Zaklinacz deszczu - John Grisham - ebook + audiobook + książka

Zaklinacz deszczu ebook

John Grisham

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rudy Baylor kończy właśnie studia prawnicze. Marzy o praktyce zawodowej w renomowanej firmie, ale w Memphis – mieście, w którym jest zbyt wielu prawników – nie ma chętnych, by zatrudnić nowicjusza nawet za symboliczne wynagrodzenie. Bez pracy, pieniędzy, konta bankowego, ścigany przez wierzycieli, z grożącą mu eksmisją – ma tylko jedno wyjście: otworzyć własną kancelarię. Jego pierwszymi klientami są rodzice chorego na białaczkę chłopca, Donny`ego Raya Blacka. Donny umiera, ponieważ firma ubezpieczeniowa Great Benefit, bez podania prawdziwych przyczyn, odmówiła sfinansowania operacji przeszczepu szpiku kostnego, która mogła uratować mu życie. Świeżo upieczony adwokat, który nigdy nie miał klienta i nie uczestniczył w procesie przed ławą przysięgłych, pozywa ubezpieczyciela o  dziesięć milionów dolarów. Pozwanej firmy broni najlepsza kancelaria w Memphis, na czele z legendarnym Leo F. Drummondem, najbardziej aroganckim, najlepiej opłacanym prawnikiem w całym stanie. Baylor kontra Drummond to niczym pojedynek Dawida z Goliatem. Ale cuda zdarzają się nawet na sali sądowej...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 798

Oceny
4,6 (120 ocen)
81
31
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgorzata-1965

Dobrze spędzony czas

Początek przyydlugi, ale stopniowo akcja nabiera tempa aż do spektakularnego finału. Jak to u Mistrza. Polecam gorąco.
20
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna opowieść rozpoczyna się historia powoli możliwe że dla niektórych zbyt długo aby przyspieszyć i wyjaśnić sprawę. Polubiłam ten styl jak poznałam kilka książek.
10
jurek357

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa biografia studenta / bezrobotnego / adwokata / wolnego człowieka w Ameryce...
00
agatha773

Dobrze spędzony czas

Niestety mam niedosyt...końcówka mogłaby być lepsza
00
Tellerka

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka gatunku :)
00

Popularność




POWIEŚĆ, NA PODSTAWIE KTÓREJ FRANCIS FORD COPPOLA NAKRĘCIŁ FILM W GWIAZDORSKIEJ OBSADZIE. W ROLACH GŁÓWNYCH WYSTĄPILI MATT DAMON, DANNY DEVITO I DANNY GLOVER.

DRAMAT SĄDOWY, W KTÓRYM SALA ROZPRAW STAJE SIĘ POLEM BITWY.

Początkujący prawnik przeciwko znanej kancelarii reprezentującej wielką firmę.

Rudy Baylor, który właśnie skończył studia, nie ma szans na zatrudnienie w Memphis, gdzie roi się od prawników. O wymarzonej pracy w renomowanej firmie może zapomnieć. Realizuje więc jedyny pomysł, który przychodzi mu do głowy – otwiera własną kancelarię. W sytuacji, gdy ścigają go wierzyciele, nie może przebierać wśród klientów. Przyjmuje zlecenie pierwszych osób zwracających się do niego o pomoc prawną – rodziców chorego na białaczkę chłopca, któremu firma ubezpieczeniowa odmówiła pokrycia kosztów leczenia.

Rudy domaga się dla klienta odszkodowania w wysokości dziesięciu milionów dolarów. Sen z powiek spędza mu jednak drobny szczegół: po raz pierwszy w życiu będzie występował przed sądem. A jego przeciwnik jest najlepiej opłacanym adwokatem w mieście.

Ale może zdarzy się cud? Bo przecież cuda się zdarzają, nawet na sali sądowej!

JOHN GRISHAM

Autor, którego nazwisko jest synonimem nowoczesnego thrillera prawniczego. Po ukończeniu studiów prawniczych w 1981 roku praktykował w Southaven, specjalizując się w sprawach karnych. Pewnego dnia Grisham usłyszał wstrząsające zeznania dwunastoletniej ofiary gwałtu. To przeżycie zainspirowało go do napisania debiutanckiej powieści – Czas zabijania – która rozsławiła jego nazwisko na cały świat. Od tego czasu napisał ponad 40 książek, w tym kilka dla młodzieży. Jego powieści zostały przetłumaczone na 50 języków, a ich łączny nakład dawno przekroczył 300 milionów egzemplarzy.

Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy: Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem stały się megahitami.

jgrisham.com

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMA

KANCELARIA

ZAKLINACZ DESZCZU

KRÓL ODSZKODOWAŃ

WIĘZIENNY PRAWNIK

OSTATNI SPRAWIEDLIWY

CALICO JOE

KOMORA

DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA

UŁASKAWIENIE

NIEWINNY CZŁOWIEK

RAPORT PELIKANA

GÓRA BEZPRAWIA

CHŁOPCY EDDIEGO

KLIENT

SAMOTNY WILK

ADEPT

WERDYKT

DEMASKATOR

ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

WEZWANIE

WSPÓLNIK

BAR POD KOGUTEM

WYSPA CAMINO

DZIEŃ ROZRACHUNKU

WICHRY CAMINO

Jake Brigance

CZAS ZABIJANIA

CZAS ZAPŁATY

CZAS ŁASKI

Theodore Boone

MŁODY PRAWNIK

UPROWADZENIE

OSKARŻONY

AKTYWISTA

ZBIEG

AFERA

Tytuł oryginału:

THE RAINMAKER

Copyright © John Grisham 1995

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Krzysztof Obłucki & Lech Z. Żołędziowski 2012

Redakcja: Beata Słama

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Zdjęcie na okładce: © Wanderluster/E+/Getty Images

Opracowanie graficzne okładki: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

ISBN 978-83-8215-910-3

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Dedykuję amerykańskim adwokatom

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37

Rozdział 1

Moja decyzja, by zostać prawnikiem, stała się nieodwołalna, kiedy zdałem sobie sprawę, że ojciec nienawidzi adwokatów. Byłem niepozbieranym nastolatkiem, zawstydzonym własną niezdarnością, sfrustrowanym życiem, przerażonym dojrzewaniem. Ojciec za niesubordynację chciał mnie wysłać do szkoły wojskowej. Był kiedyś komandosem i wierzył, że chłopcy powinni dorastać przy wtórze trzasku bicza. Ja zaś wyrastałem na pyskacza, miałem wstręt do dyscypliny, dlatego pozbycie się mnie z domu uznał za najprostsze rozwiązanie. To było w latach, zanim mu wybaczyłem.

Przez siedemdziesiąt godzin tygodniowo pracował jako inżynier w zakładach produkujących między innymi drabiny. Ponieważ drabiny są niebezpieczne, jego firma często była pozywana do sądu. A jako że zajmował się projektowaniem, najczęściej właśnie on składał zeznania i występował w imieniu zakładów na procesach. Nie mogę powiedzieć, że mam mu za złe nienawiść do prawników, niemniej zacząłem ich podziwiać, ponieważ bardzo uprzykrzali mu życie. Użerał się z nimi przez osiem godzin, a potem, gdy tylko wrócił do domu, pił martini. Żadnych powitań. Żadnych uścisków. Żadnych kolacji. Tylko mniej więcej godzina wyrzekania, gdy załatwiał kolejne drinki, a później padał nieprzytomny na rozkładany fotel. Jeden z procesów trwał trzy tygodnie, a kiedy skończył się wyrokiem bardzo niekorzystnym dla jego firmy, matka zadzwoniła po lekarza i na miesiąc umieścili go w szpitalu.

Po jakimś czasie jego firma zbankrutowała i oczywiście winą za to obarczano prawników. Nawet raz nie usłyszałem słowa o tym, że do jej upadku mogło się przyczynić złe zarządzanie.

Wóda stała się życiem ojca, wpadł w depresję. Przez całe lata nie miał stałej pracy, co naprawdę mnie wkurzało, bo musiałem przez to robić za kelnera i dostarczać pizzę, żeby jakoś przebrnąć przez college. O ile pamiętam, w ciągu tamtych czterech lat nauki rozmawiałem z nim dwa razy. W dniu, kiedy dowiedziałem się, że zostałem przyjęty na wydział prawa, wróciłem dumny do domu z tą wspaniałą nowiną. Matka powiedziała mi później, że ojciec przez tydzień nie wstawał z łóżka.

Dwa tygodnie po moim triumfalnym powrocie do domu, kiedy zmieniał żarówkę w spiżarni (przysięgam, że to prawda), przewróciła się drabina i upadł na głowę. Przez rok leżał w śpiączce w domu opieki, zanim ktoś się zlitował i w końcu go odłączył.

