóki nie przejrzałem wszystkich. Księgozbiór Catherine był starannie dobrany, a stopień zniszczenia woluminów wskazywał na częste używanie, choć nie zawsze do właściwych celów: żaden bez mała rozdział nie uchronił się od komentarzy — a przynajmniej za takie je z początku wziąłem — które pokrywały całą nie zadrukowaną powierzchnię. Czasem były to oderwane zdania, czasem regularny dziennik, pisany niewprawną ręką dziecka. U góry czystej karty (która swemu odkrywcy wydała się zapewne bezcennym skarbem) z niemałym rozbawieniem zauważyłem wyśmienitą karykaturę mego przyjaciela Josepha—skreśloną surową, lecz wyrazistą kreską. Nieznana Catherine rozpaliła moją ciekawość i natychmiast przystąpiłem do odcyfrowywania wyblakłych hieroglifów. Fragment pod karykaturą rozpoczynał się następująco:
„Co za okropna niedziela! Och, gdyby był ojciec! Hindley kiepsko go zastępuje, a z Heathcliffem obchodzi się koszmarnie... H. i ja zbuntujemy się. Dziś wieczór zrobiliśmy pierwszy krok. Cały dzień lało jak z cebra. Nie mogliśmy pójść do kościoła, więc Joseph urządził nabożeństwo na poddaszu. Kiedy Hindley i jego żona wygrzewali się wygodnie na dole przy ogniu — dam głowę, że jedno, czego nie robili, to nie czytali Biblii! — Heathcliff, ja i biedny parobek musieliśmy wziąć modlitewniki i pójść na górę. Usadowiliśmy się rzędem na workach zboża, jęczeliśmy i dygotaliśmy, mieliśmy nadzieję, że Josephowi też jest zimno i wygłosi krótkie kazanie. Gdzie tam! Nabożeństwo trwało dokładnie trzy godziny, a mimo to mój brat miał czelność powiedzieć, kiedy zobaczył nas schodzących, »Co, już skończone?« Dawniej w niedzielne wieczory wolno nam było się bawić, byleśmy zanadto nie hałasowali. Teraz wystarczy, że któreś z nas się roześmieje i wędrujemy do kąta!
— Zapominacie, że macie tu nad sobą pana — mówi tyran. — Niech mnie które wyprowadzi z równowagi, to się nie pozbiera! Żądam bezwzględnej powagi i ciszy. Co to było? To ty, łobuzie? Frances, najdroższa, wytargaj go za włosy, bo słyszałem, jak strzelił z palców. — Frances z rozkoszą wykonała polecenie i poszła usiąść mężowi na kolanach. Potem godzinami całowali się i czulili do siebie jak dzieci, wygadywali głupstwa, których wstyd było słuchać. My umościliśmy się wygodnie w niszy pod kredensem. Waśnie związałam razem nasze fartuszki i powiesiłam je jako zasłonę, kiedy nagle wszedł Joseph, wróciwszy ze stajni. Zerwał moje dzieło, wykręcił mi uszy i zaskrzeczał:
— Pan ledwie złożony do grobu, dzień święty nie minął, w waszych uszach rozbrzmiewa jeszcze Ewangelia—a wy śmiecie swawolić? Wstyd i hańba! Siadać mi tutaj, łobuzy! Mało to pobożnych książek do czytania? Siadać mi tutaj i myśleć o zbawieniu duszy!
Po tych słowach kazał nam tak się ustawić z krzesłami, żeby słaby promyk światła z odległego kominka padał na tekst starych książek, które wcisnął nam do rąk. Nie mogłam tego znieść. Chwyciłam moją zatęchłą książkę i cisnęłam do psiej budy, oświadczając, że nienawidzę pobożnych książek. Heathcliff kopnął swoją w tym samym kierunku. Dopiero się zrobiła awantura!
— Panie Hindley!—ryknął nasz kapelan. —Panie Hindley, niech pan tu przyjdzie! Panienka urwała okładkę Przyłbicy zbawienia, a Heathcliff zbezcześci! Prostą drogę do piekła! Strach bierze, jak się przy panu rozbrykali. Ech! Stary pan wiedział, jak ich trzymać krótko. Ale już go nie ma!
Hindley pośpieszył ze swego raju na ziemi i pochwyciwszy jedno z nas za ucho, a drugie za ramię, zawlókł nas do spiżarni, gdzie, jak zapowiedział nam Joseph, miał nas porwać diabeł, czego mogliśmy być równie pewni jak tego, że żyjemy. Tak pocieszeni, poszukaliśmy sobie każde osobnego kąta, żeby zaczekać na jego przyjście. Zdjęłam z półki tę książkę i kałamarz, otworzyłam zewnętrzne drzwi na oścież, żeby mieć światło, i piszę już od dwudziestu minut. Lecz mój towarzysz niedoli niecierpliwi się i mówi, żebyśmy zabrali fartuch mleczarski i pod jego osłoną pohasali po wrzosowiskach. Doskonały pomysł! Jeśli przyjdzie ten wstrętny staruch, może pomyśli, że jego proroctwo spełniło się. A że pada—na dworze i tak nie może być wilgotniej i chłodniej niż tutaj".
Zdaje się, że Catherine urzeczywistniła swój zamysł, ponieważ w następnym zdaniu podjęła inny temat: uderzyła w ton łzawy.
