Wielki gracz - John Grisham - ebook

Wielki gracz ebook

John Grisham

3,7

Opis

Tę książkę już wkrótce będziesz mógł / mogła wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 
Zapisz się do kolejki i zaczekaj, aż pozyskamy ją dla Ciebie. 

  

Aktualizację dostępności potwierdzimy w naszych social mediach: 

Joel Backman mógł otworzyć każde drzwi w Waszyngtonie, załatwić wszystko na Kapitolu. Zanim został skazany na dwadzieścia lat więzienia... 
Był wszechpotężny, negocjował miliardowe umowy, pośredniczył w międzynarodowych kontraktach. Zanim wszedł w tę grę... 
Ale w więzieniu jest przynajmniej bezpieczny. Do dnia gdy po sześciu latach zostaje niespodziewanie ułaskawiony przez prezydenta... 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (3)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Powieści Johna Grishamaw Wydawnictwie Amber

BRACTWO

CZAS ZABIJANIA

CZUWANIE

FIRMA

KLIENT

KOMORA

KRÓL AFER

ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

MALOWANY DOM

OBROŃCA ULICY

OMINĄĆ ŚWIĘTA

OSTATNI SĘDZIA

RAINMAKER

RAPORT PELIKANA

TESTAMENT

WEZWANIE

WIELKI GRACZ

WSPÓLNIK

Tytuł oryginałuTHE BROKER

Redaktorzy seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOKZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistycznaEDYTA DOMAŃSKA

Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI

KorektaJOLANTA KUCHARSKAMAGDALENA KWIATKOWSKA

Ilustracja na okładceSTEFANO MONETTI

Projekt graficzny okładkiMAŁGORZATA CEBO-FONIOK

Opracowanie graficzne okładkiSTUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

SkładWYDAWNICTWO AMBER

Wydawnictwo Amber zaprasza do własnej księgarni internetowejhttp://www.wydawnictwoamber.pl

Copyright © 2005 by Belfry Holdings, Inc.All Rights Reserved.

For the Polish editionCopyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2236-2

Rozdział 1

W ostatnich godzinach dogorywającej prezydentury, której historycy mieli w przyszłości poświęcić mniej uwagi niż wszystkim poprzednim, od czasów Williama Henry’ego Harrisona poczynając (trzydzieści jeden dni od zaprzysiężenia do śmierci), Arthur Morgan ukrył się w Gabinecie Owalnym ze swoim jedynym już przyjacielem, żeby rozważyć kilka ostatnich decyzji. Czuł – przynajmniej w tej chwili – że wszystkie, które podjął w ciągu minionych czterech lat, były zupełnie chybione, i nie bardzo wierzył, że mógłby to w jakiś sposób naprawić, zwłaszcza teraz, tuż przed końcem kadencji. Jego przyjaciel miał podobne odczucia, chociaż jak zawsze mówił niewiele i tylko to, co chciał usłyszeć prezydent.

Dyskutowali na temat ułaskawień, rozpaczliwych próśb złodziei, malwersantów i kłamców, zarówno tych, którzy siedzieli w więzieniu, jak i tych, którzy w więzieniu nigdy nie byli i którzy mimo to chcieli oczyścić swoje imię oraz odzyskać ukochane prawa obywatelskie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że są przyjaciółmi, przyjaciółmi przyjaciół lub ich zagorzałymi zwolennikami, chociaż bardzo niewielu miało okazję złożyć tę deklarację przed upływem ostatnich godzin kadencji prezydenta Morgana. Jakie to smutne, że po czterech burzliwych latach przewodzenia wolnemu światu pozostało mu tylko to: nędzny plik próśb aferzystów i złodziei. Któremu z nich pozwolić znowu kraść? Oto jak doniosłą decyzję musiał podjąć w tych coraz szybciej upływających godzinach.

Jego ostatnim przyjacielem był niejaki Critz, stary kumpel ze studiów w Cornell, z czasów kiedy to Morgan przewodniczył samorządowi studenckiemu, a on napychał głosami urny wyborcze. W ciągu tych czterech lat Critz pełnił funkcję sekretarza prasowego, szefa sztabu Białego Domu, doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, a nawet sekretarza stanu, chociaż z tego ostatniego stanowiska został odwołany już po trzech miesiącach, zaraz po tym, jak jego specyficzny styl uprawiania dyplomacji omal nie doprowadził do wybuchu III wojny światowej. Swoje ostatnie zadanie próbował wypełnić w październiku, w gorączkowej końcówce wyborczego szturmu. Ponieważ sondaże wskazywały, że prezydent Morgan przegrywa w co najmniej czterdziestu stanach, przejął dowodzenie kampanią i zdołał zrazić do siebie pozostałą część kraju, z wyjątkiem – choć to zupełnie niezrozumiałe – Alaski.

Były to prawdziwie historyczne wybory; nigdy dotąd sprawujący władzę prezydent nie otrzymał tak małej liczby głosów elektorskich. Morgan zdobył dokładnie trzy, wszystkie z Alaski, jedynego stanu, którego, za namową Critza, ani razu nie odwiedził. Pięćset trzydzieści pięć głosów dla jego przeciwnika, trzy głosy dla niego. Oberwał straszliwie, jak żaden inny prezydent w historii Stanów Zjednoczonych. Określenie „miażdżąca klęska” w najmniejszym stopniu nie odzwierciedlało ogromu tej sromotnej porażki.

Gdy podliczono głosy, jego przeciwnik, wbrew dobrym radom, postanowił podważyć wyniki wyborów na Alasce. Bo dlaczego nie miałby zdobyć wszystkich pięciuset trzydziestu ośmiu głosów? Przecież żaden kandydat do prezydenckiego fotela już nigdy nie będzie miał okazji wygrać z kimś do zera, rozgromić go, roznieść i wdeptać w ziemię. Przez półtora miesiąca na Alasce szalał proces za procesem, a on, Morgan, cierpiał jeszcze większe katusze. Gdy Sąd Najwyższy przyznał mu w końcu te nieszczęsne trzy głosy, po cichu wypił z Critzem butelkę szampana.

I właśnie wtedy zakochał się w Alasce, chociaż oficjalnie potwierdzony wynik wyborów zapewnił mu zwycięstwo jedynie siedemnastoma głosami.

Tak, nie powinien był jeździć do innych stanów.

Przegrał nawet w Delaware, u siebie, we własnym domu, gdzie światły elektorat na osiem cudownych lat powierzył mu niegdyś stanowisko gubernatora. Tak samo jak on nigdy nie odwiedził Alaski, tak jego przeciwnik ani razu nie był w Delaware: nie wysłał tam speców od reklamy, nie dawał ogłoszeń w tamtejszej telewizji, ani razu nie przejeżdżał tamtędy podczas kampanii. I mimo to zgarnął aż pięćdziesiąt dwa procent głosów!

Critz siedział w wielkim, skórzanym fotelu z listą stu spraw do załatwienia. Siedział i patrzył, jak prezydent chodzi od okna do okna, spoglądając w ciemność i marząc o tym, co mogłoby być, a nie było. Szef był przygnębiony i poniżony. Miał dopiero pięćdziesiąt osiem lat, a jego życie dobiegło już kresu. Zniszczona kariera, rozpadające się małżeństwo... Pani Morgan wróciła do Wilmington i otwarcie wyśmiewała pomysł domku na Alasce. W skrytości ducha Critz bardzo wątpił, czy jego przyjaciel mógłby do końca życia polować i łowić ryby, chociaż perspektywa zamieszkania ponad trzy tysiące kilometrów od żony była dość kusząca. Mogliby wygrać i w Nebrasce, gdyby pierwsza dama, kobieta o arystokratycznych zapędach, niczego nie pokręciła i nie nazwała tamtejszej drużyny futbolowej Soonersami.

Soonersi z Nebraski!

Z dnia na dzień ich notowania w Nebrasce i Oklahomie spadły na łeb na szyję i już się nie podniosły.

A w Teksasie przełknęła łyżkę ich słynnego chili i od razu zwymiotowała. Gdy przenoszono ją do karetki, czuły mikrofon jednego z dziennikarzy wychwycił jej słowa: „Co za zacofani ludzie. Jak wy możecie jeść tę cuchnącą breję?”

Nebraska ma pięć głosów elektorskich. Teksas aż trzydzieści cztery. To, że obrazili miejscową drużynę futbolową, jakoś by jeszcze przeżyli. Ale żaden kandydat na prezydenta nie przeżyłby konsekwencji tak poniżającego opisu teksaskiego chili.

Ach, cóż to była za kampania! Critza kusiło, żeby napisać o niej książkę. Ostatecznie ktoś powinien uwiecznić tę katastrofę.

Ich niemal trzydziestoletnie partnerstwo dobiegało końca. Critz załatwił sobie pracę u kontrahenta sprzętu wojskowego za dwieście tysięcy rocznie, poza tym zamierzał wygłaszać wykłady po pięćdziesiąt tysięcy za odczyt, oczywiście pod warunkiem, że znajdzie desperata, który zechce tyle zapłacić. Poświęcił życie służbie publicznej i teraz był kompletnie spłukany, a szybko się starzał i chciał choć trochę zarobić.

Prezydent miał piękny dom w Georgetown i sprzedał go z olbrzymim zyskiem. Kupił za to małe ranczo na Alasce, gdzie ludzie najwyraźniej go podziwiali. Zamierzał spędzić tam resztę życia, polując, łowiąc ryby, może nawet pisząc pamiętniki. Wiedział jedno: bez względu na rodzaj zajęcia na pewno nie będzie miał nic wspólnego z polityką. Nie zamierzał chodzić na przyjęcia i odgrywać roli senatora seniora, mędrca z bogatym doświadczeniem czy dostojnego starca. Nie zamierzał też budować biblioteki swojego imienia. Lud przemówił głosem czystym i grzmiącym. Skoro go nie chcieli, mógł żyć bez nich.

– Musimy podjąć decyzję w sprawie Cuccinella – powiedział Critz.

Prezydent stał przy oknie, wciąż patrząc w mroczną pustkę i myśląc o Delaware.

– W czyjej?

– Figgy’ego Cuccinella, tego reżysera oskarżonego o seks z młodą aktorką.

– Młodą? Jak młodą?

– Miała chyba piętnaście lat.

– To z bardzo młodą.

– Tak. Cuccinello uciekł do Argentyny i siedzi tam od dziesięciu lat. Zatęsknił za domem. Chce wrócić i kręcić te swoje koszmarne filmy. Pisze, że wzywa go sztuka.

– Raczej młode dziewczyny.

– To też.

– Siedemnastolatką nie zawracałbym sobie głowy. Ale piętnastolatka to już przesada.

– Proponuje pięć milionów.

Prezydent odwrócił się od okna.

– Pięć milionów za ułaskawienie?

– Tak, i zostało nam bardzo mało czasu. Musi przelać pieniądze z banku w Szwajcarii. Tam jest teraz trzecia nad ranem.

– I gdzie by je przelał?

– Mamy konta za granicą, to proste.

– Co zrobiliby ci z prasy?

– Pewnie coś paskudnego.

– Czyli to, co zawsze.

– Tym razem byłoby gorzej.

– Prasę mam gdzieś.

No to po co mnie pytasz? – pomyślał Critz.

– Te pieniądze... Wytropiliby je? – Morgan spojrzał w okno.

– Nie.

Prezydent podrapał się w kark; robił to, ilekroć stawał przed trudną decyzją. Na dziesięć minut przed tym, jak omal nie spuścił bomby atomowej na Koreę Północną, drapał się tak mocno, że poplamił krwią kołnierzyk koszuli.

– Nie, odpada – mruknął. – Za młoda. Piętnaście lat to piętnaście lat.

Chociaż nikt nie zapukał, otworzyły się drzwi i do gabinetu wparadował Artie Morgan, jego syn. W jednym ręku trzymał puszkę heinekena, w drugim jakieś papiery.

– Rozmawiałem z CIA – powiedział od niechcenia. Był w wypłowiałych dżinsach i bez skarpetek. – Maynard tu jedzie. – Rzucił papiery na biurko i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Ten to wziąłby pięć baniek bez wahania, pomyślał Critz. I miałby gdzieś wiek tej siksy. Piętnaście lat to dla niego w sam raz. Mogliby wygrać i w Kansas, gdyby nie przyłapano go w motelu z trzema cheerleaderkami, z których najstarsza miała siedemnaście lat. Prokuratura z Topeki wycofała zarzut dwa dni po wyborach, gdy wszystkie trzy podpisały dobrowolne oświadczenie pod przysięgą, że nie uprawiały z nim seksu. A doszłoby do tego, ledwie sekundy dzieliły ich od wyuzdanych harców, gdy jedna z matek zapukała do drzwi, zapobiegając orgii.

Prezydent usiadł w fotelu i zaczął przeglądać plik bezużytecznych dokumentów.

– No więc co z tym Backmanem? – spytał.

Przez osiemnaście lat dyrektorowania CIA Teddy Maynard był w Białym Domu mniej niż dziesięć razy. Nigdy nie był tam na kolacji (zawsze wymawiał się stanem zdrowia), nigdy nie jeździł tam po to, żeby uścisnąć rękę jakiemuś ważniakowi (miał to gdzieś). Kiedy jeszcze mógł chodzić, od czasu do czasu wpadał tam, żeby porozmawiać z urzędującym prezydentem albo z tymi, którzy decydowali o jego polityce. Teraz jeździł na wózku i rozmowy z Białym Domem odbywał wyłącznie przez telefon; dwa razy Biały Dom, a konkretnie wiceprezydent, przyjechał do niego, do Langley.

Jedyną zaletą jeżdżenia na wózku było to, że mógł gdzieś iść albo nie iść, i że w ogóle mógł robić to, co mu się żywnie podoba. Był kalekim starcem i nikt nie chciał go do niczego zmuszać.

Szpiegował prawie od pięćdziesięciu lat i teraz jeśli już musiał dokądś pojechać, chętnie korzystał z możliwości jeżdżenia tyłem do kierunku jazdy. Przemieszczał się nieoznakowaną białą furgonetką – z kuloodpornymi szybami, ołowianymi ścianami, dwoma po zęby uzbrojonymi gorylami, z po zęby uzbrojonym kierowcą – siedząc na przymocowanym do podłogi wózku, przodem do tylnych drzwiczek, tak że jadąc, widział tych, co na ulicy, ale ci z ulicy nie widzieli jego. W pewnej odległości za nim sunęły dwie inne furgonetki, więc każda niefortunna próba zbliżenia się do dyrektora CIA zostałaby natychmiast udaremniona. Nie żeby jakiejś oczekiwano. Większość świata myślała, że Maynard albo już nie żyje, albo dogorywa w tajnym domu starców, dokąd wysyłano przed śmiercią wszystkich zgrzybiałych szpiegów.

I dobrze. Teddy tak wołał.

Siedział owinięty w gruby, szary pled z Hobym, swoim wiernym asystentem, u boku. Furgonetka pędziła obwodnicą z prędkością prawie stu kilometrów na godzinę, a on spokojnie popijał zieloną herbatę z termosu Hoby’ego i obserwował jadące za nimi samochody. Hoby czuwał tuż obok, na specjalnie zrobionym dla niego stołku.

Teddy wypił łyk i spytał:

– Gdzie jest teraz Backman?

– W celi – odparł Hoby.

– A nasi rozmawiają z naczelnikiem?

– Siedzą w gabinecie. Czekają.

Kolejny łyk herbaty z papierowego kubka, pilnie strzeżonego obiema rękami. Ręce miał wątłe, żylaste, koloru mleka, jakby już umarły i cierpliwie czekały na śmierć reszty ciała.

– Ile zajmie wywiezienie go z kraju?

– Około czterech godzin.

– Samolot już podstawiony?

– Wszystko jest przygotowane. Czekamy tylko na zielone światło.

– Mam nadzieję, że ten kretyn da się przekonać.

Critz i wspomniany kretyn gapili się na ściany Gabinetu Owalnego, przerywając ciężką ciszę sporadycznymi uwagami na temat Joela Backmana. Musieli o czymś rozmawiać, ponieważ ani jeden, ani drugi nie zamierzał zdradzać, o czym tak naprawdę myśli.

Czy to możliwe?

Czy to naprawdę już koniec?

Czterdzieści lat. Od Cornell do Białego Domu. Koniec. Był tak nagły i gwałtowny, że nie zdążyli się do niego odpowiednio przygotować. Liczyli na jeszcze cztery lata. Cztery lata chwały, starannie przygotowana spuścizna i niczym dzielni kowboje odjechaliby w dal na tle zachodzącego słońca.

Może to tylko złudzenie, ale nawet na dworze jakby zrobiło się jeszcze ciemniej. Okna wychodzące na różany ogród były czarne. Słyszeli cichutkie tykanie zegara na kominku, który odmierzał nieuchronnie upływające sekundy.

– Co zrobią, jeśli go ułaskawię? – spytał prezydent, nie po raz pierwszy.

– Ci z prasy? Wpadną w furię.

– Byłoby zabawnie.

– Ciebie już tu nie będzie.

– To prawda – mruknął Morgan.

Zaraz po przekazaniu władzy, nazajutrz w południe, miał wsiąść do prywatnego odrzutowca (należał do pewnej spółki naftowej) i uciec na Barbados, do willi dawnego przyjaciela. Na jego polecenie z willi usunięto wszystkie telewizory. Obowiązywał tam również całkowity zakaz prenumeraty gazet i czasopism, a telefony po prostu wyłączono. Przez co najmniej miesiąc nie zamierzał się z nikim kontaktować, nawet z Critzem, a już na pewno nie z żoną. Gdyby Waszyngton doszczętnie spłonął, miałby to gdzieś. W głębi ducha miał nadzieję, że spłonie.

Potem chciał prześliznąć się chyłkiem do domku na Alasce i, dalej ignorując cały świat, spokojnie zaczekać, aż zima minie i znowu nastanie wiosna.

– Myślisz, że powinniśmy go ułaskawić? – spytał.

– Chyba tak.

Prezydent przeszedł na tryb „my”. Robił tak, ilekroć musiał podjąć potencjalnie niepopularną decyzję. Te łatwiejsze zawsze podejmował w trybie ,ja”. Kiedy musiał się na kimś wesprzeć, a zwłaszcza gdy potrzebował kozła ofiarnego, otwierał proces decyzyjny i wciągał w niego Critza.

Critz był kozłem ofiarnym już od czterdziestu lat i chociaż do tego przywykł, świadomość ta zaczynała go męczyć.

– Gdyby nie on, mogłoby nas tu nie być – odparł.

– Chyba tak – mruknął prezydent. Zawsze utrzymywał, że wybrano go dzięki błyskotliwie przeprowadzonej kampanii, charyzmatycznej osobowości, genialnemu rozeznaniu w sprawach państwowych i jasnej wizji, którą obdarował Amerykę. To, że w końcu przyznał, iż wszystko zawdzięczał Joelowi Backmanowi, było dość szokujące.

Ale gruboskórnego, a przy tym zbyt znużonego Critza trudno było czymś zaszokować.

Skandal z Backmanem wybuchł przed sześcioma laty. Wybuchł, ogarnął niemal cały Waszyngton i w końcu splamił Biały Dom. Nad głową popularnego prezydenta zawisła czarna chmura, torując drogę Arthurowi Morganowi, który zataczając się i potykając, z trudem pokonał ostatnią przeszkodę, by wreszcie zasiąść na jego miejscu.

Teraz, gdy zataczając się i potykając, z tego gabinetu uciekał, cieszyła go myśl, że tuż przed odejściem mógłby wymierzyć ostatni policzek establishmentowi, który przez cztery lata tak bardzo od niego stronił. Ułaskawienie Joela Backmana zatrzęsłoby ścianami wszystkich urzędów w Waszyngtonie i doprowadziło do furii rozgorączkowane media. Tak, bardzo mu się to podobało. Podczas gdy on korzystałby z kąpieli słonecznych na Barbados, kongresmani zaczęliby domagać się przesłuchań, prokuratorzy graliby pod kamery, w kablówce pojawiłoby się tysiące nowych gadających głów – które plotłyby trzy po trzy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – i w zakorkowanej samochodami stolicy zapanowałby kompletny chaos.

Prezydent uśmiechnął się do panującej za oknami ciemności.

Na moście Arlington Memorial nad Potomakiem Hoby dolał mu herbaty. – Dziękuję – powiedział cicho Teddy. – Co nasz chłopczyk teraz zrobi? – Ucieknie z kraju.

– Powinien był uciec dużo wcześniej.

– Przez miesiąc zamierza lizać rany na Karaibach. Będzie wszystkich ignorował, odymał się i czekał, aż ktoś okaże mu trochę zainteresowania.

– A jego żona?

– Wróciła już do Denver. Gra w brydża.

– Rozchodzą się?

– Jeśli Morgan będzie na tyle bystry... Któż to wie.

Teddy ostrożnie wypił łyk zielonej herbaty.

– Dobrze. Mamy na niego jakiegoś haka?

– Wątpię, czy będzie się stawiał. Rozmowy wstępne poszły bardzo dobrze. Wygląda na to, że Critz jest po naszej stronie. Ma więcej wyczucia niż on, zwłaszcza teraz. Wie, że gdyby nie skandal z Backmanem, nigdy w życiu by się tam nie dostali.

– Ale mamy jakiegoś haka czy nie? Tak na wszelki wypadek.

– Nie, chyba nie. To idiota, ale czysty idiota.

Z Constitution Avenue skręcili w Osiemnastą i wkrótce stanęli przed wschodnią bramą Białego Domu. Z ciemności wychynęli żołnierze z pistoletami maszynowymi w ręku, a za nimi agenci Secret Service w czarnych płaszczach. Padły tajne hasła, zaskrzeczały radionadajniki i kilka minut później Teddy’ego powoli opuszczono na ziemię. Pobieżne oględziny wózka nie ujawniły niczego oprócz skurczonego, kalekiego starca.

Artie – już bez heinekena, lecz znowu bez pukania – wystawił głowę zza drzwi i oznajmił:

– Przyjechał.

– A więc jeszcze żyje – skonstatował prezydent.

– Ledwo.

– No to wtoczcie go tu.

Wtoczyli go Priddy, jego zastępca, i Hoby. Prezydent i Critz powitali ich i zaprowadzili przed kominek. Chociaż Maynard unikał Białego Domu jak ognia, Priddy praktycznie tu mieszkał, co rano zapoznając Morgana z doniesieniami wywiadowczymi.

Gdy już usiedli, Teddy rozejrzał się wokoło, jakby szukał ukrytych mikrofonów czy kamer. Był niemal pewien, że żadnych tu nie ma; tego rodzaju praktyki skutecznie ukrócono zaraz po aferze Watergate. Nixon naszpikował Biały Dom tyloma pluskwami, że wystarczyłoby ich na założenie podsłuchu w małym mieście, no, ale słono za to zapłacił. Teddy jednak pluskwę miał. Nad osią jego wózka, tuż pod siedzeniem, zainstalowano i starannie zakamuflowano magnetofon z potężnym mikrofonem, który przez najbliższe pół godziny miał rejestrować każdy, nawet najcichszy dźwięk.

Spojrzał na Morgana i spróbował się uśmiechnąć, chociaż tak naprawdę miał ochotę powiedzieć: Jesteś najbardziej ograniczonym politykiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Kretyn taki jak ty mógł dojść na szczyt tylko w Ameryce.

Prezydent też się do niego uśmiechnął, chociaż to, co cisnęło mu się na usta, brzmiałoby pewnie tak: Powinienem był wylać cię cztery lata temu. Twoja agencja jest dla nas źródłem nieustannego wstydu.

Teddy: Byłem wstrząśnięty, słysząc, że wygrałeś tylko w jednym stanie, i to zaledwie siedemnastoma głosami.

Morgan: Nie potrafiłbyś znaleźć terrorysty, nawet gdyby ogłaszał się na billboardach.

Teddy: Miłego wędkowania. Złapiesz mniej pstrągów niż głosów.

Morgan: Dlaczego ty wreszcie nie umrzesz, tak jak wszyscy mi obiecywali?

Teddy: Prezydenci przychodzą i odchodzą, ale ja jestem wieczny.

Morgan: To Critz chciał cię zatrzymać, to jemu podziękuj. Ja chciałem cię wyrzucić już dwa tygodnie po zaprzysiężeniu.

– Czy ktoś ma ochotę na kawę? – spytał Critz.

– Nie – odparł Teddy i gdy tylko to wyjaśnił, Hoby i Priddy też odmówili.

Ale ponieważ dyrektor kawy nie chciał, Morgan czym prędzej o nią poprosił:

– Tak, z dwiema kostkami cukru.

Critz dał znak sekretarce, która czuwała w uchylonych drzwiach, spojrzał na gości i rzekł:

– Nie mamy za dużo czasu...

– Przyjechałem, żeby omówić sprawę Joela Backmana – zaczął szybko Teddy.

– Tak myślałem – odparł prezydent.

– Jak pan wie – kontynuował Teddy, jakby tego nie słyszał – Joel Backman poszedł do więzienia, nie powiedziawszy ani słowa. Wciąż zna tajemnice, które mogą zagrozić naszemu bezpieczeństwu narodowemu.

– Nie możecie go zabić – wypalił Critz.

– Nie, panie Critz. Backman jest obywatelem amerykańskim, więc nie możemy, to wbrew prawu. Wolelibyśmy, żeby zrobił to ktoś inny.

– Nie rozumiem – przyznał prezydent.

– Plan jest taki. Jeśli ułaskawi pan Backmana i jeśli Backman to ułaskawienie przyjmie, w ciągu kilku godzin wyślemy go za granicę. Resztę życia spędzi w ukryciu i musi się na to zgodzić. Nie powinno być z tym żadnego problemu, ponieważ dobrze wie, że są ludzie, którzy chętnie splunęliby na jego trupa. Przerzucimy go najpewniej do Europy, gdzie obserwacja będzie łatwiejsza. Dostanie nowe papiery. Będzie wolnym człowiekiem i z czasem ludzie zapomną o prawdziwym Joelu Backmanie.

– Ale to jeszcze nie koniec – domyślił się Critz.

– Nie, nie koniec. Odczekamy rok, może trochę dłużej, a potem damy znać komu trzeba. Znajdą go i zabiją, a kiedy to zrobią, uzyskamy odpowiedź na wiele pytań.

Zapadła cisza. Teddy spojrzał na Critza, potem na prezydenta. Upewniwszy się, że są kompletnie zdezorientowani, niespiesznie dodał:

– To bardzo prosty plan, panowie. Chodzi o to, kto go zlikwiduje.

– A więc będziecie to wszystko... obserwować? – spytał Critz.

– Tak, bardzo uważnie.

– A kto chce go zlikwidować? – spytał prezydent.

Teddy rozłożył żylaste ręce, lekko się wzdrygnął, po czym wycelował w niego swój długi nos, niczym nauczyciel z podstawówki zwracający się do trzecioklasisty.

– Może Rosjanie. Może Chińczycy. A może Izraelczycy. Niewykluczone, że inni też.

Inni oczywiście też polowali na Backmana, ale Teddy nie zamierzał mu tego zdradzać. Nigdy wszystkiego nie zdradzał; nie zdradziłby wszystkiego żadnemu prezydentowi, i to bez względu na to, ile czasu zostało mu do końca kadencji. Prezydenci przychodzili i odchodzili, jedni po czterech latach, inni po ośmiu. Jedni uwielbiali szpiegowanie, innych interesowały tylko wyniki najnowszych sondaży. Morgan był człowiekiem niekompetentnym, zwłaszcza w polityce zagranicznej, i ponieważ już za kilka godzin miał opuścić Biały Dom, Teddy nie chciał mu mówić nic ponad to, co wystarczyło do ułaskawienia Backmana.

– Niby dlaczego miałby na to pójść? – spytał Critz.

– Słusznie, nie musi – odparł Teddy. – Ale siedzi już szósty rok. Dwadzieścia trzy godziny na dobę w maleńkiej celi. Godzina słońca dziennie. Prysznic trzy razy w tygodniu. Podłe żarcie; podobno schudł dwadzieścia siedem kilo. Słyszałem, że źle się czuje.

Dwa miesiące wcześniej, zaraz po wyborczej klęsce, uknuwszy plan uwolnienia Backmana, Teddy pociągnął za odpowiednie sznurki – a trzymał ich w garści wiele – i warunki pobytowe więźnia uległy natychmiastowemu pogorszeniu. O kilka stopni obniżono temperaturę w celi i od miesiąca Backman straszliwie kaszlał. Jedzenie, i tak już mdłe i, delikatnie mówiąc, bez smaku, przepuszczano jeszcze raz przez robota kuchennego i podawano zimne. Skuteczność działania i wydajność spłuczki klozetowej w jego celi spadła o pięćdziesiąt procent. Strażnicy budzili go o najdziwniejszych porach nocy. Z dnia na dzień zabroniono mu korzystać z biblioteki prawniczej, którą przedtem odwiedzał dwa razy w tygodniu. Był prawnikiem i znał swoje prawa, dlatego zaczął grozić naczelnikowi i administracji państwowej wszelkiego rodzaju procesami, chociaż dotąd żadnego im nie wytoczył. Walczył, lecz walka ta dużo go kosztowała. Zaczął domagać się proszków na sen i prozacu.

– Chce pan, żebym ułaskawił Backmana tylko po to, żebyście mogli go zabić? – spytał prezydent.

– Tak – odparł bez ogródek Teddy. – Ale to nie my go zabijemy.

– Ale Backman zginie.

– Tak.

– I jego śmierć leży w interesie naszego bezpieczeństwa narodowego?

– Jestem o tym głęboko przekonany.

Rozdział 2

Wskrzydle izolacyjnym federalnego zakładu penitencjarnego w Rudley mieściło się czterdzieści identycznych cel o wymiarach trzy sześćdziesiąt na trzy sześćdziesiąt, bez okien i krat. Wszystkie miały pomalowaną na zielono betonową podłogę, ściany z pustaków, no i drzwi, takie z solidnej stali, z wąskim otworem na tacę zjedzeniem i małym wizjerem dla strażników. Siedzieli tam policyjni informatorzy, narkotykowi donosiciele, mafijni odszczepieńcy i paru szpicli, których trzeba było zamknąć, bo zbyt dużo facetów chciało poderżnąć im gardła. Większość z czterdziestu więźniów z aresztu prewencyjnego znalazła się w tym skrzydle na własną prośbę.

Joel Backman właśnie próbował zasnąć, gdy nagle szczęknął zamek, otworzyły się drzwi, zapłonęło światło i do celi weszło dwóch klawiszy.

– Naczelnik wzywa. – Tylko tyle, żadnych wyjaśnień.

Więzienną furgonetką jechali w milczeniu przez zimną prerię Oklahomy, mijając po drodze bloki, w których siedzieli ci, za którymi nie uganiał się żaden bandzior z nożem w ręku, aż dojechali do budynku administracyjnego. Wtedy skuli go bez wyraźnego powodu i zapędzili do środka: schody, pierwsze piętro, długi korytarz i wielki gabinet, gdzie paliły się wszystkie światła i gdzie działo się chyba coś ważnego. Spojrzał na zegar na ścianie: dochodziła jedenasta.

Nie znał naczelnika, ale nie było w tym niczego niezwykłego. Naczelnik nie chodził po blokach, bo nie miał ku temu żadnego powodu – nie ubiegał się o ponowny wybór, a motywowanie podwładnych miał gdzieś. Towarzyszyło mu trzech mężczyzn w ciemnych garniturach, trzech poważnie wyglądających facetów, z którymi musiał chyba już dość długo gadać. Chociaż w amerykańskich urzędach państwowych obowiązywał całkowity zakaz palenia tytoniu, z popielniczki aż się wysypywało, a sufit ginął w gęstej chmurze dymu.

– Niech pan siada – zaczął bez wstępów naczelnik.

– Bardzo mi miło pana poznać – odparł Backman, zerknąwszy na pozostałych. – Właściwie po co mnie tu wezwano?

– Zaraz o tym porozmawiamy.

– Czy ktoś mógłby mnie rozkuć? Obiecuję, że nikogo nie zabiję.

Naczelnik warknął na najbliższego klawisza, a ten szybko wyjął kluczyk i zdjął Backmanowi kajdanki. Zdjął je i pospiesznie wyszedł z gabinetu, głośno trzaskając drzwiami, ku niezadowoleniu naczelnika, człowieka bardzo nerwowego.

– To jest agent specjalny Adair z FBI. – Naczelnik przedstawiał ich po kolei, wskazując palcem. – To pan Knabe z Departamentu Sprawiedliwości. A to pan Sizemore, też z Waszyngtonu.

Żaden z nich nie zrobił ani kroku w stronę zdezorientowanego Backmana, który wciąż stał i z wymuszoną grzecznością, bez przekonania kiwał każdemu z nich głową. Żaden z tamtych głową nie kiwnął.

– Proszę, niech pan usiądzie – powtórzył naczelnik.

Backman wreszcie usiadł.

– Dziękuję. Jak pan wie, jutro zostanie zaprzysiężony nowy prezydent. Prezydent Morgan jest na wylocie. Siedzi teraz w Gabinecie Owalnym i zmaga się z decyzją: ułaskawić pana czy nie.

Gwałtowny kaszel, który nagle zaatakował Backmana, był częściowo rezultatem niemal arktycznej temperatury w jego celi, a częściowo wynikiem wstrząsu wywołanego słowem „ułaskawić”.

Knabe z Departamentu Sprawiedliwości podał mu butelkę wody. Backman łapczywie przełknął kilka łyków, ochlapując sobie podbródek, po czym zdołał wreszcie stłumić kaszel.

– Ułaskawić? – wykrztusił.

– Tak, pod pewnymi warunkami.

– Ale dlaczego?

– Nie wiem tego, i to nie moja sprawa. Mam to tylko panu przekazać.

– Proponujemy panu układ – wyjaśnił Sizemore, ten z Waszyngtonu, człowiek bez żadnego tytułu i określonej przynależności. – W zamian za pełne ułaskawienie musi pan wyjechać z kraju, już nigdy tu nie wrócić i z nową tożsamością zamieszkać gdzieś, gdzie nikt pana nie znajdzie.

Żaden problem, pomyślał Backman. Wcale nie chciał, żeby ktoś go znalazł.

– Ale dlaczego? – powtórzył. Trzęsła mu się ręka, w której ściskał butelkę.

Sizemore, ten z Waszyngtonu, popatrzył na nią, otaksował spojrzeniem jego krótko ostrzyżone siwe włosy, tanie, mocno zniszczone adidasy, czarne więzienne skarpetki i przypomniał mu się Backman sprzed lat. Okładka jakiegoś czasopisma. Błyszczące zdjęcie eleganckiego mężczyzny w nienagannie skrojonym, czarnym, włoskim garniturze, który patrzył w obiektyw z nieludzkim wprost samozadowoleniem. Włosy miał wtedy dłuższe i ciemniejsze, twarz pełną i gładką, a jego obfity brzuch wymownie świadczył o ilości skonsumowanych lunchów i czterogodzinnych kolacji z ludźmi będącymi u władzy. Uwielbiał wino, kobiety i sportowe samochody. Miał własny odrzutowiec, jacht, dom w Vail i chętnie o tym opowiadał. Nad zdjęciem wielkimi literami napisano: WIELKI GRACZ – NAJPOTĘŻNIEJSZY PO PREZYDENCIE CZŁOWIEK W STOLICY?

Czasopismo leżało teraz w jego teczce, razem z grubym plikiem akt Backmana. Prze wertował je w drodze z Waszyngtonu do Tulsy.

Według autora artykułu Backman wyciągał ponad dziesięć milionów dolarów rocznie, choć mówił o tym niechętnie. Firma, którą założył, zatrudniała dwustu prawników i chociaż według waszyngtońskich standardów nie należała do gigantów, była bez wątpienia najbardziej wpływową spółką w stołecznych kręgach politycznych. Ba! Była lobbystyczną machiną wojenną i nie miała nic wspólnego z kancelarią, gdzie pracują prawdziwi adwokaci. Machiną wojenną, a raczej burdelem, domem publicznym dla bogatych firm i zagranicznych rządów.

Cóż za upadek, pomyślał, patrząc na jego trzęsącą się rękę.

– Nie bardzo rozumiem... – wyszeptał Backman.

– A my nie mamy czasu na wyjaśnienia – odparł Sizemore. – Układ jest prosty i szybki, nie pora na analizy i rozważania. Musi pan podjąć decyzję. Teraz. Natychmiast. Tak albo nie. Chce pan tu zostać czy pod innym nazwiskiem zamieszkać na drugim końcu świata?

– Gdzie?

– Tego jeszcze nie wiemy, ale się dowiemy.

– I będę tam bezpieczny?

– Tylko pan potrafi na to odpowiedzieć.

Backman intensywnie myślał i myśląc, trząsł się jeszcze bardziej niż przedtem.

– Kiedy miałbym wyjechać? – spytał powoli. Mówił teraz nieco silniejszym głosem, lecz w każdej chwili groził mu kolejny atak gwałtownego kaszlu.

– Natychmiast – odparł Sizemore, który przejął rolę prowadzącego spotkanie; naczelnik, ten z FBI i z Departamentu Sprawiedliwości byli już tylko widzami.

– To znaczy... zaraz?

– Nie wróciłby pan już do celi.

– O cholera... – mruknął Backman i tamci się uśmiechnęli, chyba wbrew własnej woli.

– Pod celą czeka strażnik – wtrącił naczelnik. – Przyniesie panu, co pan zechce.

– Pod moją celą zawsze czeka strażnik – warknął Backman. – Jeśli to ten sadysta Sloan, niech pan mu każę wziąć moją brzytwę i podciąć sobie żyły.

Tamci głośno przełknęli ślinę, czekając, aż te słowa ulecą z pokoju szybem wentylacyjnym. Ale one zamiast ulecieć, przecięły zadymione powietrze i przez chwilę echem odbijały się od ścian.

Sizemore odchrząknął i poprawił się na krześle, przenosząc ciężar ciała z lewej strony na prawą.

– W Gabinecie Owalnym czekają na pańską decyzję – powiedział. – Przyjmuje pan propozycję czy nie?

– Prezydent też czeka?

– Można tak powiedzieć.

– Ma u mnie dług. To ja go tam wprowadziłem.

– Naprawdę nie pora na rozmowy o takich sprawach – odparł spokojnie Sizemore.

– Chce go spłacić?

– Prezydent nie wtajemnicza mnie w swoje myśli.

– A więc zakłada pan, że w ogóle jakieś ma.

– Zadzwonię tam i powiem, że nic z tego.

– Chwileczkę.

Backman dopił resztkę wody, poprosił o kolejną butelkę i wytarł usta rękawem.

– To coś w rodzaju programu ochrony świadków, tak?

– Nie, to nie jest oficjalny program. Ale czasem bywa tak, że trzeba kogoś ukryć.

– Jak często ich znajdują?

– Raczej rzadko.

– Ale czasem znajdują. A więc nie ma gwarancji, że będę bezpieczny.

– Gwarancji nie ma, ale są duże szanse.

Backman spojrzał na naczelnika.

– Ile mi jeszcze zostało, Lester?

Naczelnik drgnął, bo nieoczekiwanie wciągnięto go do rozmowy. Lester. Nie znosił tego imienia; nikt się tak do niego nie zwracał. Napis na tabliczce na biurku był wyraźny i jednoznaczny: L. Howard Cass.

– Czternaście lat, i proszę nie mówić mi po imieniu. Nazywam się Cass, naczelnik Cass.

– Czternaście lat? Sraty pierdaty. Zdechnę tu za trzy. Niedożywienie, hipotermia, parszywa opieka medyczna: nasz Lester to wymagający szef.

– Czy moglibyśmy kontynuować? – wtrącił Sizemore.

– Oczywiście, że się zgadzam – powiedział Backman. – Tylko głupiec by odmówił.

Ruszył się w końcu Knabe, ten z Departamentu Sprawiedliwości. Otworzył dyplomatkę i powiedział:

– Tu są papiery.

Backman spojrzał na Sizemore’a.

– Dla kogo pan pracuje?

– Dla prezydenta Stanów Zjednoczonych.

– To niech pan mu powie, że nie głosowałem na niego, bo mnie przymknęli. Ale gdybym miał okazję, na pewno bym zagłosował. I niech mu pan ode mnie podziękuje.

– Oczywiście.

Hoby nalał herbaty – tym razem zielonej, bo dochodziła już północ – i podał kubek owiniętemu w pled Teddy’emu, który siedział na wózku, obserwując sunące za nimi samochody. Byli na Constitution Avenue i jechali w kierunku mostu Roosevelta. Teddy upił łyk i powiedział:

– Morgan jest za głupi, żeby sprzedawać ułaskawienia. Ale niepokoi mnie Critz.

– Założyli nowe konto na Nevis – odrzekł Hoby. – Dwa tygodnie temu, firmowe. Firma jest lewa i należy do Floyda Dunlapa.

– Kto to?

– Pomagał Morganowi zbierać fundusze na kampanię.

– Na Nevis? Dlaczego akurat tam?

– Ta wyspa to teraz jedno z najruchliwszych centrów zagranicznych operacji bankowych.

– Monitorujemy to konto?

– Bardzo dokładnie. Pieniądze, jeśli w ogóle tam trafią, powinny wpłynąć w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin.

Teddy lekko kiwnął głową i zerknął na częściowo przesłonięte Centrum Kennedyego.

– Gdzie teraz jest Backman?

– Wywożą go z więzienia.

Teddy uśmiechnął się i wypił kolejny łyk herbaty. Most przejechali w milczeniu.

– Kto go załatwi? – rzucił, gdy Potomac został w tyle.

– Czy to ważne?

– Nie. Ale z przyjemnością obejrzę te zawody.

Pięć minut po północy i czternaście lat przed czasem Joel Backman wyszedł z federalnego zakładu penitencjarnego w Rudley w czarnych, błyszczących butach wojskowych, w znoszonym, pozbawionym pagonów i naszywek, lecz upranym i starannie uprasowanym mundurze polowym i w grubej wojskowej kurtce z kapturem, którym szczelnie okrył sobie głowę. Przesiedział sześć lat w pojedynczej celi i wychodząc, niósł tylko małą płócienną torbę z kilkoma książkami i zdjęciami. Ani razu nie obejrzał się za siebie.

Miał pięćdziesiąt dwa lata, był rozwiedziony i spłukany. Całkowicie zraził do siebie dwoje z trojga dzieci, zapomnieli o nim wszyscy dawni przyjaciele. Kilku z nich do niego pisało, ale tylko przez pierwszy rok. Potem przestali. Jedna z niezliczonych sekretarek, za którymi uganiał się po swoich luksusowych gabinetach, pisała aż dziesięć miesięcy, dopóki „Washington Post” nie doniósł, że wbrew początkowym plotkom jest mało prawdopodobne, by Joel Backman ograbił swoją firmę i oszukał klientów na ciężkie miliony dolarów. Kto by chciał korespondować ze zrujnowanym prawnikiem, który na dodatek siedzi w więzieniu? Z bogatym to jeszcze może.

Od czasu do czasu pisała do niego matka, ale ponieważ miała dziewięćdziesiąt jeden lat i mieszkała w domu starców pod Oakland, z każdym kolejnym listem myślał, że jest on ostatni. Pisał do niej co tydzień, chociaż wątpił, czy staruszka jeszcze widzi, i był niemal pewien, że nikt z tamtejszego personelu nie ma czasu ani ochoty czegokolwiek jej czytać. Zawsze pisała: „Dziękuję za list”, ale nigdy do tego listu nie nawiązywała. Wysyłał jej również okolicznościowe kartki. W jednym z listów wyznała, że ojej ostatnich urodzinach pamiętał już tylko on.

Buty były ciężkie. Idąc chodnikiem, uświadomił sobie, że całe sześć lat spędził w samych skarpetkach. Dziwne. Człowiek, którego bez najmniejszego uprzedzenia wypuszczają z kicia, myśli o bardzo zabawnych rzeczach. Kiedy ostatni raz miał buty na nogach? Te ważyły chyba tonę. Kiedy będzie mógł je wreszcie zrzucić?

Przystanął i spojrzał w niebo. Przez godzinę dziennie pozwalano mu chodzić po małym, trawiastym spacerniaku. Zawsze samemu i zawsze pod strażą, jakby on, Joel Backman, były prawnik, który nigdy w życiu nie wystrzelił w gniewie z pistoletu, mógł stać się nagle niebezpieczny i kogoś okaleczyć. Spacerniak albo „ogródek”, jak go nazywano, był otoczony trzymetrowym ogrodzeniem z drutem kolczastym na szczycie. Za ogrodzeniem biegł pusty kanał ściekowy, a za kanałem rozciągała się bezkresna, bezdrzewna preria, która kończyła się pewnie dopiero w Teksasie.

Towarzyszyli mu Sizemore i ten z FBI. Zaprowadzili go do ciemnozielonego samochodu, takiego do przewożenia sprzętu sportowego. Samochód był nieoznakowany, ale na pewno pochodził z rządowego przydziału – wystarczyło na niego spojrzeć. Wczołgał się na tylne siedzenie, usiadł – sam! – i zaczął się modlić. Mocno zamknął oczy i zacisnął zęby, prosząc Boga, żeby silnik odpalił, koła się potoczyły, brama się otworzyła, a strażnicy nie doszukali się czegoś w papierach. Boże, błagam. Niech to nie będzie okrutny żart. Proszę, niech to nie będzie sen!

Milczenie przerwał Sizemore, dobre dwadzieścia minut później.

– Jest pan głodny?

Backman przestał się modlić i się rozpłakał. Nie otworzył oczu, ale czuł, że samochód wciąż jedzie. Leżał na tylnym siedzeniu. Leżał, walczył z emocjami i przegrywał na całej linii.

– Tak. – Zdołał wykrztusić tylko tyle. Usiadł i spojrzał w okno. Byli na międzystanówce i na poboczu mignęła zielona tablica z napisem: Zjazd na Perry. Skręcili i wjechali na parking przed barem z naleśnikami kilkaset metrów dalej. Autostradą pędziły z rykiem wielkie ciężarówki. Obserwował je przez chwilę i nadsłuchiwał. Potem spojrzał w niebo i zobaczył półksiężyc.

– Bardzo się spieszymy? – spytał, gdy wchodzili do środka.

– Jesteśmy o czasie.

Usiedli przy oknie od frontu i od razu wyjrzał na parking. Bojąc się, że jego żołądek za bardzo przywykł do więziennej papki, zamówił grzanki i owoce, nic ciężkostrawnego. Rozmowa się nie kleiła; Sizemore’a i tego drugiego zaprogramowano na milczenie, dlatego pogawędka o niczym nie wchodziła w rachubę. Nie, żeby chciał usłyszeć, co mają do powiedzenia.

Próbował się nie uśmiechać. Sizemore zameldował potem, że Backman zerkał na drzwi i uważnie obserwował siedzących w sali gości. Nie robił wrażenia wystraszonego, wprost przeciwnie. Po kilkunastu minutach, a więc dość szybko, otrząsnął się z szoku, przystosował do nowych warunków i nieco ożywił. Pochłonął dwie grzanki i wypił cztery kubki czarnej kawy.

Kilka minut po czwartej nad ranem wjechali na teren Fortu Summit pod Brinkley w Teksasie. Tam zabrano go do wojskowego szpitala, przebadano i stwierdzono, że nie licząc kataru, kaszlu i ogólnego wychudzenia, jest w całkiem dobrej formie. Potem zaprowadzono go do hangaru, gdzie poznał pułkownika Gantnera, który od razu został jego najlepszym przyjacielem. Na jego rozkaz i pod jego czujnym okiem przebrał się w zielony, wojskowy kombinezon z naszywką Herzog nad kieszenią na piersi.

– Herzog to ja? – spytał Backman.

– Przez najbliższe czterdzieści osiem godzin – odparł Gantner.

– Jaki mam stopień?

– Major.

– Nieźle.

W trakcie tej krótkiej odprawy Sizemore i agent Adair gdzieś zniknęli i Joel już ich nie zobaczył. O świcie wszedł na tylną rampę samolotu transportowego C-l30 i z pułkownikiem Gantnerem wspiął się po drabince na górny pokład maszyny, gdzie w małej pakamerze z piętrowymi pryczami pod ścianą sześciu innych żołnierzy przygotowywało się do długiego lotu.

– To pana – powiedział pułkownik, wskazując najniższą pryczę.

– Mogę spytać, dokąd lecimy? – zapytał szeptem Backman.

– Tak, aleja nie mogę odpowiedzieć.

– Ja tak tylko z ciekawości.

– Wszystkiego dowie się pan, kiedy wylądujemy.

– To znaczy kiedy?

– Za około czternaście godzin.

Ponieważ w kabinie nie było okien, Joel położył się, naciągnął koc na głowę i zanim wystartowali, już głośno chrapał.

Rozdział 3

Critz przespał się kilka godzin i wyszedł z domu na długo przed tym, gdy w mieście zapanował przedinauguracyjny bałagan. O świcie wsiadł z żoną na pokład jednego z wielu prywatnych samolotów jego nowego chlebodawcy i poleciał do Londynu. Miał tam spędzić dwa tygodnie, a potem, już jako nowy lobbysta grający w bardzo starą grę, wrócić do Waszyngtonu i dać się zaprząc do kieratu. Ilekroć o tym pomyślał, robiło mu się niedobrze. Nieudacznicy tacy jak on przechodzili na drugą stronę barykady, żeby wykręcać ręce dawnym kolegom i zaprzedawać duszę każdemu, komu starczyło pieniędzy na zakup reklamowanych przez nich wpływów – widywał to od lat. Ohyda. Rzygał polityką, ale – co smutne – na niczym innym się nie znał.

Cóż, wygłosi kilka wykładów, może napisze książkę i przetrwa kilka lat z nadzieją, że ktoś o nim sobie przypomni. Ale dobrze wiedział, jak szybko zapomina się w Waszyngtonie o tych, którzy niegdyś sprawowali władzę.

Żeby nie zakłócić przebiegu uroczystości zaprzysiężenia nowego prezydenta, Morgan i Maynard zgodzili się utrzymać sprawę w tajemnicy co najmniej przez dwadzieścia cztery godziny. Morgan miał to gdzieś, bo i tak wyjeżdżał na Barbados. Jednak Critz nie czuł się zobowiązany do przestrzegania umowy, zwłaszcza z kimś takim jak Teddy Maynard. Po długiej kolacji z mnóstwem wina, gdzieś koło drugiej nad ranem, zadzwonił z Londynu do waszyngtońskiego korespondenta CBS i sprzedał mu wiadomość o ułaskawieniu Backmana. Zgodnie z przewidywaniami CBS ujawniło ją już w porannych, a więc najbardziej plotkarskich, wiadomościach i o ósmej stolica zatrzęsła się w posadach.

Bezwarunkowe ułaskawienie! Prezydent Morgan ułaskawił Joela Backmana w ostatniej godzinie urzędowania!

Szczegółów jego uwolnienia nie podano. Wiadomo było tylko tyle, że jeszcze do niedawna siedział w więzieniu o zaostrzonym rygorze gdzieś w Oklahomie.

W bardzo podminowanym Waszyngtonie wiadomość o jego ułaskawieniu stała się sensacją dnia, przyćmiewając doniesienia o nowym prezydencie i jego pierwszym dniu w Białym Domu.

Upadła firma prawnicza Pratt & Bolling mieściła się teraz przy Massachusetts Avenue, cztery ulice od Dupont Circle; niezła lokalizacja, chociaż nie tak szykowna jak poprzednia, ta przy New York Avenue. Przed kilkoma laty – nazywała się wtedy Backman, Pratt & Bolling – Joel Backman, jej ówczesny szef, uparł się, żeby płacić najwyższy czynsz w mieście tylko po to, żeby z wielkiego okna swojej wielkiej kancelarii na siódmym piętrze gmachu widzieć Biały Dom.

Z okien kancelarii przy Massachusetts Avenue Białego Domu widać nie było; nie było tam również przestronnych gabinetów, a okoliczne domy miały najwyżej dwa piętra. Personel firmy skurczył się z dwustu wysoko opłacanych prawników do zaledwie trzydziestu, i to takich, którzy z trudem wiązali koniec z końcem. Pierwsze bankructwo – w firmie nazywano je w skrócie Backmanem Pierwszym – straszliwie ich zdziesiątkowało, jednocześnie cudem uchroniło przed więzieniem. Backman Drugi był rezultatem trzyletnich, zażartych wewnętrznych walk i procesów, które wytaczali przeciwko sobie niedoszli bankruci z Backmana Pierwszego. Konkurencja z lubością powtarzała, że prawnicy z Pratt & Bolling poświęcają więcej czasu na wzajemne procesowanie się niż oskarżanie tych, do których oskarżania ich wynajęto.

Ale tego ranka konkurencja milczała. Joel Backman był wolny. Gracz wyszedł z więzienia. Zacznie wszystko od nowa? Wróci do Waszyngtonu? I w ogóle czy to wszystko prawda? Niemożliwe.

Kim Bolling siedział pod kluczem w ośrodku odwykowym, skąd miał zostać odesłany do prywatnej kliniki psychiatrycznej i pozostać tam do końca swoich dni. Stres ostatnich sześciu lat doprowadził go do obłędu, tam skąd nie było już powrotu. Dlatego nowemu koszmarowi musiał stawić czoło Carl Pratt.

To właśnie on wypowiedział brzemienne w skutki „tak” przed dwudziestoma dwoma laty, kiedy to Backman zaproponował mariaż ich dwóch małych firm. To właśnie on przez szesnaście lat harował jak wół, sprzątając bałagan, jaki towarzyszył rozrastaniu się spółki i gwałtownemu wzrostowi przychodów przy jednoczesnym rozmywaniu się i zanikaniu wszelkich barier etycznych. To właśnie on co tydzień wykłócał się ze wspólnikami i także on z czasem rozsmakował się w owocach tego gigantycznego sukcesu.

I wreszcie to jego omal nie postawiono w stan oskarżenia tuż przed tym, jak Backman bohatersko wziął na siebie całą winę. Umowa, jaką zawarł z sądem ten ostatni, wiązała się z koniecznością zapłacenia grzywny w wysokości dziesięciu milionów dolarów, co w konsekwencji doprowadziło ich do bankructwa, czyli do Backmana Pierwszego.

Ale cóż, powtarzał sobie Pratt. Bankructwo jest lepsze od więzienia. Wczesnym rankiem tego dnia krążył ociężale po swoim ciasnym gabinecie, mamrocząc pod nosem i rozpaczliwie próbując przekonać samego siebie, że to po prostu nieprawda. Wreszcie stanął przed małym oknem, spojrzał na szarą kamienicę naprzeciwko i pomyślał: Jakim cudem? Jakim cudem doszczętnie spłukany, okryty hańbą i wyrzucony z palestry adwokat-lobbysta przekonał odchodzącego prezydenta, żeby ten ułaskawił go w ostatnich minutach urzędowania?

Przed pójściem do więzienia był prawdopodobnie najsłynniejszym przestępcą wśród pracowników umysłowych Ameryki. Każdy chciał zobaczyć, jak będą go wieszać.

Prawdziwy cud. Pratt musiał przyznać w duchu, że jedynym człowiekiem na świecie, który mógłby go sprawić, był właśnie Joel Backman.

Zasiadł do telefonu i przez kilka minut wnikliwie sondował rozległą sieć waszyngtońskich plotkarzy oraz tych, co wszystko wiedzą. Stary przyjaciel, pracownik Departamentu Zarządzania, który przetrwał czterech prezydentów – po dwóch z każdej partii – w końcu potwierdził doniesienia.

– Ale gdzie on teraz jest? – spytał niespokojnie Pratt, jakby Backman miał lada chwila zmartwychwstać w Waszyngtonie.

– Nikt nie wie – odparł tamten.

Pratt zamknął drzwi na klucz i z trudem zwalczył pokusę, żeby otworzyć butelkę wódki. Miał czterdzieści dziewięć lat, gdy jego wspólnika skazano na dwadzieścia lat więzienia bez możliwości wcześniejszego zwolnienia, i często się zastanawiał, co zrobi w wieku sześćdziesięciu dziewięciu, kiedy Backman wyjdzie w końcu z pudła.

Dlatego czuł się teraz tak, jakby oszukano go na czternaście lat.

Sala była tak zatłoczona, że sędzia opóźnił rozprawę o dwie godziny, żeby można było zorganizować dodatkowe krzesła i wszystkich usadzić według jakiegoś porządku. Miejsca, siedzącego lub stojącego, domagała się niemal każda grupa medialna w kraju. Grube ryby z Departamentu Sprawiedliwości, FBI, Pentagonu, CIA, Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, Białego Domu i Kapitolu domagały się wejściówek, twierdząc, że w ich najlepszym interesie leżałby udział – choćby tylko pośredni – w linczu Backmana. Gdy w drzwiach stanął w końcu oskarżony, podenerwowany tłum nagle zamarł i w sali słychać było jedynie stukot maszyny do stenografowania.

Zaprowadzono go do stołu obrony, gdzie natychmiast zniknął za szczelnym kordonem małej armii adwokatów, jakby lada chwila miał przeszyć go grad kul wystrzelonych z galerii dla publiczności; nie byłoby w tym nic dziwnego, chociaż jego ochrona mogła konkurować z prezydencką. W pierwszym rzędzie, zaraz za stołem obrony, siedział Carl Pratt i kilkunastu innych wspólników oraz przyszłych byłych wspólników Joela Backmana. Przed wejściem dokładnie i dość nachalnie ich obszukano, ale nie bez powodu. Chociaż go nienawidzili – bo dosłownie kipieli nienawiścią – trzymali też za niego kciuki. Gdyby układ z prokuraturą w ostatniej chwili nie wypalił z powodu jakichś niedopatrzeń czy sprzeczek, znowu staliby się zwierzyną łowną i groziłaby im seria procesów.

A tak siedzieli przynajmniej w pierwszym rzędzie, wśród widzów, a nie przy stole obrony, gdzie sadzano złodziei i oszustów. No i jeszcze żyli. Osiem dni wcześniej na Narodowym Cmentarzu Arlington znaleziono zwłoki Jacy’ego Hubbarda, ich zdobycznego wspólnika: podobno popełnił samobójstwo, ale chyba nikt w to nie wierzył. Hubbard, były senator z Teksasu, zrezygnował z senatorowania po dwudziestu czterech latach zasiadania w Kongresie, i to z jednej, jedynej – choć, oczywiście, nieupublicznionej – przyczyny: po to, żeby zaoferować swoje rozległe wpływy temu, kto da najwięcej. Tak wielka ryba miałaby uciec z sieci? Kto jak kto, ale Joel Backman nie mógł do tego dopuścić, dlatego ze wspólnikami z Backman, Pratt & Bolling zaangażował go za milion dolarów rocznie – przecież stary, poczciwy Jacy bywał w Gabinecie Owalnym kiedy tylko chciał!

Jego śmierć zdziałała cuda, bo Backman momentalnie zrozumiał punkt widzenia władz. Prawniczy zator, który uniemożliwiał negocjacje w sprawie ewentualnej winy i kary, nagle pękł. Joel nie tylko zgodził się na dwadzieścia lat, ale i jak najszybciej chciał znaleźć się w więzieniu. Ba! Domagał się aresztu prewencyjnego!

Oskarżycielem był wysokiej rangi prokurator z Departamentu Sprawiedliwości, a ponieważ sala pękała w szwach, po prostu nie mógł się nie popisać. Tam gdzie wystarczyłoby jedno słowo, wypowiadał trzy; za dużo słuchało go ludzi. Nagle znalazł się w centrum wydarzeń, w świetle jupiterów: oglądał go naród, co w jego długiej, nudnej karierze było prawdziwą rzadkością. Z dzikim, beznamiętnym chłodem zabrał się do czytania akt oskarżenia i chociaż bardzo się starał, szybko stało się oczywiste, że nie ma za grosz talentu aktorskiego czy smykałki do dramatyzowania. Po ośmiu minutach tego ogłupiającego monologu sędzia spojrzał na niego znad okularów i sennym głosem rozkazał:

– Zechce pan trochę przyspieszyć i mówić nieco ciszej?

Na Backmanie ciążyło osiemnaście zarzutów, od szpiegostwa poczynając, na zdradzie stanu kończąc. Gdy je w końcu odczytano, Joel został tak oczerniony, że mógłby grać w jednej drużynie z Hitlerem. Jego adwokat natychmiast przypomniał sądowi, tudzież wszystkim obecnym, że żadnego z tych zarzutów nie udowodniono, że w sumie jest to tylko jednostronna wyliczanka odzwierciedlająca bardzo tendencyjne nastawienie prokuratury, tym samym władz. Zaznaczył, że jego klient przyzna się jedynie do czterech, w tym do nieupoważnionego posiadania dokumentów wojskowych. Potem sędzia zagłębił się w szczegóły długiej umowy między stronami i na dwadzieścia minut w sali zapadła cisza. Siedzący w pierwszym rzędzie rysownicy szkicowali tę scenę jak szaleni, nie oddając przy tym choćby minimalnego podobieństwa obecnych na sali osób.

W ostatnim rzędzie krył się wśród obcych Neal Backman, najstarszy syn Joela. Wciąż był pracownikiem Backman, Pratt & Bolling, ale miało się to szybko zmienić. Przebieg rozprawy obserwował w stanie kompletnego szoku, nie mogąc uwierzyć, że jego niegdyś potężny ojciec chciał przyznać się do winy i dobrowolnie wpaść w tryby federalnego systemu karnego.

Przed sędziowski stół zapędzono w końcu samego oskarżonego, który stanął tam najdumniej, jak tylko mógł. W towarzystwie szepczących mu do uszu adwokatów przyznał się do czterech zarzutów, po czym poproszono go, żeby wrócił na miejsce. Idąc, starał się nie nawiązywać z nikim kontaktu wzrokowego i nawet mu się to udało.

Wyrok miał zapaść za miesiąc. Gdy zakuto go w kajdanki i wyprowadzono, stało się oczywiste, że ci, którzy zostali w sali, nie będą musieli zdradzać jego sekretów i że Backman posiedzi za kratkami do chwili, aż uknute przez niego spiski rozmyją się i pójdą w zapomnienie. Tłum powoli się rozchodził. Reporterzy zdobyli tylko połowę tego, co chcieli. Ważniacy z CIA, FBI i Pentagonu wyszli bez słowa – jedni byli zadowoleni, że tajemnica pozostała tajemnicą, inni wściekli, że sąd przymknął oko na tak ciężką zbrodnię. Carl Pratt i jego znękani koledzy ruszyli do najbliższego baru.

Pierwszy reporter zadzwonił tuż przed dziewiątą rano. Pratt uprzedził sekretarkę. Miała im mówić, że jest w sądzie, że to bardzo długi proces i że nie będzie go przez kilka miesięcy. Zaraz potem linia się zablokowała i coś, co zapowiadało się na względnie produktywny dzień, od razu diabli wzięli. Wszyscy prawnicy, adwokaci i pozostali pracownicy rzucili robotę i szeptali po kątach o Backmanie. Niektórzy obserwowali frontowe drzwi, jakby oczekując, że zaraz wejdzie nimi jego krwiożerczy duch.

Pratt siedział samotnie w gabinecie i, popijając Krwawą Mary, oglądał dziennik za dziennikiem. Dzięki Bogu, że na Filipinach uprowadzono autobus z duńskimi turystami, w przeciwnym razie wiadomość o ułaskawieniu Joela Backmana byłaby newsem dnia. Ale i tak wracano do niej równie często jak do Duńczyków, bo równie często sprowadzano do studia wszelkiego rodzaju ekspertów, których pudrowano i sadzano w świetle reflektorów, żeby paplali trzy po trzy o jego legendarnych występkach.

Były szef Pentagonu nazwał jego ułaskawienie „potencjalnym ciosem w nasze bezpieczeństwo narodowe”. Emerytowany sędzia federalny, który miał grubo ponad dziewięćdziesiąt lat i na tyle wyglądał, stwierdził – co było do przewidzenia – że „doszło do pomyłki sądowej”. Nieopierzony senator z Vermont przyznał, iż o skandalu z Backmanem wie bardzo mało, mimo to cieszył się, że pokazują go na żywo i zapewniał, że wezwie władze do wszczęcia wszelkich możliwych śledztw. Anonimowy przedstawiciel Białego Domu oświadczył, że nowy prezydent jest „bardzo zaniepokojony” ułaskawieniem i zamierza je zrewidować, cokolwiek to oznaczało.

I tak dalej, i tak dalej. Pratt zrobił sobie kolejnego drinka.

Żeby było jeszcze bardziej krwawo, jeden z korespondentów – „korespondentów”, a nie po prostu „reporterów” – wygrzebał stary materiał o senatorze Hubbardzie i Pratt sięgnął po pilota. Gdy na ekranie pojawiło się wielkie zbliżenie jego twarzy, ściszył głos. Na tydzień przed tym, jak Backman przyznał się do winy, Hubbarda znaleziono z kulą w głowie. To, co na pierwszy rzut oka wyglądało na zwykłe samobójstwo, nazwano potem samobójstwem podejrzanym, chociaż żaden podejrzany nie został nigdy zidentyfikowany. Pistolet był nieoznakowany i prawdopodobnie kradziony. Hubbard, stary myśliwy, nigdy nie używał broni krótkiej. Obecność drobinek prochu na jego prawej ręce dawała do myślenia. Sekcja zwłok wykazała dużą zawartość alkoholu i barbituranów w jego krwi. Alkohol był oczywiście do przewidzenia, ale Hubbard nigdy nie ćpał. Kilka godzin wcześniej widziano go z młodą, atrakcyjną kobietą w barze w Georgetown, co było dla niego typowe.

Panowało powszechne przekonanie, że owa młoda dama wsypała mu do drinka jakieś prochy i gdy stracił przytomność, przekazała go zawodowym zabójcom. Ci wywieźli go do odległego zakątka cmentarza Arlington i strzelili mu w głowę. Jego ciało spoczęło na mogile brata, bohatera wojny wietnamskiej odznaczonego licznymi medalami. Miły akcent, sęk w tym, że ci, którzy go dobrze znali, twierdzili, że Hubbard rzadko kiedy wspominał o rodzinie, a wielu z nich w ogóle nie wiedziało, że miał brata.

Niewypowiedziana teoria mówiła, że zabili go ci sami ludzie, którzy polowali na Backmana. Dlatego przez wiele lat Carl Pratt i Kim Bolling wydawali fortunę na zawodowych ochroniarzy, na wypadek gdyby ich nazwiska znalazły się na tej samej liście co nazwisko Joela. Ale najwyraźniej ich tam nie było. Szczegóły fatalnego kontraktu, który na dobre przygwoździł Backmana i zabił Hubbarda, pozostały ich tajemnicą i z czasem Pratt złagodził środki bezpieczeństwa, chociaż wciąż nie rozstawał się z rugerem.

Tymczasem Backman był z każdą minutą coraz dalej. Co dziwne, on też myślał o Jacym Hubbardzie i tych, którzy mogliby go zabić. Miał mnóstwo czasu na myślenie – czternaście godzin na składanej pryczy w rozdygotanym samolocie transportowym przytępiłoby zmysły każdemu, a przynajmniej każdemu, kto uważał się za normalnego. Jednak dla skazańca, który dopiero co wyszedł z więzienia po sześciu latach samotnej odsiadki, lot był dość stymulujący.

Ten, kto zabił Jacy’ego, chciał na pewno zabić i jego, dlatego trzęsąc się i podskakując na wysokości siedmiu tysięcy dwustu metrów, próbował znaleźć odpowiedź na kilka poważnych pytań. Kto się za nim wstawił? Gdzie chcieli go ukryć? Chcieli? Oni? Jeśli tak, kim są ci „oni”?

Bardzo miłe pytania. Niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej dręczyły go zupełnie inne: Zagłodzą mnie tu na śmierć? Chcą, żebym zamarzł? Czyżbym w tej małej, ciasnej celi powoli odchodził od zmysłów? Powoli? A może szybko i gwałtownie? Czy zobaczę jeszcze wnuki? Czy w ogóle chcę je zobaczyć?

Nowe pytania podobały mu się znacznie bardziej, chociaż były dość niepokojące. Ale cóż. Przynajmniej będzie mógł przejść się gdzieś ulicą, pooddychać normalnym powietrzem, poczuć ciepło słońca, może nawet wstąpić do kafejki na filiżankę mocnej kawy.

Kiedyś miał klienta, bogatego importera kokainy, którego zwabiono w sieć tych z DE A, Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami. Był tak cenną zdobyczą, że federalni zaproponowali mu nowe życie, nowe nazwisko i nową twarz, pod warunkiem że sypnie Kolumbijczyków. Ten oczywiście sypnął i po operacji plastycznej odrodził się w jednej z północnych dzielnic Chicago, gdzie prowadził małą księgarnię. Pewnego dnia, wiele lat później, Joel do niego wpadł i zobaczył mężczyznę z małą, elegancką bródką, z fajką w zębach i miną pragmatycznego intelektualisty. Miał nową żonę i troje pasierbów, a Kolumbijczycy nigdy się o nim nie dowiedzieli.

Świat jest duży. Wystarczy dobrze się ukryć, to nie takie trudne.

Zamknął oczy, znieruchomiał i wsłuchując się w monotonne buczenie silników, próbował sobie wmówić, że bez względu na to, gdzie wyląduje, nie będzie żył jak ścigane zwierzę. Że przystosuje się do nowych warunków i przetrwa. Nie zamierzał żyć w wiecznym strachu.

Dwie prycze dalej dwaj żołnierze prowadzili przyciszoną rozmowę, wymieniając się opowieściami o dziewczynach. Pomyślał wtedy o Mo, mafijnym donosicielu, który przez cztery lata zajmował sąsiednią celę i który przez dwadzieścia cztery godziny na dobę był jedynym człowiekiem, z którym Joel mógł porozmawiać. Nie widział go, ale słyszeli się wzajemnie przez szyb wentylacyjny. Mo nie tęsknił ani za rodziną, ani za kumplami, ani za sąsiadami, ani za jedzeniem, ani za piciem, ani za słońcem. Mówił tylko o seksie. Snuł długie, kunsztownie dopracowane opowieści o swoich eskapadach. Opowiadał kawały, jedne z najsprośniejszych kawałów, jakie Joel kiedykolwiek słyszał. Pisał nawet wiersze o dawnych kochankach, orgiach i fantazjach.

Nie, nie będzie mu go brakowało. Ani jego, ani jego wyobraźni.

Wbrew sobie znowu przysnął.

– Panie majorze, panie majorze – szepnął głośno pułkownik Gantner, potrząsając go za ramię. – Musimy porozmawiać.

Backman wyczołgał się z pryczy i ciasnym, ciemnym przejściem ruszyli do małej pakamery za kabiną pilotów.

– Niech pan siada. – Usiedli przy małym, metalowym stole. Gantner trzymał w ręku kartonową teczkę. – Zrobimy tak – zaczął. – Za godzinę wylądujemy. Jest pan chory, tak bardzo chory, że na lotnisku czekać będzie karetka z wojskowego szpitala. Włoskie władze przejrzą papiery, ale zrobią to pobieżnie. Mogą też zechcieć zerknąć na pana, ale pewnie nie zechcą. To amerykańska baza wojskowa, więc żołnierze ciągle tam przyjeżdżają i wyjeżdżają. Mam dla pana paszport. Porozmawiam z Włochami i karetka odwiezie pana do szpitala.

– Z Włochami?

– Tak. Słyszał pan o bazie sił powietrznych Aviano?

– Nie.

– Tak myślałem. Jest w naszych rękach od czterdziestego piątego, odkąd wypędziliśmy stamtąd Niemców. Leży w północnych Włoszech, niedaleko Alp.

– Brzmi uroczo.

– Tak, ale to tylko baza.

– Jak długo tam będę?

– To już nie moja działka. Ja mam pana wsadzić do karetki i zawieźć do szpitala. Tam ktoś się panem zajmie. Tu są dane osobowe majora Herzoga. Niech pan je przejrzy, tak na wszelki wypadek.

Joel spędził kilka minut na lekturze fikcyjnych personaliów i zapamiętywaniu danych z fałszywego paszportu.

– Proszę pamiętać, jest pan ciężko chory i pod wpływem środków uspokajających – dodał Gantner. – Najlepiej niech pan udaje, że jest pan w śpiączce.

– Byłem w śpiączce przez sześć lat.