Kilka dni po pogrzebie wspomniałem, że moglibyśmy wytoczyć proces z tego powodu, ale matka nie chciała o tym słyszeć. Zawsze podejrzewałem, że kiedy spadł, nie był trzeźwy. No i nie miał żadnych dochodów, więc z perspektywy naszego wymiaru sprawiedliwości jego wartość ekonomiczna była praktycznie żadna.

Matka dostała w sumie pięćdziesiąt tysięcy dolarów z ubezpieczenia na życie i fatalnie trafiła, wychodząc powtórnie za mąż. Mój ojczym to prostak, emerytowany urzędnik pocztowy z Toledo. Większość czasu spędzają na parkietach do tańca i na podróżowaniu kamperem Winnebago. Trzymam się od nich z daleka. Matka nie zaproponowała mi ani centa, powiedziała, że to wszystko, co ma na przyszłość, a ponieważ udowodniłem, że w sumie dobrze sobie radzę, żyjąc bez pieniędzy, uznała, że nie musi mi pomagać. Czeka mnie wspaniała przyszłość, kiedy to będę zarabiał pieniądze, czego nie można powiedzieć o niej, argumentowała. Jestem pewny, że Hank, jej nowy mąż, doradzał jej po cichu w sprawach finansowych. Nasze ścieżki, Hanka i moja, kiedyś jeszcze się przetną.

Studia prawnicze skończę w maju, za miesiąc od tej chwili, a w czerwcu przystąpię do egzaminu adwokackiego. Nie kończę nauki z wyróżnieniem, choć jestem w czołówce mojego roku. Moim jedynym sprytnym posunięciem podczas trzech lat studiów było zaliczenie trudnych przedmiotów na samym początku, więc przez ostatni semestr mogę się obijać. Zajęcia, jakie mam tej wiosny, to kpina: prawo sportowe, prawo autorskie, wybrane zagadnienia z Kodeksu Napoleona i mój ulubiony przedmiot, prawne problemy osób starszych.

Właśnie z powodu tego ostatniego przedmiotu siedzę teraz na zdezelowanym krześle przy lichym składanym stoliku w dusznym budynku pełnym wszelkiego rodzaju seniorów, jak lubią być nazywani. Ręcznie napisana tabliczka nad jedynymi widocznymi drzwiami górnolotnie określa to miejsce jako Dom Seniora Cyprysowe Ogrody, choć poza nazwą nie ma tu śladu jakiejkolwiek roślinności czy kwiatów. Ściany są szare i gołe, poza starym wyblakłym zdjęciem Ronalda Reagana w rogu, stojącym między dwoma smutnymi chorągiewkami – jedną amerykańską, drugą stanu Tennessee. Budynek jest mały i przygnębiający, wszystko wskazuje na to, że zbudowano go w ostatniej chwili, żeby wykorzystać niewielką sumę nieoczekiwanie wygospodarowaną z funduszy federalnych. Boję się spojrzeć na tłum staruszków przybliżających się centymetr po centymetrze na składanych krzesełkach, dlatego bazgrzę coś w notesie.

Musi być ich z pięćdziesięcioro, w równej mierze czarnych, jak i białych, ze średnią wieku co najmniej siedemdziesiąt pięć lat. Niektórzy są ślepi, kilkanaścioro na wózkach, wielu nosi aparaty słuchowe. Powiedziano nam, że spotykają się tutaj codziennie w południe na gorący posiłek, by wysłuchać lub zaśpiewać kilka piosenek lub z powodu wizyty jakiegoś zdesperowanego polityka startującego w wyborach. Po paru godzinach życia towarzyskiego wracają do domów i liczą minuty, kiedy znowu będą mogli tu przyjść. Nasz profesor powiedział, że to największe wydarzenie w ich szarej codzienności.

Popełniliśmy okropny błąd, zjawiając się tam w porze lunchu. Naszą czwórkę posadzono w rogu razem z opiekunem, profesorem Smootem, i uważnie na nas patrzono, gdy kładliśmy sobie na talerze gumowatego kurczaka i groszek. Trafiła mi się żółta galaretka, co zostało natychmiast zauważone przez brodatego starego capa o imieniu Bosco, nabazgranym na plakietce z napisem „Cześć, nazywam się…” przypiętej nad kieszenią brudnej koszuli. Bosco wymamrotał coś o galaretce, a ja szybko chciałem mu ją oddać razem z porcją kurczaka, ale pani Birdie Birdsong zganiła go i szorstko popchnęła na krzesło. Pani Birdsong ma około osiemdziesiątki, ale jest bardzo dziarska, jak na swój wiek, i w tej społeczności pełni funkcję matki, tyrana i bramkarza. Panuje nad tłumem niczym szefowa weteranka służb ochroniarskich, obejmuje ich, poklepuje i ucina sobie pogaduszki z innymi małymi starowinkami o niebieskich włosach, śmieje się głośno i piskliwie, ale przez cały czas nie spuszcza czujnego wzroku z Bosco, który bez wątpienia jest zakałą tej gromadki. Palnęła mu kazanie za uwagi o mojej galaretce, a sekundę później postawiła przed nim całą miskę z żółtą breją. Aż pokraśniał. Zjadł galaretkę krótkimi paluchami.

Minęła godzina. Lunch trwał, jakby te wygłodniałe istoty ucztowały, mając przed sobą siedem dań i żadnej nadziei na następny posiłek. Ich trzęsące się widelce i łyżki poruszały się w tę i z powrotem, w górę i w dół, do ust i z ust niczym sztućce platerowane cennym kruszcem. Tu nikt z niczym się nie liczył. Wrzeszczeli na siebie, kiedy poruszyło ich jakieś słowo. Upuszczali jedzenie na podłogę, a ja nie mogłem już znieść tego widoku. Zjadłem nawet moją porcję galaretki. Bosco, nadal pazerny, obserwował mój każdy ruch. Pani Birdie pomykała po sali i świergotała o tym i owym.

Profesor Smoot, jajogłowy niezdara z przekrzywioną muszką, gęstwą włosów i w czerwonych szelkach, siedział z wyrazem twarzy usatysfakcjonowanego człowieka, który właśnie skończył doskonały posiłek i z zachwytem podziwia wszystko, co się dzieje. To poczciwy człowiek, trochę po pięćdziesiątce, ale o nawykach bardzo bliskich Bosco i jego kumplom. Od dwudziestu lat wykładał bezstresowe przedmioty, których nikt inny nie chciał prowadzić i tylko garstka studentów chciała się ich uczyć. Prawa dziecka, prawa osób niepełnosprawnych… prowadził seminaria na temat przemocy w kraju, problemów osób chorych psychicznie i uczył, rzecz jasna, prawa staruchów, jak nazywano ten przedmiot za jego plecami. Zgłosił raz propozycję przedmiotu o nazwie prawa nienarodzonych płodów, ale wywołało to taką burzę kontrowersji, że profesor bardzo szybko wziął urlop naukowy.

Na pierwszych zajęciach wyjaśnił, że celem jego przedmiotu jest zbliżenie nas do prawdziwych ludzi z rzeczywistymi problemami prawnymi. Był zdania, że wszyscy młodzi ludzie rozpoczynają studia prawnicze z pewną dozą idealizmu i chęcią służenia społeczeństwu, ale po trzech latach brutalnej rywalizacji zależy im już tylko na dobrej posadzie w odpowiedniej kancelarii, gdzie po siedmiu latach można zostać wspólnikiem i zarabiać dużo forsy. I miał co do tego absolutną rację.

Jego wykłady nie są popularne i początkowo przychodziło na nie jedenastu studentów. Po miesiącu nudnych zajęć ze Smootem i ciągłym nawoływaniu do wyrzeczenia się pieniędzy i do pracy za darmo nasza garstka zmniejszyła się do czterech osób. To bezwartościowy przedmiot, dodający jedynie dwie godziny do wymaganej liczby zajęć, ale niewymagający żadnego wysiłku, i to właśnie mnie do niego przyciągnęło. Ale gdyby został mi więcej niż miesiąc, poważnie wątpię, czy zawracałbym sobie nim głowę. W tej chwili nienawidziłem uczelni. I bardzo poważnie myślałem o praktyce prawniczej.

To moja pierwsza konfrontacja z prawdziwymi klientami i jestem naprawdę przerażony. Choć ci potencjalni klienci, którzy siedzą niedaleko, są starzy i niedołężni, wpatrują się we mnie, jakbym miał ogromną wiedzę. Jestem w końcu prawie prawnikiem, noszę ciemny garnitur, a przede mną leży notes, w którym rysuję kółka i kwadraty, na twarzy zaś mam wyraz inteligentnego skupienia i zmarszczone czoło, zatem na pewno potrafię im pomóc. Przy naszym składanym stole siedzi obok mnie Booker Kane, czarny facet, który jest moim najlepszym przyjacielem na wydziale. Boi się tak samo jak ja. Przed nami stoją złożone karty katalogowe, udające wizytówki z napisanymi na nich na czarno naszymi nazwiskami – Booker Kane i Rudy Baylor. To ja. Obok Bookera jest podium, zza którego wrzeszczy pani Birdie, a po drugiej stronie stoi kolejny stół z identycznymi wizytówkami głoszącymi obecność F. Franklina Donaldsona IV, nadętego palanta, który przez całe trzy lata wpisywał inicjał przed imieniem i cyfrę po nazwisku. Obok niego siedzi prawdziwa suka, N. Elizabeth Erickson, dziewczyna jakich mało, która nosi garsonki w prążki, jedwabne krawaty i jest straszliwie przewrażliwiona na swoim punkcie. Wielu z nas podejrzewa, że pod spodem ma suspensorium.

Smoot stoi za nami przy ścianie. Pani Birdie czyta ogłoszenia, informacje ze szpitali i nekrologi. Drze się do mikrofonu podłączonego do systemu nagłaśniania, który działa zaskakująco dobrze. Cztery ogromne głośniki wiszą w rogach sali, a jej przenikliwy głos rozlega się i dudni ze wszystkich stron. Aparaty słuchowe są wyłączane i wyjmowane. W tej chwili nikt nie śpi. Dzisiaj były trzy nekrologi i kiedy pani Birdie wreszcie kończy, widzi łzy w oczach kilku słuchaczy. Boże, niech mnie coś takiego nie spotka. Daj mi, proszę, jeszcze z pięćdziesiąt lat pracy i zabawy, a potem nagłą śmierć podczas snu.

Po naszej lewej stronie przy ścianie ożywia się pianistka i rzuca papier nutowy na podstawkę przed sobą. Pani Birdie uważa się za kogoś w rodzaju analityka politycznego i w chwili gdy zaczyna pomstować na proponowaną podwyżkę podatku od sprzedawanych towarów, pianistka atakuje klawisze. America the Beautiful – piękna Ameryka, myślę. Z lubością wali w klawisze jak nawiedzona, rozlegają się pierwsze takty refrenu, a staruchy łapią śpiewniki i czekają na pierwszą zwrotkę. Pani Birdie nie traci ani jednego taktu. Teraz stała się dyrygentką chóru. Unosi ręce, klaszcze, żeby zwrócić na siebie uwagę, i macha nimi, gestem zachęcając wszystkich, by wstali przy pierwszych słowach. Ci, którzy mogą, powoli się podnoszą.

Zawodzenie cichnie dramatycznie przy drugim wersie. Nie znają słów, a większość z tych biednych istot nie widzi dalej niż koniec własnego nosa, dlatego śpiewniki okazują się bezużyteczne. Usta Bosco zamykają się nagle, ale nadal nuci głośno, wpatrzony w sufit.

Pianino milknie niespodziewanie, gdy kartki z nutami spadają z podstawki i rozsypują się na podłodze. Koniec pieśni. Wszyscy wpatrują się w poczciwą pianistkę, która próbuje łapać je w powietrzu, a potem zbiera z podłogi wokół własnych nóg, gdzie spadły.

– Dziękujemy! – pani Birdie drze się do mikrofonu, podczas gdy reszta nagle siada na krzesłach. – Dziękujemy. Muzyka to piękna rzecz. Podziękujmy Bogu za piękną muzykę.

– Amen! – grzmi Bosco.

– Amen – dodaje inny staruszek z tylnego rzędu, kiwając głową.

– Dziękuję – mówi pani Birdie. Odwraca się i uśmiecha do mnie i Brookera.

Obaj przechylamy się przez stół i spoglądamy na zebranych.

– Posłuchajcie – zaczyna teatralnie pani Birdie – na dzisiejszym spotkaniu miło nam gościć profesora Smoota z jego kilkoma bardzo inteligentnymi i przystojnymi studentami. – Macha w naszą stronę pomarszczonymi rękami i uśmiecha się, pokazując szarożółte zęby panu Smootowi, który powoli do niej podszedł. – Są przystojni, prawda? – pyta, wskazując nas. – Profesor Smoot wykłada prawo na uniwersytecie stanowym w Memphis, gdzie studiował mój najmłodszy syn, jak wiecie, ale nie zrobił dyplomu. Profesor odwiedza nas co roku z kilkoma studentami, którzy wysłuchają waszych problemów z prawem i coś doradzą. Na pewno jak zawsze dobrze i za darmo, ośmielę się dodać. – Odwraca się i obdarza Smoota kolejnym głupawym uśmiechem. – W imieniu naszej grupy witam pana ponownie, profesorze Smoot, w naszych Cyprysowych Ogrodach. Dziękujemy panu za zainteresowanie, jakie okazuje pan problemom obywateli w starszym wieku. Dziękujemy. I uwielbiamy pana.

Pani Birdie schodzi z podium i zaczyna klaskać jak szalona, kiwając przy tym głową do kolegów i koleżanek, żeby zrobili to samo, ale nikt, nawet Bosco, nie podnosi rąk.

– Profesor jest tu gwiazdorem – mamrocze Booker.

– Ale przynajmniej go uwielbiają – odpowiadam.

Siedzą na krzesłach od dziesięciu minut. Jest tuż po lunchu i zauważyłem kilka ciężkich powiek. Zanim Smoot skończy, będą chrapali.

Profesor wchodzi na podium, poprawia mikrofon, odchrząkuje i czeka, aż pani Birdie zajmie miejsce w pierwszym rzędzie.

– Powinieneś klaskać! – szepcze pani Birdie ze złością do bladego mężczyzny, siadając obok niego.

On jej nie słyszy.

– Dziękuję, pani Birdie – zaczyna Smoot piskliwie. – Zawsze z przyjemnością odwiedzam Cyprysowe Ogrody. – W jego głosie słychać szczerą nutę, a ja nie wątpię ani trochę, że profesor Howard L. Smoot naprawdę czuje się zaszczycony tym, że może tu być w tej chwili, w tym budynku przyprawiającym o depresję, przed tą smutną grupą starych ludzi i z jedynymi czterema studentami, którzy nie zrezygnowali z zajęć. Smoot żyje dla takich chwil.

Przedstawia nas. Wstaję szybko, uśmiecham się i siadam, marszczę czoło i nadaję twarzy inteligentny wyraz. Smoot mówi o opiece zdrowotnej, cięciach budżetowych, testamentach, odpisach od podatku, wykorzystywaniu starych ludzi i składkach na wspólne ubezpieczenie. Tymczasem oni padają jak muchy. Luki w przepisach regulujących opiekę społeczną, przedłużające się procedury legislacyjne, przepisy obowiązujące w domach opieki, planowanie dotyczące spadków, cudowne leki – gada bez końca, zupełnie jak na uczelni. Ziewam i też czuję się senny. Bosco zaczyna zerkać na zegarek dosłownie co dziesięć sekund.

Ostatecznie Smoot dociera do podsumowania, dziękuje ponownie pani Birdie i jej gromadce, obiecuje wrócić za rok i zajmuje miejsce przy końcu stołu. Pani Birdie klaszcze dwa razy, a potem się poddaje. Nikt inny się nie rusza. Połowa zebranych chrapie.

Pani Birdie macha ręką w naszym kierunku i mówi do swojej trzódki:

– Oni siedzą tam. Są dobrzy i za darmo.

Powoli i niezdarnie zbliżają się do nas. Bosco jest na pierwszej linii i nie ma wątpliwości, że nadal czuje się urażony z powodu galaretki, ponieważ wpatruje się we mnie, ale idzie do drugiego końca stołu i siada na krześle naprzeciwko wielce szanownej N. Elizabeth Erickson. Coś mi mówi, że Bosco nie będzie ostatnim potencjalnym klientem, który zwróci się o poradę prawną do kogoś innego. Starszy czarny mężczyzna decyduje się na Bookera jako swojego adwokata i wymieniają teraz uścisk ponad stołem. Staram się nie słuchać. Coś o byłej żonie i rozwodzie przed trzema laty, który został albo nie formalnie zakończony. Booker notuje jak prawdziwy adwokat i słucha uważnie, jakby dokładnie wiedział, co robić.

Booker ma przynajmniej klienta. Przez długie pięć minut czuję się jak głupek, zupełnie sam, podczas gdy moi koledzy z grupy szepczą, notują, słuchają ze współczuciem i kiwają głową, zapoznając się z problemami, które są im przedstawiane.

Moje osamotnienie nie pozostaje niezauważone. W końcu pani Birdie sięga do torebki, wyciąga z niej kopertę i niemal tanecznym krokiem zbliża się do mojego końca stołu.

– To ciebie naprawdę chciałam – szepcze, przysuwając krzesło do rogu stołu. Pochyla się do przodu, ja nachylam się w lewą stronę i dokładnie w tym momencie, gdy nasze głowy znajdują się o parę centymetrów od siebie, rozpoczynam pierwsze spotkanie jako doradca prawny. Booker zerka na mnie i uśmiecha się złośliwie.

Moja pierwsza konsultacja prawna. Poprzedniego lata dorabiałem jako urzędnik w niewielkiej kancelarii w śródmieściu, zatrudniającej dwunastu prawników. Płacono im od godziny. Żadnej stałej pensji. Poznałem arkana sztuki wystawiania rachunków, której pierwsza zasada mówi, że adwokat spędza sporo czasu na konsultacjach: konsultacjach z klientami, konsultacjach przez telefon, konsultacjach z prawnikami strony przeciwnej, sędziami, wspólnikami, rzeczoznawcami od ubezpieczeń, urzędnikami, asystentami, konsultacjach przy lunchu, konsultacjach w sądzie, wizytach w celu konsultacji, na konsultacjach ugodowych, konsultacjach przed procesem sądowym i po procesie sądowym. Wystarczy wymienić rodzaj działania, a prawnik natychmiast wymyśli dla niego konsultacyjną otoczkę.

Pani Birdie rozgląda się, a to dla mnie sygnał, żeby mówić cicho i trzymać głowę nisko, bo niezależnie od tego, w jakiej sprawie chce się mnie poradzić, ta sprawa jest piekielnie poważna. A to bardzo mi odpowiada, bo nie chcę, żeby ktokolwiek słyszał kiepską i naiwną radę, jaką siłą rzeczy muszę jej dać w odpowiedzi na jej problem.

– Przeczytaj to – mówi, a ja biorę kopertę i ją otwieram.

Alleluja! To testament! Ostatnia wola Colleen Janice Barrow Birdsong. Smoot mówił nam, że więcej niż połowa tych klientów będzie chciała zaopiniowania i może uaktualnienia testamentu, co z kolei bardzo dobrze się składa, jako że w zeszłym roku wszyscy musieliśmy zaliczyć przedmiot o nazwie testamenty i spadki, więc teraz czujemy się kompetentni w wynajdowaniu problemów. Testamenty to całkiem proste rodzaje dokumentów i może je prawidłowo sporządzić nawet jeszcze bardzo zielony prawnik.

Ten jest napisany na maszynie i wygląda bardzo formalnie. Kiedy przebiegam po nim wzrokiem, dowiaduję się z dwóch pierwszych paragrafów, że pani Birdie jest wdową i ma dwoje dzieci oraz całe stadko wnucząt. Przy trzecim paragrafie robi mi się gorąco, zerkam na nią w trakcie czytania. Potem czytam jeszcze raz. Ona uśmiecha się zadowolona z siebie. Zapis nakazuje wykonawcy przekazanie każdemu z jej dzieci po dwa miliony dolarów oraz po milionie na fundusz powierniczy dla każdego z jej wnuków. Policzyłem wolno: ośmioro wnucząt. To co najmniej dwanaście milionów dolarów.

– Czytaj dalej – szepcze, jakby naprawdę słyszała kalkulator grzechoczący mi w mózgu.

Klient Bookera, stary czarny mężczyzna, płacze teraz i ma to coś wspólnego z jakimś romansem, który się nie udał wiele lat temu, i dziećmi, które go zaniedbują. Staram się nie podsłuchiwać, ale to niemożliwe. Booker notuje zawzięcie i usiłuje ignorować jego łzy. Bosco śmieje się głośno przy drugim końcu stołu.

Na podstawie paragrafu piątego testamentu jakiś kościół ma dostać trzy miliony dolarów, a college dwa miliony. Potem następuje lista obdarowywanych organizacji, zaczynając od Stowarzyszenia Diabetyków, kończąc na zoo w Memphis, przy każdej zaś zapisano sumę, z których najmniejsza to pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nie przestaję marszczyć czoła, szybko dokonuję obliczeń i wychodzi mi, że pani Birdie ma majątek wart netto jakieś dwadzieścia milionów.

Niespodziewanie pojawia się wiele problemów związanych z tym testamentem. Po pierwsze i najważniejsze, nie jest tak opasły, jak w zasadzie być powinien. Pani Birdie to bogaczka, a bogaci ludzie nie zostawiają krótkich, prostych testamentów. Wolą długie, skomplikowane akty, powierników i fundusze powiernicze, transfery pomijające pokolenia i wszelkiego rodzaju zagwozdki i rozwiązania wymyślane i dołączane przez drogich doradców podatkowych z dużych kancelarii prawniczych.

– Kto to przygotował? – pytam. Koperta jest czysta i nic nie wskazuje na autora.

– Mój były adwokat. Już nie żyje.

To dobra wiadomość. Kiedy przygotowywał ten akt, dopuścił się niedopełnienia obowiązków.

Zatem ta sympatyczna drobna kobiecina o szarożółtych zębach i dość melodyjnym głosie jest warta dwadzieścia milionów dolarów. I najwyraźniej nie ma prawnika. Zerkam na nią i wracam do testamentu. Nie nosi drogich ubrań, nie ma na sobie brylantów ani złota, włosom też nie poświęca ani czasu, ani pieniędzy. Sukienkę ma bawełnianą, a ciemnoczerwony sweterek znoszony; śmiało mogłaby je kupić w Searsie. Swego czasu widziałem kilka bogatych staruszek i zwykle bardzo łatwo je zauważyć.

Testament jest sprzed prawie dwóch lat.

– Kiedy umarł pani adwokat? – pytam teraz już słodziutkim głosem. Głowy nadal trzymamy nisko pochylone, a nasze nosy dzieli zaledwie kilka centymetrów.

– W zeszłym roku. Rak.

– I teraz nie ma pani adwokata?

– Nie byłoby mnie tutaj, gdybym go miała, chyba się ze mną zgodzisz, Rudy? W testamencie nie ma nic skomplikowanego, więc pomyślałam, że ty możesz się nim zająć.

Chciwość to śmieszna rzecz. Pracę zaczynam pierwszego lipca u Brodnaxa i Speera, w zaskorupiałej i małej kancelarii, gdzie wyzyskuje się pracowników, z piętnastoma prawnikami, którzy zajmują się prawie wyłącznie reprezentowaniem firm ubezpieczeniowych na procesach sądowych. Nie jest to praca, jakiej pragnąłem, ale w miarę rozwoju sytuacji Brodnax i Speer podtrzymali ofertę zatrudnienia mnie, podczas gdy inni się wycofali. Przypuszczam, że pobędę tam kilka lat, dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi, i znajdę coś lepszego.

Czy na facetach od Brodnaxa i Speera zrobi wrażenie, jeśli przyjdę pierwszego dnia pracy z klientką wartą co najmniej dwadzieścia milionów dolarów? Od razu stałbym się zaklinaczem prawa, jaśniejącą młodą gwiazdą, samym dotykiem zmieniającą wszystko w złoto. Może mógłbym nawet prosić o większy gabinet?

– Oczywiście, że mogę się tym zająć – odpowiadam bez przekonania. – Tyle że, jak sama pani wie, chodzi tu o mnóstwo pieniędzy i ja…

– Szzzza! – syczy, przysuwając się jeszcze bliżej. – Nie wspominaj o pieniądzach. – Zerka nerwowo na wszystkie strony, jakby po kątach czaili się złodzieje. – Nie będę o nich rozmawiała – dodaje stanowczo.

– W porządku. Mnie to nie przeszkadza. Ale tak sobie myślę, że może zastanowiłaby się pani nad rozmową o tym z doradcą podatkowym.

– To samo powiedział mój stary adwokat, ale ja nie chcę. Dla mnie prawnik to prawnik, i tyle, a testament to testament.

– Racja, ale gdyby zaplanowała pani sposób przekazywania spadku, mogłaby pani zaoszczędzić całe tony pieniędzy na podatkach.

Kręci głową, jakbym był debilem.

– Nie zaoszczędzę ani centa.

– Proszę wybaczyć, ale wydaje mi się, że to możliwe w pani przypadku.

Kładzie dłoń ze starczymi plamami na moim nadgarstku i szepcze:

– Coś ci wyjaśnię, Rudy. Podatki w ogóle mnie nie obchodzą, bo jak sam się domyślasz, nie będę już żyła. Mam rację?

– Tak, myślę, że tak. Ale co z pani spadkobiercami?

– Właśnie dlatego przyszłam do ciebie. Jestem wściekła na moich spadkobierców i chcę ich usunąć z testamentu. Obu synów i niektóre z wnuków. Precz, precz, precz. Nic nie dostaną, rozumiesz? Zero. Ani centa, ani drzazgi z mebla. Nic.

W jej oczach nagle widać zawziętość, a wokół ust tworzą się rzędy głębokich zmarszczek. Ściska mój nadgarstek, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Przez sekundę pani Birdie jest nie tylko zła, ale i do żywego poruszona.

Przy drugim końcu stołu między Bosco i N. Elizabeth Erickson wybucha kłótnia. Bosco głośno i dobitnie wyrzeka na opiekę medyczną, system ubezpieczeń społecznych i republikanów w ogóle, ona zaś wskazuje kartkę i usiłuje mu wytłumaczyć, dlaczego rachunki niektórych lekarzy nie są refundowane. Smoot wstaje wolno z krzesła i podchodzi do końca stołu, by zapytać, czy może im jakoś pomóc.

Klient Bookera stara się rozpaczliwie wziąć w karby, ale po jego policzkach płyną łzy, Booker z kolei zaczyna się denerwować. Zapewnia starszego pana, że tak, w rzeczy samej, on, Booker Kane, sprawdzi wszystko i potem to wyprostuje. Włącza się klimatyzacja i zagłusza niektóre rozmowy. Talerze i szklanki zebrano już ze stołów, w ich miejsce pojawiają się wszelkiego rodzaju gry: chińczyk, szachy, remik i jakaś gra planszowa z kostkami. Na szczęście większość tych ludzi przyszła tu na lunch i po rozrywki towarzyskie, a nie po poradę prawną.

– Dlaczego chce ich pani wydziedziczyć? – pytam.

Puszcza moją rękę i przeciera oczy.

– Cóż, to bardzo osobista sprawa i naprawdę nie chciałabym się w nią zagłębiać.

– W porządku. Kto dostaje pieniądze? – pytam i nagle czuję się oszołomiony władzą, jaką mnie obdarzono, dzięki której napiszę słowa czyniące milionerami zwykłych ludzi. Mam tylko nadzieję, że uśmiech, jaki jej posyłam, równie ciepły co fałszywy, w żaden sposób jej nie uraził.

– Nie jestem pewna – mówi smutno i rozgląda się, jakby chodziło o jakąś grę. – Nie jestem pewna, komu je dać.

Cóż, a może milion dla mnie? Texaco lada dzień wytoczy mi sprawę o czterysta dolarów. Zerwałem negocjacje z nimi i miałem wiadomości od ich adwokata. Właściciel mieszkania, które wynajmuję, grozi mi eksmisją, bo od dwóch miesięcy nie płacę czynszu. A ja tymczasem siedzę tutaj i gawędzę z najbogatszą osobą, jaką poznałem, osobą, która nie pożyje zbyt długo i zastanawia się raczej rozbawiona, kto i ile powinien dostać.

Wręcza mi kartkę, na której wydrukowane są bardzo wyraźnie w wąskich kolumnach cztery nazwiska, i mówi:

– To wnuki, które chcę chronić, one nadal mnie kochają. – Zasłania usta dłonią i pochyla się w stronę mojego ucha. – Daj każdemu po milionie.

Ręka mi się trzęsie, gdy piszę w notesie. Bach! Ot, tak, właśnie stworzyłem czterech milionerów.

– A co z resztą? – pytam szeptem.

Pani Birdie odchyla się gwałtownie na krześle, prostuje plecy i mówi:

– Ani centa. Nie dzwonią do mnie, nie przysyłają mi kartek ani prezentów. Wydziedziczam ich.

Gdybym miał babcię wartą dwadzieścia milionów dolarów, wysyłałbym jej kwiaty co tydzień, kartki co drugi dzień, czekoladki przy każdym deszczu i szampana, gdyby nie padało. Dzwoniłbym do niej rano i drugi raz przed położeniem się do łóżka. W każdą niedzielę zabierałbym ją do kościoła i siedział tam z nią, ramię w ramię, w czasie mszy, a potem szlibyśmy na brunch, a potem na aukcję albo do teatru, może wystawę czy gdziekolwiek, do licha, babcia chciałaby pójść. Opiekowałbym się taką babcią.

I rozważałem robienie tego samego dla pani Birdie.

– W porządku – mówię poważnie, jakbym zajmował się czymś takim już wiele razy. – Nic dla pani dwóch synów?

– To właśnie powiedziałam. Absolutnie nic.

– Czy mogę zapytać, co pani zrobili?

Wzdycha ciężko, jakby to pytanie ją frustrowało, przewraca oczami, jakby odstręczała ją sama myśl o powiedzeniu mi tego, ale zaraz potem opiera się na obu łokciach i pochyla ku mnie, żeby i tak mi o tym opowiedzieć.

– No więc – szepcze – Randolph, najstarszy, ma prawie sześćdziesiątkę, właśnie się ożenił po raz trzeci z małą wywłoką, która bez przerwy pyta o pieniądze. Cokolwiek mu zostawię, i tak trafi to w jej ręce, a wolałabym raczej dać coś tobie, Rudy, niż własnemu synowi. Albo profesorowi Smootowi, albo komukolwiek, byle nie Randolphowi. Wiesz, o co mi chodzi?

Serce mi stanęło. Centymetry, dosłownie centymetry dzielą mnie od oszałamiającej żyły złota, i to przy mojej pierwszej klientce. Do diabła z Brodnaxem i Speerem, i wszystkimi czekającymi mnie konsultacjami.

– Nie może mi pani tego zapisać, pani Birdie – mówię i posyłam jej najsłodszy z moich uśmiechów. Moje oczy, a prawdopodobnie również usta i nos błagają, żeby powiedziała: „Mogę! Cholera! To moje pieniądze i mogę je zapisać, komu zechcę, a jeśli chcę dać je tobie, Rudy, to, do diabła, są twoje!”.

Zamiast tego jednak mówi:

– Cała reszta idzie dla wielebnego Kennetha Chandlera. Znasz go? Pokazują go teraz przez cały czas w telewizji, z Dallas, i dzięki naszym donacjom robi mnóstwo cudownych rzeczy na całym świecie, buduje domy, żywi niemowlęta, naucza Biblii. Chcę, żeby on to dostał.

– Telewizyjny kaznodzieja?

– Och, on jest kimś znacznie więcej niż kaznodzieją. Jest nauczycielem, mężem stanu, doradcą, jada obiady z głowami państw, wiesz, no i jest śliczniutki jak laleczka. Ma na głowie mnóstwo kręconych siwych włosów, za wcześnie posiwiał, ale nie pozwoliłby nikomu tego zmieniać, wiesz.

– Oczywiście. Ale…

– Zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem. Dasz wiarę? Jego głos w telewizji ma jedwabiste brzmienie, ale przez telefon jest wprost uwodzicielski. Wiesz, co mam na myśli?

– Tak, przynajmniej tak mi się wydaje. Po co do pani dzwonił?

– Cóż, w zeszłym miesiącu, kiedy wysłałam ustaloną kwotę za marzec, którą zobowiązałam się wpłacić, napisałam krótką wiadomość, że myślę o zmianie testamentu, bo dzieci się ode mnie odwróciły i tak dalej, i zastanawiam się nad zapisaniem jakiejś kwoty na jego działalność. Nie minęły trzy dni, a zadzwonił, cały on, taki słodki i pełen życia, i chciał się dowiedzieć, ile zamierzam mu zapisać. Palnęłam jakąś orientacyjną sumę i od tamtej pory dzwoni codziennie. Powiedział, że jest nawet gotów przylecieć własnym learjetem na spotkanie ze mną, jeśli tak bardzo tego pragnę.

Odjęło mi mowę. Smoot trzymał Bosco za ramię, próbował go uspokoić i znów posadzić przed N. Elizabeth Erickson, która w tej chwili przestała być przewrażliwiona na swoim punkcie i najwyraźniej zawstydzona przez pierwszego klienta, była gotowa wejść pod stół. Strzelała oczami na wszystkie strony, dlatego posłałem jej uśmiech, żeby wiedziała, że patrzę. Siedzący obok niej F. Franklin Donaldson IV jest pochłonięty doradzaniem parze staruszków. Dyskutują o jakimś dokumencie, który wygląda na testament. Jestem bardzo z siebie zadowolony, bo testament, który mnie się trafił, na pewno dotyczy znacznie większych pieniędzy niż ten, nad którym on marszczy czoło.

Postanawiam zmienić temat.

– Hm, pani Birdie, wspomniała pani, że ma dwoje dzieci. Randolpha i…

– Tak, Delberta. O nim też niech pan zapomni. Od trzech lat się do mnie nie odzywa. Mieszka na Florydzie. Wydziedziczam, wydziedziczam, wydziedziczam.

Kreślę długopisem i Delbert traci swoje miliony.

– Muszę zrobić coś z Bosco – mówi nagle i zrywa się na równe nogi. – To taki żałosny kurdupelek. Poza nami nie ma żadnej rodziny, żadnych przyjaciół.

– Nie skończyliśmy – zauważam.

Pani Birdie pochyla się i nasze twarze znów są bardzo blisko siebie.

– Tak, skończyliśmy, Rudy. Zrób, jak powiedziałam. Po milionie dla tamtej czwórki, a reszta dla Kennetha Chandlera. Wszystko inne pozostaje w testamencie bez zmian, wykonawca, formalne zobowiązania, powiernicy, wszystko zostaje takie samo. Proste, Rudy. Lubię załatwiać sprawy w prosty sposób. Profesor Smoot mówi, że wrócicie za dwa tygodnie z ładnie i czysto przepisanymi dokumentami. To prawda?

– Tak myślę.

– Bardzo dobrze. Zatem do zobaczenia, Rudy. – Mknie do drugiego końca stołu, otacza Bosco ramieniem, a on natychmiast się uspokaja i wygląda jak niewiniątko.

Studiuję testament i robię notatki. Uspokaja mnie świadomość, że Smoot i inni profesorowie będą dostępni, żeby służyć mi radą i wskazówkami, i że mam dwa tygodnie na zebranie się w sobie i zastanowienie, co z tym zrobić. Nie muszę się tym zajmować, powtarzam sobie. Ta urocza staruszka potrzebuje lepszej pomocy, niż ja mogę jej zaoferować. Potrzebny jej testament, jakiego prawdopodobnie w ogóle nie zrozumie, ale który z pewnością zadowoli urząd skarbowy. Nie czuję się jak głupek, raczej jak ktoś nieodpowiedni. Po trzech latach studiowania prawa wiem doskonale, jak niewiele umiem.

Klient Bookera próbuje mężnie panować nad emocjami, a jego prawnikowi zabrakło już słów, które mógłby powiedzieć. Booker nadal coś notuje, pomrukuje „tak” lub „nie” co kilka sekund. Nie mogę się doczekać, kiedy powiem mu o pani Birdie i jej majątku.

Zerkam na malejący tłum i w drugim rzędzie spostrzegam parę, która najwyraźniej mi się przygląda. W tej chwili tylko ja jestem wolny, ale oni wydają się niezdecydowani, czy powinni zaryzykować ze mną. Kobieta trzyma gruby plik papierów przewiązanych gumkami. Mamrocze coś pod nosem, a jej mąż kręci głową, jakby wolał zaczekać na innego z błyskotliwych młodych prawniczych orłów.

Podnoszą się powoli i ruszają w kierunku mojego końca stołu. Zbliżając się, nie spuszczają ze mnie oczu. Uśmiecham się. Witam w moim biurze.

Kobieta zajmuje krzesło, na którym siedziała pani Birdie. On siada po drugiej stronie stołu i zachowuje dystans.

– Witam – mówię z uśmiechem i wyciągam rękę. On potrząsa nią niemrawo, potem podaję dłoń kobiecie. – Nazywam się Rudy Baylor.

– Jestem Dot, a to Buddy. – Kobieta wskazuje głową mężczyznę, ignorując moją rękę.

– Dot i Buddy – powtarzam i zaczynam notować. – A jak brzmi nazwisko? – pytam ciepłym głosem niczym zaprawiony w bojach doradca.

– Black. Dot i Buddy Blackowie. Tak naprawdę to Marvarine i Willis Blackowie, ale wszyscy nazywają nas Dot i Buddy. – Natapirowane i ondulowane włosy Dot tworzą srebrną górę na jej głowie. Wygląda na schludną osobę. Nosi tanie białe tenisówki, brązowe skarpetki i za duże dżinsy. To chuda, żylasta kobieta, obcesowa w obejściu.

– Adres? – pytam.

– Osiemset sześćdziesiąt trzy Squire w Granger.

– Czy państwo pracują?

Buddy wyglądał, jakby miał otworzyć usta, a ja odniosłem wrażenie, że od wielu lat Dot występuje w ich imieniu.

– Ja jestem na rencie – odpowiada Dot. – Mam dopiero pięćdziesiąt osiem lat, ale choruję na serce. Buddy dostaje emeryturę, bardzo niewielką.

Buddy tylko wpatruje się we mnie. Nosi grube okulary w plastikowych oprawkach, które ledwo sięgają uszu. Policzki ma mięsiste i rumiane. Jego włosy są gęste i siwe z brązowawym odcieniem. Przypuszczam, że nie mył ich co najmniej od tygodnia. Koszula w czarno-czerwoną kratę jest chyba brudniejsza od jego włosów.

– Ile lat ma pan Black? – pytam ją niepewny, czy pan Black mi odpowie, jeśli go o to zapytam.

– On to Buddy, dobrze? Dot i Buddy. Darujmy sobie te formalności, dobrze? Ma sześćdziesiąt dwa lata. Mogę ci coś powiedzieć?

Szybko kiwam głową. Buddy spogląda przez stół na Bookera.

– Z nim nie wszystko jest w porządku – szepcze, wskazując głową Buddy’ego.

Patrzę na niego. On patrzy na nas.

– Ranny na wojnie – wyjaśnia Dot. – W Korei. Wiesz, co to wykrywacze metalu na lotniskach?

Teraz ja kiwam głową.

– No więc on może przejść przez to zupełnie nagi, a to urządzenie zaraz się włączy.

Koszula tak ciasno opina tors Buddy’ego, że guziki o mało się nie oderwą, gdy próbuje rozpaczliwie wciągnąć brzuch. Ma co najmniej trzy podbródki. Próbuję wyobrazić go sobie, jak nagi idzie przez międzynarodowe lotnisko w Memphis, włączając wszystkie alarmy i wprawiając ochronę w panikę.

– Ma płytkę w głowie – dodaje Dot.

– To… to okropne – szepczę i zapisuję w notesie, że pan Buddy Black ma płytkę w czaszce.

Pan Black obraca się w lewo i wpatruje w klienta Bookera, oddalonego o niecały metr.

Nagle Dot pochyla się do przodu.

– Coś jeszcze – mówi.

Nachylam się lekko w oczekiwaniu.

– Tak?

– Ma problem z alkoholem.

– Co też pani powie.

– Ale wszystko przez tę ranę na wojnie – dodaje uprzejmie.

W ten sposób, ot, tak, kobieta, którą poznałem trzy minuty temu, sprowadza męża do pozycji alkoholika imbecyla.

– Mogę zapalić? – pyta, sięgając do torebki.

– A wolno tu palić? – odpowiadam pytaniem i z nadzieją rozglądam się za tabliczką z napisem „Zakaz palenia”. Nie widzę ani jednej.

– Och, jasne. – Wkłada papierosa między popękane usta i zapala go, zaciąga się i wydmuchuje kłęby dymu prosto na Buddy’ego, który ani drgnie.

– Co mogę dla was zrobić? – pytam, patrząc na gruby stos papierów spiętych ciasno szerokimi gumkami. Testament pani Birdie wsuwam pod notes. Pierwsza klientka, która mi się trafiła, jest milionerką, a następni to emeryci. Moja raczkująca kariera została z powrotem sprowadzona do parteru.

– Nie mamy za dużo pieniędzy – mówi Dot cicho, jakby to była wielka tajemnica, a ona wstydzi się ją ujawnić.

Uśmiecham się do niej ze współczuciem. Niezależnie od tego, co mają, są znacznie bogatsi ode mnie i bardzo wątpię, by groził im proces.

– I potrzebny nam adwokat – dodaje, ściągając gumki z papierów.

– Na czym polega problem?

– No więc firma ubezpieczeniowa rucha nas na potęgę.

– Jaki rodzaj ubezpieczenia? – pytam.

Dot przesuwa dokumenty w moją stronę, a potem wyciera ręce, jakby pozbyła się ciężaru, który został przekazany cudotwórcy. Na wierzchu sterty leży jakaś poplamiona, wygnieciona i bardzo stara polisa. Dot wydmuchuje kolejne kłęby dymu i przez chwilę prawie nie widzę Buddy’ego.

– To ubezpieczenie medyczne – wyjaśnia. – Wykupiliśmy je pięć lat temu w Great Benefit Life, kiedy nasi chłopcy mieli po siedemnaście lat. Teraz Donny Ray umiera na białaczkę, a ci oszuści nie chcą płacić za leczenie.

– Great Benefit?

– Dokładnie.

– Nigdy o nich nie słyszałem – mówię z pewnością siebie, przeglądając jednocześnie pierwszą stronę polisy, jakbym zajmował się już wieloma podobnymi sprawami i wiedział wszystko o wszystkich firmach ubezpieczeniowych. Polisa jest wystawiona na dwa nazwiska, Donny’ego Raya i Ronny’ego Raya Blacków. Mają tę samą datę urodzenia.

– Wybacz mój język, ale to banda pieprzonych złodziei.

– Większość firm ubezpieczeniowych jest taka – odpowiadam rzeczowo, a Dot się uśmiecha. Zdobyłem jej zaufanie. – Zatem wykupiliście tę polisę pięć lat temu?

– Coś koło tego. Składkę zawsze płaciliśmy na czas i nigdy z niej nie korzystaliśmy aż do momentu, gdy Donny Ray się rozchorował.

Jestem studentem, nie mam ubezpieczenia. Nie istnieją żadne polisy na moje życie, zdrowie albo samochód. Nie stać mnie nawet na nową tylną lewą oponę do małej zdezelowanej toyoty.

– I… jak wspomniałaś, on umiera?

Dot kiwa głową, trzymając papierosa w ustach.

– Ostra białaczka. Złapał to osiem miesięcy temu. Lekarze dali mu rok, ale on tyle nie przeżyje, bo nie można mu było zrobić przeszczepu szpiku. A teraz jest prawdopodobnie za późno.

„Szpik” wymawia prawie jak „śpik”.

– Przeszczep? – pytam zbity z tropu.

– Pewnie bardzo niewiele wiesz o białaczce?

– Rzeczywiście niewiele.

Zaciska zęby i przewraca oczami, jakbym był idiotą, a potem głęboko, ze smutkiem, zaciąga się papierosem. Kiedy wypuściła już z siebie dość dymu, mówi:

– Moi chłopcy to identyczni bliźniacy, rozumiesz. Więc Ron… nazywamy go Ron, bo nie lubi, gdy się mówi na niego Ronny Ray… jest idealnie pasującym dawcą szpiku kostnego dla Donny’ego Raya. Lekarze tak mówili. Problem polega na tym, że taki przeszczep kosztuje około stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. A my tyle nie mamy, rozumiesz. Firma ubezpieczeniowa powinna za to zapłacić, bo polisa to pokrywa, mamy to czarno na białym. Ale ci pieprzeni złodzieje powiedzieli „nie”. Więc Donny Ray przez nich umiera.

Dot w zadziwiający sposób przedstawia sedno sprawy.

Ignorowaliśmy Buddy’ego, ale on nas słucha. Wolno zdejmuje grube okulary i przeciera oczy owłosionym wierzchem lewej dłoni. Wspaniale. Buddy płacze. Bosco skomli w drugim końcu sali. A klient Bookera znów ma wyrzuty sumienia albo poczucie winy i łka, opierając głowę na rękach. Smoot stoi przy oknie i obserwuje nas, bez wątpienia zastanawiając się, jakich to porad udzielamy, że wywołują tyle łez.

– Gdzie on mieszka? – pytam, bo potrzebna mi jest jakaś odpowiedź, którą będę mógł notować przez kilka sekund, dzięki czemu uniknę widoku płaczących facetów.

– Nigdy nie wyprowadził się z domu. Mieszka z nami. To kolejny powód odmowy ze strony firmy ubezpieczeniowej. Powiedzieli, że jest już dorosły i polisa go nie obejmuje.

Biorę papiery i rzucam okiem na listy do i od Great Benefit.

– Czy polisa wygasa w chwili, gdy on osiągnie pełnoletność?

Dot kręci głową i uśmiecha się smutno.

– Nie. I nie ma tego w polisie, Rudy. Czytałam ją sto razy i nie ma tam niczego takiego. Przeczytałam nawet to, co jest małym druczkiem.

– Jesteś pewna? – pytam, ponownie przeglądając polisę.

– Tak. Czytam tę cholerną rzecz prawie od roku.

– Kto ci ją sprzedał? Kto jest agentem?

– Jakiś przygłupi pętak zapukał do nas i na nią namówił. Ott się nazywał lub coś w tym rodzaju, taki śliski oszust, który bardzo szybko gada. Próbowałam go odszukać, ale najwyraźniej zniknął z miasta.

Biorę ze sterty jedno pismo i czytam. Jest od starszego inspektora do spraw roszczeń i zażaleń w Cleveland, zostało napisane kilka miesięcy później niż list, który czytałem jako pierwszy, i zawiera przedstawioną w dość obcesowy sposób odmowę pokrycia kosztów transplantacji na podstawie ustalenia, że białaczka była schorzeniem występującym wcześniej, przed ubezpieczeniem, i dlatego nie jest nim objęta. Jeśli Donny rzeczywiście był chory na białaczkę od mniej niż roku, to przecież zdiagnozowano ją u niego cztery lata po wystawieniu polisy przez Great Benefit.

– Piszą tutaj, że odmawiają pokrycia kosztów, bo choroba występowała wcześniej.

– Wykorzystują każdą wymówkę, Rudy. Weź tylko te wszystkie papiery i przeczytaj je dokładnie. Wyjątki, wykluczenia, wcześniejsze stany, drobny druczek, próbowali już wszystkiego.

– Czy przeszczep szpiku kostnego należy do wyjątków?

– Nie, do cholery. Nawet nasz lekarz obejrzał tę polisę i powiedział, że Great Benefit powinna zapłacić, bo przeszczep szpiku kostnego to teraz rutynowe leczenie.

Klient Bookera przeciera twarz obiema dłońmi, wstaje i gotowy do odejścia, coś jeszcze mówi. Dziękuje Bookerowi, a Booker dziękuje jemu. Starzec zajmuje krzesło obok podekscytowanych graczy w chińczyka. Pani Birdie udaje się w końcu uwolnić N. Elizabeth Erickson od Bosco i jego problemów. Smoot chodzi za naszymi plecami w tę i z powrotem.

Kolejny list również jest z Great Benefit i na pierwszy rzut oka nie różni się od pozostałych. Krótki, niegrzeczny i rzeczowy. Napisano w nim: Szanowna Pani Black! Przy siedmiu wcześniejszych okazjach nasza firma odrzuciła na piśmie Pani zażalenie. Teraz odrzucamy je po raz ósmy i ostateczny. Pani musi być głupia, głupia, głupia! Podpisał go kierownik działu roszczeń i zażaleń. Z niedowierzaniem pocierałem wypukłe logo na górze kartki. Poprzedniej jesieni miałem zajęcia z przedmiotu o nazwie prawo i ubezpieczenia i pamiętam, że byłem zaszokowany bezczelnym postępowaniem niektórych firm w sprawach o działanie w złej wierze. Naszym wykładowcą był gościnnie u nas uczący komunista, który nienawidził firm ubezpieczeniowych, prawdę mówiąc, pałał nienawiścią do wszelkich korporacji i z pasją oddawał się badaniu niesłusznego oddalania przez ubezpieczycieli uprawnionych roszczeń. Wierzył, że w naszym kraju istnieją dziesiątki tysięcy takich spraw załatwianych w złej wierze, które nigdy nie trafiły do sądu. Napisał parę książek o sporach sądowych z powodu działania w złej wierze i dysponował nawet statystykami potwierdzającymi jego opinię, że wielu ludzi godzi się po prostu z odrzuceniem ich żądań, nawet się nad tym nie zastanawiając.

Przeczytałem „głupi list” jeszcze raz, cały czas dotykając wyrafinowanego logo Great Benefit na górze kartki.

– Nigdy nie zapomnieliście o jakiejś składce? – zapytałem Dot.

– Ani razu.

– Będę musiał obejrzeć wyniki badań Donny’ego.

– Większość z nich mam w domu. Ostatnio rzadko widujemy lekarzy. Po prostu nas na to nie stać.

– Czy znasz dokładną datę, kiedy stwierdzono u niego białaczkę?

– Nie, ale to było w sierpniu zeszłego roku. Poszedł do szpitala na pierwszą dawkę chemii. A potem ci oszuści powiadomili nas, że nie będą więcej płacili za leczenie, więc szpital się nas pozbył. Powiedzieli, że nie stać ich na zrobienie przeszczepu. Za dużo, cholera, kosztuje. I tak naprawdę nie mogę ich za to winić.

Buddy przygląda się następnej klientce Bookera, drobniutkiej kobiecie, która również trzyma całą stertę dokumentów. Dot grzebie w paczce salemów, aż w końcu wyciąga kolejnego papierosa i wkłada go w usta.

Jeśli choroba Donny’ego to rzeczywiście białaczka i cierpi na nią dopiero od ośmiu miesięcy, to nie ma najmniejszej podstawy do zaliczenia jej do wyjątku, jakim jest wcześniejsze schorzenie. Jeśli białaczka nie podpada pod żadne wykluczenia i wyjątki, Great Benefit musi płacić. Prawda? To ma dla mnie sens, wydaje się straszliwie jasne, a ponieważ prawo jako takie bardzo rzadko jest jasne, a tym bardziej sensowne, wiem, że na pewno czeka mnie coś strasznego w głębinach odmów, które Dot otrzymała.

– Naprawdę tego nie rozumiem – mówię, nadal wpatrując się w list, w którym nazwano ją głupią.

Dot wypuszcza gęstą niebieskawą chmurę w kierunku męża, kłęby dymu otaczają jego głowę. Wydaje mi się, że Buddy ma suche oczy, ale nie jestem pewny. Dot cmoka lepkimi ustami i mówi:

– To proste, Rudy. Są bandą oszustów. Uważają nas za ludzkie śmieci, niedouczonych prymitywów, którzy nie mają pieniędzy, żeby z nimi walczyć. Przez trzydzieści lat pracowałam w fabryce dżinsów, zapisałam się do związków, rozumiesz, i codziennie walczyliśmy z firmą. To samo tutaj. Wielkie korporacje suną jak walce po maluczkich.

Oprócz nienawidzenia prawników mój ojciec pluł jadem na samo wspomnienie o związkach zawodowych. Więc naturalnie wyrosłem na zażartego obrońcę praw klasy robotniczej.

– Ten list jest aż niewiarygodny – mówię.

– Który?

– Ten od pana Krokita, w którym nazywa cię głupią, głupią, głupią.

– A, od tego skurwysyna. Szkoda, że nie przywlókł tu dupska i nie powiedział mi w twarz, że jestem głupia. Pieprzony bydlak.

Buddy odpędza od siebie dym machaniem ręki i coś mamrocze. Zerkam na niego w nadziei, że może jednak coś powie, ale on sobie odpuszcza. Po raz pierwszy spostrzegam, że lewa strona jego głowy jest odrobinę bardziej płaska niż prawa. Oczami wyobraźni widzę go, jak z gołym tyłkiem przemyka przez lotnisko. Składam list Krokita i umieszczam na wierzchu sterty dokumentów.

– Przejrzenie tego wszystkiego zajmie kilka godzin.

– No to musisz się śpieszyć. Donny Ray długo nie pociągnie. Waży teraz niecałe pięćdziesiąt kilo, a ważył siedemdziesiąt. W niektóre dni tak źle się czuje, że ledwo chodzi. Chciałabym, żebyś go zobaczył.

Nie mam ochoty na oglądanie Donny’ego Raya.

– Tak, może później.

Mam zamiar przeczytać polisę, listy i wyniki badań Donny’ego, a potem skonsultować się ze Smootem i napisać ładniutki dwustronicowy list do Blacków, w którym popisując się wiedzą, wyjaśnię, że powinni przedstawić swoją sprawę prawdziwemu adwokatowi, ale nie zwykłemu prawnikowi, tylko takiemu, który specjalizuje się w wytaczaniu spraw firmom ubezpieczeniowym za działanie w złej wierze. Dorzucę kilka nazwisk takich prawników razem z ich numerami telefonów i będę miał z głowy tę bezwartościową sprawę, skończę ze Smootem i jego obsesją na punkcie prawa dla staruchów.

Dyplom będę miał w kieszeni za trzydzieści osiem dni.

– To wszystko będzie mi potrzebne – wyjaśniam Dot i układam cały ten bałagan, związując go gumkami. – Wrócę tu za dwa tygodnie z gotowym pismem, w którym przedstawię swoje stanowisko.

– Po co ci aż dwa tygodnie?

– Cóż, ja… muszę sprawdzić parę rzeczy, skonsultować się z profesorami, poszukać tego i owego. Możesz mi przesłać wyniki badań Donny’ego Raya?

– Jasne. Wolałabym jednak, żebyś był szybszy.

– Zrobię, co w mojej mocy, Dot.

– Myślisz, że możemy wytoczyć sprawę?

Choć jestem tylko studentem prawa, dużo nauczyłem się o pustosłowiu.

– W tej chwili trudno powiedzieć. Choć wygląda to obiecująco. Będę musiał jednak lepiej się temu przyjrzeć i bardzo starannie wszystko sprawdzić. To niewykluczone.

– Co to, do cholery, znaczy?

– Więc… hm… to znaczy, że moim zdaniem masz uzasadnione roszczenie, ale będę musiał dobrze mu się przyjrzeć, żeby wiedzieć wszystko na pewno.

– Co z ciebie za adwokat?

– Jestem studentem prawa.

To najwyraźniej zbija ją z tropu. Zaciska mocno usta wokół białego filtra papierosa i wpatruje się we mnie. Buddy znów coś burczy. Na szczęście Smoot pojawia się za nami i pyta:

– Jak wam idzie?

Dot popatrzyła najpierw na jego muszkę, a potem na potargane włosy.

– Doskonale – odpowiadam. – Właśnie kończymy.

– Bardzo dobrze – mówi, jakby czas minął i trzeba było się zająć następnymi klientami. Odchodzi od nas.

– Do zobaczenia za dwa tygodnie – mówię ciepło z fałszywym uśmiechem.

Dot gasi peta w popielniczce i nachyla się w moją stronę. Zupełnie niespodziewanie usta zaczynają jej drżeć, a oczy wilgotnieją. Dotyka delikatnie mojego nadgarstka i patrzy na mnie bezradnie.

– Pośpiesz się, Rudy, proszę. Potrzebujemy pomocy. Mój syn umiera.

Wpatrujemy się w siebie przez całą wieczność, w końcu jednak kiwam głową i coś mamroczę. Ci biedni ludzie powierzyli mi właśnie życie swojego syna, mnie, studentowi trzeciego roku na stanowym uniwersytecie w Memphis. Szczerze wierzą, że zajmę się tą stertą śmieci, którą przede mną położyli, wezmę telefon, zadzwonię w kilka miejsc, napiszę parę listów, pif-paf, pogrożę temu i owemu, i presto! – Great Benefit upadnie na kolona i obsypie Donny’ego Raya pieniędzmi. I spodziewają się, że wydarzy się to bardzo szybko.

Wstają i trochę skrępowani, odchodzą od stołu. Jestem niemal pewny, że gdzieś w polisie jest kruczek zawierający wykluczenie, na pewno nie do odcyfrowania, niemniej umieszczony tam przez utalentowanych prawniczych rzemiechów, którzy zgarniają wysokie honoraria i od dziesięcioleci produkują z zadowoleniem klauzule drukowane małą czcionką.

Ciągnąc za sobą Buddy’ego, Dot lawiruje między składanymi krzesełkami i skupionymi szachistami, dochodzi do dzbanka z kawą, nalewa sobie bezkofeinowej kawy do papierowego kubka i zapala kolejnego papierosa. Tkwią potem w kącie sali, sącząc kawę i obserwując mnie z odległości niecałych dwudziestu metrów. Kartkuję polisę, trzydzieści stron ledwo czytelnego druku, i robię notatki. Staram się ich ignorować.

Tłum się przerzedza i ludzie powoli wychodzą. Jestem zmęczony rolą prawnika, mam dość na ten dzień i marzę, by nie mieć więcej interesantów. Moja niewiedza dotycząca prawa jest szokująca i aż się wzdragam na myśl, że za kilka krótkich miesięcy będę stał na sali rozpraw gdzieś w tym mieście i toczył spór z innymi adwokatami przed sędzią i przysięgłymi. Nie jestem gotowy, żeby rzucać mnie na głęboką wodę, obdarzonego mocą wytaczania procesów.

Studia prawnicze to tak naprawdę trzy lata zmarnowane na stres. Spędzamy niezliczone godziny na wyszukiwaniu informacji, które nigdy nie będą nam potrzebne. Na wykładach jesteśmy bombardowani wiedzą, o której natychmiast zapominamy. Uczymy się na pamięć regulacji i statutów, które następnego dnia zostaną zmienione i będą interpretowane na opak. Gdybym przez ostatnie trzy lata spędzał po pięćdziesiąt godzin tygodniowo na praktyce u dobrego adwokata, byłbym dobrym prawnikiem. Zamiast tego jestem znerwicowanym studentem trzeciego roku, który boi się najprostszych prawniczych problemów i drży ze strachu przed nieuniknionym egzaminem adwokackim.

Coś rusza się przede mną, podnoszę wzrok i widzę zwalistego starszego faceta, z masywnym aparatem słuchowym, człapiącego w moją stronę.

Rozdział 2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej