Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia tragicznej miłości i zemsty osnuta na tle dziejów trzech pokoleń dwóch ziemiańskich rodzin, opowieść, której scenerię stanowią tajemnicze i urzekające wrzosowiska północnej Anglii
„Piekielna to była wyobraźnia i piekło musiała nosić w sobie ta spokojna pozornie dziewczyna. Dla nas pozostała tajemniczym, zachwycającym zjawiskiem”.
Jarosław Iwaszkiewicz
Mały chłopiec, Heathcliff, jako osierocone dziecko trafia do domu Earnshawów. Wychowując się w tej zamożnej rodzinie, obdarza odwzajemnioną miłością Katarzynę, córkę swoich przybranych rodziców. Prześladowany przez przyszłego dziedzica Hindleya, poznaje też smak nienawiści. Gdy przekonuje się, że konwenanse mogą pokonać nawet najsilniejszą miłość, znika na trzy lata, aby powrócić jako dysponujący fortuną niewiadomego pochodzenia, demoniczny i bezwzględny mściciel. Od tego momentu nikomu w rodzinie nie będzie łatwo znaleźć własne szczęście.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
1801
Wróciłem właśnie z wizyty u mego gospodarza, sąsiada-samotnika, z którym będę musiał utrzymywać stosunki. Okolica naprawdę piękna! W całej Anglii nie znalazłbym chyba drugiego tak odludnego miejsca. Prawdziwy raj dla mizantropów – w sam raz dla takich jak ja i pan Heathcliff. Cóż za typ! Z pewnością nie odgadł, jaką poczułem do niego sympatię od chwili, gdy na mój widok czarne jego oczy zamigotały podejrzliwie, a palce stanowczym gestem wsunęły się głębiej za kamizelkę.
– Pan Heathcliff? – zapytałem. Skinął głową.
– Jestem Lockwood, pański dzierżawca. Poczytywałem sobie za obowiązek złożyć panu moje uszanowanie zaraz po przyjeździe. Mam nadzieję, że nalegając tak usilnie na wynajęcie mi Drozdowego Gniazda, nie sprawiłem panu kłopotu. Dowiedziałem się wczoraj, że miał pan zamiar…
– Drozdowe Gniazdo jest moją własnością – przerwał mi szorstko. – Gdybym mógł tego uniknąć, nie pozwoliłbym, by mi ktokolwiek sprawiał kłopot. Wejdź pan!
To „Wejdź pan”, wymówione przez zaciśnięte zęby, brzmiało jak: „Idź do diabła!” Nie zdradzał chęci otworzenia bramy. To zachęciło mnie do przyjęcia zaproszenia. Zaciekawił mnie człowiek, który wydał mi się jaszcze większym odludkiem niż ja sam. Dopiero gdy koń mój wparł się piersią w bramę, Heathcliff zdjął łańcuch i z niezadowoloną miną poprowadził mnie w stronę domu.
– Józefie! – zawołał w głąb podwórza. – Zabierzcie konia i przynieście wina!
„A więc to cała tutejsza służba – pomyślałem, słysząc to podwójne polecenie. – Nic dziwnego, że ścieżki zarosły trawą, a bydło objada zapuszczony żywopłot”.
Józef był to człowiek stary, może nawet bardzo stary, choć czerstwy i krzepki. „Boże, ratuj nas” – mruknął z wyraźną niechęcią, zabierając konia, i spojrzał na mnie tak kwaśno, że zdjęty litością pomyślałem, iż pomoc boska potrzebna mu jest raczej do strawienia obiadu, a pobożne westchnienie nie ma żadnego związku z mym nieoczekiwanym przybyciem.
Siedziba Heathcliffa zwie się Wichrowe Wzgórza. Bo też musi być tu dobry wygwizdów. O sile północnych wiatrów świadczy pochylenie karłowatych jodeł koło domu, jak również rzadkie kępy tarniny o gałęziach zwróconych w jedną stronę, jakby żebrzące o słońce. Przewidujący architekt wybudował na szczęście dwór mocny, o wąskich, głęboko osadzonych oknach, grubych murach i wystających kamiennych narożnikach.
Zanim przestąpiłem próg, zatrzymałem się, podziwiając groteskowe płaskorzeźby na frontonie, gdzie spośród plątaniny poobtłukiwanych gryfów i bezwstydnych amorków wyłaniał się napis: „1500 – Hareton Earnshaw”. Chętnie byłbym usłyszał krótkie dzieje tego starego domu z ust jego ponurego właściciela – gdyby nie chłodna postawa gospodarza na progu drzwi wejściowych, zdająca się mówić najwyraźniej: „Albo właź, albo się wynoś!” Nie miałem zamiaru powiększać zniecierpliwienia mego przewodnika przez zagłębienie się w tajniki jego siedziby.
Weszliśmy do pokoju bawialnego, którego nie poprzedzała ani sień, ani korytarz. Zazwyczaj w tej okolicy bawialnia mieści w sobie również kuchnię, ale w Wichrowych Wzgórzach kuchnia znajdowała się widocznie w głębi domu, co poznałem po brzęku naczyń i zmieszanej wrzawie głosów. Nie zauważyłem też żadnych śladów pieczenia czy gotowania na olbrzymim piecu w głębi pokoju ani połysku miedzianych patelni i mosiężnych rondli na ścianach. Wielki dębowy kredens w drugim końcu odbijał jednak wspaniale zarówno ciepło, jak światło rzędami ogromnych cynowych półmisków, srebrnych dzbanów i kubków ustawionych wysoko aż pod sam sufit, ukazując oczom całą swą wewnętrzną budowę z wyjątkiem miejsca, gdzie zasłaniała go drewniana półka pełna placków owsianych, szynek i udźców baranich i wołowych. Nad kominkiem wisiała brzydka stara broń myśliwska i para pistoletów, a na kominku stały rzędem dla ozdoby trzy jaskrawo pomalowane puszki. Posadzka była gładka, biała, kamienna; krzesła wysokie, prostej roboty, pomalowane na zielono. W głębi majaczyło w mroku jeszcze kilka innych, ciężkich czarnych krzeseł. W niszy pod kredensem spoczywała olbrzymia brązowa wyżlica otoczona gromadą piszczących szczeniąt. Inne psy wałęsały się po kątach.
Komnata i sprzęty te nie budziłyby zdziwienia, gdyby należały do jakiegoś farmera z północy, jakich wielu można tu spotkać w promieniu kilku mil, rosłego chłopa o zaciętej twarzy, w spodniach zapiętych pod kolanami, w kamaszach, rozpartego w fotelu za stołem przy kuflu pieniącego się piwa. Ale pan Heathcliff był całkowitym przeciwieństwem swego domu i stylu życia. Z wyglądu przypominał Cygana, z miny, ubioru i obejścia – dżentelmena: to znaczy dżentelmena w tym stopniu, w jakim jest nim każdy wiejski dziedzic. Był może trochę zaniedbany, ale to nie szpeciło jego prostej, rosłej postaci i posępnej twarzy. Może ktoś zarzuciłby mu pewną, niczym nieuzasadnioną dumę – ja jednak czułem instynktownie, że jest to tylko niechęć do okazywania przeżywanych uczuć. Taki człowiek kocha i nienawidzi w tajemnicy, a wzajemność w miłości czy nienawiści uważałby za impertynencję. Czuję, że ponosi mnie wyobraźnia; przypisuję mu nazbyt szczodrze własne uczucia. Pan Heathcliff może mieć zupełnie inne powody do unikania ludzi. Miejmy nadzieję, że moje usposobienie jest wyjątkowe. Moja droga matka mawiała, że nigdy nie będę miał miłego domu. No i ostatniego lata okazałem się istotnie zupełnie niegodny domowego szczęścia.
Poznałem mianowicie podczas pięknego miesiąca nad morzem czarowne stworzenie, istną boginkę w moich oczach. Wszystko było dobrze, dopóki nie zwracała na mnie uwagi. Nigdy nie wyznałem swej miłości słowami, ale jeżeli oczy mają wymowę, to każda gąska musiałaby odgadnąć, że byłem zakochany po uszy. Zrozumiała wreszcie i odpowiedziała mi najsłodszym spojrzeniem wzajemności. A ja – wstyd wyznać – zamknąłem się w sobie natychmiast jak ślimak i z każdym spojrzeniem stawałem się coraz bardziej chłodny i daleki. Biedactwo, zawstydzone i przerażone własną domniemaną pomyłką, skłoniło matkę do natychmiastowego wyjazdu. To szczególne usposobienie wyrobiło mi opinię człowieka bez serca – jak dalece niezasłużoną, ja sam tylko mogę to ocenić.
Usiedliśmy po obu stronach kominka. Usiłowałem wypełnić milczenie próbą pogłaskania suki, która porzuciwszy szczenięta, skradała się jak wilk w kierunku moich łydek, szczerząc białe lśniące kły. Odpowiedziała na moją pieszczotę przeciągłym, gardłowym warknięciem.
– Zostaw pan psa w spokoju – warknął gospodarz do wtóru, uspokajając psa mocnym kopnięciem. – Nie jest przyzwyczajona do karesów. To nie jest pokojowa psina, żeby się z nią pieścić. – I postąpiwszy ku bocznym drzwiom, krzyknął ponownie:
– Józef!
Józef zamamrotał coś niezrozumiale w głębi piwnicy, ale ponieważ się nie zjawiał, pan Heathcliff sam dał nurka pod podłogę, zostawiając mnie pod czujną strażą piekielnej suki i dwóch srogich, kosmatych owczarków, bacznie śledzących każde moje poruszenie. Nie pragnąc bynajmniej zapoznać się z ich kłami, siedziałem bez ruchu; pozwoliłem sobie tylko na drwiące miny, w tym przekonaniu oczywiście, że psy tych cichych obelg nie zrozumieją. Omyliłem się. Rozzłoszczona suka wskoczyła mi nagle z furią na kolana. Zrzuciłem ją i zastawiłem się stołem. Jak na dane hasło wypadło ze wszystkich kątów z pół tuzina czworonogich biesów różnej wielkości i wieku. Ostre kły chwytały mnie za obcasy i poły. Odpierając pogrzebaczem ataki większych napastników, głośno wzywałem pomocy. Gospodarz i parobek z irytującym spokojem wchodzili po schodach. Nie poruszali się ani odrobinę prędzej niż zwykle, choć wokół kominka przewalało się kłębowisko warczących i szczekających psów. Na szczęście pośpieszyła z odsieczą mieszkanka kuchni. Zażywna niewiasta w podkasanej spódnicy, z zawiniętymi rękawami, czerwona od ognia, wpadła między nas z patelnią w ręku. Narzędzie to oraz wartki potok słów okazały się skuteczną bronią. Burza ucichła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pogromczyni stała koło kominka, z piersią falującą jak morze po sztormie. Na tę chwilę wszedł pan domu.
– Co się tu dzieje, u diabła? – zapytał, patrząc na mnie złym wzrokiem, trudnym do zniesienia po tak niegościnnym przyjęciu.
– Pewnie, że u diabła! – burknąłem zirytowany. – Tabun opętanych świń nie byłby z pewnością gorszy od pańskich psów. Równie dobrze mógłby pan zostawić swego gościa w klatce dzikich tygrysów.
Heathcliff przesunął stół na dawne miejsce i postawił przede mną butelkę.
– Nie ruszą człowieka, który siedzi spokojnie i niczego nie dotyka – zauważył. – Psy powinny być czujne. Napije się pan wina?
– Nie, dziękuję.
– Chyba pana nie pokąsały?
– Nie uszłoby im to na sucho.
Twarz Heathcliffa wykrzywiła się w uśmiechu.
– Widzę, że jest pan zdenerwowany, panie Lockwood. Może trochę wina? Goście są taką rzadkością w tym domu, że (przyznam się otwarcie) ani ja, ani moje psy nie wiemy, jak ich podejmować. Pańskie zdrowie!
Skłoniłem się i wypiłem za jego zdrowie. Nie było sensu dąsać się o głupie kundle. Nie chciałem się też narażać na drwiny. Zresztą gospodarz, zapewne powodowany ostrożnością, by nie zrazić sobie dobrego dzierżawcy, stał się bardziej rozmowny. Przez grzeczność skierował rozmowę na temat, który jak sądził, powinien mnie zainteresować, to jest na zalety i braki mojej obecnej siedziby. O sprawach tych mówił w sposób inteligentny. Tak mnie to zachęciło, że nim wróciłem do domu, postanowiłem złożyć wizytę następnego dnia. On sobie tego wyraźnie nie życzy. Mimo to pójdę. W porównaniu z nim czuję się zdumiewająco towarzyski.
Wczorajsze popołudnie było zimne i mgliste. Zamierzałem właściwie posiedzieć przy ciepłym kominku, zamiast brnąć przez błota i wrzosowiska do Wichrowych Wzgórz. Toteż po obiedzie (nawiasem mówiąc, jadam obiad między dwunastą a pierwszą w południe; gospodyni, starsza jejmość przejęta wraz z inwentarzem domu, nie mogła czy też nie chciała zrozumieć mojej prośby, że wolałbym obiadować o piątej) udałem się na górę do swego pokoju z zamiarem pozostania w domu. Tam jednak poprzez chmurę pyłu dojrzałem służącą, która klęcząc przed kominkiem wśród szczotek i wiaderek z węglem, zasypywała ogień popiołem. Widząc to, uciekłem natychmiast z domu. Po czteromilowym marszu znalazłem się przed bramą Wichrowych Wzgórz właśnie w chwili, gdy zaczynał sypać puszysty śnieg.
Na tym nieosłoniętym wzgórzu ziemia była zamarznięta, ale czarna. Ostre zimno przejmowało do szpiku kości. Nie mogłem odczepić łańcucha, przeskoczyłem więc przez ogrodzenie i pośpieszyłem ku domowi drogą wykładaną kamiennymi płytami, po której bokach rosły nierówno krzaki agrestu. Ale choć pukałem i pukałem, aż mnie ręce bolały, drzwi pozostały zamknięte. Tylko psy ujadały.
„Hultaje! – wykrzykiwałem w myśli. – Niegościnne gbury! Zasługujecie na wieczną samotność i odcięcie od rodzaju ludzkiego. Ja przynajmniej w dzień nie zamykałbym swych drzwi na rygiel. Ale co mi tam – wejdę i tak!” Szarpnąłem z całych sił za klamkę. Z okrągłego okienka stodoły wyjrzała kwaśna gęba Józefa.
– Czego tam?! – wrzasnął. – Pan poszedł do owczarni.
Trzeba obejść naokoło, jeżeli chcecie z nim gadać.
– Czy nikogo w domu nie ma, że nie otwierają?
– Jest pani, ale ona nie otworzy, choćbyście się tłukli do ciemnej nocy.
– Może byście jej powiedzieli, Józefie, kto przyszedł?
– Jeszcze czego? Nie moja rzecz – mruknął stary, chowając głowę.
Śnieg sypał gęsto. Znów pochwyciłem za klamkę, gdy w głębi podwórza ukazał się młody człowiek, bez kurtki, z widłami na ramieniu, i kazał mi iść za sobą. Minąwszy pralnię i brukowany dziedziniec z szopą na węgiel, studnią i gołębnikiem, znaleźliśmy się w znanej mi już dużej, ciepłej i wesołej izbie. Wielki ogień, podsycany węglem, drewnem i torfem, wypełniał ją rozkosznym blaskiem i ciepłem. Przy stole, nakrytym do obfitej kolacji, siedziała „pani”, osoba, której istnienia dotychczas nie podejrzewałem. Skłoniłem się ucieszony, pewny, że poprosi, bym usiadł. Siedziała na krześle wyprostowana, sztywna, przyglądając mi się w milczeniu.
– Okropna pogoda, proszę pani – odezwałem się. – Obawiam się, że drzwi ucierpiały od moich pięści. Ale to wina służby: namęczyłem się, zanim usłyszano.
Milczała. Przyglądałem się jej, ona również patrzyła na mnie, a raczej mierzyła chłodnym, bezceremonialnym spojrzeniem, co wprawiało mnie w nad wyraz przykre zakłopotanie.
– Siadaj pan! – burknął młody człowiek. – On zaraz przyjdzie.
Usiadłem. Odchrząknąwszy, zawołałem na groźną Juno, która na znak, że mnie poznaje, raczyła poruszyć końcem ogona.
– Piękne zwierzę – spróbowałem znów nawiązać rozmowę. – Czy pani zamierza rozdać szczenięta?
– Nie moje! – warknęła miła gospodyni. Nawet Heathcliff nie zdobyłby się na tak odpychający ton.
– Aha! Tam pewnie są ulubieńcy pani? – wskazałem na ciemne legowisko, pełne, jak mi się zdawało, kociaków.
– Dziwnych mi pan wybrał ulubieńców! – fuknęła pogardliwie.
Wpadłem. Był to bowiem stos nieżywych królików. Znów chrząknąłem, przysunąłem się bliżej ognia i powtórzyłem uwagę o fatalnej pogodzie.
– Nie trzeba było wychodzić z domu – odparła i wstała, by zdjąć znad kominka dwie malowane puszki.
Dotychczas siedziała w cieniu. Teraz dopiero ujrzałem w pełnym świetle jej postać i twarz. Była wysmukła, bardzo jeszcze młoda i dziewczęca. Nigdy dotąd nie widziałem tak zgrabnej sylwetki i tak uroczej twarzy. Miała drobne rysy, bardzo jasne, lniane, a raczej złote loki, spadające swobodnie na delikatną szyję, i oczy, którym, gdyby nie ich wyraz, trudno byłoby się oprzeć. Na szczęście dla mego czułego serca biła z nich jedynie pogarda i rozpacz, dziwnie nienaturalna w tak młodym wieku. Chciałem jej pomóc zdjąć puszki, gdyż stały za wysoko, ale żachnęła się jak skąpiec, któremu ofiarowano niewczesną pomoc w liczeniu złota.
– Obejdę się bez pomocy – burknęła. – Sama dosięgnę!
– Przepraszam – usprawiedliwiłem się z pośpiechem. Zawiązała fartuch na schludnej czarnej sukni i stojąc z łyżką herbaty nad imbrykiem, zapytała:
– Zaproszono pana na herbatę?
– Z przyjemnością się napiję – odparłem.
– Zaproszono pana? – powtórzyła.
– Nie – odparłem niemal z uśmiechem. – Zaproszenie należy do pani.
Cisnęła łyżkę i puszkę z herbatą i wróciła na swoje krzesło ze zmarszczonym gniewnie czołem i dolną wargą wysuniętą jak u dziecka, które się za chwilę rozpłacze.
Tymczasem młody człowiek narzucił na siebie obszarpaną kurtkę i stojąc przed ogniem, spoglądał na mnie spod oka takim wzrokiem, jakbyśmy byli śmiertelnymi wrogami. Zacząłem się zastanawiać, kim on właściwie jest: służącym czy nie.
Ubiór i mowa znamionowały prostaka niemogącego się równać z państwem Heathcliff, gęsta, kędzierzawa, ciemna czupryna nie znała grzebienia i mydła; kudłaty zarost zachodził na policzki; ręce były ciemne jak u zwykłego chłopa, ale w sposobie bycia wyczuwało się swobodę niemal wyniosłą. Nie okazywał także żadnej usłużności wobec pani domu. Nie wiedząc, z kim mam do czynienia, wolałem udawać, że nie widzę jego dziwnej zaczepności. Odetchnąłem z ulgą, gdy w kilka minut później wszedł Heathcliff.
– Widzi pan, że dotrzymałem przyrzeczenia i przyszedłem! – zawołałem z udaną wesołością. – Mam nadzieję, że udzielicie mi państwo schronienia pod swoim dachem na pół godziny, dopóki nie minie zawieja.
– Pół godziny? – odparł, strzepując z ubrania białe płatki. – Że też panu zachciało się wyjść na taką śnieżycę! Przecież może pan zabłądzić na bagnach. Tutejsi często mylą drogę o zmierzchu przy takiej pogodzie. A na zmianę się nie zanosi.
– Mógłby mnie odprowadzić któryś z pańskich ludzi. Przenocowałby u mnie w Drozdowym Gnieździe. Czy to możliwe?
– Nie.
– No, cóż! Wobec tego muszę zdać się na własny spryt.
– Hm!
– Będzie herbata czy nie? – zapytał młodzieniec w obszarpanym ubraniu, przenosząc wściekłe spojrzenie ze mnie na młodą panią.
– Czy jemu też dać? – zwróciła się do Heathcliffa.
– Pośpiesz się, słyszysz? – warknął gospodarz z taką złością, że aż podskoczyłem na krześle. Ton, jakim wypowiedziane były te słowa, zdradzał naturę z gruntu złą. Straciłem do niego całą sympatię. Gdy herbata była gotowa, kazał mi przysunąć się z krzesłem. Zasiedliśmy wszyscy dokoła stołu, nie wyłączając młodego prostaka. W ponurym milczeniu spożywaliśmy posiłek. „Jeżeli to ja wywołałem ten nastrój – myślałem – powinienem starać się go rozproszyć. Przecież to niemożliwe, aby ci ludzie zawsze byli tacy nachmurzeni i milczący, choćby nawet mieli najgorsze usposobienia”.
– Dziwne – zacząłem w przerwie między dwiema filiżankami herbaty – jak przyzwyczajenie urabia nasze upodobania i poglądy. Niejeden powiedziałby, że życie na takim odludziu, jak tutaj, nie może być szczęśliwe. Mimo to wydaje mi się, że w otoczeniu rodziny, z tak miłą panią w roli opiekuńczego ducha pańskiego ogniska domowego i serca…
– Z moją miłą panią? – przerwał mi z wyrazem niemal diabelskiego szyderstwa na twarzy. – Gdzież ona, ta moja miła pani?
– Mam na myśli pańską żonę, panią Heathcliff.
– Ach tak, więc chcesz pan powiedzieć, że duch jej po śmierci pełni tutaj nadal rolę anioła stróża?
Zrozumiałem moją pomyłkę. Trzeba się było wytłumaczyć… Powinienem był przecież zauważyć zbyt wielką jak na małżeństwo różnicę wieku między tą parą. On miał około czterdziestki – wiek, w którym mężczyzna ma dość rozumu, by się nie łudzić, że młoda dziewczyna poślubi go z miłości. Takie złudzenia bywają raczej osłodą późniejszego wieku. Ona nie wygląda nawet na siedemnaście lat.
Rozjaśniło mi się w głowie. To pewnie ten cymbał obok mnie, który pije herbatę ze spodka i je chleb brudnymi łapami, jest jej mężem. Naturalnie Heathcliff junior. Oto do czego prowadzi takie zagrzebanie się żywcem: wyszła za tego prostaka, zmarnowała się, bo nie wiedziała, że istnieją inni. Szkoda! Wielka szkoda! Muszę uważać, żeby nie pożałowała swego wyboru! Ta ostatnia uwaga mogłaby świadczyć o zarozumiałości. Ale to nieprawda. Młodzieniec wydał mi się wręcz odpychający, a wiedziałem z doświadczenia, że mogę podobać się kobietom.
– Ta pani jest moją synową – wyjaśnił gospodarz, potwierdzając moje przypuszczenia. I przy tych słowach rzucił jej spojrzenie pełne dziwnej nienawiści, chyba że wyraz jego twarzy był w zupełnej sprzeczności z jego uczuciami.
Wobec tego zwróciłem się do młodego sąsiada:
– Ach, naturalnie, teraz rozumiem. To pan jesteś szczęśliwym małżonkiem tej dobrej wróżki.
Wpadłem jeszcze gorzej niż poprzednio. Młodzieniec poczerwieniał i zacisnął pięści, jakby chciał się na mnie rzucić.
Ale opamiętał się w porę i za całą odpowiedź dostało mi się ordynarne, stłumione przekleństwo. Udałem, że nie słyszę.
– Pańskie domysły trafiają w próżnię – odezwał się gospodarz. – Żaden z nas nie ma szczęścia być małżonkiem pańskiej dobrej wróżki. Jej wybraniec nie żyje. Chciałem powiedzieć, że była moją synową, a więc musiała owdowieć.
– A ten młody człowiek…
– To z pewnością nie mój syn!
Heathcliff uśmiechnął się, jakby uznał takie przypuszczenie za zbyt śmiały żart. On ojcem tego niedźwiedzia!
– Nazywam się Hareton Earnshaw – warknął młodzieniec. – Radzę panu szanować moje nazwisko!
– Nie obraziłem pana – odrzekłem, wyśmiewając w duszy godną minę, z jaką mi się przedstawił.
Wpatrywał się we mnie tak wyzywająco, że odwróciłem głowę z obawy, żeby go nie trzepnąć po uszach albo nie roześmiać się na cały głos. Zacząłem czuć się wyraźnie nieswojo w tym miłym kółku rodzinnym. Ponury nastrój psuł zupełnie wrażenie ciepła i zaciszności. Powiedziałem sobie, że dobrze się namyślę, zanim po raz trzeci przestąpię te progi.
Posiłek dobiegał końca w głuchym milczeniu. Nikt już nie wyrzekł słowa. Wyjrzałem oknem, by zobaczyć, jak tam z pogodą. Widok, który ukazał się moim oczom, nie zachęcał do wyjścia: ściemniło się przedwcześnie, niebo i wzgórza nikły w groźnym kłębowisku wichru i gęstej śnieżycy.
– Bez przewodnika nie zajdę chyba do domu – wyrwało mi się mimo woli. – Drogi zasypane, a gdyby nawet nie były zasypane, to ciemno choć oko wykol.
– Hareton, zapędź te dwanaście owiec pod dach, do stodoły. W owczarni śnieg je przez noc zasypie. I zastaw je deską – rozkazywał Heathcliff.
– Ale co ja mam robić? – pytałem z rosnącym rozdrażnieniem.
Nikt mi nie odpowiedział. Obejrzawszy się, zobaczyłem Józefa, który wszedł z wiaderkiem owsianki dla psów. Młoda pani, nachylona nad ogniem, zabawiała się zapalaniem zapałek, które spadły z kominka, gdy odstawiała puszkę z herbatą. Stary, postawiwszy swój ciężar, rozejrzał się krytycznie po pokoju i zagadnął ochrypłym głosem:
– Że też będzie tu stać i próżnować, kiedy tamci poszli do roboty! Szkoda gadać! I tak nic z lenia nie będzie! Diabli wezmą, jak matkę wzięli!
Wydało mi się przez chwilę, że stary nicpoń do mnie zwraca tę przemowę. Już, już miałem go kopnąć i wyrzucić za drzwi, gdy odpowiedź młodej kobiety ostudziła moje zapędy.
– Nikczemny stary obłudniku! – zawołała. – Nie boisz się, że ciebie porwą, skoro ich tak często wspominasz? Nie zaczynaj ze mną, bo sama poproszę, żeby się z tobą załatwili. Spójrz no, Józefie – przy tych słowach zdjęła z półki podłużną czarną księgę – ile się już nauczyłam Czarnej Magii. Niedługo potrafię już zrobić porządek w tym domu. Czerwona krowa nie zdechła przypadkiem, a twój reumatyzm nie jest wcale dopustem bożym!
– Wiedźma, wiedźma! – sapał stary. – Niech Bóg nas uchroni od Złego.
– Ty sam jesteś wyrzutek i potępieniec! Precz, bo będzie źle! Ulepię was wszystkich z wosku i gliny, a kto pierwszy przekroczy nakreślone przeze mnie granice, tego… Nie powiem, co mu się stanie, ale zobaczycie! Precz! Patrzę na ciebie.
Piękne oczy młodej czarownicy zabłysły złośliwą drwiną i Józef, naprawdę przerażony i drżący, wypadł z pokoju, modląc się głośno i wykrzykując: „Wiedźma!”
Sądziłem, że młoda kobieta stroi sobie z niego niesamowite żarty. Ponieważ zostaliśmy sami, spróbowałem ją prosić o pomoc w mej biedzie.
– Pani – rzekłem poważnie – proszę mi darować moją natarczywość, ale mając taką twarz, musi pani mieć też dobre serce. Proszę objaśnić mnie, jak mam trafić do domu. Jestem w takim samym kłopocie, w jakim pani by się znalazła, gdyby ci kazano jechać do Londynu.
Pani Heathcliff zasiadła już na krześle przy świecy, z dużą czarną księgą otwartą na kolanach.
– Niech pan wraca tą samą drogą, którą pan przyszedł – odpowiedziała. – Rada krótka, ale na lepszą mnie nie stać.
– A jeśli pani się dowie, że mnie znaleziono zamarzniętego w bagnie lub w dziurze jakiejś pod śniegiem, czy sumienie nie szepnie pani, żeś trochę współwinna mojej śmierci?
– Cóż znowu? Nie mogę pana odprowadzić. Nie puściliby mnie nawet do bramy ogrodowej.
– Pani! Byłbym niepocieszony, gdyby pani miała dla mnie przestąpić bodaj próg domu w taką noc! Ja nie chcę, żeby mi pani pokazywała drogę, tylko żeby mi ją pani opisała albo też skłoniła pana Heathcliffa, by mi dał przewodnika.
– Ale kogo? Jest tylko on, Earnshaw, Zilla, Józef i ja. Kogo by pan wybrał?
– To tu nie ma parobków?
– Nie. To są wszyscy.
– W takim razie będę zmuszony zostać.
– Musi pan to załatwić z gospodarzem. To nie moja sprawa. W tej chwili od drzwi kuchennych zabrzmiał ostry głos
Heathcliffa:
– Będziesz pan miał nauczkę, żeby się nie włóczyć po wzgórzach w taki czas. Co się tyczy noclegu, to ja tu nie mam pokojów gościnnych. Chyba że się pan prześpi w jednym łóżku z Haretonem albo Józefem.
– Mogę się przespać na krześle w tym pokoju.
– O, nie! Obcy to zawsze obcy, biedny czy bogaty. Nie pozwolę gospodarować tutaj nikomu za moimi plecami – zapowiedział brutalnie.
Cierpliwość moja wyczerpała się wreszcie. Zakląłem pod nosem i wypadłem na podwórze, prosto na Haretona. Było tak ciemno, że nie widziałem, gdzie brama. Gdy krążyłem po omacku, usłyszałem jeszcze jedną próbkę ich wzajemnej uprzejmości względem siebie. Początkowo młody człowiek próbował się za mną wstawić:
– Odprowadzę go do furtki.
– Do diabła z odprowadzaniem! – wrzasnął jego pan czy nie pan. – A kto się zajmie końmi?
– Życie ludzkie więcej warte niż zaniedbanie koni przez jeden wieczór. Ktoś musi pójść – dał się słyszeć cichy głos pani Heathcliff, serdeczniejszy, niż mogłem się po niej spodziewać.
– Na twój rozkaz nie pójdę! – odpalił młodzieniec. – Jeżeli ci na nim zależy, lepiej siedź cicho!
– Mam nadzieję, że jego duch będzie cię straszył, a Drozdowe Gniazdo prędzej rozpadnie się w gruzy, niż Heathcliff znajdzie nowego dzierżawcę – odparła ostro młoda kobieta.
– Słuchajcie, słuchajcie, jak ich przeklina! – zamruczał Józef, ku któremu się skierowałem.
Siedział niedaleko, dojąc krowy przy świetle latarni. Zabrałem mu ją bez ceremonii i krzyknąwszy, że nazajutrz odeślę, pośpieszyłem ku najbliższej furtce.
Stary puścił się za mną w pogoń.
– Panie, panie, on ukradł latarnię! Łap go! Rozbój! Hej, pieski! Hej, Wilk! Łap go!
Dwa kudłate potwory dopadły mnie przy furtce, skoczyły mi do gardła, powaliły i zadeptały światło. Wspólny wybuch śmiechu Heathcliffa i Haretona dopełnił miary mojej wściekłości i upokorzenia. Na szczęście bestie nie okazywały chęci pożarcia mnie żywcem; przeciągały się tylko, ziewały i kręciły ogonami, ale nie pozwalały mi powstać z ziemi. Musiałem więc leżeć, dopóki ich złośliwym panom nie spodobało się uwolnić mnie z tej opresji. Bez kapelusza, drżący z gniewu, zażądałem od hultajów, żeby mnie natychmiast wypuścili, bo tego pożałują. Groziłem im nieokreśloną zemstą, miotałem się jak król Lear, język odmawiał mi posłuszeństwa.
Byłem wściekły, a w dodatku nos krwawił mi obficie. Heathcliff wciąż się zaśmiewał, a ja wymyślałem. Nie wiem, jak by się ta scena skończyła, gdyby nie zjawiła się w porę osoba rozsądniejsza ode mnie, a litościwsza od mego gospodarza. Była to Zilla, owa zażywna gospodyni, która wybiegła wreszcie z kuchni zwabiona awanturą, myśląc, że padłem ofiarą napaści. Bała się jednak zaczepić swego pana, skierowała przeto cały potok swojej wymowy przeciwko młodszemu łotrowi.
– Panicz znowu coś nowego! Niedługo będziemy mordować ludzi na naszym progu! Ja w tym domu dłużej nie wytrzymam. Patrzajcie na tego biednego chłopca, ledwo dyszy! Spokojnie, spokojnie! Tak nie można! Proszę wejść, zaradzimy temu! No, no, już dobrze, proszę się uspokoić.
Tu chlusnęła mi nagle lodowatej wody za kołnierz i wepchnęła mnie do kuchni. Pan Heathcliff postępował za nami. Atak śmiechu przeszedł mu szybko, ustępując miejsca zwykłej posępności.
Byłem obolały i słaby, w głowie mi się kręciło. Chcąc nie chcąc, musiałem zostać na noc pod jego dachem. On zaś kazał Zilli dać mi kieliszek wódki, po której od razu poczułem się lepiej, i zniknął w głębi domu. Poczciwa kobieta, bardzo nade mną ubolewając, zaprowadziła mnie wreszcie na górę.
Gdyśmy wchodzili po schodach, kazała mi przysłonić światło i nie robić hałasu, bo jednym z dziwactw jej pana jest to, że nie pozwala nikomu spać w pokoju, który mi przeznaczyła na nocleg. Zapytałem o powód. Odpowiedziała, że nie wie. Służy w tym domu dopiero od paru lat, a tu dzieje się tyle dziwnych rzeczy, że lepiej się nad nimi nie zastanawiać. Z tym pokojem też jest coś takiego.
Zbyt już byłem oszołomiony, aby się dziwić czemukolwiek. Zamknąłem przeto drzwi i rozejrzałem się, szukając łóżka. Całe umeblowanie pokoju składało się z krzesła, szafy i ogromnej dębowej skrzyni z prostokątnymi otworami u góry, podobnymi do okien karety. Zajrzawszy do środka, przekonałem się, że ta dziwna budowla stanowi oryginalne staroświeckie łoże, a zarazem oddzielny, wygodnie pomyślany pokoik na wypadek braku osobnych pomieszczeń dla członków rodziny. Parapet okna służył za stolik. Rozsunąłem drewniane ścianki i wszedłem z zapaloną świecą. Przy jej blasku za zasuniętym przepierzeniem poczułem się bezpieczny od Heathcliffa i całej jego czeredy.
Umieściłem świecę na oknie, gdzie leżało kilka zatęchłych książek. Parapet pokrywały liczne napisy, wyskrobane na malowanym drewnie mniejszymi i większymi literami. Powtarzało się jedno i to samo imię z trzema różnymi nazwiskami: Katarzyna Earnshaw, Katarzyna Heathcliff, Katarzyna Linton.
Wsparłszy na oknie zmęczoną głowę, powtarzałem bezmyślnie: „Katarzyna Earnshaw – Heathcliff – Linton”, dopóki mi się oczy nie zamknęły. Drzemałem tak może z pięć minut, gdy ciemność zamigotała upiornie ognistymi literami – powietrze zaroiło się od Katarzyn. Ocknąłem się pod wpływem wciąż powracającego imienia i wtedy zauważyłem, że przechylony płomień świecy liże jedną ze starych ksiąg, napełniając alkowę odorem spalonej cielęcej skóry. Urwałem knot, usiadłem i rozłożyłem na kolanach uszkodzoną książkę. Było mi wciąż jeszcze mdło i słabo, a przy tym bardzo zimno. Wstrętna woń pleśni biła od drobno zadrukowanych kart Pisma świętego, z napisem na karcie tytułowej: „Książka Katarzyny Earnshaw” i z datą sprzed ćwierć wieku. Zamknąłem książkę i przejrzałem po kolei wszystkie pozostałe. Biblioteczka owej Katarzyny była wyborowa, a stan jej zużycia świadczył, że się nią często posługiwano, choć nie zawsze tylko do lektury. Marginesy prawie wszędzie zabazgrane były atramentem lub ołówkiem. Niewyrobione dziecinne pismo przechodziło tu i ówdzie z oderwanych zdań w prawidłowy dziennik. U góry czystej stronicy (pewnie wydała się właścicielce prawdziwym skarbem) odkryłem, ku wielkiej mojej uciesze, świetną karykaturę mego przyjaciela Józefa, prymitywną wprawdzie w środkach, lecz mocną w wyrazie. To sprawiło, że zabrałem się z ciekawością do odczytywania wyblakłego pisma nieznanej mi, ale interesującej Katarzyny.
„Obrzydliwa niedziela – zaczynał się ustęp poniżej rysunku. – Chciałabym, żeby ojciec ożył. Z Hindleyem trudno wytrzymać. Zachowanie jego wobec Heathcliffa – okropne. H. i ja mamy zamiar zbuntować się. Dziś wieczorem wstąpiliśmy na ścieżkę wojenną.
Cały dzień lało jak z cebra. Nie mogliśmy iść do kościoła, ale Józef uparł się urządzić nabożeństwo na strychu. I podczas gdy Hindley z żoną wygrzewali się na dole przy ciepłym kominku, zajmując się różnymi sprawami, ale na pewno nie czytając Biblii (dałabym za to głowę), Heathcliff, ja i biedny parobek musieliśmy iść na strych z książkami do nabożeństwa. Józef posadził nas rzędem na worku zboża. Dygotaliśmy z zimna. Mieliśmy nadzieję, że Józef też zmarznie i ze względu na samego siebie powie nam tylko krótkie kazanie. Ale gdzie tam! Nabożeństwo trwało całe trzy godziny, a jednak mój brat miał czelność wykrzyknąć, gdyśmy nareszcie zeszli: »Co, już?« Dawniej w niedzielne wieczory wolno nam się było bawić, byle nie hałasować za bardzo. Teraz wystarczy zachichotać, żeby iść do kąta.
– Zapominacie, że macie pana – powiada ten tyran. – Kto mnie rozdrażni, temu łeb rozwalę. Ma być zupełna cisza i spokój. A, to ty, chłopaku? Franciszko, kochanie, pociągnij go za włosy. Słyszałem właśnie, jak prztyknął palcami! – Franciszka pociągnęła go mocno za włosy, a potem usiadła mężowi na kolanach. Całowali się jak dwa dzieciaki i paplali, paplali bez przerwy. My wstydzilibyśmy się takiej głupiej gadaniny. Usadowiliśmy się jak najwygodniej w niszy pod kredensem. Sczepiłam nasze fartuszki i zawiesiłam je jako zasłonę, gdy ze stajni nadszedł Józef. Zdarł moją kotarę i wytarmosił mnie za uszy.
– Pan ledwo co pochowany – zaskrzeczał. Święto, jeszcze słowa Ewangelii nie przebrzmiały, a wy już łobuzujecie? A wstyd! Siadać, niegodziwe dzieci! Mam tu dosyć zacnych książek, żebyście tylko czytali. Siadajcie i rozmyślajcie o duszy. Posadził nas w ten sposób, żeby na karty książek, które nam wepchnął w ręce, padał słaby odblask dalekiego ognia. To było nie do zniesienia. Chwyciłam brudną książkę i cisnęłam na psie legowisko, wołając, że nie cierpię zacnych książek.
Heathcliff kopnął swój tom w tym samym kierunku. Dopiero rozpoczęła się awantura.
– Panie Hindley! – wrzeszczał nasz kapelan. Niech no pan tu idzie! Panienka oderwała grzbiet z »Przyłbicy zbawienia«, a Heathcliff przedarł pierwszą część »Szerokiego gościńca do Piekieł«. To zgroza pozwalać im na takie rzeczy! Stary pan potrafiłby wybić im to z głowy, ale już go nie ma!
Hindley, wyrwany ze swego raju przy kominku, chwycił mnie za rękę, a Heathcliffa za kołnierz i wepchnął nas oboje do komórki za kuchnią. Pocieszeni proroctwem Józefa, że Belzebub zgłosi się po nas z całą pewnością, zasiedliśmy każde w swoim kącie w oczekiwaniu piekielnego gościa. Ja wzięłam tę książkę i atrament z półki i otworzyłam drzwi wejściowe, żeby mieć światło. Piszę już ze dwadzieścia minut dla zabicia czasu, ale mój towarzysz jest niecierpliwy. Proponuje, żebyśmy zabrali fartuch mleczarski i pod jego osłoną wyprawili się na wrzosowiska. Dobry pomysł. Przyjdzie stary zrzęda i pomyśli, że spełniło się jego proroctwo. Na deszczu nie będzie nam zimniej i wilgotniej niż tutaj”.
Przypuszczam, że Katarzyna wykonała swój zamiar, bo następne zdanie brzmiało łzawo:
„Nigdy nie myślałam, że się tak spłaczę przez Hindleya. Głowa mnie tak boli, że trudno mi uleżeć, a jednak nie mogę dać za wygraną. Biedny Heathcliff! Hindley nazywa go włóczęgą, zabrania mu siedzieć i jadać z nami. Nie pozwala mi się z nim bawić i grozi, że wyrzuci go z domu w razie nieposłuszeństwa. Wygaduje na ojca (jak on śmie?!), że był zbyt wspaniałomyślny dla
H. Klnie się, że wybije mu z głowy pańskie zachcianki”.
Zacząłem kiwać się sennie nad słabo oświetloną kartą. Oczy moje z rękopisu przeniosły się na druk. Przeczytałem czerwony ozdobny tytuł: „Siedemdziesiąt Razy Siedem i Pierwszy z Siedemdziesiątego Pierwszego. Pobożny Dyskurs, wygłoszony przez Czcigodnego Jabesa Branderhama w kaplicy w Gimmerden Slough”. Wysilając na pół przytomnie umysł, aby zgadnąć, co mógł wielebny Jabes Branderham napisać na ten temat – osunąłem się na łóżko i usnąłem. Niestety! Skutki złej herbaty i zdenerwowania okazały się fatalne. Jakaż bowiem mogła być inna przyczyna tej okropnej nocy? Bardziej męczącej nie przypominam sobie od czasu, gdy nauczyłem się cierpieć. Zacząłem śnić, zanim jeszcze na dobre straciłem poczucie miejsca i czasu.
Zdawało mi się, że jest już ranek. Wyruszyłem z powrotem do domu, z Józefem jako przewodnikiem. Na drodze leżał śnieg głęboki na dwa łokcie. Brnęliśmy z trudem, przy czym mój towarzysz wyrzucał mi bezustannie, że nie wziąłem ze sobą laski pielgrzymiej. Dowodził, że bez niej nie dostanę się do domu, i chełpliwie wywijał swoim grubym, sękatym kijem, który widocznie tak nazywał. Zastanawiałem się, jaki związek może zachodzić między taką bronią a możliwościami dostania się do własnego domu, gdy nagle błysnęła mi myśl, że przecież idziemy wysłuchać słynnego kazania Jabesa Branderharna, zaczerpniętego z tekstu „Siedemdziesiąt Razy Siedem”, i że któryś z nas – Józef, kaznodzieja lub ja – popełnił grzech „Pierwszy z Siedemdziesiątego Pierwszego” i będzie publicznie zdemaskowany i wyklęty. Niebawem doszliśmy do kaplicy. Przechodziłem koło niej parę razy na jawie, podczas moich wędrówek po okolicy. Stoi ona w płytkiej kotlince między dwoma pagórkami, koło bagnistego torfowiska mającego podobno tę właściwość, że zwłoki tam pochowane ulegają zabalsamowaniu. Dach kaplicy dotąd zachował się cały. Ale że pensja pastora wynosi tylko dwadzieścia funtów rocznie, a dwa pokoje plebanii uparcie dążą do połączenia się w jedno rumowisko, nikt nie chce objąć obowiązków duszpasterskich. Zwłaszcza iż wiadomo powszechnie, że tutejsze owieczki pozwoliłyby raczej zginąć z głodu swemu pasterzowi, niżby mu dopomogły groszem z własnych kieszeni. Ale w moim śnie otaczała Jabesa liczna i skupiona kongregacja. A on grzmiał. Litościwy Boże! Cóż to było za kazanie! Składało się z czterystudziewięćdziesięciu części, każda odpowiadała długością normalnemu kazaniu, każda omawiała inny grzech. Nie wiem, skąd ich tyle nazbierał. Miał właściwy sobie sposób rozumowania i uważał, że bliźni jego przy każdej okazji grzeszą inaczej. Były to przedziwne grzechy – cudaczne przekroczenia, jakich sobie nigdy nie wyobrażałem.
Och, jakże byłem znużony! Skręcałem się, ziewałem, zasypiałem i znów się budziłem. Szczypałem się, kłułem, tarłem oczy, wstawałem, siadałem i trącałem Józefa, żeby mi powiedział, czy to się kiedyś skończy. Byłem jednak skazany na wysłuchanie wszystkiego do końca. Przy „Pierwszym z Siedemdziesiątego Pierwszego” doznałem nagłego olśnienia. Wstając z ławy, oskarżyłem Jabesa Branderhama o grzech, którego żaden chrześcijanin nie powinien przebaczyć.
– Panie! – wołałem. – Siedząc w tych czterech ścianach, wytrzymałem i wybaczyłem za jednym zamachem czterysta dziewięćdziesiąt paragrafów tego dyskursu. Siedemdziesiąt razy siedem razy brałem kapelusz i gotowałem się do wyjścia – siedemdziesiąt razy siedem razy zmusiłeś mnie, abym usiadł. Czterysta dziewięćdziesiąty pierwszy raz okazał się ponad moje siły. Bracia męczennicy, na niego! Ściągnijcie go z kazalnicy i rozdepczcie na proch, żeby nie został po nim nawet ślad!
– Tyś jest człowiek! – zawołał po uroczystej pauzie Jabes, wychylając się z kazalnicy. – Siedemdziesiąt razy siedem razy kurcz ziewania wykrzywia twoje oblicze, siedemdziesiąt razy siedem razy radziłem się mej duszy. Patrzycie na słabość ludzką, a jednak i ten grzech może być odpuszczony! Nastał Pierwszy z Siedemdziesiątego Pierwszego. Bracia! Wykonajmy na nim sąd podług Pisma. Taka chwała jest udziałem wszystkich Jego świętych!
Na to hasło całe zgromadzenie rzuciło się na mnie, potrząsając pielgrzymimi laskami. Nie posiadając broni, zacząłem wyrywać kij Józefowi, najbliższemu i najzacieklejszemu z napastników. W ścisku krzyżowały się kostury. Ciosy przeznaczone dla mnie spadały na inne czaszki. Po chwili cała kaplica rozbrzmiewała odgłosami bijatyki. Wszyscy bili się z wszystkimi. Sam Branderham bębnił pięściami w kazalnicę z takim przejęciem, że wreszcie obudziłem się z uczuciem nieopisanej ulgi. Ale skąd się wziął ten hałas, to walenie w kazalnicę? Po prostu gałąź jodły, która dotykała okna, szarpana podmuchami wichru biła suchymi szyszkami o szyby. Chwilę nasłuchiwałem podejrzliwie. Odkrywszy przyczynę hałasu, przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem. I znów nawiedził mnie sen, jeszcze gorszy, o ile to możliwe, od poprzedniego.
We śnie tym zdawałem sobie sprawę z tego, że leżę w dębowym łożu, i słyszałem wyraźnie wycie wichru i szum zawiei. Słyszałem również męczący, jednostajny odgłos gałęzi ocierającej się o szybę i wiedziałem, że to gałąź, lecz dźwięk ten tak mi działał na nerwy, że postanowiłem w jakiś sposób zrobić z tym porządek. Zdawało mi się, że wstałem, aby otworzyć okno. Hak był wlutowany w skobel, co zauważyłem na jawie, a o czym we śnie nie zapomniałem. „Jednakże muszę z tym zrobić porządek” – mruczałem, uderzając pięścią w szybę i sięgając po natrętną gałąź. Ale zamiast gałęzi palce moje pochwyciły paluszki drobnej, lodowato zimnej dłoni. Ogarnęła mnie straszliwa groza, właściwa upiornym snom. Próbowałem cofnąć rękę, ale dłoń trzymała ją mocno, a żałosny głos wołał wśród łkań: „Wpuść mnie! Wpuść mnie!” „Ktoś ty?!” – zapytałem, nie przestając się szamotać. „Katarzyna Linton” – odpowiedział drżący głos. (Dlaczego przyśniło mi się nazwisko Linton? Przecież Earnshaw powtarzało się dwadzieścia razy częściej!). W tym momencie ujrzałem za oknem niewyraźną dziecinną twarzyczkę. Trwoga uczyniła mnie okrutnym. Nie mogąc wyrwać się zjawie, przyciągnąłem jej dłoń do rozbitej szyby i jąłem nią trzeć o szkło, aż krew się polała i skropiła obficie pościel. Ale płaczliwe: „Wpuść mnie!” nie cichło, a uparte palce nie puszczały, co mnie doprowadzało do szału trwogi.
„Nie mogę – odparłem w końcu. – Puść wpierw moją rękę, jeśli chcesz, abym ci dał wejść do środka”. Palce rozluźniły się. Cofnąłem szybko rękę przez dziurę, którą zastawiłem z pośpiechem książkami, i zatkałem uszy, żeby nie słyszeć żałosnego błagania. Odczekałem tak może kwadrans, lecz gdy odsłoniłem uszy, znów doszedł mnie jękliwy lament. „Wynoś się! – wrzasnąłem. – Nie wpuszczę cię, choćbyś prosiła dwadzieścia lat!” „To już dwadzieścia lat – żałośnie kwilił głos – to już dwadzieścia lat! Błąkam się od dwudziestu lat!” Za oknem rozległo się słabe skrobanie i stos książek poruszył się, jakby pchnięty od zewnątrz. Chciałem się zerwać, ale nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą, więc przerażony wrzasnąłem na całe gardło. Stropiłem się bardzo, słysząc, że głos mój zabrzmiał całkiem jak na jawie. Szybkie kroki dały się słyszeć na schodach. Energiczna ręka pchnęła drzwi i w okienkach nad wezgłowiem zabłysło światło. Siedziałem na łóżku, drżąc i ocierając pot z czoła. Nocny gość jakby się wahał, mrucząc coś do siebie. W końcu zapytał półszeptem, najwidoczniej nie spodziewał się odpowiedzi: „Jest tam kto?” Pomyślałem, że lepiej będzie się ukazać, gdyż poznałem po głosie Heathcliffa i zląkłem się, że zajrzy do środka. Odwróciłem się więc i rozsunąłem drewniane ścianki, za którymi stało łóżko. Nigdy chyba nie zapomnę wrażenia, jakie zrobił na nim mój widok.
Heathcliff stał koło wejścia w spodniach i koszuli, ze świecą kapiącą mu na palce, blady jak ściana za jego plecami. Za pierwszym skrzypnięciem łóżka zatrząsł się jak rażony prądem i świeca wypadła mu z ręki. Był tak wstrząśnięty, że nie mógł jej od razu podnieść.
– To tylko ja, pański gość! – zawołałem, chcąc oszczędzić mu strachu i upokorzenia. – Miałem okropny sen i niestety krzyczałem. Bardzo przepraszam za zakłócenie pańskiego spokoju.
– Niech pana licho porwie, panie Lockwood! Żeby pana… – zaczął mój gospodarz i nie będąc w stanie utrzymać świecy w ręku, postawił ją na krześle. – Kto pana tu przyprowadził? – ciągnął, wbijając sobie paznokcie w dłonie i zgrzytając zębami, żeby opanować drganie szczęk. – Któż to? Wyrzuciłbym ich wszystkich z domu w tej chwili!
– Pańska służąca, Zilla – odpowiedziałem pośpiesznie, zsuwając się z łóżka i wciągając na siebie ubranie. – Nie będę jej bronił. Nie zasłużyła na to. Widocznie chciała moim kosztem zdobyć jeszcze jeden dowód, że w tym pokoju straszy. A straszy, to prawda. Roi się od upiorów i złych duchów. Ma pan słuszność, że zamyka pan ten pokój. Trudno być wdzięcznym za taki nocleg.
– Jak to? – spytał Heathcliff. – Co pan robisz? Kładź się pan i dośpij do rana, skoro już tu jesteś! Tylko, na Boga! Bez tego wycia! Myślałby kto, że pana zarzynają.
– Gdyby ta mała diablica wepchnęła się oknem, byłaby mnie zapewne udusiła – odparłem. – Nie mam zamiaru narażać się na dalsze prześladowania ze strony pańskich gościnnych antenatów. Czy wielebny Jabes Branderham nie był czasami pańskim krewnym po kądzieli? A ta szelma? Katarzyna Linton czy Earnshaw, czy jak jej tam? – jakiś podrzutek zapewne – jakiż to musiał być latawiec za życia! Powiedziała mi, że obija się po świecie od dwudziestu lat. Nie wątpię, że dobrze sobie zasłużyła na tę karę.
Ledwie to powiedziałem, przypomniałem sobie poniewczasie, że nazwisko Heathcliff występowało w książce w związku z osobą Katarzyny. Zawstydziła mnie własna bezmyślność, ale udając, że nie zdaję sobie sprawy z niestosowności wypowiedzianych przeze mnie słów, dodałem pośpiesznie:
– Przyznam się panu, że część nocy spędziłem na… – Tu znów urwałem, chciałem bowiem powiedzieć: „na szperaniu w tych starych książkach”, ale wtedy przyznałbym się, że poznałem ich treść, nie tylko drukowaną, lecz i pisaną ręcznie, więc poprawiłem się: – …na odczytywaniu nazwisk wyskrobanych na parapecie okna. Jednostajne zajęcie, obliczone na przywołanie snu, tak jak rachowanie lub…
– Jak pan śmie tak do mnie mówić?! – zawołał Heathcliff z wściekłością. – I to tu, pod moim dachem? Na Boga! Ten człowiek oszalał! – I z pasją uderzył się w czoło.
Nie wiedziałem, czy się obrazić, czy dalej usprawiedliwiać. Ale mój gospodarz wydawał się tak wstrząśnięty, że litując się nad nim, zacząłem opowiadać mój sen. Zapewniłem go, że nigdy przedtem nie słyszałem nazwiska Katarzyny Linton, ale wrażenie wywołane wielokrotnym odczytywaniem go uosobiło się w postaci widma, gdy we śnie przestałem panować nad wyobraźnią. Słysząc to, Heathcliff począł cofać się stopniowo w stronę łóżka, wreszcie usiadł, tak że prawie go nie widziałem. Ale po nierównym, urywanym oddechu odgadywałem, że stara się opanować gwałtowne wzruszenie. Nie chcąc okazać, iż widzę, co się z nim dzieje, ubierałem się hałaśliwie. Spojrzałem na zegarek.
– Jeszcze nie ma trzeciej – monologowałem. – A byłbym przysiągł, że to już szósta. Czas tu stoi. Z pewnością położyliśmy się spać o ósmej!
– W zimie zawsze o dziewiątej, a wstajemy o czwartej – odezwał się z tłumionym jękiem mój gospodarz i, jak mi się zdało, sądząc po ruchu cienia na ścianie, otarł łzę. – Możesz pan iść do mojego pokoju. Pańskie dziecinne krzyki wybiły mnie ze snu. Na dole byś pan zawadzał, bo jeszcze za wcześnie.
– Ja także nie zmrużę już oka – odrzekłem. – Będę spacerował po dziedzińcu do świtu, a potem pójdę do domu. Możesz się pan nie obawiać dalszych moich wizyt. Zostałem już wyleczony z chęci zawierania znajomości czy to w mieście, czy na wsi. Rozsądny człowiek powinien poprzestawać na towarzystwie swej własnej osoby.
– Powinszować kompanii – mruknął Heathcliff. – Bierz pan świecę i idź, dokąd ci się podoba. Ja też zaraz schodzę. Tylko nie na podwórze, bo psy spuszczone, a w bawialni Juno na warcie… Możesz się pan obijać po schodach i korytarzach. Wynoś się pan już stąd! Przyjdę za parę minut.
Posłuchałem o tyle, że wyszedłem z pokoju. Nie wiedząc, dokąd prowadzą wąskie korytarze, stanąłem cicho opodal drzwi. Z tego miejsca byłem mimowolnym świadkiem dziwnego zachowania się mego gospodarza. Zachowanie to mogło wzbudzić wątpliwości co do jego zdrowego rozsądku. Wszedł na łóżko i zanosząc się od płaczu, otworzył jednym szarpnięciem okno.
– Wejdź, wejdź! – wołał wśród łkań. – Katy, proszę cię, wejdź! Wejdź, jeszcze raz! O moja najdroższa! Wysłuchaj mnie wreszcie. Katarzyno!
Zjawa, zgodnie ze swą kapryśną naturą, nie dała znaku życia, tylko gwałtowny podmuch śnieżycy dotarł aż do mnie i zgasił światło.
W tych obłędnych słowach Heathcliffa było tyle głębokiego bólu, iż współczucie kazało mi udać, że nie widzę niedorzeczności tej sceny. Cofnąłem się, trochę zły na siebie za to, że podsłuchiwałem i że opowiedziałem mu o swym dziwacznym śnie, który stał się powodem jego cierpień. Ale dlaczego? Nie mogłem tego pojąć. Zszedłem ostrożnie na dół i znalazłem się w kuchni, gdzie tliło się nieco zgarniętych razem węgli, od których zapaliłem swą świecę. Panowała tu zupełna cisza, tylko szary, pręgowany kot wylazł z popiołu i pozdrowił mnie gniewnym miauczeniem.
Wokół paleniska stały dwie półkoliste ławy. Wyciągnąłem się na jednej z nich, na drugą wskoczył kot. Przerwał nam drzemkę Józef, który spuścił się po drabinie sięgającej otworu w pułapie, miał zapewne swoją izdebkę na poddaszu. Spojrzał złowieszczo na rozdmuchany przeze mnie ogieniek, zrzucił kota z ławy i usadowiwszy się na jego miejscu, zaczął nabijać tytoniem długą faję. Moją obecność w jego sanktuarium uznał widocznie za objaw bezczelności zbyt wielkiej, by można było na nią zareagować. Pykał z rękami założonymi na piersiach. Nie przerywałem mu. Gdy wydmuchnął ostatki dymu, westchnął głęboko, wstał i wyniósł się równie uroczyście, jak przyszedł.
Z kolei dały się słyszeć lżejsze kroki. Otworzyłem usta, aby powiedzieć „dzień dobry”, lecz zamknąłem je szybko; to Hareton Earnshaw odprawiał sotto voce poranne modły, przeklinając głośno każdy przedmiot, na który się natknął. Grzebał w kącie, szukając łopaty czy szufli do przekopywania zasp śnieżnych. Spojrzał na mnie, wydymając nozdrza i nie witając się ze mną. Tyle dla niego znaczyłem co towarzyszący mi kot. Sądząc z jego przygotowań, można było wyjść na dwór. Wstałem więc z twardego łoża i ruszyłem za Haretonem. Zamruczał coś i pokazał łopatą wewnętrzne drzwi na znak, że tamtędy droga.
Znalazłem się w bawialni. Kobiety były już na nogach. Zilla rozniecała ogień olbrzymim miechem, a pani Heathcliff, klęcząc przed kominkiem, czytała przy blasku płomieni książkę. Zasłaniała ręką oczy przed żarem i wydawała się całkowicie pochłonięta lekturą, od której odrywała się tylko po to, aby zganić sługę za wzniecanie snopów iskier albo odsunąć psa, gdy zbliżał nos do jej twarzy. Zdziwiłem się, widząc tam również Heathcliffa. Stał koło ognia odwrócony do mnie plecami i gromił biedną Zillę, która raz po raz przerywała pracę i chwytając za rąbek fartucha, wydawała okrzyk oburzenia.
Gdy wszedłem, Heathcliff zabrał się z kolei do synowej:
– Ty, ty, niezdarna… – Epitet, jakim ją poczęstował, zastępuje się w druku kropkami, choć jest on równie nieszkodliwy jak „owca” lub „kaczka”. – Znów te twoje głupie sztuczki! Tamci pracują na chleb, a ty żyjesz z mojej łaski. Rzuć te głupstwa i weź się do roboty! Że też muszę cię mieć wciąż na oczach, przeklęta dziewka! Zapłacisz mi za to udręczenie!
Młoda kobieta zamknęła książkę i rzuciła ją na krzesło ze słowami:
– Odkładam moje głupie sztuczki, bo jeśli odmówię, mógłby pan zmusić mnie do posłuszeństwa. Ale będę robiła tylko to, co mi się podoba, choćby pan klął nie wiem jak długo.
Heathcliff podniósł rękę, ale odskoczyła na bezpieczną odległość. Musiała już doświadczyć siły jego pięści. Nie miałem ochoty być świadkiem bijatyki, podszedłem więc żwawo do ognia, niby to chcąc się ogrzać i udając przy tym, że nic nie zauważyłem. Strony okazały się o tyle dobrze wychowane, że zawiesiły dalsze działania wojenne. Heathcliff, aby uniknąć pokusy, schował pięści do kieszeni, a pani Heathcliff wydęła usta i usiadła na odległym krześle, gdzie, zgodnie z zapowiedzią, nie poruszyła się do końca mojej wizyty. Nie zabawiłem już długo. Zrezygnowałem ze śniadania i skoro świt wymknąłem się na dwór. Powietrze było ciche, przejrzyste, lodowate.
Nie zdążyłem jeszcze wyjść poza ogrodzenie, gdy gospodarz zawołał, żebym zaczekał, to mnie odprowadzi. I dobrze się stało, gdyż zbocze wzgórza wyglądało jak pofalowany biały ocean, przy czym nierówności pokrywy śnieżnej bynajmniej nie odpowiadały wzniesieniom i zagłębieniom terenu. Wiele dziur wyrównywał śnieg, a szeregi małych kopców, pozostałość po kamieniołomach, znikły z widoku, jaki zachowałem od wczoraj w pamięci. Trzęsawisko przecinał rząd kamiennych, bielonych wapnem słupów, które znaczyły drogę w ciemności lub w czasie jesiennych błot; teraz znikły one pod zaspami śnieżnymi prawie bez śladu. Mój towarzysz musiał raz po raz ostrzegać mnie, że schodzę z drogi, podczas gdy ja byłem przekonany, że trzymam się jej dokładnie.
Rozmawialiśmy niewiele i rozstaliśmy się przed wejściem do parku Drozdowego Gniazda. Tu już nie mogłem zabłądzić. Pożegnanie ograniczyło się do pośpiesznej wymiany ukłonów, po czym ruszyłem dalej, zdany na własny spryt, gdyż domek odźwiernego stoi dotąd pustką, a od bramy do dworu są dwie mile marszu; wydaje mi się jednak, że przeszedłem cztery, bo albo błądziłem między drzewami, albo zapadałem się po szyję w zaspy. Tę przyjemność potrafią ocenić tylko ci, którzy jej doświadczyli. W każdym razie, gdy wchodziłem do domu, biła dwunasta. W sumie licząc, od Wichrowych Wzgórz każdą milę szedłem godzinę.
Służba wybiegła z wielką wrzawą, aby mnie powitać. Mieli mnie już za straconego, przypuszczali, że zginąłem jeszcze wieczorem. Zastanawiali się, gdzie i jak szukać zwłok. Uciszyłem zamęt i, skostniały do szpiku kości, powlokłem się na górę. Tu przebrałem się w suchą odzież i pół godziny lub dłużej chodziłem tam i z powrotem po pokoju, żeby się rozgrzać. Teraz siedzę w swoim gabinecie przed wesołym ogniem, popijam gorącą kawę, ale czuję się tak słaby, że nawet to mnie nie cieszy.
Jakże podobni jesteśmy do chorągiewki na dachu! Ja, który postanowiłem trzymać się z daleka od świata i dziękowałem swej gwieździe, że udało mi się wylądować na zupełnym niemal odludziu, ja, słaby człowiek, tylko do zmierzchu walczyłem z przygnębieniem i samotnością, po czym uznałem się za pokonanego. Gdy pani Dean przyniosła mi wieczerzę, pod pozorem pogawędki o sprawach gospodarskich poprosiłem ją, by usiadła i dotrzymała mi towarzystwa podczas posiłku. Miałem szczerą nadzieję, że kobiecina okaże się nie lada plotkarką i albo mnie swoją paplaniną rozerwie, albo uśpi.
– Dawno tu pani mieszka? – zacząłem. – Podobno szesnaście lat?
– Osiemnaście, proszę pana. Nastałam, kiedy pani wyszła za mąż. Byłam przy niej pokojową. Po jej śmierci zatrzymał mnie pan jako gospodynię.
– Ach, tak!
Zapanowało milczenie. Czyżby nie była gadatliwa? Może lubi opowiadać tylko o swoich sprawach osobistych, a te nie są dla mnie ciekawe. Ale nie. Chwilę dumała z rękami wspartymi na kolanach i z chmurą zamyślenia na rumianej twarzy, aż wykrzyknęła:
– Dużo się tu zmieniło od tego czasu!
– Tak – potwierdziłem. – Musiała pani przeżyć wiele zmian.
– I zmian wiele, i smutków niemało.
„Skieruję rozmowę na rodzinę mego gospodarza – pomyślałem. – Dobry temat na początek… i ta ładna młodociana wdówka (chciałbym poznać jej dzieje), czy pochodzi z tych okolic, czy też, co prawdopodobniejsze, z daleka i dlatego zgryźliwi tubylcy nie chcą jej uznać za swoją?”
Mając to na myśli, zapytałem moją gospodynię, dlaczego Heathcliff wypuścił w dzierżawę Drozdowe Gniazdo, a sam zdecydował się mieszkać o tyle gorzej. Czy nie stać go na utrzymanie tego majątku w dobrym stanie?
– Nie stać go? Proszę pana, nikt nie wie, ile on ma pieniędzy, a co rok mu przybywa. To bogacz, proszę pana! Mógłby sobie pozwolić na coś lepszego niż ten dwór, ale jest skąpy. Zamierzał już przenieść się tutaj, gdy jednak trafił mu się dobry dzierżawca, nie mógł wyrzec się tych kilkuset funtów więcej. Dziwne to – takie skąpstwo u człowieka, który nie ma nikogo na świecie!
– Podobno miał syna?
– Miał jednego, ale mu umarł.
– To ta młoda pani Heathcliff jest wdową po nim?
– A tak.
– Skąd ona pochodzi?
– To córka mego pana nieboszczyka – Katarzyna Linton z domu. Niańczyłam biedactwo. Chciałabym, żeby się pan Heathcliff tutaj przeprowadził, to byłybyśmy znowu razem.
– Co?! Katarzyna Linton? – zdumiałem się, ale po krótkim namyśle pojąłem, że nie mogła to być tamta moja widmowa Katarzyna. – Więc mój poprzednik nazywał się Linton?
– Tak.
– A co to za jeden ten Earnshaw? Hareton Earnshaw, który mieszka u pana Heathcliffa. Czy krewny?
– Nie, to bratanek nieboszczki pani Linton.
– Więc krewny młodej pani?
– Tak. Jej mąż także był z nią spokrewniony. Hareton przez matkę, a mąż przez ojca, bo pan Heathcliff ożenił się z siostrą pana Lintona.
– W Wichrowych Wzgórzach nad wejściem do domu wyrzeźbione jest nazwisko „Earnshaw”. Czy to stary ród?
– Bardzo stary, proszę pana. Hareton jest ostatni z rodu, tak jak nasza panienka ostatnia z nas, chciałam powiedzieć: z Lintonów. Był pan w Wichrowych Wzgórzach? Przepraszam za ciekawość, ale chciałabym wiedzieć, co u niej słychać.
– Jest piękna i wygląda zdrowo, ale nie wydaje się szczęśliwa.
– No chyba! Mój Boże! A jakże się panu podobał gospodarz?
– Zrobił na mnie wrażenie twardego człowieka. Ale może się mylę?
– On taki jest. Ostry jak brzytwa, a twardy jak kamień. Im mniej będzie się pan z nim zadawał, tym lepiej.
– Nie najlepiej musiało mu się w życiu powodzić, jeśli stał się takim gburem. Czy zna pani koleje jego życia?
– To znajda, proszę pana. Wiem o nim wszystko, oprócz tego, gdzie się urodził, z jakich rodziców i jak doszedł do bogactwa… Haretona wyrzucono z gniazda jak nieopierzonego wróbla. Nieszczęśliwy chłopiec, on jeden w całej okolicy nie domyśla się, jak został oszukany.
– Proszę opowiedzieć mi coś o moich sąsiadach, moja pani Dean. To będzie dobry uczynek. Czuję, że nie zmrużyłbym oka, gdybym się teraz położył. Proszę posiedzieć tu ze mną trochę i opowiadać.
– Dobrze, proszę pana. Tylko przyniosę sobie coś do szycia i mogę siedzieć, dopóki pan zechce. Ale pan się zaziębił! Widzę, że ma pan dreszcze. Przyniosę panu gorącej polewki.
Zacna niewiasta podreptała z pośpiechem, a ja skuliłem się bliżej ognia. Głowa mi płonęła i wstrząsały mną dreszcze. Na domiar złego byłem podniecony do ostatecznych granic, wskutek czego czułem się nie tyle źle, ile nieswojo, i czuję się tak do tej chwili, z obawy przed skutkami ostatnich przygód. Gospodyni powróciła niebawem, niosąc koszyk z robotą i dymiący talerz, który postawiła na kominku, po czym, najwidoczniej rada z zaproszenia, przysunęła się z krzesłem bliżej ognia.
– Zanim się tu przeniosłam – zaczęła, nie czekając na ponowną zachętę – mieszkałam prawie zawsze w Wichrowych Wzgórzach. Moja matka była mamką pana Hindleya Earnshaw, ojca Haretona, a ja bawiłam się z dziećmi. Biegałam także na posyłki, pomagałam przy sianie i przy każdej robocie na folwarku, do jakiej mnie zapędzono. Raz, pamiętam, w piękny letni poranek (było to na początku żniw) nasz pan zszedł z góry, ubrany do drogi. Powiedziawszy Józefowi, co ma robić w gospodarstwie, zwrócił się do nas, Hindleya, Katy i mnie – jedliśmy właśnie owsiankę – i zapytał najpierw syna: „No, kochany chłopcze, co mam ci przywieźć z Liverpoolu? Powiedz, co byś chciał, byle coś lekkiego, bo będę szedł pieszo tam i z powrotem (sześćdziesiąt mil, a to szmat drogi)”. Hindley poprosił o skrzypce, a Katy, która miała dopiero sześć latek, ale potrafiła dosiąść każdego konia na folwarku, o pejcz. O mnie pan też nie zapomniał. Bywał nieraz surowy, ale miał dobre serce. Obiecał mi przeto gruszek i jabłek, pocałował dzieci na pożegnanie i poszedł.
Nie było go trzy dni i czas dłużył nam się ogromnie. Mała dopytywała się wciąż o tatusia. Pani spodziewała się go trzeciego dnia wieczorem i odkładała wieczerzę z godziny na godzinę. Ale pana jak nie było, tak nie było. Dzieci zmęczyły się bieganiem do bramy. Ściemniło się, matka chciała ułożyć je do snu, ale prosiły żałośnie, żeby pozwoliła im czekać. Koło jedenastej drzwi otworzyły się cicho i wszedł pan. Rzucił się na krzesło ni to ze śmiechem, ni to z jękiem i powiedział, żeby go nie męczyć powitaniami, bo ledwo żyje. Za trzy królestwa nie podjąłby się po raz wtóry takiej drogi. „O mało nie wyzionął ducha – dodał i rozwinął płaszcz, który trzymał oburącz, zwinięty w tłumok. – Popatrz, żono. Nigdy w życiu się nie zmęczyłem tak jak dziś przez to stworzenie. Ale mimo to przyjmij je jako dar od Boga, choć jest takie czarne, jakby pochodziło od diabła”.
Stłoczyliśmy się dokoła. Zaglądając ponad główką Katy, zobaczyłam brudne, obszarpane, czarnowłose dziecko, dość już duże, aby mogło chodzić i mówić, sądząc po twarzy, nawet starsze od naszej małej. Ale kiedy postawiono je na nogi, rozglądało się tylko i mamrotało coś w kółko w niezrozumiałej dla nas mowie. Mnie ogarnął strach, a pani chciała wyrzucić malca za drzwi. Rozgniewana wymawiała mężowi, jak mógł przynieść do domu to Cyganiątko, kiedy mają własne dzieci do żywienia i dość z nimi kłopotów. Co mu też przyszło do głowy?… Czy nie oszalał czasem? Pan próbował jej wytłumaczyć, jak to się stało, ale był na pół żywy ze zmęczenia i tyle tylko dosłyszałam wśród zgiełku, bo pani złościła się dalej, że spotkał dziecko wygłodniałe, bezdomne i na pozór nieme, na ulicy Liverpoolu. Wziął je na ręce i zaczął rozpytywać, czyje ono. Żywa dusza nie umiała go objaśnić, a że nie miał czasu ani pieniędzy na dalsze poszukiwania, postanowił zabrać dziecko do domu. Nie miał serca go zostawić. Pani krzyczała, aż jej tchu zabrakło, i umilkła, a pan kazał mi znajdę umyć, przebrać w czystą bieliznę i położyć razem z dziećmi.
Dopóki trwała burza, Hindley i Katy przyglądali się i przysłuchiwali z boku. Potem zabrali się oboje do szperania po ojcowskich kieszeniach w poszukiwaniu obiecanych podarków. Hindley miał już czternaście lat. Mimo to rozbeczał się na cały głos, gdy wydobył z płaszcza połamane na kawałeczki skrzypce, a Katy ze złości, że ojciec, niosąc znajdę, zgubił pejcz, splunęła szyderczo na czarnego głuptasa, za co dostała od ojca klapsa. Oboje nie chcieli przyjąć gościa ani do łóżka, ani nawet do sypialni. Ja też nie byłam wówczas mądrzejsza. Zostawiłam Cyganiątko u stóp schodów w nadziei, że się do rana wyniesie. Przypadkiem, a może zwabione głosem, dziecko przyczołgało się pod drzwi swego dobroczyńcy i tam znalazł je pan Earnshaw nazajutrz rano, wychodząc z sypialni. Zaczął pytać, skąd się tam wzięło. Musiałam się przyznać. Za tchórzostwo i brak miłosierdzia wyrzucono mnie z domu.
Tak to Heathcliff dostał się do naszego domu. W kilka dni potem wróciłam do moich państwa (wiedziałam, że wygnanie nie potrwa długo). Przybysza już tymczasem nazwano imieniem synka Heathcliffa, zmarłego we wczesnym dzieciństwie. Imię to służyło mu odtąd również za nazwisko. Panienka zaprzyjaźniła się z nim, lecz Hindley go nienawidził. Muszę przyznać, że i ja go nie znosiłam. Biliśmy go i dokuczaliśmy mu oboje haniebnie, bo ja byłam za głupia, żeby zrozumieć, jak jestem niesprawiedliwa, a pani nigdy się za nim nie ujęła, chociaż nieraz widziała wyrządzoną mu krzywdę.
Malec, cierpliwy i posępny, robił wrażenie istoty przywykłej do złego traktowania. Znosił razy Hindleya bez jednego mrugnięcia, bez jednej łzy, a gdy ja go szczypałam, chwytał tylko oddech i otwierał szeroko oczy, jakby sam sobie przypadkiem ból sprawił. Stary Earnshaw wpadał w furię, gdy widział, że syn jego znęca się nad biednym, jak mówił, sierotą. Dziwnie się do Heathcliffa przywiązał, wierzył mu we wszystkim (zresztą malec mówił mało i nie kłamał prawie nigdy), a pieścił go znacznie więcej niż córeczkę, która zbyt była psotna i krnąbrna jak na ulubienicę.
Tak więc od samego początku przybłęda budził w domu złe uczucia. W niecałe dwa lata później, już po śmierci pani Earnshaw, młody panicz zaczął uważać ojca za tyrana raczej niż za przyjaciela, a w Heathcliffie widział złodzieja miłości ojcowskiej i innych synowskich przywilejów. Rozmyślał nad swoją krzywdą i rozgoryczał się coraz bardziej. Przez jakiś czas uważałam, że ma rację, ale gdy dzieci zachorowały na odrę i musiałam je pielęgnować, zmieniłam zdanie. Heathcliff był niebezpiecznie chory. W najgorszych dniach chciał mnie ciągle mieć przy swoim łóżku. Zapewne czuł, że wiele mi zawdzięcza. Nie rozumiał, że doglądanie go należało do moich obowiązków. Trzeba jednak przyznać, że trudno było o cichsze i grzeczniejsze dziecko w chorobie. Właśnie różnica między nim a tamtymi dziećmi zmniejszyła moją niechęć. Katy i jej brat dali mi się okropnie we znaki. Ten zaś nie grymasił, nie marudził, choć sprawiała to nie jego łagodność, lecz twarda natura.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki