Wieczny mąż - Fiodor Dostojewski - ebook + audiobook + książka

Wieczny mąż ebook i audiobook

Fiodor Dostojewski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wieczny mąż, podobnie jak inne utwory Dostojewskiego, zbudowany jest na charakterystycznych dla prozy rosyjskiego pisarza „przeklętych problemach”. Wiarołomstwo, żądza zemsty, topienie własnych lęków i rozpaczy w alkoholu, psychologiczny sadyzm i masochizm – oto, co dręczy jego bohaterów. Dostojewski ukazuje ich w całym wewnętrznym skomplikowaniu, jako jednostki głęboko nieszczęśliwe, napiętnowane poczuciem klęski i winy.

Późną nocą mieszkanie Wielczaninowa niespodziewanie odwiedza Trusocki, znajomy gospodarza sprzed lat. Po śmierci swej żony Natalii Trusocki dowiedział się o jej dawnym romansie z Wielczaninowem. Jedną z konsekwencji tego związku było dziecko…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Lektor: Michał Breitenwald
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dana23

Nie oderwiesz się od lektury

Michał B. jest absolutnie genialnym odtwórcą wielkiej literatury światowej. Słucham Go po wielekroć i nigdy nie dość... Polecam!!!
00

Popularność




IWIEL­CZA­NI­NOW

Na­de­szło lato i Wiel­cza­ni­now, wbrew ocze­ki­wa­niom, po­zo­stał w Pe­ters­burgu. Wy­jazd jego na po­łu­dnie Ro­sji nie do­szedł do skutku, a końca sprawy ja­koś nie było wi­dać. Owa sprawa – pro­ces o ma­ją­tek ziem­ski – za­częła przy­bie­rać ob­rót wcale nie­po­myślny. Jesz­cze przed trzema mie­sią­cami przed­sta­wiała się cał­kiem nie­skom­pli­ko­wa­nie, nie­omalże zde­cy­do­wa­nie do­brze; aż na­gle wszystko się zmie­niło. „I w ogóle wszystko od pew­nego czasu zmie­nia się na gor­sze” – było to zda­nie, które Wiel­cza­ni­now ze zło­śliwą ucie­chą po­wta­rzał so­bie co­raz czę­ściej. Miał ad­wo­kata, spryt­nego, dro­giego, zna­nego i nie ża­ło­wał pie­nię­dzy; lecz nie mógł do­cze­kać się końca pro­cesu i za­czął oso­bi­ście po­ma­gać ad­wo­ka­towi: prze­glą­dał i wy­pi­sy­wał do­ku­menty, które ad­wo­kat wciąż od­rzu­cał, zbie­rał in­for­ma­cje, bie­gał po urzę­dach, sło­wem, prze­szka­dzał; przy­naj­mniej ad­wo­kat sar­kał i wy­sy­łał go raz po raz na let­ni­sko. Ale Wiel­cza­ni­now nie mógł się na­wet na wy­jazd na da­czę zde­cy­do­wać. Kurz, za­duch, białe noce pe­ters­bur­skie, draż­niące nerwy – oto czym roz­ko­szo­wał się w Pe­ters­burgu. Miesz­ka­nie swoje, znaj­du­jące się w po­bliżu Te­atru Wiel­kiego, zaj­mo­wał od nie­dawna i nie był z niego za­do­wo­lony. „Nic mi się nie udaje!” Hi­po­chon­dria jego ro­sła z dnia na dzień; miał zresztą do niej skłon­no­ści już od dawna.

Był to czło­wiek, który już swoje prze­żył i dużo wie­dział, nie­młody, lat trzy­dzie­stu ośmiu lub na­wet trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu, i cała owa „sta­rość”, jak sam się wy­ra­żał, spa­dła na niego „pra­wie zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie”; wie­dział jed­nak, że ze­sta­rzał się nie przez ilość, lecz przez ja­kość swo­ich lat i że je­śli już za­częły się nie­do­ma­ga­nia, to szły ra­czej z we­wnątrz niż z ze­wnątrz. Wy­gląd miał jesz­cze mło­dzień­czy. Był wy­so­kim, do­brze zbu­do­wa­nym blon­dy­nem, o gę­stej czu­pry­nie bez jed­nego si­wego włosa, z długą, nie­mal do po­łowy piersi płową brodą; na pierw­szy rzut oka wy­da­wał się nieco za­nie­dbany i opusz­czony; ale przy­pa­tru­jąc mu się do­kład­niej, można było od razu od­gad­nąć w nim czło­wieka do­sko­nale nie­gdyś wy­cho­wa­nego, o ma­nie­rach naj­bar­dziej świa­to­wych. Spo­sób by­cia Wiel­cza­ni­nowa i te­raz był śmiały, swo­bodny, a na­wet pe­łen wdzięku, mimo pew­nej na­by­tej ocię­ża­ło­ści i zrzę­dze­nia. I wciąż miał po­czu­cie nie­za­chwia­nej, świa­towo im­per­ty­nenc­kiej pew­no­ści sie­bie, któ­rej roz­mia­rów sam chyba nie­zu­peł­nie był świa­domy, cho­ciaż był czło­wie­kiem nie tylko mą­drym i roz­sąd­nym, ale pra­wie że wy­kształ­co­nym i ob­da­rzo­nym bez­sprzecz­nie zdol­no­ściami. Ko­lo­ryt jego twa­rzy, szcze­rej, ru­mia­nej, od­zna­czał się kie­dyś de­li­kat­no­ścią wprost ko­biecą i zwra­cał po­wszechną uwagę ko­biet; a na­wet i te­raz, pa­trząc na niego, ma­wiano: „Jaki to zdrowy chłop, krew z mle­kiem!”. A jed­nak ów „zdrowy chłop” cier­piał po­waż­nie na hi­po­chon­drię. Jego oczy, wiel­kie i nie­bie­skie, jesz­cze dzie­więć lat temu miały w so­bie ja­kąś nie­zwy­kłą moc; były tak ja­sne, we­sołe i bez­tro­skie, że mimo woli przy­cią­gały każ­dego, kto się z nimi sty­kał. Te­raz, około czter­dziestki, blask i do­broć tych oczu pra­wie że zga­sły, zja­wiły się wo­kół nich zmarszczki; w wy­ra­zie ich zaś było coś z cy­ni­zmu czło­wieka nie­zu­peł­nie so­lid­nego pro­wa­dze­nia się i zmę­czo­nego ży­ciem oraz pewna chy­trość, iro­nia i coś, czego daw­niej nie było: od­cień smutku i bólu, smutku ja­kie­goś mgli­stego, ni­czym nie spo­wo­do­wa­nego, ale głę­bo­kiego. Ów smu­tek prze­ja­wiał się zwłasz­cza w chwi­lach, gdy Wiel­cza­ni­now zo­sta­wał sam. I rzecz dziwna: ten ha­ła­śliwy, we­soły, roz­tar­gniony jesz­cze dwa lata temu czło­wiek, który zaj­mu­jąco umiał opo­wia­dać za­bawne hi­sto­rie, nade wszystko lu­bił te­raz sa­mot­ność. Z ca­łym roz­my­słem ze­rwał mnó­stwo zna­jo­mo­ści, któ­rych mógłby nie zry­wać, mimo iż jego sprawy fi­nan­sowe były mocno nad­szarp­nięte. Co prawda w grę wcho­dziła tu­taj próż­ność: wo­bec swo­jej nad­mier­nej próż­no­ści i po­dejrz­li­wo­ści nie mógł już utrzy­my­wać daw­nych zna­jo­mo­ści. Ale i owa próż­ność za­częła z wolna prze­obra­żać się w sa­mot­ność. Nie zmniej­szyła się – wprost prze­ciw­nie; za­częła wy­ra­dzać się w zu­peł­nie inną niż dawna próż­ność, cier­piała z zu­peł­nie in­nych niż przed­tem po­wo­dów, wręcz nie­ocze­ki­wa­nych i cał­kiem daw­niej nie do po­my­śle­nia, w imię ra­cji „wyż­szych” niż do­tych­czas, „je­śli można się tak wy­ra­zić, je­śli ist­nieją w ogóle ra­cje wyż­sze i niż­sze”. To już do­da­wał sam od sie­bie.

Tak, Wiel­cza­ni­now do­szedł i do tego; zma­gał się te­raz z ja­ki­miś tam wyż­szymi ra­cjami, które mu do­tych­czas ni­gdy do głowy nie przy­cho­dziły. W świa­do­mo­ści swo­jej i su­mie­niu na­zy­wał wyż­szymi te wszyst­kie ra­cje, któ­rych (ku wła­snemu zdu­mie­niu) żadną miarą nie wy­śmiałby w głębi du­szy – tylko w głębi du­szy, ro­zu­mie się; o, bo w to­wa­rzy­stwie to rzecz inna! Wie­dział do­brze, że niech no tylko ułożą się od­po­wied­nie oko­licz­no­ści, a mo­men­tal­nie i bez względu na głos su­mie­nia wy­rzek­nie się owych „wyż­szych ra­cji” i sam pierw­szy bę­dzie je wy­śmie­wał, nie przy­zna­jąc się do nich. I tak było w isto­cie, mimo pew­nej znacz­nej dozy nie­za­leż­no­ści umy­sło­wej, którą ostat­nio udało mu się od­wo­jo­wać u wła­da­ją­cych nim do­tych­czas „ra­cji niż­szych”. A ileż razy, wsta­jąc rano z łóżka, wsty­dził się swo­ich my­śli i uczuć, prze­ży­tych bez­senną nocą! (Cier­piał bo­wiem od pew­nego czasu wciąż na bez­sen­ność). Za­uwa­żył już od dawna, że staje się co­raz bar­dziej po­dejrz­liwy za­równo w spra­wach waż­nych, jak w drob­nost­kach, i po­sta­no­wił wo­bec tego do­wie­rzać so­bie jak naj­mniej. Ale działy się rze­czy, któ­rych w ża­den spo­sób nie można było nie za­uwa­żyć. Ostat­nio, nie­raz po no­cach, jego my­śli i wra­że­nia nie­mal zu­peł­nie się od­mie­niały i były prze­waż­nie cał­kiem nie­po­dobne do tych, które oży­wiały go przez pierw­szą po­łowę dnia. To go ude­rzyło – i na­wet za­się­gnął w tej spra­wie po­rady pew­nego wzię­tego le­ka­rza, co prawda swo­jego do­brego zna­jo­mego; ro­zu­mie się, przed­sta­wił mu to w spo­sób żar­to­bliwy. Do­wie­dział się, że taka zmiana, a na­wet roz­dwo­je­nie my­śli i wra­żeń pod­czas bez­sen­nych nocy, i w ogóle nocą, jest rze­czą czę­sto spo­ty­kaną u lu­dzi „głę­boko my­ślą­cych i głę­boko czu­ją­cych”, że naj­bar­dziej usta­lone pew­niki ca­łego ży­cia nie­kiedy zmie­niają się nie­spo­dzia­nie pod me­lan­cho­lij­nym wpły­wem nocy i bez­sen­no­ści; na­gle, ni z tego, ni z owego czło­wiek robi ja­kieś za­sad­ni­cze po­sta­no­wie­nia; ale, na­tu­ral­nie, wszystko to w pew­nych gra­ni­cach; je­śli wresz­cie ktoś zbyt sil­nie od­czuwa to roz­dwo­je­nie, tak że staje się już ono cier­pie­niem, wów­czas mamy bez­sprzecz­nie do czy­nie­nia z ob­ja­wem cho­ro­bo­wym; w ta­kich ra­zach trzeba ko­niecz­nie coś przed­się­wziąć. Naj­le­piej by­łoby zmie­nić ra­dy­kal­nie tryb ży­cia, zmie­nić dietę, a na­wet udać się w po­dróż. Do­bre są też, oczy­wi­ście, środki uspo­ka­ja­jące.

Wiel­cza­ni­now nie słu­chał już da­lej; udo­wod­niono mu, że jest chory.

„Więc owe »wyż­sze ra­cje« to tylko cho­roba, i nic wię­cej!” – po­wta­rzał so­bie nie­kiedy zja­dli­wie w du­chu. Nie bar­dzo chciał się z tym po­go­dzić.

Wkrótce zresztą, zwy­kle ran­kiem, za­częło po­wta­rzać się to, co zda­rzało się daw­niej wy­łącz­nie w nocy, tylko z więk­szą go­ry­czą niż w nocy, ze zło­ścią za­miast skru­chy i z drwiną za­miast roz­czu­le­nia. W grun­cie rze­czy były to co­raz czę­ściej na­wie­dza­jące go wspo­mnie­nia, które zja­wiały się „nie­spo­dzie­wa­nie i Bóg wie skąd”, pew­nych wy­da­rzeń z dawno mi­nio­nych już lat, które przy­cho­dziły w ja­kiś szcze­gólny spo­sób. Wiel­cza­ni­now od dawna skar­żył się na przy­kład na za­nik pa­mięci: nie po­zna­wał twa­rzy zna­jo­mych, któ­rzy przy spo­tka­niach ob­ra­żali się o to; książkę, prze­czy­taną przed pół ro­kiem, za­po­mi­nał nie­kiedy zu­peł­nie. Ale cóż? – mimo tej jaw­nej utraty pa­mięci (co go ogrom­nie nie­po­ko­iło), wszystko, co do­ty­czyło rze­czy dawno mi­nio­nych, co nie­kiedy od dzie­się­ciu, od pięt­na­stu lat było za­po­mniane, wszystko to na­gle sta­wało mu w pa­mięci jak żywe, z za­dzi­wia­jącą do­kład­no­ścią wra­żeń i szcze­gó­łów, jak gdyby wszystko to prze­ży­wał na nowo. Nie­które z tych przy­po­mnia­nych spraw były tak za­po­mniane, że już to choćby, iż mógł je so­bie przy­po­mnieć, wy­da­wało mu się cu­dem. Ale to jesz­cze nie wszystko: bo któż z lu­dzi o uroz­ma­ico­nym ży­ciu nie ma wspo­mnień? Cho­dziło o to, że wszyst­kie te wspo­mnie­nia wra­cały te­raz jakby z umyśl­nie przy­go­to­wa­nym przez ko­goś, zu­peł­nie no­wym i nie­ocze­ki­wa­nym punk­tem wi­dze­nia fak­tów. Dla­czego pewne wspo­mnie­nia wy­da­wały mu się te­raz po pro­stu prze­stęp­stwami? Jed­nak rzecz po­le­gała nie tylko na tym, że taki wy­da­wał na nie wy­rok w swoim umy­śle; swoim po­nu­rym, sa­mot­nym i cho­rym my­ślom nie da­wałby wiary; ale do­cho­dziło do prze­kleństw, nie­mal do łez, je­śli nie ze­wnętrz­nych, to we­wnętrz­nych. Tak, jesz­cze dwa lata temu nie uwie­rzyłby, gdyby mu po­wie­dziano, że kie­dy­kol­wiek się roz­pła­cze! Z po­czątku zresztą przy­po­mi­nał so­bie nie to, co go wzru­szało, ale to, co go drę­czyło; przy­po­mi­nał so­bie pewne ży­ciowe nie­po­wo­dze­nia, upo­ko­rze­nia; przy­po­mi­nał so­bie na przy­kład, jak go „oczer­nił pe­wien in­try­gant”, wsku­tek czego prze­stano go przyj­mo­wać w pew­nym domu; jak, i to wcale nie tak dawno, zo­stał wręcz pu­blicz­nie ob­ra­żony, lecz nie wy­zwał sprawcy na po­je­dy­nek; jak ośmie­szono go pew­nego razu nie­zwy­kle dow­cip­nym po­wie­dzon­kiem w to­wa­rzy­stwie kilku prze­ślicz­nych ko­biet, on zaś nie po­tra­fił się na­wet od­ciąć. Przy­po­mi­nały mu się ja­kieś dwa, trzy nie­za­pła­cone długi, nie­znaczne zresztą, ale długi ho­no­rowe, i to u lu­dzi, z któ­rymi dawno już prze­stał ob­co­wać i o któ­rych już źle się wy­ra­żał. Mę­czyło go także (ale tylko w naj­gor­szych chwi­lach) wspo­mnie­nie o dwóch znacz­nych, a w naj­głup­szy spo­sób prze­pusz­czo­nych for­tu­nach. Lecz nie­ba­wem za­częły go drę­czyć „wyż­sze ra­cje”.

Na przy­kład na­raz, „ni z tego, ni z owego”, od­żył w jego pa­mięci cał­kiem już za­po­mniany, po­czciwy i do­bry sta­ru­szek-urzęd­nik, si­wiutki i za­bawny, któ­rego bez­kar­nie ob­ra­ził kie­dyś, dawno temu, wo­bec wszyst­kich, je­dy­nie przez fan­fa­ro­nadę: tylko po to, by po­wie­dzieć ja­kiś, dow­cipny zresztą, ka­lam­bur, który przy­niósł mu pe­wien roz­głos i który po­da­wano so­bie po­tem z ust do ust. To zda­rze­nie tak za­tarło mu się w pa­mięci, że nie mógł so­bie przy­po­mnieć na­wet na­zwi­ska owego sta­ruszka, cho­ciaż całe tło tej hi­sto­rii ożyło w nim z nie­by­wałą wy­ra­zi­sto­ścią. Przy­po­mniał so­bie do­kład­nie, że sta­ru­szek ujął się wów­czas za swoją córką, która miesz­kała z nim ra­zem i wciąż jesz­cze była panną i o któ­rej za­częto już w mie­ście pusz­czać ja­kieś plotki. Sta­ru­szek za­czął coś mó­wić i gnie­wać się, ale na­gle roz­pła­kał się na głos w obec­no­ści ca­łego to­wa­rzy­stwa, co wy­wo­łało pewne wra­że­nie. Skoń­czyło się na tym, że dla żar­tów spo­ili go szam­pa­nem i uśmiali się do syta. I kiedy te­raz Wiel­cza­ni­now przy­po­mniał so­bie „ni z tego, ni z owego”, jak sta­ro­wina pła­kał i dzie­cin­nie za­kry­wał twarz rę­kami, wy­dało mu się na­gle, że ni­gdy o tym nie za­po­mniał. I rzecz dziwna: wtedy całe to zaj­ście ba­wiło go, a te­raz – prze­ciw­nie, i wła­śnie szcze­góły, wła­śnie to za­kry­wa­nie twa­rzy rę­kami. A póź­niej przy­po­mniał so­bie, jak to tylko dla żartu oczer­nił pewną śliczną ko­bietę, żonę na­uczy­ciela, i plotka do­szła do uszu męża. Wiel­cza­ni­now wkrótce wy­je­chał z tego mia­steczka i nie do­wie­dział się na­wet o skut­kach plotki, ale te­raz za­czął wy­obra­żać so­bie jej na­stęp­stwa i kto wie, do czego do­szedłby w swo­ich do­my­słach, gdyby na­gle nie zja­wiło się znacz­nie bliż­sze wspo­mnie­nie o pew­nej dziew­czy­nie, pro­stej miesz­czance, która mu się na­wet nie po­do­bała, i któ­rej, prawdę mó­wiąc, tro­chę się wsty­dził, ale z którą, sam nie wie­dząc po co, miał dziecko, po czym po­rzu­cił ją wraz z dziec­kiem, bez po­że­gna­nia (co prawda, nie było kiedy), wy­jeż­dża­jąc z Pe­ters­burga.

Szu­kał po­tem tej dziew­czyny przez cały rok, ale nie mógł jej już od­na­leźć. Zresztą po­dob­nych wspo­mnień miał nie­mal setki, a jedno jak gdyby wlo­kło za sobą dzie­siątki in­nych. Wkrótce po­tem za­częła cier­pieć jego próż­ność.

Po­wie­dzie­li­śmy już, że jego próż­ność zmie­niła się w ja­kiś szcze­gólny spo­sób. Istot­nie. By­wały chwile (rzad­kie zresztą), gdy Wiel­cza­ni­now do­cho­dził do ta­kiego stanu ab­ne­ga­cji, iż nie wsty­dził się na­wet, że nie ma wła­snej ka­rety, że pie­szo wa­łęsa się po wszyst­kich urzę­dach, że za­nie­dbał się tro­chę w ubio­rze – i gdyby cza­sem ktoś z daw­nych zna­jo­mych zmie­rzył go iro­nicz­nym wzro­kiem na ulicy lub uda­wał po pro­stu, że go nie po­znaje, zna­la­złby w so­bie tyle dumy, aby na­wet nie zmarsz­czyć brwi. Na­prawdę nie zmarsz­czyć brwi, nie tylko aby to ktoś zo­ba­czył. Zda­rzało się to oczy­wi­ście rzadko; były to tylko chwile ab­ne­ga­cji i roz­draż­nie­nia, ale swoją drogą po­przed­nie po­wody prze­stały wpły­wać na jego próż­ność, która sku­piła się obec­nie wo­kół pew­nego za­gad­nie­nia, nur­tu­ją­cego go nie­ustan­nie.

„Oto – me­dy­to­wał z od­cie­niem sar­ka­zmu (a my­śląc o so­bie, by­wał zwy­kle sar­ka­styczny) – ktoś tam trosz­czy się o moją mo­ral­ność i zsyła na mnie te prze­klęte wspo­mnie­nia i »łzy skru­chy«. A niech tam! I tak na próżno: strze­la­nie pu­stymi na­bo­jami! I cóż zna­czą te łzy skru­chy i sa­mo­oskar­że­nia? Wiem aż nadto do­brze, że nie mam w so­bie ani krzty sa­mo­dziel­no­ści po­mimo tych mo­ich głu­pich czter­dzie­stu lat! Bo niech no tylko ju­tro tak się złożą oko­licz­no­ści, że bę­dzie mi na rękę roz­pu­ścić po­gło­ski, iż na przy­kład żona na­uczy­ciela przyj­muje ode mnie pre­zenty, to je roz­pusz­czę bez chwili wa­ha­nia – i to bę­dzie gor­sza, brud­niej­sza sprawa niż za pierw­szym ra­zem, bo prze­cież tym ra­zem to bę­dzie po raz drugi! Niech no tylko te­raz spró­buje ob­ra­zić mnie znowu to ksią­żątko, ten ma­min­sy­nek, któ­remu przed je­de­na­stu laty nogę prze­strze­li­łem, a na­tych­miast wy­zwę go na po­je­dy­nek i znów go wsa­dzę na szczu­dło. Czyż to nie ślepe na­boje? Jaki z nich po­ży­tek? Na co mi w ta­kim ra­zie wszystko to przy­po­mi­nać, je­żeli ani tro­chę nie po­tra­fię upo­rać się ze sobą”.

I choć nie po­wtó­rzyła się wię­cej hi­sto­ria z żoną na­uczy­ciela, i choć ni­komu kulki w łeb nie wpa­ko­wał, myśl jed­nak, że to na pewno się zda­rzy, gdy tylko oko­licz­no­ści ułożą się od­po­wied­nio, pra­wie go do­bi­jała... nie­kiedy. Ale czyż czło­wiek jest w sta­nie wciąż cier­pieć dla­tego, że na­cho­dzą nań wspo­mnie­nia! – można prze­cież wy­po­cząć i przejść się w prze­rwach.

Tak wła­śnie ro­bił Wiel­cza­ni­now: go­tów był w prze­rwach wy­po­czy­wać. Ale mimo to im dłu­żej prze­by­wał w Pe­ters­burgu, tym było mu przy­krzej. Zbli­żał się li­piec. Nie­kiedy przy­cho­dziło mu na myśl, aby rzu­cić wszystko, cały ów pro­ces, i na­gle, ni stąd, ni zo­wąd, wy­je­chać, gdzie oczy po­niosą, ot choćby na przy­kład na Krym. Ale zwy­kle już po go­dzi­nie ta myśl wy­da­wała mu się śmieszna i godna po­gardy: „Żadne po­łu­dnie nie od­mieni tych wstręt­nych my­śli, a skoro raz już są i skoro je­stem jako tako przy­zwo­itym czło­wie­kiem, to ani ich nie od­pę­dzę od sie­bie, ani od nich nie ucieknę”.

„A zresztą, po co ucie­kać? – fi­lo­zo­fo­wał ze zmar­twie­nia – taki tu kurz, za­duch, taki brud w tym domu; we wszyst­kich urzę­dach, po któ­rych cho­dzę, wśród tych za­afe­ro­wa­nych lu­dzi tyle tej my­siej krzą­ta­niny, tyle bez­u­stan­nych kło­po­tów; we wszyst­kich tych lu­dziach, któ­rzy la­tem zo­stali w mie­ście, na tych twa­rzach, które wi­dzi się od rana do wie­czora – tak na­iw­nie i otwar­cie ma­luje się ego­izm, pro­sta­cza bez­czel­ność, tchórz­li­wość du­szy­czek, cia­snota ser­du­szek – że do­prawdy to istny raj dla hi­po­chon­dryka; zu­peł­nie se­rio! Wszystko ta­kie ja­sne, szczere, wy­raźne, wszystko to nie uważa na­wet za sto­sowne, aby się kryć z czym­kol­wiek i uda­wać, jak to się zda­rza na­szym pa­niom na let­ni­skach i u wód za gra­nicą – że wszystko to godne jest naj­głęb­szego sza­cunku za tę wła­śnie szcze­rość i pro­stotę... Ni­g­dzie nie wy­jadę! Zgniję tu­taj, a nie ru­szę się!...”

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: Вечный муж
This edi­tion © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two MG 2024 Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-004-4
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Ko­rekta: Wy­daw­nic­two MG, Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl