Wichrowe Wzgórza - Emily Bronte - ebook

Wichrowe Wzgórza ebook

Emily Brontë

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia tragicznej miłości i zemsty osnuta na tle dziejów trzech pokoleń dwóch ziemiańskich rodzin, opowieść, której scenerię stanowią tajemnicze i urzekające wrzosowiska północnej Anglii

„Piekielna to była wyobraźnia i piekło musiała nosić w sobie ta spokojna pozornie dziewczyna. Dla nas pozostała tajemniczym, zachwycającym zjawiskiem”.

Jarosław Iwaszkiewicz

Mały chłopiec, Heathcliff, jako osierocone dziecko trafia do domu Earnshawów. Wychowując się w tej zamożnej rodzinie, obdarza odwzajemnioną miłością Katarzynę, córkę swoich przybranych rodziców. Prześladowany przez przyszłego dziedzica Hindleya, poznaje też smak nienawiści. Gdy przekonuje się, że konwenanse mogą pokonać nawet najsilniejszą miłość, znika na trzy lata, aby powrócić jako dysponujący fortuną niewiadomego pochodzenia, demoniczny i bezwzględny mściciel. Od tego momentu nikomu w rodzinie nie będzie łatwo znaleźć własne szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 447

Oceny
4,1 (198 ocen)
99
52
25
20
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Dramat goni dramat. Czyta się jakby człowiek siedział na najlepszych plotach
40
Elliejanko

Nie oderwiesz się od lektury

Cóż to jest za historia.. ponadczasowa, przejmująca i bardzo wciągająca historia. Polecam
20
Macala_84

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura, wciągająca i jedyna w swoim rodzaju!Bohaterowie, których nie da się zapomnieć. Doskonałe tłumaczenie
20
iwonajankowska56

Nie oderwiesz się od lektury

Z przyjemnością przypomniałam sobie tę książkę. Ciekawa lektura.
10
Pancerne_serce

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykły klimat, ciekawa fabuła, interesujący i niejednoznaczni bohaterowie sprawili dlaczego doskonale rozumiem fenomen tej powieści. Mało jest książek, które sprawiają, że moje emocje zmieniają się jak w kalejdoskopie, a jednak tutaj tak się stało. Co więcej każdy w tej powieści znajdzie coś dla siebie: miłość, zemsta, okrucieństwo, pogarda, wstręt, obsesja, chciwość, żal. Czego tu nie ma?!... A miłość w tej książce tylko napędza okrucieństwo i zemstę. To mroczny i mrożący krew w żyłach przepięknie napisany dramat oraz ukazujący przerażającą historię. Ale nie da się ukryć, że rozwój postaci jest genialny.
10

Popularność




Roz­dział pierw­szy

1801

Wró­ci­łem wła­śnie z wizyty u mego gospo­da­rza, sąsiada-samot­nika, z któ­rym będę musiał utrzy­my­wać sto­sunki. Oko­lica naprawdę piękna! W całej Anglii nie zna­la­zł­bym chyba dru­giego tak odlud­nego miej­sca. Praw­dziwy raj dla mizan­tro­pów – w sam raz dla takich jak ja i pan Heathc­liff. Cóż za typ! Z pew­no­ścią nie odgadł, jaką poczu­łem do niego sym­pa­tię od chwili, gdy na mój widok czarne jego oczy zami­go­tały podejrz­li­wie, a palce sta­now­czym gestem wsu­nęły się głę­biej za kami­zelkę.

– Pan Heathc­liff? – zapy­ta­łem. Ski­nął głową.

– Jestem Loc­kwood, pań­ski dzier­żawca. Poczy­ty­wa­łem sobie za obo­wią­zek zło­żyć panu moje usza­no­wa­nie zaraz po przy­jeź­dzie. Mam nadzieję, że nale­ga­jąc tak usil­nie na wyna­ję­cie mi Droz­do­wego Gniazda, nie spra­wi­łem panu kło­potu. Dowie­dzia­łem się wczo­raj, że miał pan zamiar…

– Droz­dowe Gniazdo jest moją wła­sno­ścią – prze­rwał mi szorstko. – Gdy­bym mógł tego unik­nąć, nie pozwo­lił­bym, by mi kto­kol­wiek spra­wiał kło­pot. Wejdź pan!

To „Wejdź pan”, wymó­wione przez zaci­śnięte zęby, brzmiało jak: „Idź do dia­bła!” Nie zdra­dzał chęci otwo­rze­nia bramy. To zachę­ciło mnie do przy­ję­cia zapro­sze­nia. Zacie­ka­wił mnie czło­wiek, który wydał mi się jasz­cze więk­szym odlud­kiem niż ja sam. Dopiero gdy koń mój wparł się pier­sią w bramę, Heathc­liff zdjął łań­cuch i z nie­za­do­wo­loną miną popro­wa­dził mnie w stronę domu.

– Józe­fie! – zawo­łał w głąb podwó­rza. – Zabierz­cie konia i przy­nie­ście wina!

„A więc to cała tutej­sza służba – pomy­śla­łem, sły­sząc to podwójne pole­ce­nie. – Nic dziw­nego, że ścieżki zaro­sły trawą, a bydło objada zapusz­czony żywo­płot”.

Józef był to czło­wiek stary, może nawet bar­dzo stary, choć czer­stwy i krzepki. „Boże, ratuj nas” – mruk­nął z wyraźną nie­chę­cią, zabie­ra­jąc konia, i spoj­rzał na mnie tak kwa­śno, że zdjęty lito­ścią pomy­śla­łem, iż pomoc boska potrzebna mu jest raczej do stra­wie­nia obiadu, a pobożne wes­tchnie­nie nie ma żad­nego związku z mym nie­ocze­ki­wa­nym przy­by­ciem.

Sie­dziba Heathc­liffa zwie się Wichrowe Wzgó­rza. Bo też musi być tu dobry wygwiz­dów. O sile pół­noc­nych wia­trów świad­czy pochy­le­nie kar­ło­wa­tych jodeł koło domu, jak rów­nież rzad­kie kępy tar­niny o gałę­ziach zwró­co­nych w jedną stronę, jakby żebrzące o słońce. Prze­wi­du­jący archi­tekt wybu­do­wał na szczę­ście dwór mocny, o wąskich, głę­boko osa­dzo­nych oknach, gru­bych murach i wysta­ją­cych kamien­nych naroż­ni­kach.

Zanim prze­stą­pi­łem próg, zatrzy­ma­łem się, podzi­wia­jąc gro­te­skowe pła­sko­rzeźby na fron­to­nie, gdzie spo­śród plą­ta­niny poob­tłu­ki­wa­nych gry­fów i bez­wstyd­nych amor­ków wyła­niał się napis: „1500 – Hare­ton Earn­shaw”. Chęt­nie był­bym usły­szał krót­kie dzieje tego sta­rego domu z ust jego ponu­rego wła­ści­ciela – gdyby nie chłodna postawa gospo­da­rza na progu drzwi wej­ścio­wych, zda­jąca się mówić naj­wy­raź­niej: „Albo właź, albo się wynoś!” Nie mia­łem zamiaru powięk­szać znie­cier­pli­wie­nia mego prze­wod­nika przez zagłę­bie­nie się w taj­niki jego sie­dziby.

Weszli­śmy do pokoju bawial­nego, któ­rego nie poprze­dzała ani sień, ani kory­tarz. Zazwy­czaj w tej oko­licy bawial­nia mie­ści w sobie rów­nież kuch­nię, ale w Wichro­wych Wzgó­rzach kuch­nia znaj­do­wała się widocz­nie w głębi domu, co pozna­łem po brzęku naczyń i zmie­sza­nej wrza­wie gło­sów. Nie zauwa­ży­łem też żad­nych śla­dów pie­cze­nia czy goto­wa­nia na olbrzy­mim piecu w głębi pokoju ani poły­sku mie­dzia­nych patelni i mosięż­nych ron­dli na ścia­nach. Wielki dębowy kre­dens w dru­gim końcu odbi­jał jed­nak wspa­niale zarówno cie­pło, jak świa­tło rzę­dami ogrom­nych cyno­wych pół­mi­sków, srebr­nych dzba­nów i kub­ków usta­wio­nych wysoko aż pod sam sufit, uka­zu­jąc oczom całą swą wewnętrzną budowę z wyjąt­kiem miej­sca, gdzie zasła­niała go drew­niana półka pełna plac­ków owsia­nych, szy­nek i udźców bara­nich i woło­wych. Nad komin­kiem wisiała brzydka stara broń myśliw­ska i para pisto­le­tów, a na kominku stały rzę­dem dla ozdoby trzy jaskrawo poma­lo­wane puszki. Posadzka była gładka, biała, kamienna; krze­sła wyso­kie, pro­stej roboty, poma­lo­wane na zie­lono. W głębi maja­czyło w mroku jesz­cze kilka innych, cięż­kich czar­nych krze­seł. W niszy pod kre­densem spo­czy­wała olbrzy­mia brą­zowa wyżlica oto­czona gro­madą pisz­czą­cych szcze­niąt. Inne psy wałę­sały się po kątach.

Kom­nata i sprzęty te nie budzi­łyby zdzi­wie­nia, gdyby nale­żały do jakie­goś far­mera z pół­nocy, jakich wielu można tu spo­tkać w pro­mie­niu kilku mil, rosłego chłopa o zacię­tej twa­rzy, w spodniach zapię­tych pod kola­nami, w kama­szach, roz­par­tego w fotelu za sto­łem przy kuflu pie­nią­cego się piwa. Ale pan Heathc­liff był cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem swego domu i stylu życia. Z wyglądu przy­po­mi­nał Cygana, z miny, ubioru i obej­ścia – dżen­tel­mena: to zna­czy dżen­tel­mena w tym stop­niu, w jakim jest nim każdy wiej­ski dzie­dzic. Był może tro­chę zanie­dbany, ale to nie szpe­ciło jego pro­stej, rosłej postaci i posęp­nej twa­rzy. Może ktoś zarzu­ciłby mu pewną, niczym nie­uza­sad­nioną dumę – ja jed­nak czu­łem instynk­tow­nie, że jest to tylko nie­chęć do oka­zy­wa­nia prze­ży­wa­nych uczuć. Taki czło­wiek kocha i nie­na­wi­dzi w tajem­nicy, a wza­jem­ność w miło­ści czy nie­na­wi­ści uwa­żałby za imper­ty­nen­cję. Czuję, że ponosi mnie wyobraź­nia; przy­pi­suję mu nazbyt szczo­drze wła­sne uczu­cia. Pan Heathc­liff może mieć zupeł­nie inne powody do uni­ka­nia ludzi. Miejmy nadzieję, że moje uspo­so­bie­nie jest wyjąt­kowe. Moja droga matka mawiała, że ni­gdy nie będę miał miłego domu. No i ostat­niego lata oka­za­łem się istot­nie zupeł­nie nie­godny domo­wego szczę­ścia.

Pozna­łem mia­no­wi­cie pod­czas pięk­nego mie­siąca nad morzem cza­rowne stwo­rze­nie, istną boginkę w moich oczach. Wszystko było dobrze, dopóki nie zwra­cała na mnie uwagi. Ni­gdy nie wyzna­łem swej miło­ści sło­wami, ale jeżeli oczy mają wymowę, to każda gąska musia­łaby odgad­nąć, że byłem zako­chany po uszy. Zro­zu­miała wresz­cie i odpo­wie­działa mi naj­słod­szym spoj­rze­niem wza­jem­no­ści. A ja – wstyd wyznać – zamkną­łem się w sobie natych­miast jak śli­mak i z każ­dym spoj­rze­niem sta­wa­łem się coraz bar­dziej chłodny i daleki. Bie­dac­two, zawsty­dzone i prze­ra­żone wła­sną domnie­maną pomyłką, skło­niło matkę do natych­miastowego wyjazdu. To szcze­gólne uspo­so­bie­nie wyro­biło mi opi­nię czło­wieka bez serca – jak dalece nie­za­słu­żoną, ja sam tylko mogę to oce­nić.

Usie­dli­śmy po obu stro­nach kominka. Usi­ło­wa­łem wypeł­nić mil­cze­nie próbą pogła­ska­nia suki, która porzu­ciw­szy szcze­nięta, skra­dała się jak wilk w kie­runku moich łydek, szcze­rząc białe lśniące kły. Odpo­wie­działa na moją piesz­czotę prze­cią­głym, gar­dło­wym wark­nię­ciem.

– Zostaw pan psa w spo­koju – wark­nął gospo­darz do wtóru, uspo­ka­ja­jąc psa moc­nym kop­nię­ciem. – Nie jest przy­zwy­cza­jona do kare­sów. To nie jest poko­jowa psina, żeby się z nią pie­ścić. – I postą­piw­szy ku bocz­nym drzwiom, krzyk­nął ponow­nie:

– Józef!

Józef zamam­ro­tał coś nie­zro­zu­miale w głębi piw­nicy, ale ponie­waż się nie zja­wiał, pan Heathc­liff sam dał nurka pod pod­łogę, zosta­wia­jąc mnie pod czujną strażą pie­kiel­nej suki i dwóch sro­gich, kosma­tych owczar­ków, bacz­nie śle­dzą­cych każde moje poru­sze­nie. Nie pra­gnąc by­naj­mniej zapo­znać się z ich kłami, sie­dzia­łem bez ruchu; pozwo­li­łem sobie tylko na drwiące miny, w tym prze­ko­na­niu oczy­wi­ście, że psy tych cichych obelg nie zro­zu­mieją. Omy­li­łem się. Roz­złosz­czona suka wsko­czyła mi nagle z furią na kolana. Zrzu­ci­łem ją i zasta­wi­łem się sto­łem. Jak na dane hasło wypa­dło ze wszyst­kich kątów z pół tuzina czwo­ro­no­gich bie­sów róż­nej wiel­ko­ści i wieku. Ostre kły chwy­tały mnie za obcasy i poły. Odpie­ra­jąc pogrze­ba­czem ataki więk­szych napast­ni­ków, gło­śno wzy­wa­łem pomocy. Gospo­darz i paro­bek z iry­tu­ją­cym spo­ko­jem wcho­dzili po scho­dach. Nie poru­szali się ani odro­binę prę­dzej niż zwy­kle, choć wokół kominka prze­wa­lało się kłę­bo­wi­sko war­czą­cych i szcze­ka­ją­cych psów. Na szczę­ście pośpie­szyła z odsie­czą miesz­kanka kuchni. Zażywna nie­wia­sta w pod­ka­sa­nej spód­nicy, z zawi­nię­tymi ręka­wami, czer­wona od ognia, wpa­dła mię­dzy nas z patel­nią w ręku. Narzę­dzie to oraz wartki potok słów oka­zały się sku­teczną bro­nią. Burza uci­chła jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Pogrom­czyni stała koło kominka, z pier­sią falu­jącą jak morze po sztor­mie. Na tę chwilę wszedł pan domu.

– Co się tu dzieje, u dia­bła? – zapy­tał, patrząc na mnie złym wzro­kiem, trud­nym do znie­sie­nia po tak nie­go­ścin­nym przy­ję­ciu.

– Pew­nie, że u dia­bła! – burk­ną­łem ziry­to­wany. – Tabun opę­ta­nych świń nie byłby z pew­no­ścią gor­szy od pań­skich psów. Rów­nie dobrze mógłby pan zosta­wić swego gościa w klatce dzi­kich tygry­sów.

Heathc­liff prze­su­nął stół na dawne miej­sce i posta­wił przede mną butelkę.

– Nie ruszą czło­wieka, który sie­dzi spo­koj­nie i niczego nie dotyka – zauwa­żył. – Psy powinny być czujne. Napije się pan wina?

– Nie, dzię­kuję.

– Chyba pana nie poką­sały?

– Nie uszłoby im to na sucho.

Twarz Heathc­liffa wykrzy­wiła się w uśmie­chu.

– Widzę, że jest pan zde­ner­wo­wany, panie Loc­kwood. Może tro­chę wina? Goście są taką rzad­ko­ścią w tym domu, że (przy­znam się otwar­cie) ani ja, ani moje psy nie wiemy, jak ich podej­mo­wać. Pań­skie zdro­wie!

Skło­ni­łem się i wypi­łem za jego zdro­wie. Nie było sensu dąsać się o głu­pie kun­dle. Nie chcia­łem się też nara­żać na drwiny. Zresztą gospo­darz, zapewne powo­do­wany ostroż­no­ścią, by nie zra­zić sobie dobrego dzier­żawcy, stał się bar­dziej roz­mowny. Przez grzecz­ność skie­ro­wał roz­mowę na temat, który jak sądził, powi­nien mnie zain­te­re­so­wać, to jest na zalety i braki mojej obec­nej sie­dziby. O spra­wach tych mówił w spo­sób inte­li­gentny. Tak mnie to zachę­ciło, że nim wró­ci­łem do domu, posta­no­wi­łem zło­żyć wizytę następ­nego dnia. On sobie tego wyraź­nie nie życzy. Mimo to pójdę. W porów­na­niu z nim czuję się zdu­mie­wa­jąco towa­rzy­ski.

Roz­dział drugi

Wczo­raj­sze popo­łu­dnie było zimne i mgli­ste. Zamie­rza­łem wła­ści­wie posie­dzieć przy cie­płym kominku, zamiast brnąć przez błota i wrzo­so­wi­ska do Wichro­wych Wzgórz. Toteż po obie­dzie (nawia­sem mówiąc, jadam obiad mię­dzy dwu­na­stą a pierw­szą w połu­dnie; gospo­dyni, star­sza jej­mość prze­jęta wraz z inwen­ta­rzem domu, nie mogła czy też nie chciała zro­zu­mieć mojej prośby, że wolał­bym obia­do­wać o pią­tej) uda­łem się na górę do swego pokoju z zamia­rem pozo­sta­nia w domu. Tam jed­nak poprzez chmurę pyłu doj­rza­łem słu­żącą, która klę­cząc przed komin­kiem wśród szczo­tek i wia­de­rek z węglem, zasy­py­wała ogień popio­łem. Widząc to, ucie­kłem natych­miast z domu. Po czte­ro­mi­lo­wym mar­szu zna­la­złem się przed bramą Wichro­wych Wzgórz wła­śnie w chwili, gdy zaczy­nał sypać puszy­sty śnieg.

Na tym nie­osło­nię­tym wzgó­rzu zie­mia była zamar­z­nięta, ale czarna. Ostre zimno przej­mo­wało do szpiku kości. Nie mogłem odcze­pić łań­cu­cha, prze­sko­czy­łem więc przez ogro­dze­nie i pośpie­szy­łem ku domowi drogą wykła­daną kamien­nymi pły­tami, po któ­rej bokach rosły nie­równo krzaki agre­stu. Ale choć puka­łem i puka­łem, aż mnie ręce bolały, drzwi pozo­stały zamknięte. Tylko psy uja­dały.

„Hul­taje! – wykrzy­ki­wa­łem w myśli. – Nie­go­ścinne gbury! Zasłu­gu­je­cie na wieczną samot­ność i odcię­cie od rodzaju ludz­kiego. Ja przy­naj­mniej w dzień nie zamy­kał­bym swych drzwi na rygiel. Ale co mi tam – wejdę i tak!” Szarp­ną­łem z całych sił za klamkę. Z okrą­głego okienka sto­doły wyj­rzała kwa­śna gęba Józefa.

– Czego tam?! – wrza­snął. – Pan poszedł do owczarni.

Trzeba obejść naokoło, jeżeli chce­cie z nim gadać.

– Czy nikogo w domu nie ma, że nie otwie­rają?

– Jest pani, ale ona nie otwo­rzy, choć­by­ście się tłu­kli do ciem­nej nocy.

– Może byście jej powie­dzieli, Józe­fie, kto przy­szedł?

– Jesz­cze czego? Nie moja rzecz – mruk­nął stary, cho­wa­jąc głowę.

Śnieg sypał gęsto. Znów pochwy­ci­łem za klamkę, gdy w głębi podwó­rza uka­zał się młody czło­wiek, bez kurtki, z widłami na ramie­niu, i kazał mi iść za sobą. Minąw­szy pral­nię i bru­ko­wany dzie­dzi­niec z szopą na węgiel, stud­nią i gołęb­ni­kiem, zna­leź­li­śmy się w zna­nej mi już dużej, cie­płej i weso­łej izbie. Wielki ogień, pod­sy­cany węglem, drew­nem i tor­fem, wypeł­niał ją roz­kosz­nym bla­skiem i cie­płem. Przy stole, nakry­tym do obfi­tej kola­cji, sie­działa „pani”, osoba, któ­rej ist­nie­nia dotych­czas nie podej­rze­wa­łem. Skło­ni­łem się ucie­szony, pewny, że poprosi, bym usiadł. Sie­działa na krze­śle wypro­sto­wana, sztywna, przy­glą­da­jąc mi się w mil­cze­niu.

– Okropna pogoda, pro­szę pani – ode­zwa­łem się. – Oba­wiam się, że drzwi ucier­piały od moich pię­ści. Ale to wina służby: namę­czy­łem się, zanim usły­szano.

Mil­czała. Przy­glą­da­łem się jej, ona rów­nież patrzyła na mnie, a raczej mie­rzyła chłod­nym, bez­ce­re­mo­nial­nym spoj­rze­niem, co wpra­wiało mnie w nad wyraz przy­kre zakło­po­ta­nie.

– Sia­daj pan! – burk­nął młody czło­wiek. – On zaraz przyj­dzie.

Usia­dłem. Odchrząk­nąw­szy, zawo­ła­łem na groźną Juno, która na znak, że mnie poznaje, raczyła poru­szyć koń­cem ogona.

– Piękne zwie­rzę – spró­bo­wa­łem znów nawią­zać roz­mowę. – Czy pani zamie­rza roz­dać szcze­nięta?

– Nie moje! – wark­nęła miła gospo­dyni. Nawet Heathc­liff nie zdo­byłby się na tak odpy­cha­jący ton.

– Aha! Tam pew­nie są ulu­bieńcy pani? – wska­za­łem na ciemne lego­wi­sko, pełne, jak mi się zda­wało, kocia­ków.

– Dziw­nych mi pan wybrał ulu­bień­ców! – fuk­nęła pogar­dli­wie.

Wpa­dłem. Był to bowiem stos nie­ży­wych kró­li­ków. Znów chrząk­ną­łem, przy­su­ną­łem się bli­żej ognia i powtó­rzy­łem uwagę o fatal­nej pogo­dzie.

– Nie trzeba było wycho­dzić z domu – odparła i wstała, by zdjąć znad kominka dwie malo­wane puszki.

Dotych­czas sie­działa w cie­niu. Teraz dopiero ujrza­łem w peł­nym świe­tle jej postać i twarz. Była wysmu­kła, bar­dzo jesz­cze młoda i dziew­częca. Ni­gdy dotąd nie widzia­łem tak zgrab­nej syl­wetki i tak uro­czej twa­rzy. Miała drobne rysy, bar­dzo jasne, lniane, a raczej złote loki, spa­da­jące swo­bod­nie na deli­katną szyję, i oczy, któ­rym, gdyby nie ich wyraz, trudno byłoby się oprzeć. Na szczę­ście dla mego czu­łego serca biła z nich jedy­nie pogarda i roz­pacz, dziw­nie nie­na­tu­ralna w tak mło­dym wieku. Chcia­łem jej pomóc zdjąć puszki, gdyż stały za wysoko, ale żach­nęła się jak ską­piec, któ­remu ofia­ro­wano nie­wcze­sną pomoc w licze­niu złota.

– Obejdę się bez pomocy – burk­nęła. – Sama dosię­gnę!

– Prze­pra­szam – uspra­wie­dli­wi­łem się z pośpie­chem. Zawią­zała far­tuch na schlud­nej czar­nej sukni i sto­jąc z łyżką her­baty nad imbry­kiem, zapy­tała:

– Zapro­szono pana na her­batę?

– Z przy­jem­no­ścią się napiję – odpar­łem.

– Zapro­szono pana? – powtó­rzyła.

– Nie – odpar­łem nie­mal z uśmie­chem. – Zapro­sze­nie należy do pani.

Cisnęła łyżkę i puszkę z her­batą i wró­ciła na swoje krze­sło ze zmarsz­czo­nym gniew­nie czo­łem i dolną wargą wysu­niętą jak u dziecka, które się za chwilę roz­pła­cze.

Tym­cza­sem młody czło­wiek narzu­cił na sie­bie obszar­paną kurtkę i sto­jąc przed ogniem, spo­glą­dał na mnie spod oka takim wzro­kiem, jak­by­śmy byli śmier­tel­nymi wro­gami. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, kim on wła­ści­wie jest: słu­żą­cym czy nie.

Ubiór i mowa zna­mio­no­wały pro­staka nie­mo­gą­cego się rów­nać z pań­stwem Heathc­liff, gęsta, kędzie­rzawa, ciemna czu­pryna nie znała grze­bie­nia i mydła; kudłaty zarost zacho­dził na policzki; ręce były ciemne jak u zwy­kłego chłopa, ale w spo­so­bie bycia wyczu­wało się swo­bodę nie­mal wynio­słą. Nie oka­zy­wał także żad­nej usłuż­no­ści wobec pani domu. Nie wie­dząc, z kim mam do czy­nie­nia, wola­łem uda­wać, że nie widzę jego dziw­nej zaczep­no­ści. Ode­tchną­łem z ulgą, gdy w kilka minut póź­niej wszedł Heathc­liff.

– Widzi pan, że dotrzy­ma­łem przy­rze­cze­nia i przy­sze­dłem! – zawo­ła­łem z udaną weso­ło­ścią. – Mam nadzieję, że udzie­li­cie mi pań­stwo schro­nie­nia pod swoim dachem na pół godziny, dopóki nie minie zawieja.

– Pół godziny? – odparł, strze­pu­jąc z ubra­nia białe płatki. – Że też panu zachciało się wyjść na taką śnie­życę! Prze­cież może pan zabłą­dzić na bagnach. Tutejsi czę­sto mylą drogę o zmierz­chu przy takiej pogo­dzie. A na zmianę się nie zanosi.

– Mógłby mnie odpro­wa­dzić któ­ryś z pań­skich ludzi. Prze­no­co­wałby u mnie w Droz­do­wym Gnieź­dzie. Czy to moż­liwe?

– Nie.

– No, cóż! Wobec tego muszę zdać się na wła­sny spryt.

– Hm!

– Będzie her­bata czy nie? – zapy­tał mło­dzie­niec w obszar­pa­nym ubra­niu, prze­no­sząc wście­kłe spoj­rze­nie ze mnie na młodą panią.

– Czy jemu też dać? – zwró­ciła się do Heathc­liffa.

– Pośpiesz się, sły­szysz? – wark­nął gospo­darz z taką zło­ścią, że aż pod­sko­czy­łem na krze­śle. Ton, jakim wypo­wie­dziane były te słowa, zdra­dzał naturę z gruntu złą. Stra­ci­łem do niego całą sym­pa­tię. Gdy her­bata była gotowa, kazał mi przy­su­nąć się z krze­słem. Zasie­dli­śmy wszy­scy dokoła stołu, nie wyłą­cza­jąc mło­dego pro­staka. W ponu­rym mil­cze­niu spo­ży­wa­li­śmy posi­łek. „Jeżeli to ja wywo­ła­łem ten nastrój – myśla­łem – powi­nie­nem sta­rać się go roz­pro­szyć. Prze­cież to nie­moż­liwe, aby ci ludzie zawsze byli tacy nachmu­rzeni i mil­czący, choćby nawet mieli naj­gor­sze uspo­so­bie­nia”.

– Dziwne – zaczą­łem w prze­rwie mię­dzy dwiema fili­żan­kami her­baty – jak przy­zwy­cza­je­nie ura­bia nasze upodo­ba­nia i poglądy. Nie­je­den powie­działby, że życie na takim odlu­dziu, jak tutaj, nie może być szczę­śliwe. Mimo to wydaje mi się, że w oto­cze­niu rodziny, z tak miłą panią w roli opie­kuń­czego ducha pań­skiego ogni­ska domo­wego i serca…

– Z moją miłą panią? – prze­rwał mi z wyra­zem nie­mal dia­bel­skiego szy­der­stwa na twa­rzy. – Gdzież ona, ta moja miła pani?

– Mam na myśli pań­ską żonę, panią Heathc­liff.

– Ach tak, więc chcesz pan powie­dzieć, że duch jej po śmierci pełni tutaj na­dal rolę anioła stróża?

Zro­zu­mia­łem moją pomyłkę. Trzeba się było wytłu­ma­czyć… Powi­nie­nem był prze­cież zauwa­żyć zbyt wielką jak na mał­żeń­stwo róż­nicę wieku mię­dzy tą parą. On miał około czter­dziestki – wiek, w któ­rym męż­czy­zna ma dość rozumu, by się nie łudzić, że młoda dziew­czyna poślubi go z miło­ści. Takie złu­dze­nia bywają raczej osłodą póź­niej­szego wieku. Ona nie wygląda nawet na sie­dem­na­ście lat.

Roz­ja­śniło mi się w gło­wie. To pew­nie ten cym­bał obok mnie, który pije her­batę ze spodka i je chleb brud­nymi łapami, jest jej mężem. Natu­ral­nie Heathc­liff junior. Oto do czego pro­wa­dzi takie zagrze­ba­nie się żyw­cem: wyszła za tego pro­staka, zmar­no­wała się, bo nie wie­działa, że ist­nieją inni. Szkoda! Wielka szkoda! Muszę uwa­żać, żeby nie poża­ło­wała swego wyboru! Ta ostat­nia uwaga mogłaby świad­czyć o zaro­zu­mia­ło­ści. Ale to nie­prawda. Mło­dzie­niec wydał mi się wręcz odpy­cha­jący, a wie­dzia­łem z doświad­cze­nia, że mogę podo­bać się kobie­tom.

– Ta pani jest moją synową – wyja­śnił gospo­darz, potwier­dza­jąc moje przy­pusz­cze­nia. I przy tych sło­wach rzu­cił jej spoj­rze­nie pełne dziw­nej nie­na­wi­ści, chyba że wyraz jego twa­rzy był w zupeł­nej sprzecz­no­ści z jego uczu­ciami.

Wobec tego zwró­ci­łem się do mło­dego sąsiada:

– Ach, natu­ral­nie, teraz rozu­miem. To pan jesteś szczę­śli­wym mał­żon­kiem tej dobrej wróżki.

Wpa­dłem jesz­cze gorzej niż poprzed­nio. Mło­dzie­niec poczer­wie­niał i zaci­snął pię­ści, jakby chciał się na mnie rzu­cić.

Ale opa­mię­tał się w porę i za całą odpo­wiedź dostało mi się ordy­narne, stłu­mione prze­kleń­stwo. Uda­łem, że nie sły­szę.

– Pań­skie domy­sły tra­fiają w próż­nię – ode­zwał się gospo­darz. – Żaden z nas nie ma szczę­ścia być mał­żon­kiem pań­skiej dobrej wróżki. Jej wybra­niec nie żyje. Chcia­łem powie­dzieć, że była moją synową, a więc musiała owdo­wieć.

– A ten młody czło­wiek…

– To z pew­no­ścią nie mój syn!

Heathc­liff uśmiech­nął się, jakby uznał takie przy­pusz­cze­nie za zbyt śmiały żart. On ojcem tego niedź­wie­dzia!

– Nazy­wam się Hare­ton Earn­shaw – wark­nął mło­dzie­niec. – Radzę panu sza­no­wać moje nazwi­sko!

– Nie obra­zi­łem pana – odrze­kłem, wyśmie­wa­jąc w duszy godną minę, z jaką mi się przed­sta­wił.

Wpa­try­wał się we mnie tak wyzy­wa­jąco, że odwró­ci­łem głowę z obawy, żeby go nie trzep­nąć po uszach albo nie roze­śmiać się na cały głos. Zaczą­łem czuć się wyraź­nie nie­swojo w tym miłym kółku rodzin­nym. Ponury nastrój psuł zupeł­nie wra­że­nie cie­pła i zacisz­no­ści. Powie­dzia­łem sobie, że dobrze się namy­ślę, zanim po raz trzeci prze­stą­pię te progi.

Posi­łek dobie­gał końca w głu­chym mil­cze­niu. Nikt już nie wyrzekł słowa. Wyj­rza­łem oknem, by zoba­czyć, jak tam z pogodą. Widok, który uka­zał się moim oczom, nie zachę­cał do wyj­ścia: ściem­niło się przed­wcze­śnie, niebo i wzgó­rza nikły w groź­nym kłę­bo­wi­sku wichru i gęstej śnie­życy.

– Bez prze­wod­nika nie zajdę chyba do domu – wyrwało mi się mimo woli. – Drogi zasy­pane, a gdyby nawet nie były zasy­pane, to ciemno choć oko wykol.

– Hare­ton, zapędź te dwa­na­ście owiec pod dach, do sto­doły. W owczarni śnieg je przez noc zasy­pie. I zastaw je deską – roz­ka­zy­wał Heathc­liff.

– Ale co ja mam robić? – pyta­łem z rosną­cym roz­draż­nie­niem.

Nikt mi nie odpo­wie­dział. Obej­rzaw­szy się, zoba­czy­łem Józefa, który wszedł z wia­der­kiem owsianki dla psów. Młoda pani, nachy­lona nad ogniem, zaba­wiała się zapa­la­niem zapa­łek, które spa­dły z kominka, gdy odsta­wiała puszkę z her­batą. Stary, posta­wiw­szy swój cię­żar, rozej­rzał się kry­tycz­nie po pokoju i zagad­nął ochry­płym gło­sem:

– Że też będzie tu stać i próż­no­wać, kiedy tamci poszli do roboty! Szkoda gadać! I tak nic z lenia nie będzie! Dia­bli wezmą, jak matkę wzięli!

Wydało mi się przez chwilę, że stary nic­poń do mnie zwraca tę prze­mowę. Już, już mia­łem go kop­nąć i wyrzu­cić za drzwi, gdy odpo­wiedź mło­dej kobiety ostu­dziła moje zapędy.

– Nik­czemny stary obłud­niku! – zawo­łała. – Nie boisz się, że cie­bie porwą, skoro ich tak czę­sto wspo­mi­nasz? Nie zaczy­naj ze mną, bo sama popro­szę, żeby się z tobą zała­twili. Spójrz no, Józe­fie – przy tych sło­wach zdjęła z półki podłużną czarną księgę – ile się już nauczy­łam Czar­nej Magii. Nie­długo potra­fię już zro­bić porzą­dek w tym domu. Czer­wona krowa nie zde­chła przy­pad­kiem, a twój reu­ma­tyzm nie jest wcale dopu­stem bożym!

– Wiedźma, wiedźma! – sapał stary. – Niech Bóg nas uchroni od Złego.

– Ty sam jesteś wyrzu­tek i potę­pie­niec! Precz, bo będzie źle! Ule­pię was wszyst­kich z wosku i gliny, a kto pierw­szy prze­kro­czy nakre­ślone przeze mnie gra­nice, tego… Nie powiem, co mu się sta­nie, ale zoba­czy­cie! Precz! Patrzę na cie­bie.

Piękne oczy mło­dej cza­row­nicy zabły­sły zło­śliwą drwiną i Józef, naprawdę prze­ra­żony i drżący, wypadł z pokoju, modląc się gło­śno i wykrzy­ku­jąc: „Wiedźma!”

Sądzi­łem, że młoda kobieta stroi sobie z niego nie­sa­mo­wite żarty. Ponie­waż zosta­li­śmy sami, spró­bo­wa­łem ją pro­sić o pomoc w mej bie­dzie.

– Pani – rze­kłem poważ­nie – pro­szę mi daro­wać moją natar­czy­wość, ale mając taką twarz, musi pani mieć też dobre serce. Pro­szę obja­śnić mnie, jak mam tra­fić do domu. Jestem w takim samym kło­po­cie, w jakim pani by się zna­la­zła, gdyby ci kazano jechać do Lon­dynu.

Pani Heathc­liff zasia­dła już na krze­śle przy świecy, z dużą czarną księgą otwartą na kola­nach.

– Niech pan wraca tą samą drogą, którą pan przy­szedł – odpo­wie­działa. – Rada krótka, ale na lep­szą mnie nie stać.

– A jeśli pani się dowie, że mnie zna­le­ziono zamar­z­nię­tego w bagnie lub w dziu­rze jakiejś pod śnie­giem, czy sumie­nie nie szep­nie pani, żeś tro­chę współ­winna mojej śmierci?

– Cóż znowu? Nie mogę pana odpro­wa­dzić. Nie puści­liby mnie nawet do bramy ogro­do­wej.

– Pani! Był­bym nie­po­cie­szony, gdyby pani miała dla mnie prze­stą­pić bodaj próg domu w taką noc! Ja nie chcę, żeby mi pani poka­zy­wała drogę, tylko żeby mi ją pani opi­sała albo też skło­niła pana Heathc­liffa, by mi dał prze­wod­nika.

– Ale kogo? Jest tylko on, Earn­shaw, Zilla, Józef i ja. Kogo by pan wybrał?

– To tu nie ma parob­ków?

– Nie. To są wszy­scy.

– W takim razie będę zmu­szony zostać.

– Musi pan to zała­twić z gospo­da­rzem. To nie moja sprawa. W tej chwili od drzwi kuchen­nych zabrzmiał ostry głos

Heathc­liffa:

– Będziesz pan miał nauczkę, żeby się nie włó­czyć po wzgó­rzach w taki czas. Co się tyczy noc­legu, to ja tu nie mam poko­jów gościn­nych. Chyba że się pan prze­śpi w jed­nym łóżku z Hare­to­nem albo Józe­fem.

– Mogę się prze­spać na krze­śle w tym pokoju.

– O, nie! Obcy to zawsze obcy, biedny czy bogaty. Nie pozwolę gospo­da­ro­wać tutaj nikomu za moimi ple­cami – zapo­wie­dział bru­tal­nie.

Cier­pli­wość moja wyczer­pała się wresz­cie. Zaklą­łem pod nosem i wypa­dłem na podwó­rze, pro­sto na Hare­tona. Było tak ciemno, że nie widzia­łem, gdzie brama. Gdy krą­ży­łem po omacku, usły­sza­łem jesz­cze jedną próbkę ich wza­jem­nej uprzej­mo­ści wzglę­dem sie­bie. Począt­kowo młody czło­wiek pró­bo­wał się za mną wsta­wić:

– Odpro­wa­dzę go do furtki.

– Do dia­bła z odpro­wa­dza­niem! – wrza­snął jego pan czy nie pan. – A kto się zaj­mie końmi?

– Życie ludz­kie wię­cej warte niż zanie­dba­nie koni przez jeden wie­czór. Ktoś musi pójść – dał się sły­szeć cichy głos pani Heathc­liff, ser­decz­niej­szy, niż mogłem się po niej spo­dzie­wać.

– Na twój roz­kaz nie pójdę! – odpa­lił mło­dzie­niec. – Jeżeli ci na nim zależy, lepiej siedź cicho!

– Mam nadzieję, że jego duch będzie cię stra­szył, a Droz­dowe Gniazdo prę­dzej roz­pad­nie się w gruzy, niż Heathc­liff znaj­dzie nowego dzier­żawcę – odparła ostro młoda kobieta.

– Słu­chaj­cie, słu­chaj­cie, jak ich prze­klina! – zamru­czał Józef, ku któ­remu się skie­ro­wa­łem.

Sie­dział nie­da­leko, dojąc krowy przy świe­tle latarni. Zabra­łem mu ją bez cere­mo­nii i krzyk­nąw­szy, że naza­jutrz ode­ślę, pośpie­szy­łem ku naj­bliż­szej furtce.

Stary puścił się za mną w pogoń.

– Panie, panie, on ukradł latar­nię! Łap go! Roz­bój! Hej, pie­ski! Hej, Wilk! Łap go!

Dwa kudłate potwory dopa­dły mnie przy furtce, sko­czyły mi do gar­dła, powa­liły i zadep­tały świa­tło. Wspólny wybuch śmie­chu Heathc­liffa i Hare­tona dopeł­nił miary mojej wście­kło­ści i upo­ko­rze­nia. Na szczę­ście bestie nie oka­zy­wały chęci pożar­cia mnie żyw­cem; prze­cią­gały się tylko, zie­wały i krę­ciły ogo­nami, ale nie pozwa­lały mi powstać z ziemi. Musia­łem więc leżeć, dopóki ich zło­śli­wym panom nie spodo­bało się uwol­nić mnie z tej opre­sji. Bez kape­lu­sza, drżący z gniewu, zażą­da­łem od hul­ta­jów, żeby mnie natych­miast wypu­ścili, bo tego poża­łują. Gro­zi­łem im nie­okre­śloną zemstą, mio­ta­łem się jak król Lear, język odma­wiał mi posłu­szeń­stwa.

Byłem wście­kły, a w dodatku nos krwa­wił mi obfi­cie. Heathc­liff wciąż się zaśmie­wał, a ja wymy­śla­łem. Nie wiem, jak by się ta scena skoń­czyła, gdyby nie zja­wiła się w porę osoba roz­sąd­niej­sza ode mnie, a lito­ściw­sza od mego gospo­da­rza. Była to Zilla, owa zażywna gospo­dyni, która wybie­gła wresz­cie z kuchni zwa­biona awan­turą, myśląc, że padłem ofiarą napa­ści. Bała się jed­nak zacze­pić swego pana, skie­ro­wała przeto cały potok swo­jej wymowy prze­ciwko młod­szemu łotrowi.

– Panicz znowu coś nowego! Nie­długo będziemy mor­do­wać ludzi na naszym progu! Ja w tym domu dłu­żej nie wytrzy­mam. Patrzaj­cie na tego bied­nego chłopca, ledwo dyszy! Spo­koj­nie, spo­koj­nie! Tak nie można! Pro­szę wejść, zara­dzimy temu! No, no, już dobrze, pro­szę się uspo­koić.

Tu chlu­snęła mi nagle lodo­wa­tej wody za koł­nierz i wepchnęła mnie do kuchni. Pan Heathc­liff postę­po­wał za nami. Atak śmie­chu prze­szedł mu szybko, ustę­pu­jąc miej­sca zwy­kłej posęp­no­ści.

Byłem obo­lały i słaby, w gło­wie mi się krę­ciło. Chcąc nie chcąc, musia­łem zostać na noc pod jego dachem. On zaś kazał Zilli dać mi kie­li­szek wódki, po któ­rej od razu poczu­łem się lepiej, i znik­nął w głębi domu. Poczciwa kobieta, bar­dzo nade mną ubo­le­wa­jąc, zapro­wa­dziła mnie wresz­cie na górę.

Roz­dział trzeci

Gdy­śmy wcho­dzili po scho­dach, kazała mi przy­sło­nić świa­tło i nie robić hałasu, bo jed­nym z dzi­wactw jej pana jest to, że nie pozwala nikomu spać w pokoju, który mi prze­zna­czyła na noc­leg. Zapy­ta­łem o powód. Odpo­wie­działa, że nie wie. Służy w tym domu dopiero od paru lat, a tu dzieje się tyle dziw­nych rze­czy, że lepiej się nad nimi nie zasta­na­wiać. Z tym poko­jem też jest coś takiego.

Zbyt już byłem oszo­ło­miony, aby się dzi­wić cze­mu­kol­wiek. Zamkną­łem przeto drzwi i rozej­rza­łem się, szu­ka­jąc łóżka. Całe ume­blo­wa­nie pokoju skła­dało się z krze­sła, szafy i ogrom­nej dębo­wej skrzyni z pro­sto­kąt­nymi otwo­rami u góry, podob­nymi do okien karety. Zaj­rzaw­szy do środka, prze­ko­na­łem się, że ta dziwna budowla sta­nowi ory­gi­nalne sta­ro­świec­kie łoże, a zara­zem oddzielny, wygod­nie pomy­ślany pokoik na wypa­dek braku osob­nych pomiesz­czeń dla człon­ków rodziny. Para­pet okna słu­żył za sto­lik. Roz­su­ną­łem drew­niane ścianki i wsze­dłem z zapa­loną świecą. Przy jej bla­sku za zasu­nię­tym prze­pie­rze­niem poczu­łem się bez­pieczny od Heathc­liffa i całej jego cze­redy.

Umie­ści­łem świecę na oknie, gdzie leżało kilka zatę­chłych ksią­żek. Para­pet pokry­wały liczne napisy, wyskro­bane na malo­wa­nym drew­nie mniej­szymi i więk­szymi lite­rami. Powta­rzało się jedno i to samo imię z trzema róż­nymi nazwi­skami: Kata­rzyna Earn­shaw, Kata­rzyna Heathc­liff, Kata­rzyna Lin­ton.

Wsparł­szy na oknie zmę­czoną głowę, powta­rza­łem bez­myśl­nie: „Kata­rzyna Earn­shaw – Heathc­liff – Lin­ton”, dopóki mi się oczy nie zamknęły. Drze­ma­łem tak może z pięć minut, gdy ciem­ność zami­go­tała upior­nie ogni­stymi lite­rami – powie­trze zaro­iło się od Kata­rzyn. Ock­ną­łem się pod wpły­wem wciąż powra­ca­ją­cego imie­nia i wtedy zauwa­ży­łem, że prze­chy­lony pło­mień świecy liże jedną ze sta­rych ksiąg, napeł­nia­jąc alkowę odo­rem spa­lo­nej cie­lę­cej skóry. Urwa­łem knot, usia­dłem i roz­ło­ży­łem na kola­nach uszko­dzoną książkę. Było mi wciąż jesz­cze mdło i słabo, a przy tym bar­dzo zimno. Wstrętna woń ple­śni biła od drobno zadru­ko­wa­nych kart Pisma świę­tego, z napi­sem na kar­cie tytu­ło­wej: „Książka Kata­rzyny Earn­shaw” i z datą sprzed ćwierć wieku. Zamkną­łem książkę i przej­rza­łem po kolei wszyst­kie pozo­stałe. Biblio­teczka owej Kata­rzyny była wybo­rowa, a stan jej zuży­cia świad­czył, że się nią czę­sto posłu­gi­wano, choć nie zawsze tylko do lek­tury. Mar­gi­nesy pra­wie wszę­dzie zaba­zgrane były atra­men­tem lub ołów­kiem. Nie­wy­ro­bione dzie­cinne pismo prze­cho­dziło tu i ówdzie z ode­rwa­nych zdań w pra­wi­dłowy dzien­nik. U góry czy­stej stro­nicy (pew­nie wydała się wła­ści­cielce praw­dzi­wym skar­bem) odkry­łem, ku wiel­kiej mojej ucie­sze, świetną kary­ka­turę mego przy­ja­ciela Józefa, pry­mi­tywną wpraw­dzie w środ­kach, lecz mocną w wyra­zie. To spra­wiło, że zabra­łem się z cie­ka­wo­ścią do odczy­ty­wa­nia wybla­kłego pisma nie­zna­nej mi, ale inte­re­su­ją­cej Kata­rzyny.

„Obrzy­dliwa nie­dziela – zaczy­nał się ustęp poni­żej rysunku. – Chcia­ła­bym, żeby ojciec ożył. Z Hin­dleyem trudno wytrzy­mać. Zacho­wa­nie jego wobec Heathc­liffa – okropne. H. i ja mamy zamiar zbun­to­wać się. Dziś wie­czo­rem wstą­pi­li­śmy na ścieżkę wojenną.

Cały dzień lało jak z cebra. Nie mogli­śmy iść do kościoła, ale Józef uparł się urzą­dzić nabo­żeń­stwo na stry­chu. I pod­czas gdy Hin­dley z żoną wygrze­wali się na dole przy cie­płym kominku, zaj­mu­jąc się róż­nymi spra­wami, ale na pewno nie czy­ta­jąc Biblii (dała­bym za to głowę), Heathc­liff, ja i biedny paro­bek musie­li­śmy iść na strych z książ­kami do nabo­żeń­stwa. Józef posa­dził nas rzę­dem na worku zboża. Dygo­ta­li­śmy z zimna. Mie­li­śmy nadzieję, że Józef też zmar­z­nie i ze względu na samego sie­bie powie nam tylko krót­kie kaza­nie. Ale gdzie tam! Nabo­żeń­stwo trwało całe trzy godziny, a jed­nak mój brat miał czel­ność wykrzyk­nąć, gdy­śmy naresz­cie zeszli: »Co, już?« Daw­niej w nie­dzielne wie­czory wolno nam się było bawić, byle nie hała­so­wać za bar­dzo. Teraz wystar­czy zachi­cho­tać, żeby iść do kąta.

– Zapo­mi­na­cie, że macie pana – powiada ten tyran. – Kto mnie roz­drażni, temu łeb roz­walę. Ma być zupełna cisza i spo­kój. A, to ty, chło­paku? Fran­ciszko, kocha­nie, pocią­gnij go za włosy. Sły­sza­łem wła­śnie, jak prztyk­nął pal­cami! – Fran­ciszka pocią­gnęła go mocno za włosy, a potem usia­dła mężowi na kola­nach. Cało­wali się jak dwa dzie­ciaki i paplali, paplali bez prze­rwy. My wsty­dzi­li­by­śmy się takiej głu­piej gada­niny. Usa­do­wi­li­śmy się jak naj­wy­god­niej w niszy pod kre­den­sem. Scze­pi­łam nasze far­tuszki i zawie­si­łam je jako zasłonę, gdy ze stajni nad­szedł Józef. Zdarł moją kotarę i wytar­mo­sił mnie za uszy.

– Pan ledwo co pocho­wany – zaskrze­czał. Święto, jesz­cze słowa Ewan­ge­lii nie prze­brzmiały, a wy już łobu­zu­je­cie? A wstyd! Sia­dać, nie­go­dziwe dzieci! Mam tu dosyć zacnych ksią­żek, żeby­ście tylko czy­tali. Sia­daj­cie i roz­my­ślaj­cie o duszy. Posa­dził nas w ten spo­sób, żeby na karty ksią­żek, które nam wepchnął w ręce, padał słaby odblask dale­kiego ognia. To było nie do znie­sie­nia. Chwy­ci­łam brudną książkę i cisnę­łam na psie lego­wi­sko, woła­jąc, że nie cier­pię zacnych ksią­żek.

Heathc­liff kop­nął swój tom w tym samym kie­runku. Dopiero roz­po­częła się awan­tura.

– Panie Hin­dley! – wrzesz­czał nasz kape­lan. Niech no pan tu idzie! Panienka ode­rwała grzbiet z »Przy­łbicy zba­wie­nia«, a Heathc­liff przedarł pierw­szą część »Sze­ro­kiego gościńca do Pie­kieł«. To zgroza pozwa­lać im na takie rze­czy! Stary pan potra­fiłby wybić im to z głowy, ale już go nie ma!

Hin­dley, wyrwany ze swego raju przy kominku, chwy­cił mnie za rękę, a Heathc­liffa za koł­nierz i wepchnął nas oboje do komórki za kuch­nią. Pocie­szeni pro­roc­twem Józefa, że Bel­ze­bub zgłosi się po nas z całą pew­no­ścią, zasie­dli­śmy każde w swoim kącie w ocze­ki­wa­niu pie­kiel­nego gościa. Ja wzię­łam tę książkę i atra­ment z półki i otwo­rzy­łam drzwi wej­ściowe, żeby mieć świa­tło. Piszę już ze dwa­dzie­ścia minut dla zabi­cia czasu, ale mój towa­rzysz jest nie­cier­pliwy. Pro­po­nuje, żeby­śmy zabrali far­tuch mle­czar­ski i pod jego osłoną wypra­wili się na wrzo­so­wi­ska. Dobry pomysł. Przyj­dzie stary zrzęda i pomy­śli, że speł­niło się jego pro­roc­two. Na desz­czu nie będzie nam zim­niej i wil­got­niej niż tutaj”.

Przy­pusz­czam, że Kata­rzyna wyko­nała swój zamiar, bo następne zda­nie brzmiało łzawo:

„Ni­gdy nie myśla­łam, że się tak spła­czę przez Hin­dleya. Głowa mnie tak boli, że trudno mi ule­żeć, a jed­nak nie mogę dać za wygraną. Biedny Heathc­liff! Hin­dley nazywa go włó­częgą, zabra­nia mu sie­dzieć i jadać z nami. Nie pozwala mi się z nim bawić i grozi, że wyrzuci go z domu w razie nie­po­słu­szeń­stwa. Wyga­duje na ojca (jak on śmie?!), że był zbyt wspa­nia­ło­myślny dla

H. Klnie się, że wybije mu z głowy pań­skie zachcianki”.

Zaczą­łem kiwać się sen­nie nad słabo oświe­tloną kartą. Oczy moje z ręko­pisu prze­nio­sły się na druk. Prze­czy­ta­łem czer­wony ozdobny tytuł: „Sie­dem­dzie­siąt Razy Sie­dem i Pierw­szy z Sie­dem­dzie­siątego Pierw­szego. Pobożny Dys­kurs, wygło­szony przez Czci­god­nego Jabesa Bran­der­hama w kaplicy w Gim­mer­den Slo­ugh”. Wysi­la­jąc na pół przy­tom­nie umysł, aby zgad­nąć, co mógł wie­lebny Jabes Bran­der­ham napi­sać na ten temat – osu­ną­łem się na łóżko i usną­łem. Nie­stety! Skutki złej her­baty i zde­ner­wo­wa­nia oka­zały się fatalne. Jakaż bowiem mogła być inna przy­czyna tej okrop­nej nocy? Bar­dziej męczą­cej nie przy­po­mi­nam sobie od czasu, gdy nauczy­łem się cier­pieć. Zaczą­łem śnić, zanim jesz­cze na dobre stra­ci­łem poczu­cie miej­sca i czasu.

Zda­wało mi się, że jest już ranek. Wyru­szy­łem z powro­tem do domu, z Józe­fem jako prze­wod­ni­kiem. Na dro­dze leżał śnieg głę­boki na dwa łok­cie. Brnę­li­śmy z tru­dem, przy czym mój towa­rzysz wyrzu­cał mi bez­u­stan­nie, że nie wzią­łem ze sobą laski piel­grzy­miej. Dowo­dził, że bez niej nie dostanę się do domu, i cheł­pli­wie wywi­jał swoim gru­bym, sęka­tym kijem, który widocz­nie tak nazy­wał. Zasta­na­wia­łem się, jaki zwią­zek może zacho­dzić mię­dzy taką bro­nią a moż­li­wo­ściami dosta­nia się do wła­snego domu, gdy nagle bły­snęła mi myśl, że prze­cież idziemy wysłu­chać słyn­nego kaza­nia Jabesa Bran­der­harna, zaczerp­nię­tego z tek­stu „Sie­dem­dzie­siąt Razy Sie­dem”, i że któ­ryś z nas – Józef, kazno­dzieja lub ja – popeł­nił grzech „Pierw­szy z Sie­dem­dzie­siątego Pierw­szego” i będzie publicz­nie zde­ma­sko­wany i wyklęty. Nie­ba­wem doszli­śmy do kaplicy. Prze­cho­dzi­łem koło niej parę razy na jawie, pod­czas moich wędró­wek po oko­licy. Stoi ona w płyt­kiej kotlince mię­dzy dwoma pagór­kami, koło bagni­stego tor­fo­wi­ska mają­cego podobno tę wła­ści­wość, że zwłoki tam pocho­wane ule­gają zabal­sa­mo­wa­niu. Dach kaplicy dotąd zacho­wał się cały. Ale że pen­sja pastora wynosi tylko dwa­dzie­ścia fun­tów rocz­nie, a dwa pokoje ple­ba­nii upar­cie dążą do połą­cze­nia się w jedno rumo­wi­sko, nikt nie chce objąć obo­wiąz­ków dusz­pa­ster­skich. Zwłasz­cza iż wia­domo powszech­nie, że tutej­sze owieczki pozwo­li­łyby raczej zgi­nąć z głodu swemu paste­rzowi, niżby mu dopo­mo­gły gro­szem z wła­snych kie­szeni. Ale w moim śnie ota­czała Jabesa liczna i sku­piona kon­gre­ga­cja. A on grzmiał. Lito­ściwy Boże! Cóż to było za kaza­nie! Skła­dało się z czte­ry­studzie­więć­dzie­się­ciu czę­ści, każda odpo­wia­dała dłu­go­ścią nor­mal­nemu kaza­niu, każda oma­wiała inny grzech. Nie wiem, skąd ich tyle nazbie­rał. Miał wła­ściwy sobie spo­sób rozu­mo­wa­nia i uwa­żał, że bliźni jego przy każ­dej oka­zji grze­szą ina­czej. Były to prze­dziwne grze­chy – cudaczne prze­kro­cze­nia, jakich sobie ni­gdy nie wyobra­ża­łem.

Och, jakże byłem znu­żony! Skrę­ca­łem się, zie­wa­łem, zasy­pia­łem i znów się budzi­łem. Szczy­pa­łem się, kłu­łem, tar­łem oczy, wsta­wa­łem, sia­da­łem i trą­ca­łem Józefa, żeby mi powie­dział, czy to się kie­dyś skoń­czy. Byłem jed­nak ska­zany na wysłu­cha­nie wszyst­kiego do końca. Przy „Pierw­szym z Sie­dem­dzie­sią­tego Pierw­szego” dozna­łem nagłego olśnie­nia. Wsta­jąc z ławy, oskar­ży­łem Jabesa Bran­der­hama o grzech, któ­rego żaden chrze­ści­ja­nin nie powi­nien prze­ba­czyć.

– Panie! – woła­łem. – Sie­dząc w tych czte­rech ścia­nach, wytrzy­ma­łem i wyba­czy­łem za jed­nym zama­chem czte­ry­sta dzie­więć­dzie­siąt para­gra­fów tego dys­kursu. Sie­dem­dzie­siąt razy sie­dem razy bra­łem kape­lusz i goto­wa­łem się do wyj­ścia – sie­demdziesiąt razy sie­dem razy zmu­si­łeś mnie, abym usiadł. Czte­ry­sta dzie­więć­dzie­siąty pierw­szy raz oka­zał się ponad moje siły. Bra­cia męczen­nicy, na niego! Ścią­gnij­cie go z kazal­nicy i roz­depcz­cie na proch, żeby nie został po nim nawet ślad!

– Tyś jest czło­wiek! – zawo­łał po uro­czy­stej pau­zie Jabes, wychy­la­jąc się z kazal­nicy. – Sie­dem­dzie­siąt razy sie­dem razy kurcz zie­wa­nia wykrzy­wia twoje obli­cze, sie­demdziesiąt razy sie­dem razy radzi­łem się mej duszy. Patrzy­cie na sła­bość ludzką, a jed­nak i ten grzech może być odpusz­czony! Nastał Pierw­szy z Sie­dem­dzie­siątego Pierw­szego. Bra­cia! Wyko­najmy na nim sąd podług Pisma. Taka chwała jest udzia­łem wszyst­kich Jego świę­tych!

Na to hasło całe zgro­ma­dze­nie rzu­ciło się na mnie, potrzą­sa­jąc piel­grzy­mimi laskami. Nie posia­da­jąc broni, zaczą­łem wyry­wać kij Józe­fowi, naj­bliż­szemu i naj­za­cie­klej­szemu z napast­ni­ków. W ści­sku krzy­żo­wały się kostury. Ciosy prze­zna­czone dla mnie spa­dały na inne czaszki. Po chwili cała kaplica roz­brzmie­wała odgło­sami bija­tyki. Wszy­scy bili się z wszyst­kimi. Sam Bran­der­ham bęb­nił pię­ściami w kazal­nicę z takim prze­ję­ciem, że wresz­cie obu­dzi­łem się z uczu­ciem nie­opi­sa­nej ulgi. Ale skąd się wziął ten hałas, to wale­nie w kazal­nicę? Po pro­stu gałąź jodły, która doty­kała okna, szar­pana podmu­chami wichru biła suchymi szysz­kami o szyby. Chwilę nasłu­chi­wa­łem podejrz­li­wie. Odkryw­szy przy­czynę hałasu, prze­wró­ci­łem się na drugi bok i zasną­łem. I znów nawie­dził mnie sen, jesz­cze gor­szy, o ile to moż­liwe, od poprzed­niego.

We śnie tym zda­wa­łem sobie sprawę z tego, że leżę w dębo­wym łożu, i sły­sza­łem wyraź­nie wycie wichru i szum zawiei. Sły­sza­łem rów­nież męczący, jed­no­stajny odgłos gałęzi ocie­ra­ją­cej się o szybę i wie­dzia­łem, że to gałąź, lecz dźwięk ten tak mi dzia­łał na nerwy, że posta­no­wi­łem w jakiś spo­sób zro­bić z tym porzą­dek. Zda­wało mi się, że wsta­łem, aby otwo­rzyć okno. Hak był wlu­to­wany w sko­bel, co zauwa­ży­łem na jawie, a o czym we śnie nie zapo­mnia­łem. „Jed­nakże muszę z tym zro­bić porzą­dek” – mru­cza­łem, ude­rza­jąc pię­ścią w szybę i się­ga­jąc po natrętną gałąź. Ale zamiast gałęzi palce moje pochwy­ciły paluszki drob­nej, lodo­wato zim­nej dłoni. Ogar­nęła mnie strasz­liwa groza, wła­ściwa upior­nym snom. Pró­bo­wa­łem cof­nąć rękę, ale dłoń trzy­mała ją mocno, a żało­sny głos wołał wśród łkań: „Wpuść mnie! Wpuść mnie!” „Ktoś ty?!” – zapy­ta­łem, nie prze­sta­jąc się sza­mo­tać. „Kata­rzyna Lin­ton” – odpo­wie­dział drżący głos. (Dla­czego przy­śniło mi się nazwi­sko Lin­ton? Prze­cież Earn­shaw powta­rzało się dwa­dzie­ścia razy czę­ściej!). W tym momen­cie ujrza­łem za oknem nie­wy­raźną dzie­cinną twa­rzyczkę. Trwoga uczy­niła mnie okrut­nym. Nie mogąc wyrwać się zja­wie, przy­cią­gną­łem jej dłoń do roz­bi­tej szyby i jąłem nią trzeć o szkło, aż krew się polała i skro­piła obfi­cie pościel. Ale płacz­liwe: „Wpuść mnie!” nie cichło, a uparte palce nie pusz­czały, co mnie dopro­wa­dzało do szału trwogi.

„Nie mogę – odpar­łem w końcu. – Puść wpierw moją rękę, jeśli chcesz, abym ci dał wejść do środka”. Palce roz­luź­niły się. Cof­ną­łem szybko rękę przez dziurę, którą zasta­wi­łem z pośpie­chem książ­kami, i zatka­łem uszy, żeby nie sły­szeć żało­snego bła­ga­nia. Odcze­ka­łem tak może kwa­drans, lecz gdy odsło­ni­łem uszy, znów doszedł mnie jękliwy lament. „Wynoś się! – wrza­sną­łem. – Nie wpusz­czę cię, choć­byś pro­siła dwa­dzie­ścia lat!” „To już dwa­dzie­ścia lat – żało­śnie kwi­lił głos – to już dwa­dzie­ścia lat! Błą­kam się od dwu­dzie­stu lat!” Za oknem roz­le­gło się słabe skro­ba­nie i stos ksią­żek poru­szył się, jakby pchnięty od zewnątrz. Chcia­łem się zerwać, ale nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą, więc prze­ra­żony wrza­sną­łem na całe gar­dło. Stro­pi­łem się bar­dzo, sły­sząc, że głos mój zabrzmiał cał­kiem jak na jawie. Szyb­kie kroki dały się sły­szeć na scho­dach. Ener­giczna ręka pchnęła drzwi i w okien­kach nad wez­gło­wiem zabły­sło świa­tło. Sie­dzia­łem na łóżku, drżąc i ocie­ra­jąc pot z czoła. Nocny gość jakby się wahał, mru­cząc coś do sie­bie. W końcu zapy­tał pół­szep­tem, naj­wi­docz­niej nie spo­dzie­wał się odpo­wie­dzi: „Jest tam kto?” Pomy­śla­łem, że lepiej będzie się uka­zać, gdyż pozna­łem po gło­sie Heathc­liffa i zlą­kłem się, że zaj­rzy do środka. Odwró­ci­łem się więc i roz­su­ną­łem drew­niane ścianki, za któ­rymi stało łóżko. Ni­gdy chyba nie zapo­mnę wra­że­nia, jakie zro­bił na nim mój widok.

Heathc­liff stał koło wej­ścia w spodniach i koszuli, ze świecą kapiącą mu na palce, blady jak ściana za jego ple­cami. Za pierw­szym skrzyp­nię­ciem łóżka zatrząsł się jak rażony prą­dem i świeca wypa­dła mu z ręki. Był tak wstrzą­śnięty, że nie mógł jej od razu pod­nieść.

– To tylko ja, pań­ski gość! – zawo­ła­łem, chcąc oszczę­dzić mu stra­chu i upo­ko­rze­nia. – Mia­łem okropny sen i nie­stety krzy­cza­łem. Bar­dzo prze­pra­szam za zakłó­ce­nie pań­skiego spo­koju.

– Niech pana licho porwie, panie Loc­kwood! Żeby pana… – zaczął mój gospo­darz i nie będąc w sta­nie utrzy­mać świecy w ręku, posta­wił ją na krze­śle. – Kto pana tu przy­pro­wa­dził? – cią­gnął, wbi­ja­jąc sobie paznok­cie w dło­nie i zgrzy­ta­jąc zębami, żeby opa­no­wać drga­nie szczęk. – Któż to? Wyrzu­cił­bym ich wszyst­kich z domu w tej chwili!

– Pań­ska słu­żąca, Zilla – odpo­wie­dzia­łem pośpiesz­nie, zsu­wa­jąc się z łóżka i wcią­ga­jąc na sie­bie ubra­nie. – Nie będę jej bro­nił. Nie zasłu­żyła na to. Widocz­nie chciała moim kosz­tem zdo­być jesz­cze jeden dowód, że w tym pokoju stra­szy. A stra­szy, to prawda. Roi się od upio­rów i złych duchów. Ma pan słusz­ność, że zamyka pan ten pokój. Trudno być wdzięcz­nym za taki noc­leg.

– Jak to? – spy­tał Heathc­liff. – Co pan robisz? Kładź się pan i dośpij do rana, skoro już tu jesteś! Tylko, na Boga! Bez tego wycia! Myślałby kto, że pana zarzy­nają.

– Gdyby ta mała dia­blica wepchnęła się oknem, byłaby mnie zapewne udu­siła – odpar­łem. – Nie mam zamiaru nara­żać się na dal­sze prze­śla­do­wa­nia ze strony pań­skich gościn­nych ante­na­tów. Czy wie­lebny Jabes Bran­der­ham nie był cza­sami pań­skim krew­nym po kądzieli? A ta szelma? Kata­rzyna Lin­ton czy Earn­shaw, czy jak jej tam? – jakiś pod­rzu­tek zapewne – jakiż to musiał być lata­wiec za życia! Powie­działa mi, że obija się po świe­cie od dwu­dzie­stu lat. Nie wąt­pię, że dobrze sobie zasłu­żyła na tę karę.

Led­wie to powie­dzia­łem, przy­po­mnia­łem sobie ponie­wcza­sie, że nazwi­sko Heathc­liff wystę­po­wało w książce w związku z osobą Kata­rzyny. Zawsty­dziła mnie wła­sna bez­myśl­ność, ale uda­jąc, że nie zdaję sobie sprawy z nie­sto­sow­no­ści wypo­wie­dzia­nych przeze mnie słów, doda­łem pośpiesz­nie:

– Przy­znam się panu, że część nocy spę­dzi­łem na… – Tu znów urwa­łem, chcia­łem bowiem powie­dzieć: „na szpe­ra­niu w tych sta­rych książ­kach”, ale wtedy przy­znał­bym się, że pozna­łem ich treść, nie tylko dru­ko­waną, lecz i pisaną ręcz­nie, więc popra­wi­łem się: – …na odczy­ty­wa­niu nazwisk wyskro­ba­nych na para­pe­cie okna. Jed­no­stajne zaję­cie, obli­czone na przy­wo­ła­nie snu, tak jak racho­wa­nie lub…

– Jak pan śmie tak do mnie mówić?! – zawo­łał Heathc­liff z wście­kło­ścią. – I to tu, pod moim dachem? Na Boga! Ten czło­wiek osza­lał! – I z pasją ude­rzył się w czoło.

Nie wie­dzia­łem, czy się obra­zić, czy dalej uspra­wie­dli­wiać. Ale mój gospo­darz wyda­wał się tak wstrzą­śnięty, że litu­jąc się nad nim, zaczą­łem opo­wia­dać mój sen. Zapew­ni­łem go, że ni­gdy przed­tem nie sły­sza­łem nazwi­ska Kata­rzyny Lin­ton, ale wra­że­nie wywo­łane wie­lo­krot­nym odczy­ty­wa­niem go uoso­biło się w postaci widma, gdy we śnie prze­sta­łem pano­wać nad wyobraź­nią. Sły­sząc to, Heathc­liff począł cofać się stop­niowo w stronę łóżka, wresz­cie usiadł, tak że pra­wie go nie widzia­łem. Ale po nie­rów­nym, ury­wa­nym odde­chu odga­dy­wa­łem, że stara się opano­wać gwał­towne wzru­sze­nie. Nie chcąc oka­zać, iż widzę, co się z nim dzieje, ubie­ra­łem się hała­śli­wie. Spoj­rza­łem na zega­rek.

– Jesz­cze nie ma trze­ciej – mono­lo­go­wa­łem. – A był­bym przy­siągł, że to już szó­sta. Czas tu stoi. Z pew­no­ścią poło­ży­li­śmy się spać o ósmej!

– W zimie zawsze o dzie­wią­tej, a wsta­jemy o czwar­tej – ode­zwał się z tłu­mio­nym jękiem mój gospo­darz i, jak mi się zdało, sądząc po ruchu cie­nia na ścia­nie, otarł łzę. – Możesz pan iść do mojego pokoju. Pań­skie dzie­cinne krzyki wybiły mnie ze snu. Na dole byś pan zawa­dzał, bo jesz­cze za wcze­śnie.

– Ja także nie zmrużę już oka – odrze­kłem. – Będę spa­ce­ro­wał po dzie­dzińcu do świtu, a potem pójdę do domu. Możesz się pan nie oba­wiać dal­szych moich wizyt. Zosta­łem już wyle­czony z chęci zawie­ra­nia zna­jo­mo­ści czy to w mie­ście, czy na wsi. Roz­sądny czło­wiek powi­nien poprze­sta­wać na towa­rzy­stwie swej wła­snej osoby.

– Powin­szo­wać kom­pa­nii – mruk­nął Heathc­liff. – Bierz pan świecę i idź, dokąd ci się podoba. Ja też zaraz scho­dzę. Tylko nie na podwó­rze, bo psy spusz­czone, a w bawialni Juno na war­cie… Możesz się pan obi­jać po scho­dach i kory­ta­rzach. Wynoś się pan już stąd! Przyjdę za parę minut.

Posłu­cha­łem o tyle, że wysze­dłem z pokoju. Nie wie­dząc, dokąd pro­wa­dzą wąskie kory­ta­rze, sta­ną­łem cicho opo­dal drzwi. Z tego miej­sca byłem mimo­wol­nym świad­kiem dziw­nego zacho­wa­nia się mego gospo­da­rza. Zacho­wa­nie to mogło wzbu­dzić wąt­pli­wo­ści co do jego zdro­wego roz­sądku. Wszedł na łóżko i zano­sząc się od pła­czu, otwo­rzył jed­nym szarp­nię­ciem okno.

– Wejdź, wejdź! – wołał wśród łkań. – Katy, pro­szę cię, wejdź! Wejdź, jesz­cze raz! O moja naj­droż­sza! Wysłu­chaj mnie wresz­cie. Kata­rzyno!

Zjawa, zgod­nie ze swą kapry­śną naturą, nie dała znaku życia, tylko gwał­towny podmuch śnie­życy dotarł aż do mnie i zga­sił świa­tło.

W tych obłęd­nych sło­wach Heathc­liffa było tyle głę­bo­kiego bólu, iż współ­czu­cie kazało mi udać, że nie widzę nie­do­rzecz­no­ści tej sceny. Cof­ną­łem się, tro­chę zły na sie­bie za to, że pod­słu­chi­wa­łem i że opo­wie­dzia­łem mu o swym dzi­wacz­nym śnie, który stał się powo­dem jego cier­pień. Ale dla­czego? Nie mogłem tego pojąć. Zsze­dłem ostroż­nie na dół i zna­la­złem się w kuchni, gdzie tliło się nieco zgar­nię­tych razem węgli, od któ­rych zapa­li­łem swą świecę. Pano­wała tu zupełna cisza, tylko szary, prę­go­wany kot wylazł z popiołu i pozdro­wił mnie gniew­nym miau­cze­niem.

Wokół pale­ni­ska stały dwie pół­ko­li­ste ławy. Wycią­gną­łem się na jed­nej z nich, na drugą wsko­czył kot. Prze­rwał nam drzemkę Józef, który spu­ścił się po dra­bi­nie się­ga­ją­cej otworu w puła­pie, miał zapewne swoją izdebkę na pod­da­szu. Spoj­rzał zło­wiesz­czo na roz­dmu­chany przeze mnie ogie­niek, zrzu­cił kota z ławy i usa­do­wiw­szy się na jego miej­scu, zaczął nabi­jać tyto­niem długą faję. Moją obec­ność w jego sank­tu­arium uznał widocz­nie za objaw bez­czel­no­ści zbyt wiel­kiej, by można było na nią zare­ago­wać. Pykał z rękami zało­żo­nymi na pier­siach. Nie prze­ry­wa­łem mu. Gdy wydmuch­nął ostatki dymu, wes­tchnął głę­boko, wstał i wyniósł się rów­nie uro­czy­ście, jak przy­szedł.

Z kolei dały się sły­szeć lżej­sze kroki. Otwo­rzy­łem usta, aby powie­dzieć „dzień dobry”, lecz zamkną­łem je szybko; to Hare­ton Earn­shaw odpra­wiał sotto voce poranne modły, prze­kli­na­jąc gło­śno każdy przed­miot, na który się natknął. Grze­bał w kącie, szu­ka­jąc łopaty czy szu­fli do prze­ko­py­wa­nia zasp śnież­nych. Spoj­rzał na mnie, wydy­ma­jąc noz­drza i nie wita­jąc się ze mną. Tyle dla niego zna­czy­łem co towa­rzy­szący mi kot. Sądząc z jego przy­go­to­wań, można było wyjść na dwór. Wsta­łem więc z twar­dego łoża i ruszy­łem za Hare­to­nem. Zamru­czał coś i poka­zał łopatą wewnętrzne drzwi na znak, że tam­tędy droga.

Zna­la­złem się w bawialni. Kobiety były już na nogach. Zilla roz­nie­cała ogień olbrzy­mim mie­chem, a pani Heathc­liff, klę­cząc przed komin­kiem, czy­tała przy bla­sku pło­mieni książkę. Zasła­niała ręką oczy przed żarem i wyda­wała się cał­ko­wi­cie pochło­nięta lek­turą, od któ­rej odry­wała się tylko po to, aby zga­nić sługę za wznie­ca­nie sno­pów iskier albo odsu­nąć psa, gdy zbli­żał nos do jej twa­rzy. Zdzi­wi­łem się, widząc tam rów­nież Heathc­liffa. Stał koło ognia odwró­cony do mnie ple­cami i gro­mił biedną Zillę, która raz po raz prze­ry­wała pracę i chwy­ta­jąc za rąbek far­tu­cha, wyda­wała okrzyk obu­rze­nia.

Gdy wsze­dłem, Heathc­liff zabrał się z kolei do syno­wej:

– Ty, ty, nie­zdarna… – Epi­tet, jakim ją poczę­sto­wał, zastę­puje się w druku krop­kami, choć jest on rów­nie nie­szko­dliwy jak „owca” lub „kaczka”. – Znów te twoje głu­pie sztuczki! Tamci pra­cują na chleb, a ty żyjesz z mojej łaski. Rzuć te głup­stwa i weź się do roboty! Że też muszę cię mieć wciąż na oczach, prze­klęta dziewka! Zapła­cisz mi za to udrę­cze­nie!

Młoda kobieta zamknęła książkę i rzu­ciła ją na krze­sło ze sło­wami:

– Odkła­dam moje głu­pie sztuczki, bo jeśli odmó­wię, mógłby pan zmu­sić mnie do posłu­szeń­stwa. Ale będę robiła tylko to, co mi się podoba, choćby pan klął nie wiem jak długo.

Heathc­liff pod­niósł rękę, ale odsko­czyła na bez­pieczną odle­głość. Musiała już doświad­czyć siły jego pię­ści. Nie mia­łem ochoty być świad­kiem bija­tyki, pod­sze­dłem więc żwawo do ognia, niby to chcąc się ogrzać i uda­jąc przy tym, że nic nie zauwa­ży­łem. Strony oka­zały się o tyle dobrze wycho­wane, że zawie­siły dal­sze dzia­ła­nia wojenne. Heathc­liff, aby unik­nąć pokusy, scho­wał pię­ści do kie­szeni, a pani Heathc­liff wydęła usta i usia­dła na odle­głym krze­śle, gdzie, zgod­nie z zapo­wie­dzią, nie poru­szyła się do końca mojej wizyty. Nie zaba­wi­łem już długo. Zre­zy­gno­wa­łem ze śnia­da­nia i skoro świt wymkną­łem się na dwór. Powie­trze było ciche, przej­rzy­ste, lodo­wate.

Nie zdą­ży­łem jesz­cze wyjść poza ogro­dze­nie, gdy gospo­darz zawo­łał, żebym zacze­kał, to mnie odpro­wa­dzi. I dobrze się stało, gdyż zbo­cze wzgó­rza wyglą­dało jak pofa­lo­wany biały ocean, przy czym nie­rów­no­ści pokrywy śnież­nej by­naj­mniej nie odpo­wia­dały wznie­sie­niom i zagłę­bie­niom terenu. Wiele dziur wyrów­ny­wał śnieg, a sze­regi małych kop­ców, pozo­sta­łość po kamie­nio­ło­mach, zni­kły z widoku, jaki zacho­wa­łem od wczo­raj w pamięci. Trzę­sa­wi­sko prze­ci­nał rząd kamien­nych, bie­lo­nych wap­nem słu­pów, które zna­czyły drogę w ciem­no­ści lub w cza­sie jesien­nych błot; teraz zni­kły one pod zaspami śnież­nymi pra­wie bez śladu. Mój towa­rzysz musiał raz po raz ostrze­gać mnie, że scho­dzę z drogi, pod­czas gdy ja byłem prze­ko­nany, że trzy­mam się jej dokład­nie.

Roz­ma­wia­li­śmy nie­wiele i roz­sta­li­śmy się przed wej­ściem do parku Droz­do­wego Gniazda. Tu już nie mogłem zabłą­dzić. Poże­gna­nie ogra­ni­czyło się do pośpiesz­nej wymiany ukło­nów, po czym ruszy­łem dalej, zdany na wła­sny spryt, gdyż domek odźwier­nego stoi dotąd pustką, a od bramy do dworu są dwie mile mar­szu; wydaje mi się jed­nak, że prze­sze­dłem cztery, bo albo błą­dzi­łem mię­dzy drze­wami, albo zapa­da­łem się po szyję w zaspy. Tę przy­jem­ność potra­fią oce­nić tylko ci, któ­rzy jej doświad­czyli. W każ­dym razie, gdy wcho­dzi­łem do domu, biła dwu­na­sta. W sumie licząc, od Wichro­wych Wzgórz każdą milę sze­dłem godzinę.

Służba wybie­gła z wielką wrzawą, aby mnie powi­tać. Mieli mnie już za stra­co­nego, przy­pusz­czali, że zgi­ną­łem jesz­cze wie­czo­rem. Zasta­na­wiali się, gdzie i jak szu­kać zwłok. Uci­szy­łem zamęt i, skost­niały do szpiku kości, powlo­kłem się na górę. Tu prze­bra­łem się w suchą odzież i pół godziny lub dłu­żej cho­dzi­łem tam i z powro­tem po pokoju, żeby się roz­grzać. Teraz sie­dzę w swoim gabi­ne­cie przed weso­łym ogniem, popi­jam gorącą kawę, ale czuję się tak słaby, że nawet to mnie nie cie­szy.

Roz­dział czwarty

Jakże podobni jeste­śmy do cho­rą­giewki na dachu! Ja, który posta­no­wi­łem trzy­mać się z daleka od świata i dzię­ko­wa­łem swej gwieź­dzie, że udało mi się wylą­do­wać na zupeł­nym nie­mal odlu­dziu, ja, słaby czło­wiek, tylko do zmierz­chu wal­czy­łem z przy­gnę­bie­niem i samot­no­ścią, po czym uzna­łem się za poko­na­nego. Gdy pani Dean przy­nio­sła mi wie­cze­rzę, pod pozo­rem poga­wędki o spra­wach gospo­dar­skich popro­si­łem ją, by usia­dła i dotrzy­mała mi towa­rzy­stwa pod­czas posiłku. Mia­łem szczerą nadzieję, że kobie­cina okaże się nie lada plot­karką i albo mnie swoją papla­niną roze­rwie, albo uśpi.

– Dawno tu pani mieszka? – zaczą­łem. – Podobno szes­na­ście lat?

– Osiem­na­ście, pro­szę pana. Nasta­łam, kiedy pani wyszła za mąż. Byłam przy niej poko­jową. Po jej śmierci zatrzy­mał mnie pan jako gospo­dy­nię.

– Ach, tak!

Zapa­no­wało mil­cze­nie. Czyżby nie była gada­tliwa? Może lubi opo­wia­dać tylko o swo­ich spra­wach oso­bi­stych, a te nie są dla mnie cie­kawe. Ale nie. Chwilę dumała z rękami wspar­tymi na kola­nach i z chmurą zamy­śle­nia na rumia­nej twa­rzy, aż wykrzyk­nęła:

– Dużo się tu zmie­niło od tego czasu!

– Tak – potwier­dzi­łem. – Musiała pani prze­żyć wiele zmian.

– I zmian wiele, i smut­ków nie­mało.

„Skie­ruję roz­mowę na rodzinę mego gospo­da­rza – pomy­śla­łem. – Dobry temat na począ­tek… i ta ładna mło­do­ciana wdówka (chciał­bym poznać jej dzieje), czy pocho­dzi z tych oko­lic, czy też, co praw­do­po­dob­niej­sze, z daleka i dla­tego zgryź­liwi tubylcy nie chcą jej uznać za swoją?”

Mając to na myśli, zapy­ta­łem moją gospo­dy­nię, dla­czego Heathc­liff wypu­ścił w dzier­żawę Droz­dowe Gniazdo, a sam zde­cy­do­wał się miesz­kać o tyle gorzej. Czy nie stać go na utrzy­ma­nie tego majątku w dobrym sta­nie?

– Nie stać go? Pro­szę pana, nikt nie wie, ile on ma pie­nię­dzy, a co rok mu przy­bywa. To bogacz, pro­szę pana! Mógłby sobie pozwo­lić na coś lep­szego niż ten dwór, ale jest skąpy. Zamie­rzał już prze­nieść się tutaj, gdy jed­nak tra­fił mu się dobry dzier­żawca, nie mógł wyrzec się tych kil­ku­set fun­tów wię­cej. Dziwne to – takie skąp­stwo u czło­wieka, który nie ma nikogo na świe­cie!

– Podobno miał syna?

– Miał jed­nego, ale mu umarł.

– To ta młoda pani Heathc­liff jest wdową po nim?

– A tak.

– Skąd ona pocho­dzi?

– To córka mego pana nie­bosz­czyka – Kata­rzyna Lin­ton z domu. Niań­czy­łam bie­dac­two. Chcia­ła­bym, żeby się pan Heathc­liff tutaj prze­pro­wa­dził, to były­by­śmy znowu razem.

– Co?! Kata­rzyna Lin­ton? – zdu­mia­łem się, ale po krót­kim namy­śle poją­łem, że nie mogła to być tamta moja wid­mowa Kata­rzyna. – Więc mój poprzed­nik nazy­wał się Lin­ton?

– Tak.

– A co to za jeden ten Earn­shaw? Hare­ton Earn­shaw, który mieszka u pana Heathc­liffa. Czy krewny?

– Nie, to bra­ta­nek nie­boszczki pani Lin­ton.

– Więc krewny mło­dej pani?

– Tak. Jej mąż także był z nią spo­krew­niony. Hare­ton przez matkę, a mąż przez ojca, bo pan Heathc­liff oże­nił się z sio­strą pana Lin­tona.

– W Wichro­wych Wzgó­rzach nad wej­ściem do domu wyrzeź­bione jest nazwi­sko „Earn­shaw”. Czy to stary ród?

– Bar­dzo stary, pro­szę pana. Hare­ton jest ostatni z rodu, tak jak nasza panienka ostat­nia z nas, chcia­łam powie­dzieć: z Lin­to­nów. Był pan w Wichro­wych Wzgó­rzach? Prze­pra­szam za cie­ka­wość, ale chcia­ła­bym wie­dzieć, co u niej sły­chać.

– Jest piękna i wygląda zdrowo, ale nie wydaje się szczę­śliwa.

– No chyba! Mój Boże! A jakże się panu podo­bał gospo­darz?

– Zro­bił na mnie wra­że­nie twar­dego czło­wieka. Ale może się mylę?

– On taki jest. Ostry jak brzy­twa, a twardy jak kamień. Im mniej będzie się pan z nim zada­wał, tym lepiej.

– Nie naj­le­piej musiało mu się w życiu powo­dzić, jeśli stał się takim gbu­rem. Czy zna pani koleje jego życia?

– To znajda, pro­szę pana. Wiem o nim wszystko, oprócz tego, gdzie się uro­dził, z jakich rodzi­ców i jak doszedł do bogac­twa… Hare­tona wyrzu­cono z gniazda jak nie­opie­rzo­nego wró­bla. Nie­szczę­śliwy chło­piec, on jeden w całej oko­licy nie domy­śla się, jak został oszu­kany.

– Pro­szę opo­wie­dzieć mi coś o moich sąsia­dach, moja pani Dean. To będzie dobry uczy­nek. Czuję, że nie zmru­żył­bym oka, gdy­bym się teraz poło­żył. Pro­szę posie­dzieć tu ze mną tro­chę i opo­wia­dać.

– Dobrze, pro­szę pana. Tylko przy­niosę sobie coś do szy­cia i mogę sie­dzieć, dopóki pan zechce. Ale pan się zazię­bił! Widzę, że ma pan dresz­cze. Przy­niosę panu gorą­cej polewki.

Zacna nie­wia­sta podrep­tała z pośpie­chem, a ja sku­li­łem się bli­żej ognia. Głowa mi pło­nęła i wstrzą­sały mną dresz­cze. Na domiar złego byłem pod­nie­cony do osta­tecz­nych gra­nic, wsku­tek czego czu­łem się nie tyle źle, ile nie­swojo, i czuję się tak do tej chwili, z obawy przed skut­kami ostat­nich przy­gód. Gospo­dyni powró­ciła nie­ba­wem, nio­sąc koszyk z robotą i dymiący talerz, który posta­wiła na kominku, po czym, naj­wi­docz­niej rada z zapro­sze­nia, przy­su­nęła się z krze­słem bli­żej ognia.

– Zanim się tu prze­nio­słam – zaczęła, nie cze­ka­jąc na ponowną zachętę – miesz­ka­łam pra­wie zawsze w Wichro­wych Wzgó­rzach. Moja matka była mamką pana Hin­dleya Earn­shaw, ojca Hare­tona, a ja bawi­łam się z dziećmi. Bie­ga­łam także na posyłki, poma­ga­łam przy sia­nie i przy każ­dej robo­cie na fol­warku, do jakiej mnie zapę­dzono. Raz, pamię­tam, w piękny letni pora­nek (było to na początku żniw) nasz pan zszedł z góry, ubrany do drogi. Powie­dziaw­szy Józe­fowi, co ma robić w gospo­dar­stwie, zwró­cił się do nas, Hin­dleya, Katy i mnie – jedli­śmy wła­śnie owsiankę – i zapy­tał naj­pierw syna: „No, kochany chłop­cze, co mam ci przy­wieźć z Liver­po­olu? Powiedz, co byś chciał, byle coś lek­kiego, bo będę szedł pie­szo tam i z powro­tem (sześć­dzie­siąt mil, a to szmat drogi)”. Hin­dley popro­sił o skrzypce, a Katy, która miała dopiero sześć latek, ale potra­fiła dosiąść każ­dego konia na fol­warku, o pejcz. O mnie pan też nie zapo­mniał. Bywał nie­raz surowy, ale miał dobre serce. Obie­cał mi przeto gru­szek i jabłek, poca­ło­wał dzieci na poże­gna­nie i poszedł.

Nie było go trzy dni i czas dłu­żył nam się ogrom­nie. Mała dopy­ty­wała się wciąż o tatu­sia. Pani spo­dzie­wała się go trze­ciego dnia wie­czo­rem i odkła­dała wie­cze­rzę z godziny na godzinę. Ale pana jak nie było, tak nie było. Dzieci zmę­czyły się bie­ga­niem do bramy. Ściem­niło się, matka chciała uło­żyć je do snu, ale pro­siły żało­śnie, żeby pozwo­liła im cze­kać. Koło jede­na­stej drzwi otwo­rzyły się cicho i wszedł pan. Rzu­cił się na krze­sło ni to ze śmie­chem, ni to z jękiem i powie­dział, żeby go nie męczyć powi­ta­niami, bo ledwo żyje. Za trzy kró­le­stwa nie pod­jąłby się po raz wtóry takiej drogi. „O mało nie wyzio­nął ducha – dodał i roz­wi­nął płaszcz, który trzy­mał obu­rącz, zwi­nięty w tłu­mok. – Popatrz, żono. Ni­gdy w życiu się nie zmę­czy­łem tak jak dziś przez to stwo­rze­nie. Ale mimo to przyj­mij je jako dar od Boga, choć jest takie czarne, jakby pocho­dziło od dia­bła”.

Stło­czy­li­śmy się dokoła. Zaglą­da­jąc ponad główką Katy, zoba­czy­łam brudne, obszar­pane, czar­no­włose dziecko, dość już duże, aby mogło cho­dzić i mówić, sądząc po twa­rzy, nawet star­sze od naszej małej. Ale kiedy posta­wiono je na nogi, roz­glą­dało się tylko i mam­ro­tało coś w kółko w nie­zro­zu­mia­łej dla nas mowie. Mnie ogar­nął strach, a pani chciała wyrzu­cić malca za drzwi. Roz­gnie­wana wyma­wiała mężowi, jak mógł przy­nieść do domu to Cyga­niątko, kiedy mają wła­sne dzieci do żywie­nia i dość z nimi kło­po­tów. Co mu też przy­szło do głowy?… Czy nie osza­lał cza­sem? Pan pró­bo­wał jej wytłu­ma­czyć, jak to się stało, ale był na pół żywy ze zmę­cze­nia i tyle tylko dosły­sza­łam wśród zgiełku, bo pani zło­ściła się dalej, że spo­tkał dziecko wygłod­niałe, bez­domne i na pozór nieme, na ulicy Liver­po­olu. Wziął je na ręce i zaczął roz­py­ty­wać, czyje ono. Żywa dusza nie umiała go obja­śnić, a że nie miał czasu ani pie­nię­dzy na dal­sze poszu­ki­wa­nia, posta­no­wił zabrać dziecko do domu. Nie miał serca go zosta­wić. Pani krzy­czała, aż jej tchu zabra­kło, i umil­kła, a pan kazał mi znajdę umyć, prze­brać w czy­stą bie­li­znę i poło­żyć razem z dziećmi.

Dopóki trwała burza, Hin­dley i Katy przy­glą­dali się i przy­słu­chi­wali z boku. Potem zabrali się oboje do szpe­ra­nia po ojcow­skich kie­sze­niach w poszu­ki­wa­niu obie­ca­nych podar­ków. Hin­dley miał już czter­na­ście lat. Mimo to roz­be­czał się na cały głos, gdy wydo­był z płasz­cza poła­mane na kawa­łeczki skrzypce, a Katy ze zło­ści, że ojciec, nio­sąc znajdę, zgu­bił pejcz, splu­nęła szy­der­czo na czar­nego głup­tasa, za co dostała od ojca klapsa. Oboje nie chcieli przy­jąć gościa ani do łóżka, ani nawet do sypialni. Ja też nie byłam wów­czas mądrzej­sza. Zosta­wi­łam Cyga­niątko u stóp scho­dów w nadziei, że się do rana wynie­sie. Przy­pad­kiem, a może zwa­bione gło­sem, dziecko przy­czoł­gało się pod drzwi swego dobro­czyńcy i tam zna­lazł je pan Earn­shaw naza­jutrz rano, wycho­dząc z sypialni. Zaczął pytać, skąd się tam wzięło. Musia­łam się przy­znać. Za tchó­rzo­stwo i brak miło­sier­dzia wyrzu­cono mnie z domu.

Tak to Heathc­liff dostał się do naszego domu. W kilka dni potem wró­ci­łam do moich pań­stwa (wie­dzia­łam, że wygna­nie nie potrwa długo). Przy­by­sza już tym­cza­sem nazwano imie­niem synka Heathc­liffa, zmar­łego we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Imię to słu­żyło mu odtąd rów­nież za nazwi­sko. Panienka zaprzy­jaź­niła się z nim, lecz Hin­dley go nie­na­wi­dził. Muszę przy­znać, że i ja go nie zno­si­łam. Bili­śmy go i doku­cza­li­śmy mu oboje hanieb­nie, bo ja byłam za głu­pia, żeby zro­zu­mieć, jak jestem nie­spra­wie­dliwa, a pani ni­gdy się za nim nie ujęła, cho­ciaż nie­raz widziała wyrzą­dzoną mu krzywdę.

Malec, cier­pliwy i posępny, robił wra­że­nie istoty przy­wy­kłej do złego trak­to­wa­nia. Zno­sił razy Hin­dleya bez jed­nego mru­gnię­cia, bez jed­nej łzy, a gdy ja go szczy­pa­łam, chwy­tał tylko oddech i otwie­rał sze­roko oczy, jakby sam sobie przy­pad­kiem ból spra­wił. Stary Earn­shaw wpa­dał w furię, gdy widział, że syn jego znęca się nad bied­nym, jak mówił, sie­rotą. Dziw­nie się do Heathc­liffa przy­wią­zał, wie­rzył mu we wszyst­kim (zresztą malec mówił mało i nie kła­mał pra­wie ni­gdy), a pie­ścił go znacz­nie wię­cej niż córeczkę, która zbyt była psotna i krnąbrna jak na ulu­bie­nicę.

Tak więc od samego początku przy­błęda budził w domu złe uczu­cia. W nie­całe dwa lata póź­niej, już po śmierci pani Earn­shaw, młody panicz zaczął uwa­żać ojca za tyrana raczej niż za przy­ja­ciela, a w Heathc­lif­fie widział zło­dzieja miło­ści ojcow­skiej i innych synow­skich przy­wi­le­jów. Roz­my­ślał nad swoją krzywdą i roz­go­ry­czał się coraz bar­dziej. Przez jakiś czas uwa­ża­łam, że ma rację, ale gdy dzieci zacho­ro­wały na odrę i musia­łam je pie­lę­gno­wać, zmie­ni­łam zda­nie. Heathc­liff był nie­bez­piecz­nie chory. W naj­gor­szych dniach chciał mnie cią­gle mieć przy swoim łóżku. Zapewne czuł, że wiele mi zawdzię­cza. Nie rozu­miał, że doglą­da­nie go nale­żało do moich obo­wiąz­ków. Trzeba jed­nak przy­znać, że trudno było o cich­sze i grzecz­niej­sze dziecko w cho­ro­bie. Wła­śnie róż­nica mię­dzy nim a tam­tymi dziećmi zmniej­szyła moją nie­chęć. Katy i jej brat dali mi się okrop­nie we znaki. Ten zaś nie gry­ma­sił, nie maru­dził, choć spra­wiała to nie jego łagod­ność, lecz twarda natura.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki