Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wieczny mąż, podobnie jak inne utwory Dostojewskiego, zbudowany jest na charakterystycznych dla prozy rosyjskiego pisarza „przeklętych problemach”. Wiarołomstwo, żądza zemsty, topienie własnych lęków i rozpaczy w alkoholu, psychologiczny sadyzm i masochizm – oto, co dręczy jego bohaterów. Dostojewski ukazuje ich w całym wewnętrznym skomplikowaniu, jako jednostki głęboko nieszczęśliwe, napiętnowane poczuciem klęski i winy.
Późną nocą mieszkanie Wielczaninowa niespodziewanie odwiedza Trusocki, znajomy gospodarza sprzed lat. Po śmierci swej żony Natalii Trusocki dowiedział się o jej dawnym romansie z Wielczaninowem. Jedną z konsekwencji tego związku było dziecko…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
IWIELCZANINOW
Nadeszło lato i Wielczaninow, wbrew oczekiwaniom, pozostał w Petersburgu. Wyjazd jego na południe Rosji nie doszedł do skutku, a końca sprawy jakoś nie było widać. Owa sprawa – proces o majątek ziemski – zaczęła przybierać obrót wcale niepomyślny. Jeszcze przed trzema miesiącami przedstawiała się całkiem nieskomplikowanie, nieomalże zdecydowanie dobrze; aż nagle wszystko się zmieniło. „I w ogóle wszystko od pewnego czasu zmienia się na gorsze” – było to zdanie, które Wielczaninow ze złośliwą uciechą powtarzał sobie coraz częściej. Miał adwokata, sprytnego, drogiego, znanego i nie żałował pieniędzy; lecz nie mógł doczekać się końca procesu i zaczął osobiście pomagać adwokatowi: przeglądał i wypisywał dokumenty, które adwokat wciąż odrzucał, zbierał informacje, biegał po urzędach, słowem, przeszkadzał; przynajmniej adwokat sarkał i wysyłał go raz po raz na letnisko. Ale Wielczaninow nie mógł się nawet na wyjazd na daczę zdecydować. Kurz, zaduch, białe noce petersburskie, drażniące nerwy – oto czym rozkoszował się w Petersburgu. Mieszkanie swoje, znajdujące się w pobliżu Teatru Wielkiego, zajmował od niedawna i nie był z niego zadowolony. „Nic mi się nie udaje!” Hipochondria jego rosła z dnia na dzień; miał zresztą do niej skłonności już od dawna.
Był to człowiek, który już swoje przeżył i dużo wiedział, niemłody, lat trzydziestu ośmiu lub nawet trzydziestu dziewięciu, i cała owa „starość”, jak sam się wyrażał, spadła na niego „prawie zupełnie nieoczekiwanie”; wiedział jednak, że zestarzał się nie przez ilość, lecz przez jakość swoich lat i że jeśli już zaczęły się niedomagania, to szły raczej z wewnątrz niż z zewnątrz. Wygląd miał jeszcze młodzieńczy. Był wysokim, dobrze zbudowanym blondynem, o gęstej czuprynie bez jednego siwego włosa, z długą, niemal do połowy piersi płową brodą; na pierwszy rzut oka wydawał się nieco zaniedbany i opuszczony; ale przypatrując mu się dokładniej, można było od razu odgadnąć w nim człowieka doskonale niegdyś wychowanego, o manierach najbardziej światowych. Sposób bycia Wielczaninowa i teraz był śmiały, swobodny, a nawet pełen wdzięku, mimo pewnej nabytej ociężałości i zrzędzenia. I wciąż miał poczucie niezachwianej, światowo impertynenckiej pewności siebie, której rozmiarów sam chyba niezupełnie był świadomy, chociaż był człowiekiem nie tylko mądrym i rozsądnym, ale prawie że wykształconym i obdarzonym bezsprzecznie zdolnościami. Koloryt jego twarzy, szczerej, rumianej, odznaczał się kiedyś delikatnością wprost kobiecą i zwracał powszechną uwagę kobiet; a nawet i teraz, patrząc na niego, mawiano: „Jaki to zdrowy chłop, krew z mlekiem!”. A jednak ów „zdrowy chłop” cierpiał poważnie na hipochondrię. Jego oczy, wielkie i niebieskie, jeszcze dziewięć lat temu miały w sobie jakąś niezwykłą moc; były tak jasne, wesołe i beztroskie, że mimo woli przyciągały każdego, kto się z nimi stykał. Teraz, około czterdziestki, blask i dobroć tych oczu prawie że zgasły, zjawiły się wokół nich zmarszczki; w wyrazie ich zaś było coś z cynizmu człowieka niezupełnie solidnego prowadzenia się i zmęczonego życiem oraz pewna chytrość, ironia i coś, czego dawniej nie było: odcień smutku i bólu, smutku jakiegoś mglistego, niczym nie spowodowanego, ale głębokiego. Ów smutek przejawiał się zwłaszcza w chwilach, gdy Wielczaninow zostawał sam. I rzecz dziwna: ten hałaśliwy, wesoły, roztargniony jeszcze dwa lata temu człowiek, który zajmująco umiał opowiadać zabawne historie, nade wszystko lubił teraz samotność. Z całym rozmysłem zerwał mnóstwo znajomości, których mógłby nie zrywać, mimo iż jego sprawy finansowe były mocno nadszarpnięte. Co prawda w grę wchodziła tutaj próżność: wobec swojej nadmiernej próżności i podejrzliwości nie mógł już utrzymywać dawnych znajomości. Ale i owa próżność zaczęła z wolna przeobrażać się w samotność. Nie zmniejszyła się – wprost przeciwnie; zaczęła wyradzać się w zupełnie inną niż dawna próżność, cierpiała z zupełnie innych niż przedtem powodów, wręcz nieoczekiwanych i całkiem dawniej nie do pomyślenia, w imię racji „wyższych” niż dotychczas, „jeśli można się tak wyrazić, jeśli istnieją w ogóle racje wyższe i niższe”. To już dodawał sam od siebie.
Tak, Wielczaninow doszedł i do tego; zmagał się teraz z jakimiś tam wyższymi racjami, które mu dotychczas nigdy do głowy nie przychodziły. W świadomości swojej i sumieniu nazywał wyższymi te wszystkie racje, których (ku własnemu zdumieniu) żadną miarą nie wyśmiałby w głębi duszy – tylko w głębi duszy, rozumie się; o, bo w towarzystwie to rzecz inna! Wiedział dobrze, że niech no tylko ułożą się odpowiednie okoliczności, a momentalnie i bez względu na głos sumienia wyrzeknie się owych „wyższych racji” i sam pierwszy będzie je wyśmiewał, nie przyznając się do nich. I tak było w istocie, mimo pewnej znacznej dozy niezależności umysłowej, którą ostatnio udało mu się odwojować u władających nim dotychczas „racji niższych”. A ileż razy, wstając rano z łóżka, wstydził się swoich myśli i uczuć, przeżytych bezsenną nocą! (Cierpiał bowiem od pewnego czasu wciąż na bezsenność). Zauważył już od dawna, że staje się coraz bardziej podejrzliwy zarówno w sprawach ważnych, jak w drobnostkach, i postanowił wobec tego dowierzać sobie jak najmniej. Ale działy się rzeczy, których w żaden sposób nie można było nie zauważyć. Ostatnio, nieraz po nocach, jego myśli i wrażenia niemal zupełnie się odmieniały i były przeważnie całkiem niepodobne do tych, które ożywiały go przez pierwszą połowę dnia. To go uderzyło – i nawet zasięgnął w tej sprawie porady pewnego wziętego lekarza, co prawda swojego dobrego znajomego; rozumie się, przedstawił mu to w sposób żartobliwy. Dowiedział się, że taka zmiana, a nawet rozdwojenie myśli i wrażeń podczas bezsennych nocy, i w ogóle nocą, jest rzeczą często spotykaną u ludzi „głęboko myślących i głęboko czujących”, że najbardziej ustalone pewniki całego życia niekiedy zmieniają się niespodzianie pod melancholijnym wpływem nocy i bezsenności; nagle, ni z tego, ni z owego człowiek robi jakieś zasadnicze postanowienia; ale, naturalnie, wszystko to w pewnych granicach; jeśli wreszcie ktoś zbyt silnie odczuwa to rozdwojenie, tak że staje się już ono cierpieniem, wówczas mamy bezsprzecznie do czynienia z objawem chorobowym; w takich razach trzeba koniecznie coś przedsięwziąć. Najlepiej byłoby zmienić radykalnie tryb życia, zmienić dietę, a nawet udać się w podróż. Dobre są też, oczywiście, środki uspokajające.
Wielczaninow nie słuchał już dalej; udowodniono mu, że jest chory.
„Więc owe »wyższe racje« to tylko choroba, i nic więcej!” – powtarzał sobie niekiedy zjadliwie w duchu. Nie bardzo chciał się z tym pogodzić.
Wkrótce zresztą, zwykle rankiem, zaczęło powtarzać się to, co zdarzało się dawniej wyłącznie w nocy, tylko z większą goryczą niż w nocy, ze złością zamiast skruchy i z drwiną zamiast rozczulenia. W gruncie rzeczy były to coraz częściej nawiedzające go wspomnienia, które zjawiały się „niespodziewanie i Bóg wie skąd”, pewnych wydarzeń z dawno minionych już lat, które przychodziły w jakiś szczególny sposób. Wielczaninow od dawna skarżył się na przykład na zanik pamięci: nie poznawał twarzy znajomych, którzy przy spotkaniach obrażali się o to; książkę, przeczytaną przed pół rokiem, zapominał niekiedy zupełnie. Ale cóż? – mimo tej jawnej utraty pamięci (co go ogromnie niepokoiło), wszystko, co dotyczyło rzeczy dawno minionych, co niekiedy od dziesięciu, od piętnastu lat było zapomniane, wszystko to nagle stawało mu w pamięci jak żywe, z zadziwiającą dokładnością wrażeń i szczegółów, jak gdyby wszystko to przeżywał na nowo. Niektóre z tych przypomnianych spraw były tak zapomniane, że już to choćby, iż mógł je sobie przypomnieć, wydawało mu się cudem. Ale to jeszcze nie wszystko: bo któż z ludzi o urozmaiconym życiu nie ma wspomnień? Chodziło o to, że wszystkie te wspomnienia wracały teraz jakby z umyślnie przygotowanym przez kogoś, zupełnie nowym i nieoczekiwanym punktem widzenia faktów. Dlaczego pewne wspomnienia wydawały mu się teraz po prostu przestępstwami? Jednak rzecz polegała nie tylko na tym, że taki wydawał na nie wyrok w swoim umyśle; swoim ponurym, samotnym i chorym myślom nie dawałby wiary; ale dochodziło do przekleństw, niemal do łez, jeśli nie zewnętrznych, to wewnętrznych. Tak, jeszcze dwa lata temu nie uwierzyłby, gdyby mu powiedziano, że kiedykolwiek się rozpłacze! Z początku zresztą przypominał sobie nie to, co go wzruszało, ale to, co go dręczyło; przypominał sobie pewne życiowe niepowodzenia, upokorzenia; przypominał sobie na przykład, jak go „oczernił pewien intrygant”, wskutek czego przestano go przyjmować w pewnym domu; jak, i to wcale nie tak dawno, został wręcz publicznie obrażony, lecz nie wyzwał sprawcy na pojedynek; jak ośmieszono go pewnego razu niezwykle dowcipnym powiedzonkiem w towarzystwie kilku prześlicznych kobiet, on zaś nie potrafił się nawet odciąć. Przypominały mu się jakieś dwa, trzy niezapłacone długi, nieznaczne zresztą, ale długi honorowe, i to u ludzi, z którymi dawno już przestał obcować i o których już źle się wyrażał. Męczyło go także (ale tylko w najgorszych chwilach) wspomnienie o dwóch znacznych, a w najgłupszy sposób przepuszczonych fortunach. Lecz niebawem zaczęły go dręczyć „wyższe racje”.
Na przykład naraz, „ni z tego, ni z owego”, odżył w jego pamięci całkiem już zapomniany, poczciwy i dobry staruszek-urzędnik, siwiutki i zabawny, którego bezkarnie obraził kiedyś, dawno temu, wobec wszystkich, jedynie przez fanfaronadę: tylko po to, by powiedzieć jakiś, dowcipny zresztą, kalambur, który przyniósł mu pewien rozgłos i który podawano sobie potem z ust do ust. To zdarzenie tak zatarło mu się w pamięci, że nie mógł sobie przypomnieć nawet nazwiska owego staruszka, chociaż całe tło tej historii ożyło w nim z niebywałą wyrazistością. Przypomniał sobie dokładnie, że staruszek ujął się wówczas za swoją córką, która mieszkała z nim razem i wciąż jeszcze była panną i o której zaczęto już w mieście puszczać jakieś plotki. Staruszek zaczął coś mówić i gniewać się, ale nagle rozpłakał się na głos w obecności całego towarzystwa, co wywołało pewne wrażenie. Skończyło się na tym, że dla żartów spoili go szampanem i uśmiali się do syta. I kiedy teraz Wielczaninow przypomniał sobie „ni z tego, ni z owego”, jak starowina płakał i dziecinnie zakrywał twarz rękami, wydało mu się nagle, że nigdy o tym nie zapomniał. I rzecz dziwna: wtedy całe to zajście bawiło go, a teraz – przeciwnie, i właśnie szczegóły, właśnie to zakrywanie twarzy rękami. A później przypomniał sobie, jak to tylko dla żartu oczernił pewną śliczną kobietę, żonę nauczyciela, i plotka doszła do uszu męża. Wielczaninow wkrótce wyjechał z tego miasteczka i nie dowiedział się nawet o skutkach plotki, ale teraz zaczął wyobrażać sobie jej następstwa i kto wie, do czego doszedłby w swoich domysłach, gdyby nagle nie zjawiło się znacznie bliższe wspomnienie o pewnej dziewczynie, prostej mieszczance, która mu się nawet nie podobała, i której, prawdę mówiąc, trochę się wstydził, ale z którą, sam nie wiedząc po co, miał dziecko, po czym porzucił ją wraz z dzieckiem, bez pożegnania (co prawda, nie było kiedy), wyjeżdżając z Petersburga.
Szukał potem tej dziewczyny przez cały rok, ale nie mógł jej już odnaleźć. Zresztą podobnych wspomnień miał niemal setki, a jedno jak gdyby wlokło za sobą dziesiątki innych. Wkrótce potem zaczęła cierpieć jego próżność.
Powiedzieliśmy już, że jego próżność zmieniła się w jakiś szczególny sposób. Istotnie. Bywały chwile (rzadkie zresztą), gdy Wielczaninow dochodził do takiego stanu abnegacji, iż nie wstydził się nawet, że nie ma własnej karety, że pieszo wałęsa się po wszystkich urzędach, że zaniedbał się trochę w ubiorze – i gdyby czasem ktoś z dawnych znajomych zmierzył go ironicznym wzrokiem na ulicy lub udawał po prostu, że go nie poznaje, znalazłby w sobie tyle dumy, aby nawet nie zmarszczyć brwi. Naprawdę nie zmarszczyć brwi, nie tylko aby to ktoś zobaczył. Zdarzało się to oczywiście rzadko; były to tylko chwile abnegacji i rozdrażnienia, ale swoją drogą poprzednie powody przestały wpływać na jego próżność, która skupiła się obecnie wokół pewnego zagadnienia, nurtującego go nieustannie.
„Oto – medytował z odcieniem sarkazmu (a myśląc o sobie, bywał zwykle sarkastyczny) – ktoś tam troszczy się o moją moralność i zsyła na mnie te przeklęte wspomnienia i »łzy skruchy«. A niech tam! I tak na próżno: strzelanie pustymi nabojami! I cóż znaczą te łzy skruchy i samooskarżenia? Wiem aż nadto dobrze, że nie mam w sobie ani krzty samodzielności pomimo tych moich głupich czterdziestu lat! Bo niech no tylko jutro tak się złożą okoliczności, że będzie mi na rękę rozpuścić pogłoski, iż na przykład żona nauczyciela przyjmuje ode mnie prezenty, to je rozpuszczę bez chwili wahania – i to będzie gorsza, brudniejsza sprawa niż za pierwszym razem, bo przecież tym razem to będzie po raz drugi! Niech no tylko teraz spróbuje obrazić mnie znowu to książątko, ten maminsynek, któremu przed jedenastu laty nogę przestrzeliłem, a natychmiast wyzwę go na pojedynek i znów go wsadzę na szczudło. Czyż to nie ślepe naboje? Jaki z nich pożytek? Na co mi w takim razie wszystko to przypominać, jeżeli ani trochę nie potrafię uporać się ze sobą”.
I choć nie powtórzyła się więcej historia z żoną nauczyciela, i choć nikomu kulki w łeb nie wpakował, myśl jednak, że to na pewno się zdarzy, gdy tylko okoliczności ułożą się odpowiednio, prawie go dobijała... niekiedy. Ale czyż człowiek jest w stanie wciąż cierpieć dlatego, że nachodzą nań wspomnienia! – można przecież wypocząć i przejść się w przerwach.
Tak właśnie robił Wielczaninow: gotów był w przerwach wypoczywać. Ale mimo to im dłużej przebywał w Petersburgu, tym było mu przykrzej. Zbliżał się lipiec. Niekiedy przychodziło mu na myśl, aby rzucić wszystko, cały ów proces, i nagle, ni stąd, ni zowąd, wyjechać, gdzie oczy poniosą, ot choćby na przykład na Krym. Ale zwykle już po godzinie ta myśl wydawała mu się śmieszna i godna pogardy: „Żadne południe nie odmieni tych wstrętnych myśli, a skoro raz już są i skoro jestem jako tako przyzwoitym człowiekiem, to ani ich nie odpędzę od siebie, ani od nich nie ucieknę”.
„A zresztą, po co uciekać? – filozofował ze zmartwienia – taki tu kurz, zaduch, taki brud w tym domu; we wszystkich urzędach, po których chodzę, wśród tych zaaferowanych ludzi tyle tej mysiej krzątaniny, tyle bezustannych kłopotów; we wszystkich tych ludziach, którzy latem zostali w mieście, na tych twarzach, które widzi się od rana do wieczora – tak naiwnie i otwarcie maluje się egoizm, prostacza bezczelność, tchórzliwość duszyczek, ciasnota serduszek – że doprawdy to istny raj dla hipochondryka; zupełnie serio! Wszystko takie jasne, szczere, wyraźne, wszystko to nie uważa nawet za stosowne, aby się kryć z czymkolwiek i udawać, jak to się zdarza naszym paniom na letniskach i u wód za granicą – że wszystko to godne jest najgłębszego szacunku za tę właśnie szczerość i prostotę... Nigdzie nie wyjadę! Zgniję tutaj, a nie ruszę się!...”