„Och, ani się spodziewałam, że Hindley doprowadzi mnie do płaczu! — napisała. — Głowa tak mnie boli, że nie mogę jej położyć na poduszce; lecz nie zamierzam dać za wygraną. Biedny Heathcliff! Hindley nazywa go włóczęgą i nie pozwala mu siedzieć z nami przy stole. Mówi też, że nie wolno nam się razem bawić i grozi, że wyrzuci go z domu, jeżeli złamiemy ten zakaz. Zarzucił ojcu (jak śmiał?), że traktował H. zbyt pobłażliwie i poprzysiągł, że mu pokaże, gdzie jego miejsce..."
Głowa zaczęła mi sennie opadać ku mętniejącym stronicom, a wzrok błądził od rękopisu do druku. Ujrzałem tytuł wykaligrafowany ozdobnie na czerwono: „Siedemdziesiąt i siedem razy i pierwszy z siedemdziesiątego pierwszego*. Pobożna rozprawa wygłoszona przez wielebnego Jabesa Branderhama w kaplicy w Gimmerton Slough". Kiedy półprzytomnie trudziłem swój umysł, by odgadnąć, co też wielebny Jabes Branderham mógł powiedzieć na ten temat, opadłem na łóżko i zasnąłem. Niestety! Oto skutki kiepskiej herbaty i kiepskiego humoru! Cóż innego mogło na mnie sprowadzić tak okropną noc? Nie przypominam sobie innej, którą mógłbym z nią porównać, odkąd potrafię świadomie odczuwać cierpienie.
Zacząłem śnić niemalże, zanim straciłem poczucie, gdzie się znajduję. Wydawało mi się, że jest rano, a ja wyruszyłem w drogę powrotną do domu, z Josephem za przewodnika. Śnieg zalegał drogę wielometrowymi zaspami. Kiedy tak brnęliśmy do przodu, mój towarzysz wyrzucał mi nieustannie, że nie zabrałem ze sobą kostura pielgrzymiego: mówił mi, że nigdy nie dotrę bez niego do domu i dumnie wymachiwał mi przed oczyma grubą lagą, którą widać tak nazywał. Początkowo uznałem za niedorzeczne, żebym musiał się uzbroić w taki przyrząd, aby zyskać wstęp do własnego domu. Potem zaświtała mi w głowie inna myśl. Nie idziemy do mnie, lecz wędrujemy do Gimmerden Slough, by wysłuchać, jak słynny Jabes Branderham głosi kazanie na podstawie tekstu „Siedemdziesiąt i siedem razy". Któryś z nas — Joseph, kaznodzieja lub ja—zgrzeszył po raz „pierwszy z siedemdziesiątego pierwszego" i miał zostać publicznie napiętnowany i wyklęty.
Przybyliśmy do kaplicy. Przechodziłem obok niej wcześniej podczas spacerów, dwa lub trzy razy. Stoi ona w zagłębieniu pomiędzy dwoma wzgórzami, opodal zaś ciągnie się bagnisko, którego torfiaste wyziewy znakomicie ponoć balsamują ugrzęzłe tam zwłoki kilku osób. Dach kaplicy dotąd się trzyma, ale że na uposażenie pastora składa się zaledwie dwadzieścia funtów rocznie i dwuizbowy dom, który grozi zawaleniem się w jedną kupę gruzów, nie ma chętnych do opieki nad tutejszymi duszami. Tym bardziej że, jak dziś powiadają, jego owieczki prędzej pozwoliłyby mu zdechnąć z głodu, aniżeli dołożyły pensa z własnej kieszeni na jego utrzymanie. Jednak w moim śnie Jabes miał słuchaczy licznych i uważnych. A kazanie... dobry Boże, cóż to było za kazanie! Podzielone na czterysta dziewięćdziesiąt części, każda równa długością pełnej homilii wygłoszonej sprzed ołtarza i poświęcona osobnemu grzechowi! Skąd je wszystkie znał, nie potrafię powiedzieć. Miał swoją własną metodę interpretacji Pisma Świętego, z której wynikało, że stworzenia boże winny za każdym razem popełniać nowy grzech. A grzechy wymieniał najprzedziwniejsze: nawet sobie nie wyobrażałem, że można w ten sposób łamać przykazania.
Jakież mnie ogarnęło znużenie! Jakże się wierciłem pomiędzy ziewnięciami, drzemkami i krótkimi przebudzeniami! Szczypałem się, drapałem, przecierałem oczy, wstawałem i ponownie siadałem, trącałem Josepha, żeby mi powiedział, czy to się w ogóle kiedyś skończy. Skazany byłem na wysłuchanie wszystkiego do ostatka. Wreszcie pastor dobrnął do „pierwszego z siedemdziesiątego pierwszego". W tym krytycznym momencie doznałem nagłego olśnienia: poczułem przymus, żeby wstać i zarzucić Jabesowi Branderhamowi grzech, którego żaden chrześcijanin nie ma obowiązku mu odpuścić.
— Proszę pana! — zawołałem. — Siedząc w tych murach, przecierpiałem jednym cięgiem i przebaczyłem czterysta dziewięćdziesiąt części pańskiego kazania. Siedemdziesiąt razy siedem razy chwytałem za kapelusz i zbierałem się do wyjścia — siedemdziesiąt razy siedem razy pan zmusił mnie niedorzecznie, bym znów usiadł. Czterysta dziewięćdziesiąty pierwszy raz to już za wiele. Dalej na niego, bracia męczennicy! Ściągnijcie go na dół i zetrzyjcie na proch, aby te mury więcej go nie zaznały!
— Tyś jest Człowiek! — huknął Jabes po chwili uroczystego milczenia, opierając się o poduszkę kazalnicy. — Siedemdziesiątkroć siedem razy zdumienie wykrzywiło twe oblicze... Siedemdziesiątkroć siedem razy zajrzałem w swą duszę i rzekłem, oto ludzka słabość: to również zostanie mu odpuszczone! Nadszedł pierwszy z siedemdziesiątego pierwszego. Bracia, niech z rąk waszych spadnie nań kara, która została mu przepisana. Zaszczyt ten posiadają wszyscy święci Jego!
Po tych ostatnich słowach wierni, wznosząc kostury pielgrzymie, otoczyli mnie zwartym murem. Ja zaś, nie mając czym się bronić, próbowałem wyrwać Josephowi, najbliższemu i najzażartszemu z napastników, jego kostur. W ciżbie i zamieszaniu pałki wchodziły sobie nawzajem w drogę i kilka razów, wymierzonych we mnie, spadło na inne głowy. Wreszcie cała kaplica rozbrzmiewała wymianą ciosów: walczył człowiek przeciwko wszystkim i wszyscy—przeciwko niemu*. Branderham, nie chcąc pozostać bezczynnym, okazał swój zapał energicznym łomotaniem w pulpit kazalnicy. Echo poniosło się tak rozgłośnie, że, ku mej wielkiej uldze, nareszcie się obudziłem.
Lecz co wywołało w mych uszach tak wielki hałas? Co odegrało rolę Jabesa w tej burdzie? Za oknem rosła jodła i podmuch wiatru zadzwonił suchymi szyszkami o szyby! Przez chwilę nastawiałem uszu, wykryłem sprawcę harmidru, po czym znów opadłem na pościel i pogrążyłem się we śnie, jeszcze przykrzejszym —jeśli to możliwe — niż poprzednio.
Tym razem pamiętałem, że leżę w dębowej alkowie i wyraźnie słyszałem wycie wichury i świst zamieci śnieżnej. Usłyszałem również ponownie szarpiący nerwy terkot gałęzi, przypisując mu jego właściwą przyczynę. Był mi wszakże tak niemiły, że postanowiłem, w miarę możności, uciszyć go. Wydawało mi się, że wstaję i próbuję otworzyć okno. Haczyk był przyspawany do oczka: szczegół ten nie uszedł mojej uwagi na jawie, lecz teraz o nim zapomniałem. „Niemniej muszę zrobić z tym porządek!", mruknąłem, rozbijając pięścią szybę i wyciągając ramię, by pochwycić uprzykrzoną gałąź. Zamiast na gałęzi, moje palce zacisnęły się wokół palców drobnej, lodowatej dłoni! Ogarnęła mnie straszliwa trwoga: próbowałem cofnąć ramię, lecz dłoń wpiła się w nie kurczowo, a głos, najsmutniejszy ze smutnych, załkał: „Wpuść mnie — wpuść mnie!" „Kto ty jesteś?", spytałem, jednocześnie próbując się wyswobodzić. „Catherine Linton", odparł drżący głos. (Dlaczego przyszło mi do głowy akurat nazwisko Linton? Dwadzieścia razy częściej przeczytałem nazwisko Earnshaw). „Zabłądziłam na wrzosowisku, a teraz wróciłam!" Kiedy głos mówił, dostrzegłem niewyraźnie przez szybę twarz dziecka. Strach uczynił mnie nieludzkim. Ponieważ moje wysiłki, aby strząsnąć z siebie to stworzenie, spełzły na niczym, podciągnąłem jego dłoń na rozbitą szybę i tarłem przegubem tam i z powrotem, aż polała się krew i splamiła pościel.
Stworzenie to jednak nadal kwiliło: „Wpuść mnie!" i nie słabło w kurczowym uścisku, który przyprawiał mnie niemal o szaleństwo. „Jak mam to zrobić? — spytałem wreszcie. — Ty puść mnie, jeżeli chcesz się dostać do środka!" Palce zwolniły uścisk. Błyskawicznie wciągnąłem swoje przez otwór w szybie, zabarykadowałem go stertą książek i zatkałem sobie uszy, aby zagłuszyć żałosne lamenty. Wydaje się, że trwałem tak przez ponad kwadrans, lecz kiedy odjąłem dłonie od głowy, okazało się, że rozpaczliwe jęki nie ustały! „Idź precz! —krzyknąłem. — Nie wpuszczę cię, choćbyś błagała przez dwadzieścia lat". „To już dwadzieścia lat — biadał głos. — Już dwadzieścia lat się błąkam". Po tych słowach usłyszałem z zewnątrz ciche drapanie, a sterta książek poruszyła się, jakby popchnięta od tyłu. Usiłowałem stanąć na nogi, lecz moje członki ani drgnęły. W szale trwogi wrzasnąłem głośno.
Ku swemu pomieszaniu odkryłem, że okrzyk nie rozległ się tylko w mojej wyobraźni: pośpieszne kroki zbliżyły się do drzwi mojego pokoju. Ktoś otworzył je z rozmachem i przez kwadratowe otwory u góry alkowy błysnęło światło. Ja wciąż siedziałem, dygocząc i ścierając pot z czoła. Intruz wahał się chyba i mruknął coś pod nosem. Wreszcie powiedział półszeptem, najwidoczniej me oczekując odpowiedzi:
— Jest tu ktoś?
Uznałem za najroztropniejsze zdradzić się ze swoją obecnością. Rozpoznałem głos Heathcliffa i obawiałem się, że będzie szukał dalej, jeżeli zachowam milczenie. Odwróciłem się więc i rozsunąłem ścianki. Nieprędko zapomnę skutek, jaki wywołało to działanie.
Heathcliff stał opodal drzwi, w koszuli i spodniach. Wosk świecy skapywał mu na palce, a twarz miał białą jak ściana za jego plecami. Na pierwsze dębowe skrzypnięcie szarpnął się całym ciałem jak rażony prądem! Świeca wyskoczyła mu z dłoni, a tak był rozdygotany, że ledwo zdołał ją podnieść.
— To tylko ja, pański gość! — powiedziałem głośno, aby nie przedłużać tego widowiska tchórzliwości i zaoszczędzić mu upokorzenia. — Miałem przerażający sen i niestety krzyknąłem. Przepraszam, że zakłóciłem panu spokój.
— Niech Bóg pana skarze, panie Lockwood! Żeby pana pochłonęło...— zaczął mój gospodarz, stawiając świecę na krześle, ponieważ drżała mu w rękach.—Kto przyprowadził pana do tego pokoju?—ciągnął, wbijając paznokcie w dłonie i zaciskając zęby, aby stłumić konwulsje szczęki. — Kto, pytam się pana? Mam szczery zamiar natychmiast wypędzić go z domu!
— To była pańska służąca, Zilla—odrzekłem, zeskakując na podłogę i w pośpiechu zbierając ubranie. — Nie obrażę się, jeśli pan ją zwolni, panie Heathcliff. W pełni na to zasługuje. Chciała, jak sądzę, uzyskać kolejny dowód na to, że tu straszy, moim kosztem. I uzyskała: w tym pokoju wprost kłębi się od upiorów i złych duchów! Ma pan rację, że go pan zamyka, zapewniam pana. Nikt panu nie podziękuje za taki nocleg!
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał Heathcliff. — I co pan robi? Niech się pan położy i dośpi do rana, skoro już pan tu jest. Ale na miłość boską, niech się pan już tak strasznie nie wydziera! Można by pomyśleć, że ktoś chciał panu poderżnąć gardło!
— Gdyby ta mała diablica dostała się do środka, pewnie by mnie udusiła! — zaoponowałem. — Nie zamierzam więcej cierpieć prześladowań ze strony pańskich gościnnych przodków. Czy wielebny Jabes Branderham nie był pańskim krewnym po kądzieli? A ten demon, Catherine Linton, Earnshaw czy jak ona się tam nazywała — musiała być bardzo zmienna—cóż za perfidne stworzenie! Powiedziała mi, że od dwudziestu lat błąka się po świecie: sprawiedliwa kara za jej doczesne występki, nie wątpię!
Ledwo wypowiedziałem te słowa, kiedy przypomniałem sobie, że imiona Heathcliffa i Catherine pojawiły się obok siebie w oglądanej przeze, mnie książce. Zupełnie mi to wyleciało z pamięci, odkąd zostałem tak gwałtownie obudzony. Zawstydziłem się swej niedelikatności. Nie okazując jednak, że mam świadomość popełnionej gafy, dodałem pośpiesznie:
— Prawda jest taka, proszę pana, że spędziłem pierwsze godziny nocy na... — Tu znów przerwałem: zamierzałem powiedzieć, na „wertowaniu starych ksiąg", czym zdradziłbym się ze znajomością ich treści, nie tylko drukowanej, ale i pisanej. Poprawiłem się więc i dokończyłem: — ...na odcyfrowywaniu imienia wydrapanego na parapecie. Monotonne zajęcie, dobrze robi na sen, jak liczenie owiec albo...
— Co pan sobie wyobraża, mówiąc do mnie w ten sposób? — zagrzmiał Heathcliff z dziką gwałtownością.—Jak pan... jak pan śmie, pod moim dachem! Boże, on oszalał, że tak do mnie mówi! —Po czym uderzył się z wściekłością w czoło.
Nie wiedziałem, czy powinienem powiedzieć, że wypraszam sobie taki język, czy też dokończyć mego wyjaśnienia. Wydawał się jednak tak silnie wzburzony, że pożałowałem go i wróciłem do relacjonowania mych snów. Zapewniłem go, że nigdy wcześniej nie słyszałem nazwiska „Catherine Linton", lecz wielokrotnie odczytane odcisnęło się w moim umyśle, a później, kiedy nie panowałem już nad swoją wyobraźnią, przybrało postać zjawy. Kiedy mówiłem, Heathcliff stopniowo usuwał się w cień łóżka i wreszcie usiadł, niemal zupełnie schowany przed mym wzrokiem. Domyślałem się jednak, po jego urywanym i nieregularnym oddechu, że usiłuje zdławić w sobie nadmiar gwałtownych uczuć. Nie chcąc okazać, że jestem świadom jego wewnętrznych zmagań, ubierałem się dość hałaśliwie, spojrzałem na zegarek i monologowałem na temat dłużącej się nocy:
— Jeszcze nie ma trzeciej! Dałbym sobie głowę uciąć, że już szósta. Czas stoi tutaj w miejscu. Przecież położyliśmy się nie później jak o ósmej!
— Zimą zawsze o dziewiątej, a wstajemy o czwartej — powiedział mój gospodarz, tłumiąc jęk i, jak wywnioskowałem z ruchu jego cienia, ocierając łzę z oka.
— Panie Lockwood — dodał — może pan pójść do mojego pokoju. Nie trzeba, żeby pan hałasował na schodach o tej godzinie, a te pańskie głupie wrzaski posłały mój sen do diabła.
— Mój także — odparłem. — Pospaceruję po podwórzu, a o świcie już mnie nie będzie. Może się pan nie obawiać powtórnego najścia z mojej strony. Człowiek rozsądny umie być sobie samemu towarzystwem.
— Pozazdrościć takiego towarzystwa! — mruknął Heathcliff. — Niech pan bierze świecę i idzie na dół. Ja zaraz do pana dojdę. Ale od podwórza niech pan się trzyma z daleka, bo psy są spuszczone. A w izbie... tam waruje Junona... nie, zostają panu tylko schody i korytarze. Ale niech pan już idzie! Ja będę za dwie minuty!
Posłuchałem o tyle, że wyszedłem z pokoju. Nie wiedząc, dokąd prowadzą wąskie korytarze, zatrzymałem się i niechcący byłem świadkiem zabobonności mego gospodarza, sprzecznej z jego rozumnym na ogół zachowaniem. Wszedł na łóżko, na siłę otworzył okno, a kiedy za nie ciągnął, wybuchnął niepowstrzymanym płaczem. „Przyjdź! Przyjdź!" — załkał. — Cathy, przyjdź, przyjdź jeszcze raz! Catherine, duszo moja, wysłuchaj mnie nareszcie!" Zjawa, jak to zjawy, okazała się kapryśna i nie dała znaku życia. Lecz przez otwarte okno wpadł ze świstem śnieg i wiatr, sięgając nawet miejsca, w którym stałem, i zdmuchując świecę.
W wylewie smutku, który towarzyszył tym majakom, było tyle umęczenia, że współczułem mu jego szaleństwa. Wycofałem się, trochę zły na siebie, że podsłuchałem Heathcliffa, i niezadowolony, że opowiedziałem mu swój idiotyczny sen, przekonawszy się, nie pojmując przyczyny, iż przyprawiło go to o takie cierpienia. Zszedłem ostrożnie na dół i trafiłem do kuchni, gdzie od tlących się jeszcze węgielków zapaliłem świecę. Nie było tam żywej duszy, jeżeli nie liczyć łaciatego szarego kota, który wypełzł z popiołów i pozdrowił mnie naburmuszonym miauknięciem.
Dwie ławy, ustawione w ramiona trójkąta, niemal zamykały dostęp do kominka. Wyciągnąłem się na jednej z nich, Filemon zaś wskoczył na drugą. Nie niepokojeni w naszej kryjówce, obaj zapadaliśmy już w sen, kiedy nagle zjawił się Joseph. Intruz zszedł po drabinie znikającej w klapie powały, którędy, jak wnoszę, prowadzi droga do jego pokoiku na poddaszu.
Joseph obrzucił gniewnym spojrzeniem płomyczek, który rozigrał się skutkiem mych poczynań, strącił kota z ławy i usadowiwszy się na zwolnionym miejscu, przystąpił do ceremonii nabijania potężnej fajki. Moje wtargnięcie do swego sanktuarium najwidoczniej uznał za zuchwałość tak nikczemną, że nie wymagającą komentarza, bo w milczeniu podniósł cybuch do ust, skrzyżował ramiona i pykał w najlepsze. Postanowiłem nie zakłócać mu tej przyjemności. Wypuściwszy ostatni kłąb dymu, westchnął głęboko, wstał i wyszedł z takim samym namaszczeniem, z jakim się pojawił.
Następnie usłyszałem bardziej sprężyste kroki. Już otwierałem usta do „dzień dobry", lecz na powrót je zamknąłem, ponieważ Hareton Earnshaw sotto voce odprawiał poranne modły: szukając w kącie łopatki do rozgrzebania popiołów, przeklinał każdy przedmiot, który wpadł mu w rękę. Sięgnął wzrokiem za oparcie ławy i poruszył nozdrzami. Nie był skory do powitań ani ze mną, ani z moim towarzyszem kotem. Z jego zachowania wywnioskowałem, że mam pozwolenie opuścić kuchnię, toteż zszedłszy z mego twardego łoża, ruszyłem za nim. Zauważył to i końcem łopatki wskazał mi na inne drzwi, wymownym chrząknięciem dając do zrozumienia, że jeżeli pragnę zmienić miejsce pobytu, to tam muszę skierować swe kroki.
Drzwi wychodziły na izbę, gdzie krzątały się już kobiety. Zilla potężnymi dmuchnięciami wzbijała w górę skry ognia, pani Heathcliff zaś, klęcząc przy kominku, czytała książkę w świetle płomieni. Jedną dłonią osłaniała oczy od gorąca i wydawała się pochłonięta lekturą, od której odrywała się tylko po to, by zrobić służącej burę za obsypanie jej iskrami lub odtrącić psa, który od czasu do czasu zbyt natrętnie ją obwąchiwał. Ze zdziwieniem zauważyłem też Heathcliffa. Stał przy ogniu, plecami do mnie, i właśnie kończył znęcać się nad biedną Zillą. Służąca co pewien czas przerywała pracę, by unieść brzeg fartucha i jęknąć z oburzeniem.
— A ty, ty podła... — wybuchnął Heathcliff w chwili mojego wejścia, zwracając się z kolei do swej synowej. Epitet, którym się posłużył, nie jest bardziej obraźliwy niż nazwanie kogoś gęsią czy owcą, lecz zazwyczaj się go wykropkowuje.—Znowu próżniactwo! Nikt tutaj darmo nie je chleba, tylko ty żyjesz z mojej łaski! Odłóż te wypociny i znajdź sobie coś do roboty. Zapłacisz mi za to, że muszę mieć cię wiecznie przed oczyma, słyszysz, diablico przeklęta?
— Odłożę te „wypociny", bo mnie do tego zmusisz, jeśli odmówię — odparła młoda dama, zamykając książkę i rzucając ją na krzesło. — Ale możesz kląć, aż wyplujesz sobie język, a ja i tak będę robić, co mi się podoba!
Heathcliff uniósł ramię, a jego rozmówczyni, znając widocznie ciężar tej ręki, odskoczyła na bezpieczniejszą odległość.
Ponieważ nie bawi mnie widok gryzących się jak pies z kotem ludzi, żwawo wkroczyłem do środka, jakbym chciał ogrzać się przy kominku i nie zauważył właśnie przerwanej utarczki. Obojgu starczyło przyzwoitości, by zawiesić dalsze działania wojenne. Heathcliff, dla odsunięcia pokusy, włożył pięści do kieszeni. Pani Heathcliff odęła usta i podeszła do krzesła w innej części izby, gdzie dotrzymała danego przed chwilą słowa, bo do końca mojej wizyty udawała posąg.
Nie było to długo. Odmówiłem im swego towarzystwa przy śniadaniu i z pierwszym brzaskiem skorzystałem ze sposobności, aby uciec na świeże powietrze, przejrzyste teraz, nieruchome i zimne jak eteryczny lód.
Nie doszedłem jeszcze do końca ogrodu, kiedy mój gospodarz zawołał za mną, bym się zatrzymał. Zaofiarował się, że mnie odprowadzi przez wrzosowisko. Ucieszyłem się z tego, bo całe zbocze wzgórza przypominało białą kipiel oceanu. Grzbiety i rowy jego fal nie odpowiadały jednak wzniesieniom i zagłębieniom gruntu. Wiele wykrotów było zasypanych na równo, a ciągi kopczyków, usypanych z gruzu zwiezionego z kamieniołomów, zniknęły z mapy, która odcisnęła się w mojej pamięci podczas wczorajszej wyprawy. Zauważyłem wtedy, po jednej stronie drogi i w odstępach sześciu do siedmiu metrów, rząd pionowych kamieni, ustawionych na całej długości wrzosowiska. Pobielono je wapnem, aby służyły za drogowskaz nocą, a gdy spadnie śnieg, miały pomóc odróżnić rozmiękły teren od twardszej drogi po drugiej stronie. Teraz jednak, wyłączywszy sterczący tu i ówdzie brudny kikut, nie zostało po nich ani śladu. Mój towarzysz raz po raz musiał pokierować mną w lewo lub prawo, choć mnie się wydawało, że trzymam się meandrów drogi. Rozmawialiśmy półsłówkami, a przy wejściu do parku Drozdowego Gniazda zatrzymał się i powiedział, że dalej już nie mogę zbłądzić. Pożegnanie nasze ograniczyło się do zdawkowych ukłonów. Ruszyłem naprzód, zdany na własne siły, ponieważ domek dozorcy nie znalazł jeszcze lokatora.
Odległość od bramy do Drozdowego Gniazda wynosi dwie mile, lecz ja czułem się, jakbym przemierzył cztery, na przykład gubiąc się między drzewami i zapadając po szyję w śniegu: tę przyjemność potrafią docenić tylko ci, którzy jej doświadczyli. Tak czy owak, kiedy wszedłem do domu, zegar bił dwunastą, co daje dokładnie godzinę na każdą milę drogi z Wichrowych Wzgórz.
Pani Dean, duch opatrznościowy tego domu, wybiegła wraz ze swymi przybocznymi na moje powitanie: wszyscy wykrzykiwali wniebogłosy, że już spisali mnie na straty. Uznawszy, że postradałem w nocy życie, zastanawiali się nad zorganizowaniem poszukiwań moich zwłok. Kazałem im się uciszyć, skoro mnie widzą całego, po czym, cały zesztywniały z zimna, powlokłem się na górę. Przebrałem się w suche ubranie, pospacerowałem od ściany do ściany przez trzydzieści lub czterdzieści minut, aby przywrócić normalne krążenie, i udałem się do gabinetu. Czuję się zbyt słaby, żeby ucieszyć się trzaskającym ogniem i parującą kawą, którą zaparzyła służąca, aby postawić mnie na nogi.
JAKIMIŻ bezwolnymi chorągiewkami na wietrze jesteśmy! Ja, który postanowiłem uwolnić się od wszelkich więzi międzyludzkich i podziękowałem mojej dobrej gwieździe, że nareszcie znalazła dla mnie miejsce, gdzie utrzymywanie stosunków jest prawie niewykonalne... Ja, nędzny tchórz, dotrwałem w walce z podłym nastrojem i samotnością tylko do zmierzchu, kiedy to dałem za wygraną. Pod pretekstem, że chcę się jej poradzić w sprawach gospodarskich, poprosiłem panią Dean, kiedy przyniosła mi kolację, żeby została ze mną na czas posiłku. Liczyłem na to, że okaże się gadułą i albo odniesie mnie na duchu, albo ukołysze do snu swym paplaniem.
— Mieszka pani tutaj już spory kawał czasu — zacząłem. — Szesnaście lat, mówiła pani?
— Osiemnaście. Pani zabrała mnie na pokojówkę, kiedy wychodziła za mąż. Po jej śmierci pan zatrzymał mnie jako gospodynię.
— Rozumiem.
Zapadło milczenie. Nabrałem podejrzenia, że nie jest zbyt rozmowna, chyba że o własnych sprawach, a te mało mnie interesowały. Jednakże odczekawszy chwilę z dłońmi zwiniętymi w pięści na kolanach i chmurą zamyślenia na rumianej twarzy, westchnęła:
— Ach, jakże tu się zmieniło od tej pory!
— Tak! — powiedziałem. — Na pewno musieliście tu mieć wiele zmian.
— Zmian i nieszczęść — odparła.
„Znakomicie, skieruję rozmowę na rodzinę właściciela! — pomyślałem w duchu. — Doskonały punkt wyjścia! I ta śliczna młoda wdówka, koniecznie muszę poznać jej dzieje. Dowiem się, czy jest tutejsza, czy też, co bardziej prawdopodobne, przybyła z obcych stron, skutkiem czego ci okrutni synowie tej ziemi nie chcą jej uznać za swoją".
Z tym zamierzeniem spytałem panią Dean, dlaczego Heathcliff odnajął Drozdowe Gniazdo, wybierając dla siebie o tyle pośledniejszą i mniej korzystnie położoną siedzibę.
— Czy nie stać go na zadbanie o majątek?
— Nie stać go? — odparła. — On ma całe góry pieniędzy, a z każdym rokiem mu przybywa. Oczywiście, że go stać na utrzymywanie lepszego domu, ale to prawdziwy skąpiec, dusigrosz. Może i miał zamiar wprowadzić się do Drozdowego Gniazda, ale kiedy tylko usłyszał, że trafił się dobry najemca, nie potrafił przepuścić okazji do zarobienia paru groszy więcej. Dziw bierze, jacy ludzie potrafią być zachłanni, chociaż nie mają nikogo na świecie!
— Ale on, zdaje się, miał syna?
— Tak, miał jednego, ale mu umarł.
— A ta młoda dama, pani Heathcliff, to wdowa po nim?
— Tak.
— Skąd pochodzi?
— Jakże, przecież to córka mojego świętej pamięci pana. Nazywała się Catherine z domu Linton. Niańczyłam ją, biedactwo. Bardzo chciałam, żeby pan Heathcliff przeniósł się tutaj, wtedy byłybyśmy znowu razem.
— Co takiego?! Catherine Linton? — zawołałem zdumiony. Lecz po chwili namysłu zrozumiałem, że nie może chodzić o moją upiorną Catherine. — Czyli mój poprzednik nazywał się Linton?
— Owszem.
— A kim jest ten cały Earnshaw, Hareton Earnshaw, który mieszka z panem Heathcliffem? Są spokrewnieni?
— Nie. To bratanek świętej pamięci pani Linton.
— Czyli kuzyn młodej damy?
— Właśnie. Jej mąż również był jej kuzynem, ale ze strony ojca. Heathcliff poślubił siostrę pana Lintona.
— Widziałem, że nad drzwiami frontowymi Wichrowych Wzgórz wyrzeźbione jest nazwisko Earnshaw. Czy to stary ród?
— Bardzo stary, proszę pana. Hareton jest ostatnim z rodu, tak jak panna Cathy z naszego... to znaczy Lintonów. Był pan w Wichrowych Wzgórzach? Przepraszam, że o to pytam, ale chciałabym wiedzieć, jak ona się miewa.
— Pani Heathcliff? Wygląda zdrowo i jest piękną kobietą, ale nie sprawiła na mnie wrażenia zbyt szczęśliwej.
— Boże mój, trudno się dziwić! A jak się panu spodobał pan Heathcliff?
— To człowiek dość nieokrzesany, pani Dean. Chyba nie mylę się w mojej ocenie?
— Nieokrzesany i twardy jak kamień. Im mniej będzie pan miał z nim do czynienia, tym lepiej.
— Musiał w życiu wiele przejść, że stał się takim gburem. Czy pani trochę zna jego losy?
— To znajda, proszę pana. Wiem o nim wszystko, prócz tego, gdzie się urodził, kim byli jego rodzice i jakimi drogami doszedł do własności Wichrowych Wzgórz. A Hareton został wyrzucony z gniazda jak nieopierzone pisklę! Biedny chłopak jest jedynym człowiekiem w całej okolicy, który nie wie, jak bardzo został skrzywdzony.
— Pani Dean, byłby to miłosierny uczynek, gdyby mi pani coś opowiedziała o moich sąsiadach. Czuję, że nie zasnę po tych wszystkich przeżyciach, więc niech pani będzie tak dobra i pogwarzy ze mną jeszcze z godzinkę.
— Z największą ochotą, proszę pana! Przyniosę sobie tylko robótkę, a potem będę z panem siedziała, ile pan zechce. Ale pan się przeziębił, widziałam, jak panem trzęsie. Przygotuję panu kleiku, bo to najlepsze lekarstwo.
Dzielna kobieta wyszła energicznym krokiem, a ja skuliłem się bliżej ognia. Czułem, że głowę mam rozpaloną, a resztę ciała lodowatą. Ponadto byłem w stanie takiego pobudzenia nerwowego, jakbym tracił rozum. To sprawiło, że nie tylko czułem się źle, ale i obawiałem się (dotąd się obawiam) o możliwe konsekwencje wczorajszych i dzisiejszych wydarzeń.
Po chwili wróciła pani Dean, niosąc dymiącą miskę i koszyk z robótką. Postawiwszy miskę na kracie kominka, przysunęła się z krzesłem, najwyraźniej zadowolona, że znalazła we mnie tak towarzysko usposobioną duszę.
Zanim tu zamieszkałam — rozpoczęła pani Dean, nie czekając dalszej zachęty z mojej strony — większość czasu spędziłam w Wichrowych Wzgórzach. Moja matka wychowywała pana Hindleya Earnshaw, ojca Haretona, więc nauczyłam się bawić dzieci. Chodziłam też na posyłki, pomagałam przy sianokosach i wałęsałam się po, gospodarstwie, gotowa zrobić wszystko, co mi polecą. Pewnego pogodnego letniego dnia—o ile pamiętam, był to początek żniw — pan Earnshaw, dawny właściciel, zszedł na dół ubrany do podróży. Kiedy przekazał Josephowi zlecenia na ten dzień, odwrócił się do Hindleya, Cathy i mnie — jadłam z nimi owsiankę — i powiedział do swego syna:
— Wybieram się do Liverpoolu, mój kawalerze, co mam ci przywieźć? Wybierz sobie, co chcesz, byle nie za ciężkie, bo idę na piechotę. Sześćdziesiąt mil tam i z powrotem to nielichy kawał drogi!
Hindley chciał dostać skrzypce; potem przyszła kolej na pannę Cathy. Nie skończyła jeszcze sześciu lat, ale umiała dosiąść każdego konia w stajni, więc wybrała szpicrutę. O mnie pan Hindley też nie zapomniał. Miał dobre serce, chociaż czasami bywał surowy. Obiecał mi przywieźć jabłka i gruszki; potem ucałował dzieci, pożegnał się i ruszył w drogę.
Czas okropnie nam się dłużył. Pana Hindleya nie było trzy dni i panna Cathy wciąż pytała, kiedy wróci. Pani Earnshaw spodziewała się go na trzeci dzień wieczorem i odkładała kolację z godziny na godzinę. Jego nie było jednak widać i dzieci w końcu zmęczyły się ciągłym bieganiem do bramy i wypatrywaniem jego przybycia. Potem zapadła noc. Pani chciała je położyć do łóżek, lecz błagały tak rozpaczliwie, że pozwoliła im doczekać powrotu pana. Około jedenastej drzwi otworzyły się bezgłośnie i wszedł pan Earnshaw. Opadł na krzesło i powiedział nam ze śmiechem i jękiem, żebyśmy mu pozwolili odetchnąć, bo jest potwornie zmęczony... za nic w świecie nie podjąłby się drugiej takiej wyprawy!
— Ledwo żyję, tak się udźwigałem! — powiedział, rozkładając płaszcz, który trzymał w rękach zwinięty w tłumok. — Spójrz, żono! W życiu nic mi tak nie dało w kość. Lecz przyjmij je jako dar od Boga, chociaż czarne to to, jakby je diabeł przysłał.
Stłoczyliśmy się wokół niego i nad głową panny Cathy ujrzałam brudne, obszarpane, czarnowłose dziecko, na tyle duże, by umiało chodzić i mówić. Z twarzy wyglądało nawet na starsze od Catherine. Kiedy je jednak postawili na nogi, wywracało tylko oczyma i w kółko coś plotło jakimś niezrozumiałym szwargotem. Wystraszyłam się, a pani Earnshaw miała ochotę wyrzucić je za drzwi. Wzburzona spytała męża, skąd mu wpadło do głowy sprowadzać do domu tego cygańskiego szkraba, skoro mają własne dzieci do wykarmienia? Co zamierza z nim zrobić i czy ma źle w głowie? Pan usiłował się wytłumaczyć, ale istotnie był półżywy ze zmęczenia i pośród łajań pani zrozumiałam z jego opowieści tylko tyle, że ujrzał na ulicy w Liverpoolu wygłodzone i bezdomne dziecko, które wyglądało na niemowę. Wziął je na ręce i rozpytywał się ludzi, czyje ono, ale nikt nie wiedział. Mało już miał pieniędzy i czasu, a że zdecydował się nie zostawiać dziecka tam, gdzie je znalazł, pomyślał, że najlepiej będzie zabrać je od razu do domu, zamiast przysparzać sobie niepotrzebnych wydatków. Skutek był taki, że pani ponarzekała, ponarzekała, lecz wreszcie umilkła, a pan Earnshaw kazał mi umyć to stworzenie, dać mu czyste ubranie i położyć spać z innymi dziećmi.