Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Rick Dockery budzi się w szpitalu - nie pamięta, po jakiej kontuzji i w jakim meczu... Zawsze jest tak samo. Przez sześć lat zaliczył osiem drużyn i zawsze potrafił zmienić prawie pewną wygraną w totalną klęskę. Fani żądają jego głowy. Dziennikarze nie zostawiają na nim suchej nitki. A prawnik depcze mu po piętach.
Tylko jedna drużyna na świecie jest skłonna podpisać z nim kontrakt: Pantery z... Parmy. Ale gdzie, u diabła, jest ta Parma? We Włoszech wszystko jest inne i dziwne - ludzie, zwyczaje, jedzenie, a zwłaszcza drużyna składająca się z samych amatorów. Lecz to właśnie dzięki nim zawodowiec odkrywa przyjemność gry. I uświadamia sobie, że ten zaskakujący na każdym kroku kraj słonecznych krajobrazów, wspaniałej kuchni i wina, i serdecznych ludzi umiejących cieszyć się życiem, to nie tylko krótki przystanek na kolejny sezon.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3)
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (6)
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (2)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (4)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
John Grisham
Dwadzieścia dwa lata temu młody adwokat pracował po 70 godzin tygodniowo w małej kancelarii w miasteczku w Missisipi. W wolnym czasie oddawał się swojemu hobby – pisał.
Pewnego dnia usłyszał w sądzie wstrząsające zeznania dwunastoletniej ofiary gwałtu. Głęboko poruszony zaczął pisać powieść o ojcu, który sam wymierza sprawiedliwość gwałcicielom córki. Po trzech latach pracy w 1987 roku skończył Czas zabijania. Maszynopis odrzuciło 25 wydawców. Wreszcie kupiła go nieznana mała oficyna za skromną sumę i opublikowała książkę w nakładzie zaledwie 5 tysięcy egzemplarzy.
O następną powieść Grishama walczyły już największe amerykańskie wydawnictwa. Firma przez 47 tygodni zajmowała najwyższe miejsca na listach bestsellerów. Prawa do ekranizacji kupiono za 600 tysięcy dolarów. Powstał pamiętny film Sidneya Pollacka z Tomem Cruise’em i Gene’em Hackmanem.
Raport pelikana, Klient, Komora, Rainmaker, Ława przysięgłych stały się największymi przebojami na całym świecie i zostały zekranizowane. Ich sukces powtórzyły kolejne thrillery prawnicze: Wspólnik, Obrońca ulicy, Testament, Bractwo, Wezwanie, Król afer, Ostatni sędzia, Wielki Gracz, Apelacja i Prawnik
Grisham dowiódł, jak wszechstronnym jest pisarzem: od komedii obyczajowej Ominąć święta, przez powieść psychologiczną Czuwanie, po Malowany dom, wielką powieść o amerykańskim Południu, Niewinnego, ekranizowaną obecnie wstrząsającą autentyczną historię walki prawnika o niewinnego człowieka skazanego na karę śmierci, i Zawodowca.
W 2007 roku John Grisham został uhonorowany British Book Award for Lifetime Achievement – prestiżową brytyjską nagrodą literacką za całokształt twórczości.
W swoich książkach John Grisham piętnuje podłość i nieuczciwość ludzi oraz bezprawie prawa. Swoim życiem dowodzi, że postawa i hierarchia wartości jego bohaterów wcale nie muszą być tylko literacką fikcją.
John Grisham
APELACJA
BRACTWO
CZAS ZABIJANIA
CZUWANIE
FIRMA
KLIENT
KOMORA
KRÓL AFER
ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH
MALOWANY DOM
NIEWINNY
OBROŃCA ULICY
OMINĄĆ ŚWIĘTA
OSTATNI SĘDZIA
PRAWNIK
RAINMAKER
RAPORT PELIKANA
TESTAMENT
WEZWANIE
WIELKI GRACZ
WSPÓLNIK
John
Grisham
Przekład
SŁAWOMIR KĘDZIERSKI
Konsultacja specjalistyczna
Jędrzej Stęszewski, prezes Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego
Redakcja stylistyczna Anna Tłuchowska
Korekta
Jolanta Kucharska
Katarzyna Pietruszka
Zdjęcia na okładce
© Jodi Cobb/Getty Images/Flash Press Media
© Rich LaSalle/Getty Images/Flash Press Media
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.
Tytuł oryginału
Playing for Pizza
Copyright © 2007 by Belfry Holdings, Inc.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2007 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978–83–241–3500–4
Warszawa 2009. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00–060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Mojemu wieloletniemu wydawcy Stephenowi Rubinowi, wielkiemu miłośnikowi wszystkiego, co włoskie: opery, kuchni, wina, mody, języka i kultury.
Ale raczej nie futbolu.
Szpitalne łóżko, to wydawało się raczej pewne, chociaż pewność ta przypływała i odpływała. Było wąskie i twarde, z lśniącymi metalowymi poręczami, które sterczały po bokach jak wartownicy i jak oni uniemożliwiały ucieczkę. Pościel gładka i bardzo biała. Sterylnie biała. W pokoju panował mrok, choć słońce usiłowało się przedostać szczelinami żaluzji zasłaniających okno.
Zamknął oczy. Nawet to bolało. Potem otworzył je znowu i chyba przez minutę udało mu się utrzymać uniesione powieki i skupić wzrok na otaczającym go zamglonym świecie. Leżał na wznak, unieruchomiony podwiniętym pod materac prześcieradłem. Z lewej strony dostrzegł rurkę. Zwisała z jego ręki i znikała gdzieś za nim. Z daleka, może z korytarza, dobiegał głos. Spróbował się poruszyć, tylko trochę przesunąć głowę, i to był błąd. Nic z tego nie wyszło, głowę i kark przeszył mu nieznośny ból. Jęknął głośno.
– Ocknąłeś się, Rick?
Głos był znajomy. Prawie natychmiast pojawiła się twarz. Arnie dyszał mu prosto w nos.
– Arnie? – powiedział słabym, zachrypniętym głosem i przełknął ślinę.
– To ja, Rick. Dzięki Bogu, ocknąłeś się.
Agent Arnie, zawsze przy nim w ważnych momentach.
– Gdzie jestem?
– W szpitalu.
– To wiem. Ale dlaczego?
– Kiedy się obudziłeś? – Arnie znalazł kontakt i obok łóżka zapaliła się lampka.
– Nie wiem. Kilka minut temu.
– Jak się czujesz?
– Jakby ktoś zmiażdżył mi czaszkę.
– Prawie zgadłeś. Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.
Zaufaj mi, zaufaj mi. Ile razy Arnie o to prosił? Prawdę mówiąc, nigdy tak do końca mu nie ufał i nie widział żadnego rozsądnego powodu, aby teraz zacząć. Bo co właściwie Arnie wie o ciężkich obrażeniach głowy czy w ogóle o jakichś innych śmiertelnych ranach?
Rick przymknął oczy, odetchnął głęboko.
– Co się stało? – spytał cicho.
Arnie zawahał się i przesunął dłonią po łysej głowie. Zerknął na zegarek. Szesnasta zero zero. Jego klient był nieprzytomny przez prawie dobę. Trochę za krótko, pomyślał ze smutkiem.
– Co ostatniego zapamiętałeś? – odpowiedział pytaniem na pytanie, ostrożnie nachylając się do przodu.
Po krótkiej chwili Rick zdołał wymamrotać:
– Pamiętam, jak zasuwa na mnie Bannister.
Arnie cmoknął z irytacją:
– Nie, Rick. To było dwa lata temu w Dallas, kiedy grałeś w Cowboysach.
Rick jęknął na samo wspomnienie, które Arniemu również nie sprawiło przyjemności. Jego klient – oczywiście bez kasku na głowie – siedział w kucki przy bocznej linii, gapiąc się na pewną cheerleaderkę, kiedy gra przeniosła się na tę stronę boiska i wgniotła go w ziemię mniej więcej tona rozpędzonych facetów. Klub z Dallas wywalił go dwa tygodnie później i znalazł sobie innego trzeciego quarterbacka1.
– Rok temu byłeś w Seattle, a teraz jesteś w Cleveland, w Brownsach, pamiętasz?
Rick przypomniał sobie i jęknął nieco głośniej.
– Jaki dziś dzień? – zapytał. Był już całkiem przytomny.
– Poniedziałek. Mecz był wczoraj. Pamiętasz coś z niego? – Jeżeli masz szczęście, to nie, miał ochotę dodać. – Zawołam pielęgniarkę. Czeka na zewnątrz.
– Jeszcze nie, Arnie. Powiesz mi, co się stało?
– Rzuciłeś podanie i zostałeś wzięty w kleszcze. Purcell zaszarżował ze słabej strony2 i urwał ci łeb. Nawet go nie widziałeś.
– A czemu grałem?
O, to doskonałe pytanie, które powtarzano we wszystkich audycjach sportowych w Cleveland i na całym górnym Środkowym Zachodzie. Dlaczego grał w tym meczu? Dlaczego był w drużynie? Skąd się u diabła wziął?
– Porozmawiamy o tym później – powiedział Arnie, a Rick był zbyt słaby, by się spierać. Poobijany mózg niechętnie zaczynał działać, otrząsając się ze śpiączki i próbując się obudzić. Drużyna Brownsów. Stadion Brownsów z rekordową widownią w bardzo zimne niedzielne popołudnie. Playoffy, a nie coś poważnego – mecz o mistrzostwo AFC3.
Ziemia była zmrożona, twarda jak beton i równie zimna.
W pokoju pojawiła się pielęgniarka i Arnie oznajmił:
– Chyba już doszedł do siebie.
– Wspaniale – odparła bez entuzjazmu i równie apatycznie dodała: – Pójdę po lekarza.
Nie poruszając głową, Rick patrzył, jak wychodzi. Arnie z chrzęstem wyłamywał sobie palce, gotowy w każdej chwili dać nogę.
– No, Rick, powinienem się zbierać.
– Jasne, Arnie. Dzięki.
– Żaden problem. Słuchaj, nie ma miłego sposobu, żeby to przekazać, dlatego po prostu to powiem. Dziś rano zadzwonili Brownsi, Wacker, i cóż, zwolnili cię. – Zwolnienia po zakończeniu sezonu stały się obecnie niemal rutyną. – Przykro mi – dodał, ale tylko dlatego, że musiał.
– Zadzwoń do innych drużyn – powiedział Rick, z całą pewnością nie mówił tego po raz pierwszy.
– Chyba nie będę musiał. Sami do mnie dzwonią.
– Wspaniale.
– Niezupełnie. Dzwonią, aby mnie uprzedzić, żebym do nich nie telefonował. Obawiam się, że to może być koniec, chłopie.
Jasne, że to koniec, ale Arnie nie był w stanie zdobyć się teraz na taką szczerość. Może jutro. Osiem drużyn wciągu sześciu lat. Tylko Toronto Argonauts4 odważyli się przedłużyć kontrakt na drugi sezon. Każdy zespół musi mieć zmiennika dla swojego rezerwowego quarterbacka, a Rick idealnie nadawał się do tej roli. Problemy zaczynały się dopiero, kiedy wychodził na boisko.
– Muszę lecieć. – Arnie znowu zerknął na zegarek. – I wiesz co, wyświadcz sobie przysługę i nie włączaj telewizora. Strasznie są cięci, zwłaszcza w ESPN. – Poklepał go po kolanie i niemal wybiegł z pokoju. Przed drzwiami dwóch potężnych ochroniarzy siedziało na składanych krzesłach i usiłowało nie zasnąć.
Arnie zatrzymał się przy dyżurce pielęgniarek, zamienił słowo z lekarzem, który w końcu ruszył korytarzem, minął ochroniarzy i wszedł do pokoju Ricka. Jego podejście do pacjenta pozbawione było ciepła – szybka, rutynowa kontrola, prawie żadnej rozmowy. Potem badania neurologiczne.
– To kolejne wstrząśnienie mózgu, już trzecie, prawda?
– Chyba tak – odparł Rick.
– Zastanawiał się pan nad innym zajęciem? – spytał doktor.
– Nie.
A chyba powinieneś, pomyślał lekarz i to nie tylko ze względu na kolejny uraz mózgu. Trzy przechwyty w jedenastu minutach gry powinny dać ci do zrozumienia, że futbol nie jest twoim powołaniem. Do pokoju cicho weszły dwie pielęgniarki, by pomóc przy testach i wypełnianiu dokumentów. Żadna nie odezwała się do pacjenta ani słowem, chociaż był nieżonatym, przystojnym, dobrze zbudowanym zawodowym sportowcem. Właśnie teraz, kiedy ich potrzebował, zupełnie się nim nie interesowały.
Gdy tylko znowu został sam, zaczął ostrożnie szukać pilota. W rogu na ścianie wisiał wielki telewizor.
Rick miał zamiar od razu włączyć ESPN i mieć to z głowy. Każdy ruch powodował ból nie tylko głowy i karku. U dołu pleców czuł coś, co przypominało ranę po nożu. Łokieć lewej ręki, tej, którą nie rzucał, pulsował z bólu.
Wzięty w kleszcze? Miał wrażenie, że przejechała go ciężarówka z cementem.
Pielęgniarka wróciła z jakimiś pigułkami na tacy.
– Gdzie jest pilot? – spytał Rick.
– Telewizor jest zepsuty.
– Arnie wyciągnął wtyczkę, tak?
– Jaką wtyczkę?
– Od telewizora.
– Jaki Arnie? – odparła, manipulując przy dużej igle.
– Co to takiego? – zainteresował się Rick, zapominając na chwilę o Arniem.
– Vicodin. Pomoże panu zasnąć.
– Mam już dość spania.
– Ale to polecenie lekarza. Potrzebuje pan dużo wypoczynku. – Wpuściła lek do zbiorniczka z kroplówką i przez chwilę przyglądała się przezroczystemu płynowi.
– Kibicuje pani Brownsom?
– Ja nie, ale mój mąż tak.
– Był wczoraj na meczu?
– Tak.
– Było bardzo źle?
– Nie chce pan tego wiedzieć.
Kiedy się obudził, Arnie znowu siedział na krześle przy łóżku i czytał „Cleveland Post”. Rick z trudem mógł odczytać nagłówek u dołu pierwszej strony: „Kibice szturmują szpital”.
– Co takiego? – odezwał się najgłośniej jak potrafił.
Arnie szybko złożył gazetę i zerwał się na równe nogi.
– Dobrze się czujesz, chłopie?
– Cudownie. Jaki dziś dzień?
– Wtorek, wtorek rano. Jak się czujesz?
– Daj mi tę gazetę.
– A co chcesz wiedzieć?
– Wszystko.
– Oglądałeś telewizję?
– Nie. Przecież wyciągnąłeś wtyczkę. Opowiadaj.
Arnie strzelił palcami, podszedł do okna i lekko rozchylił żaluzje. Zerknął w szczelinę, jakby kłopoty kryły się na zewnątrz.
– Wczoraj przyszło tu kilku chuliganów i urządziło awanturę. Gliniarze dobrze załatwili sprawę, zamknęli jakiś tuzin. Zwykła banda łobuzów. Kibole Brownsów.
– Ilu?
– W gazecie twierdzą, że ze dwudziestu. Po prostu pijani.
– Ale po co tu przyszli, Arnie? Jesteśmy sami: agent i zawodnik. Drzwi są zamknięte. Oświeć mnie, proszę.
– Dowiedzieli się, że tu jesteś. Ostatnio mnóstwo ludzi ma ochotę cię rozwalić. Otrzymałeś setkę listów, w których grożą ci śmiercią. Kibice są zdenerwowani. Grożą nawet mnie. – Arnie oparł się o ścianę wyraźnie zadowolony, że warto grozić nawet jemu. – Ciągle nic nie pamiętasz? – zapytał.
– Nie.
– Jedenaście minut przed końcem Brownsi prowadzili z Broncosami siedemnaście do zera, co nawet w przybliżeniu nie odda– je tego, jak skopali im tyłek. Po trzech kwartach Broncosi zdobyli w końcu nędzne osiemdziesiąt jeden jardów ofensywnych i tylko trzy, zwróć uwagę, trzy pierwsze próby. Kojarzysz?
– Nic.
– Quarterbackiem jest Ben Marroon, bo Nagle w pierwszej kwarcie naciągnął ścięgno udowe.
– Teraz sobie przypominam.
– Jedenaście minut przed końcem Marroon został skasowany już po zakończeniu zagrania. Znoszą go. Nikt się nie martwi, obrona Brownsów mogłaby zatrzymać generała Pattona i jego czołgi. Wychodzisz na boisko w sytuacji trzecia i dwanaście5 i rzucasz piękne podanie do Sweeneya, który oczywiście gra w Broncosach. Czterdzieści jardów później Sweeney jest w polu punktowym. Pamiętasz coś z tego?
Rick wolno zamknął oczy.
– Nie.
– I nie staraj się za bardzo sobie przypomnieć. Obie drużyny muszą odkopać piłkę, ale później Broncosi ją gubią. Sześć minut przed końcem, w sytuacji trzecia i osiem, wykonujesz krótkie podanie do Bryce’a, piłka leci za wysoko i przechwytuje ją ktoś w białej koszulce. Nie pamiętam nazwiska, ale facet umie biegać i zmienia przechwyt na przyłożenie. Siedemnaście do czternastu. Cały stadion wstrzymuje oddech, ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Przed kilkoma minutami już świętowali. Pierwszy Super Bowl w historii i tak dalej. Broncosi wykopują6, Brownsi trzykrotnie biegną, bo Cooley nie decyduje się na zagranie górą7. To powoduje, że Brownsi puntują8. Albo przynajmniej próbują. Wprowadzenie piłki do gry jest niedokładne i Broncosi odzyskują piłkę na trzydziestym czwartym jardzie od pola punktowego Brownsów. Nie ma żadnego zagrożenia, bo wkurzona obrona Brownsów w trzech próbach cofa przeciwników o piętnaście jardów, poza zasięg kopnięcia z pola. Teraz Broncosi puntują, zaczynacie na swoim szóstym jardzie i przez następne cztery minuty udaje się wam przeciskać przez środek ich linii obrony. Seria zagrań utyka jednak w środku boiska. Trzecia i dziesięć – czterdzieści sekund do końca. Brownsi boją się podawać, ale jeszcze bardziej boją się puntować. Nie wiesz, jakie zagrywki wybierze Cooley, ale znowu się gapisz i rzucasz bombę w stronę prawej linii bocznej do Bryce’a, który stoi zupełnie niepilnowany. Prosto w ręce.
Rick spróbował usiąść, na chwilę zapominając o swoich obrażeniach.
– Nic nie pamiętam.
– Prosto w ręce, ale o wiele za mocno. Piłka odbija się Bryce’owi od piersi, leci w górę, przechwytuje ją Goodson i pędzi z nią do ziemi obiecanej. Brownsi przegrywają siedemnaście do dwudziestu jeden. Leżysz na ziemi, niemal przecięty na pół. Kładą cię na noszach i kiedy wywożą cię z boiska, połowa tłumu wyje, a druga wiwatuje jak szalona. Niezwykły dźwięk, nigdy dotąd nie słyszałem niczego podobnego. Paru pijanych zeskakuje z trybun i biegnie do noszy – zabiliby cię chyba, gdyby nie ochrona. Niezła burda, i puszczali ją w całości w wieczornych programach.
Rick opadł na łóżko. Leżał płasko, oczy miał zamknięte, ciężko oddychał. Migrena wróciła razem z ostrymi bólami karku i kręgosłupa. Gdzie są lekarstwa?
– Przykro mi, chłopie – mruknął Arnie. W ciemności pokój sprawiał milsze wrażenie, zasunął więc żaluzje i znów usiadł na krześle z gazetą w ręku. Jego klient nawet się nie poruszył, wyglądał jak martwy.
Lekarze chcieli go wypisać, ale Arnie upierał się, że Rick potrzebuje jeszcze kilku dni wypoczynku i ochrony. Za ochronę płacili Brownsi, a to ich wcale nie cieszyło. Drużyna pokrywała również koszty leczenia i pewnie wkrótce zaczną narzekać.
Arnie też miał wszystkiego dosyć. Kariera Ricka, jeżeli w ogóle pasowało tu takie określenie, była skończona. Arnie dostawał pięć procent, a pięć procent zarobków Ricka nie wystarczało nawet na pokrycie kosztów.
– Nie śpisz? – zapytał.
– Nie – odparł Rick, nie otwierając oczu.
– Posłuchaj mnie, okej?
– Słucham.
– W mojej pracy najtrudniej jest powiedzieć graczowi, że pora kończyć. Grałeś całe życie, to wszystko, co umiesz, wszystko, o czym marzyłeś. Nikt nigdy nie jest gotów, by dać sobie spokój. Ale, Rick, stary, pora powiedzieć dość. Nie ma wyjścia.
– Mam dwadzieścia osiem lat, Arnie. – Rick otworzył oczy. Malował się w nich smutek. – Co twoim zdaniem miałbym robić?
– Wielu graczy bierze się do trenowania. I do handlu nieruchomościami. Byłeś bystry i zrobiłeś dyplom.
– Zrobiłem dyplom z wychowania fizycznego, Arnie. A to znaczy, że mogę uczyć siatkówki szóstoklasistów za czterdzieści tysięcy rocznie. Nie jestem na to przygotowany.
Arnie wstał i zaczął spacerować przy nogach łóżka. Sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego.
– A może pojechałbyś do domu, trochę odpoczął i przemyślał sprawę?
– Do domu? A gdzie to jest? Mieszkałem w wielu różnych miejscach.
– Twój dom jest w Iowa, Rick. Wciąż cię tam kochają. – I bardzo kochają cię w Denver, pomyślał Arnie, ale rozsądnie zachował tę uwagę dla siebie.
Myśl, że ktoś mógłby go zobaczyć na ulicach Davenport, w stanie Iowa, przeraziła Ricka. Jęknął cicho. Miasto zapewne czuło się upokorzone grą swojego syna. Au. Pomyślał o biednych rodzicach i zamknął oczy.
Arnie zerknął na zegarek. Z jakiegoś powodu dopiero teraz zauważył, że w pokoju nie ma żadnych kart z życzeniami ani kwiatów. Pielęgniarki powiedziały mu, że Ricka nie odwiedził żaden przyjaciel, członek rodziny, kolega z drużyny, nikt nawet luźno związany z Brownsami.
– Muszę lecieć, chłopie. Wpadnę jutro.
Wychodząc, nonszalanckim gestem rzucił gazetę na łóżko. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Rick chwycił ją, ale szybko tego pożałował. Według oceny policji pięćdziesięcioosobowa grupa urządziła hałaśliwą demonstrację pod szpitalem. Sytuacja zrobiła się paskudna, kiedy przyjechała ekipa telewizyjna i zaczęła filmować. Rozbito okno, kilku bardziej pijanych kiboli wpadło do izby przyjęć pogotowia, szukając Ricka Dockery’ego. Ośmiu aresztowano. U dołu pierwszej strony – na wielkim zdjęciu, zrobionym zanim doszło do aresztowań – widać było tłum. I dwa bardzo czytelne, prymitywne transparenty: „Odłączyć go od aparatury!” i „Zalegalizować eutanazję!”
Dalej było jeszcze gorzej. „Post” miał bardzo znanego dziennikarza sportowego, niejakiego Charlesa Craya, wrednego pismaka specjalizującego się w agresywnym dziennikarstwie. Wystarczająco sprytny, by stać się wiarygodny, był bardzo popularny. Zachwycał czytelników opisywaniem kiksów i potknięć zawodowych sportowców, którzy zarabiali miliony, ale daleko im było do doskonałości. Był specjalistą od wszystkiego i nigdy nie marnował okazji, by zadać cios poniżej pasa. Jego wtorkowa kolumna – na pierwszej stronie działu sportowego – miała tytuł: Czy Dockery powinien zostać Superbaranem wszech czasów?
Znając Craya, nie było żadnej wątpliwości, że Rick Dockery otrzyma ten tytuł.
Treścią dobrze przygotowanego i ostro napisanego artykułu były opinie Craya o największych wpadkach, kiksach i pomyłkach w historii sportu. O tym, jak Bill Buckner przepuścił między nogami łatwą piłkę w bejsbolowej World Series9z 1986 roku, a Jackie Smith upuścił podanie na przyłożenie w Super Bowl XIII, i tak dalej.
Ale, jak wyjaśniał dobitnie swoim czytelnikom Cray, to tylko pojedyncze zagrania. A pan Dockery zdołał wykonać trzy – policzcie sami – trzy koszmarne podania w ciągu zaledwie jedenastu minut.
Z czego oczywiście wynika, że Rick Dockery jest niekwestionowanym Superbaranem w historii sportu zawodowego. Werdykt nie podlegał dyskusji, Cray rzucał wyzwanie każdemu, kto odważyłby się mieć inne zdanie.
Rick cisnął gazetą w ścianę i poprosił o następną pigułkę. Samotny, w ciemności za zamkniętymi drzwiami czekał, aż magia leku zadziała, pozbawi go przytomności, a potem, przy odrobinie szczęścia, także życia.
Zakopał się głębiej w łóżku, naciągnął kołdrę na głowę i zaczął płakać.
Padał śnieg. Arnie miał dosyć Cleveland. Na lotnisku, czekając na rejs do Las Vegas, do domu, wbrew zdrowemu rozsądkowi zadzwoni! do mniej ważnego wiceprezesa Arizona Cardinals.
Obecnie, nie licząc Rieka Dockery’ego, Arnie miał siedmiu graczy w NFL i czterech w Kanadzie. Prawdę mówiąc, był agentem ze środka listy, ale oczywiście miał większe ambicje. Telefony w sprawie Rieka Dockery’ego nie mogły dobrze wpłynąć na jego wiarygodność. W tym fatalnym momencie Rick był wprawdzie graczem, o którym wiele się mówiło, ale nie na takiej popularności zależało Arniemu. Wiceprezes był uprzejmy, choć odpowiadał lakonicznie i niejasno, najwyraźniej chciał jak najszybciej odłożyć słuchawkę.
Arnie poszedł do baru, zamówił drinka i znalazł miejsce daleko od jakiegokolwiek telewizora, ponieważ jedyną sprawą, którą wałkowano w Cleveland, były trzy przechwyty podań nieznanego nikomu quarterbacka – nawet nie wiedziano, że gra w drużynie. Brownsi przebrnęli przez cały sezon z kulejącym atakiem, ale mordercza obrona biła rekordy najmniejszych strat jardowych i punktowych. Przegrali tylko raz i po każdej wygranej miasto, które marzyło o Super Bowl, coraz bardziej uwielbiało swoich uroczych do niedawna nieudaczników. Nagle, w czasie jednego sezonu Brownsi stali się zabójcami.
Gdyby wygrali w niedzielę, ich przeciwnikami w rozgrywkach Super Bowl byliby Minnesota Vikings, drużyna, którą w listopadzie rozgromili do zera.
Całe Cleveland czuło już słodki smak mistrzowskiego tytułu.
I wszystko to zniknęło w ciągu jedenastu koszmarnych minut.
Arnie zamówił drugiego drinka. Dwaj coraz bardziej zawiani akwizytorzy przy sąsiednim stoliku świętowali przegraną Brownsów. Pochodzili z Detroit.
Najbardziej sensacyjną wiadomością dnia było wywalenie dyrektora naczelnego Brownsów, Clyde’a Wackera. Do ubiegłego tygodnia był uważany za geniusza, ale obecnie stał się idealnym kozłem ofiarnym. Kogoś trzeba wylać, i to nie tylko Ricka Dockery’ego. Kiedy więc w końcu ustalono, że w październiku to Wacker zatrudnił Ricka, właściciel drużyny go zwolnił. Egzekucję przeprowadzono publicznie – na wielkiej konferencji prasowej, gdzie demonstrowano zmarszczone czoła, a także składano mnóstwo obietnic wprowadzenia większej kontroli i tak dalej. Brownsi powrócą!
Archie poznał Ricka, kiedy ten był na ostatnim roku studiów w Iowa, pod koniec sezonu, który rozpoczął bardzo obiecująco, ale zakończył trzeciorzędnym meczem pucharowym10. W poprzednich dwóch sezonach Rick zaczął występować jako quarterback i wydawał się doskonale pasować do agresywnego ataku, tak rzadko spotykanego w Big Ten11. Czasami był wspaniały – odczytywał zamiary przeciwników jeszcze przed wprowadzeniem piłki do gry, rzucał niewiarygodnie mocno. Miał niezwykłe ramię, niewątpliwie najlepsze w nadchodzącym naborze12. Potrafił rzucać daleko i mocno, z błyskawicznym zamachem. Ale był jednocześnie nieobliczalny, nie można mu było zaufać, a kiedy w ostatniej rundzie naboru wybrała go drużyna z Buffalo, powinien uznać to za wyraźny znak, że lepiej byłoby ukończyć studia albo zrobić licencję maklerską.
Zamiast tego na dwa nieudane sezony pojechał do Toronto, a następnie zaczął kręcić się przy NFL. Z trudem, tylko dzięki wspaniałemu ramieniu załapał się do składu. Każda drużyna potrzebuje trzeciego rezerwowego quarterbacka. W czasie sprawdzianów, a było ich wiele, oszałamiał trenerów swoimi rzutami. Pewnego dnia w Kansas City Arnie widział, jak posłał piłkę na odległość osiemdziesięciu jardów, a kilka minut później rzucił bombę lecącą z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę.
Ale Arnie wiedział o czymś, co większość trenerów zaczęła podejrzewać. Rick obawiał się kontaktu fizycznego. Nie przypadkowych uderzeń czy powalenia, gdy zdecydował się pobiec z piłką. Rick – nie bez powodu – bał się szarżujących graczy obrony.
W każdym meczu jest jedna lub dwie takie chwile, kiedy pojawi się szansa podania do nieobstawionego skrzydłowego, ale wówczas nieblokowany, potężny liniowy szarżuje na quarterbacks. Wtedy rozgrywający ma do wyboru zacisnąć zęby, poświęcić się i postawić drużynę na pierwszym miejscu; wykonać to cholerne podanie, po którym zostanie rozdeptany, albo schować piłkę pod pachę i modląc się, by dożyć do następnego zagrania, biec z nią w stronę pola punktowego rywali. Arnie nigdy nie widział, by Rick postawił dobro drużyny na pierwszym miejscu. Gdy tylko czuł presję obrońców, rozpaczliwie uciekał z piłką w stronę linii bocznej.
No cóż, przy jego skłonności do wstrząśnień mózgu Arnie właściwie nie mógł mieć pretensji.
Zadzwonił do bratanka właściciela Ramsów, który od razu zapytał:
Od niedzieli Arnie rozmawiał z mniej więcej połową drużyn NFL. Reakcja Ramsów była dość typowa. Rick nie wiedział, że jego smutna, byle jaka kariera legła w gruzach.
Arnie zobaczył na monitorze, że jego lot jest opóźniony. Jeszcze tylko jeden telefon, przyrzekł sobie. Jeszcze jedna próba znalezienia Rickowi pracy i zajmie się innymi graczami.
Klienci pochodzili z Portland i chociaż mężczyzna nazywał się Webb, a kobieta była blada jak Szwedka, oboje twierdzili, że w ich żyłach płynie włoska krew i że bardzo chcą zobaczyć stary kraj, gdzie wszystko miało swój początek. Każde z nich znało może sześć słów po włosku i wszystkie sześć wymawiało fatalnie. Sam podejrzewał, że na lotnisku kupili przewodnik i nad Atlantykiem przyswoili sobie parę podstawowych zwrotów. W czasie poprzedniej podróży do Włoch mieli miejscowego kierowcę i przewodnika w jednej osobie, który „okropnie” mówił po angielsku. Dlatego tym razem zażądali, by zajął się nimi Amerykanin, porządny jankes. Będzie umiał załatwić posiłki i kupić bilety. Po dwóch wspólnie spędzonych dniach Sam był gotów odesłać ich z powrotem do Portland.
Nie był ani kierowcą, ani przewodnikiem, ale niewątpliwie Amerykaninem, a ponieważ w pracy zarabiał mało, od czasu do czasu dorabiał na boku, zajmując się przyjezdnymi rodakami, którzy potrzebowali kogoś, kto by ich poprowadził za rączkę.
Czekał w samochodzie. Klienci bardzo długo jedli obiad w Lazzaro, starej trattorii w centrum miasta. Było zimno, padał śnieg. Popijając mocną kawę, jak zawsze zaczął rozmyślać o składzie drużyny. Sygnał komórki go zaskoczył. Telefon był ze Stanów.
– Halo – powiedział.
– Z Samem Russo proszę – usłyszał zdecydowany głos.
– Przy telefonie.
– Trener Russo?
– Tak, to ja.
Facet wyjaśnił, że nazywa się Arnie jakiśtam, że jest swego rodzaju agentem i twierdził, że w 1988 roku był menedżerem drużyny futbolowej z Bucknell. Sam grał w tej drużynie kilka lat wcześniej, szybko więc znaleźli wspólny język. Po kilku minutach wspomnień i pytań byli już na przyjacielskiej stopie. Sam z przyjemnością gawędził z kimś co prawda zupełnie obcym, ale jednak ze starej szkoły.
Poza tym rzadko dzwonili do niego agenci.
W końcu Arnie przeszedł do rzeczy.
– Tak, oglądałem playoffy – odparł Sam.
– Reprezentuję Rieka Dockery’ego. Brownsi go zwolnili– oznajmił Arnie.
Nic dziwnego, pomyślał Sam, ale słuchał dalej.
– Obecnie Rick rozważa różne możliwości. Słyszałem, że potrzebujesz rozgrywającego.
Sam niemal upuścił komórkę. Prawdziwy quarterback z NFL miałby grać w Parmie?
– Dobrze słyszałeś – przyznał. – W ubiegłym tygodniu mój rozgrywający zrezygnował i zajął się trenowaniem gdzieś w stanie Nowy Jork. Bardzo chętnie wzięlibyśmy Dockery’ego. Jest w porządku? Mam na myśli fizycznie.
– Jasne. Trochę poobijany, ale gotów do gry.
– I chciałby grać we Włoszech?
– Być może. Prawdę mówiąc, nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, nadal leży w szpitalu, ale sprawdzamy wszystkie możliwości. Uważam, że powinien zmienić klimat.
– Wiesz, jak wyglądają tutejsze rozgrywki? – spytał nerwowo Sam. – To niezły futbol, ale zupełnie inny niż NFL i Big Ten. Ci chłopcy nie są zawodowcami w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
– Jaki poziom?
– Nie wiem. Trudno powiedzieć. Słyszałeś kiedyś o szkole Washingtona i Lee w Wirginii? Fajna szkoła, dobry futbol, trzecia dywizja13?
– Jasne.
– Przyjechali w ubiegłym roku w czasie ferii wiosennych i graliśmy z nimi parę sparringów. Mniej więcej jak równy z równym.
– Trzecia dywizja? – W głosie Arniego usłyszał jakby mniej zapału.
Z drugiej strony, Rick nie potrzebował teraz twardej gry. Jeszcze jedna taka kontuzja i rzeczywiście skończy się uszkodzeniem mózgu, o którym tak często wspominali w żartach. Tak naprawdę Arniego już to nie obchodziło. Jeszcze jeden, dwa telefony i Rick Dockery będzie historią.
– Posłuchaj, Arnie – zaczął z naciskiem Sam. Czas na szczerość. –Włoski futbol to sport amatorski, może oczko wyżej. Każda drużyna w serii A ma trzech amerykańskich graczy, którzy zwykle dostają pieniądze na wyżywienie i czasem trochę na zakwaterowanie. Każdy quarterback to zwykle Amerykanin i otrzymuje niewielką pensję. Reszta drużyny to twardzi Włosi. Grają, bo kochają futbol. Jeżeli mają szczęście, a właściciel jest w dobrym humorze, mogą po meczu dostać pizzę i piwo. W sezonie gramy osiem spotkań, później playoffy, a potem jest szansa na włoski Super Bowl. Stadion jest stary, ale sympatyczny, dobrze utrzymany, ma jakieś trzy tysiące miejsc na trybunach, przy ważnym meczu można mieć komplet. Mamy sponsorów, ale żadnych kontraktów telewizyjnych i pieniędzy wartych wspomnienia. Jesteśmy w królestwie europejskiego futbolu, kibice amerykańskiego futbolu to raczej margines.
– Jak tam trafiłeś?
– Kocham Włochy. Moi dziadkowie wyemigrowali stąd i osiedlili się w Baltimore. Tam się wychowałem. Ale mam tutaj mnóstwo kuzynów. Moja żona jest Włoszką. To cudowne miejsce. Nie zarabiam wiele jako trener amerykańskiego futbolu, ale świetnie się bawimy.
– Trenerzy dostają pensje?
– Można tak powiedzieć.
– Są tam inne odrzuty z NFL?
– Od czasu do czasu pojawia się jakaś zbłąkana dusza marząca o Super Bowl. Ale najczęściej Amerykanie to zawodnicy z małych uczelni, którzy kochają grę i czują żądzę przygód.
– Ile możecie zapłacić mojemu człowiekowi?
– Muszę zapytać właściciela.
– Zrób to, a ja pogadam z klientem.
Rozłączyli się po kolejnej anegdocie z Bucknell i Sam znowu zajął się kawą. Quarterback z NFL grający we Włoszech? Trudno to sobie wyobrazić, chociaż kiedyś już się to zdarzyło. Dwa lata wcześniej wojownicy z Bolonii grali we włoskim Super Bowl z czterdziestodwuletnim rozgrywającym, który swego czasu występował krótko w drużynie z Oakland. Zrezygnował po dwóch sezonach i pojechał do Kanady.
Sam przykręcił trochę ogrzewanie w samochodzie i zaczął przypominać sobie ostatnie minuty meczu Brownsów z Broncosami. Nigdy dotąd nie widział, by zawodnik w tak absolutny sposób przyczynił się do klęski swojej drużyny i przegrał wygrany mecz. Niemal bił brawo, gdy Dockery’ego znoszono z boiska.
A jednak pomysł, by poprowadzić go w Parmie, uważał za interesujący.
Chociaż pakowanie się i wyprowadzka stały się już właściwie rutyną, wyjazd z Cleveland był bardziej nerwowy niż dotychczasowe. Ktoś dowiedział się, że wynajmuje mieszkanie na siódmym piętrze szklanego domu nad jeziorem i kiedy przejeżdżał przez bramę swoim czarnym tahoe, koło wartowni kręciło się dwóch kudłatych dziennikarzy z aparatami fotograficznymi. Zaparkował w podziemnym garażu i szybko poszedł do windy. Przez drzwi usłyszał, jak dzwoni telefon w kuchni. Przyjemną wiadomość w poczcie głosowej zostawił sam Charley Cray.
Trzy godziny później samochód SUV był już wyładowany ubraniami, kijami golfowymi i sprzętem stereo. Po trzynastu kursach w górę i w dół windą – policzył je – kark i ramiona upiornie go bolały. Ból pulsował również w skroniach, lekarstwa niewiele pomagały. Właściwie nie powinien prowadzić po ich zażyciu, mimo wszystko jednak usiadł za kierownicą.
Wyjeżdżał, uciekał z Cleveland, z wynajmowanego mieszkania, od wynajętych mebli, od Brownsów i ich obrzydliwych fanów, byle dalej.
Rozsądnie wynajął mieszkanie tylko na sześć miesięcy. Od ukończenia college’u żył w wynajmowanych mieszkaniach z wynajmowanymi meblami i nauczył się nie gromadzić zbyt wielu rzeczy.
Przebił się przez korek w śródmieściu, udało mu się po raz ostatni zerknąć w lusterko na panoramę Cleveland. No i świetnie!
Cieszył sie, że zostawia to miasto za sobą. Przysiągł sobie, że nigdy tu nie wróci, chyba tylko po to, by zagrać przeciwko Brownsom, ale postanowił też nie myśleć o przyszłości. W każdym razie nie przez najbliższy tydzień.
Kiedy pędził przez przedmieścia, przyznał w duchu, że niewątpliwie Cleveland bardziej cieszy się z jego wyjazdu niż on.
Jechał na zachód, mniej więcej w kierunku stanu Iowa, ale nie czuł entuzjazmu, powrót do domu wcale go nie cieszył. Ze szpitala tylko raz zadzwonił do rodziców. Matka zapytała, jak jego głowa, i błagała, żeby przestał grać, a ojciec chciał wiedzieć, o czym u diabła myślał, kiedy rzucił ostatnie podanie.
– Jak sytuacja w Davenport? – zapytał w końcu Rick. Obaj wiedzieli, o co chodzi. Na pewno nie interesowała go tamtejsza gospodarka.
– Nie najlepsza – odparł ojciec.
Wspomnienia przerwała nadawana w radiu prognoza pogody. Obfite opady śniegu na zachodzie, zamiecie w Iowa. Rick z radością skręcił w lewo i skierował się na południe.
Godzinę później zabrzęczała komórka. Arnie. Dzwonił z Vegas, jego głos był o wiele weselszy.
– Gdzie jesteś, chłopie?
– Wyjechałem z Cleveland.
– Dzięki Bogu. Jedziesz do domu?
– Nie. Po prostu jadę na południe. Może na Florydę, trochę pogram w golfa.
– Wspaniały pomysł. Jak twoja głowa?
– Świetnie.
– Są jakieś dodatkowe uszkodzenia mózgu? – roześmiał się sztucznie Arnie. Rick słyszał ten żart przynajmniej sto razy.
– Bardzo poważne.
– Słuchaj, chłopie. Coś znalazłem, miejsce w składzie, gwarantowane miejsce pierwszego quarterbacka. Oszałamiające cheerleaderki. Chcesz się dowiedzieć więcej?
Rick wolno powtórzył sobie te informacje przekonany, że źle zrozumiał szczegóły. Vicodin wsiąkał na dobre w niektóre rejony obolałego mózgu.
– Dobra – powiedział wreszcie.
– Rozmawiałem z głównym trenerem Panthers. Mogą zaproponować kontrakt od ręki, z miejsca i bez żadnych pytań. Pieniądze nie są duże, ale zawsze to praca. Nadal będziesz quarterbackiem, pierwszym rozgrywającym! To załatwione. Masz to w garści, dziecino.
– Panthers?
– Tak. Pantery z Parmy.
Zapadła cisza, gdy Rick zmagał się z geografią. To chyba jakaś nieznana drużyna, z jakiejś niezależnej ligi podwórkowej, znajdującej się tak daleko od NFL, że zakrawało to na żart. Z całą pewnością nie chodziło o futbol halowy14. Arnie miał za dobrze w głowie, by myśleć o czymś takim.
Ale Rick nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest Parma.
– Chodzi o Carolina Panthers, Arnie?
– Słuchaj uważnie, Rick. Pantery z Parmy.
Wiedział, że jedno z przedmieść Cleveland to Parma. To wszystko było bardzo zagmatwane.
– No dobra, Arnie, wybacz, trochę szwankuje mi łeb, więc może powiedziałbyś, gdzie dokładnie jest ta Parma.
– W północnych Włoszech, jakaś godzina jazdy z Mediolanu.
– A gdzie jest Mediolan?
– Również w północnych Włoszech. Kupię ci atlas. W każdym razie...
– Ale tam grają w piłkę nożną, nie w amerykański futbol, Arnie. To nie ten sport.
– Nieprawda. W Europie mają całkiem porządne ligi. W Niemczech, Austrii, we Włoszech. Może być ciekawie. Gdzie twoja żądza przygód?
W głowie Ricka zaczął pulsować ból. Właściwie powinien wziąć następną pigułkę, ale i tak był już nawalony, a zatrzymanie za „prowadzenie pod wpływem” było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Wystarczy, że gliniarz spojrzy na jego prawo jazdy, a pewnie od razu wyciągnie kajdanki, albo nawet pałkę.
– Sam nie wiem – zawahał się.
– Weź to, Rick, zrób sobie rok przerwy, pograj w Europie. Pozwól, by tutaj cała sprawa przycichła. Muszę ci powiedzieć, że nie mam nic przeciwko dzwonieniu w twojej sprawie, ale moment jest paskudny, naprawdę paskudny.
– Nie chcę tego słuchać, Arnie. Pogadajmy później. Głowa mi pęka.
– Jasna sprawa, stary. Prześpij się z tym, ale musimy działać szybko. Drużyna w Parmie szuka quarterbacka. Wkrótce zaczyna się sezon i są zdesperowani. Może nie aż tak, by wziąć pierwszego lepszego, ale...
– Rozumiem, Arnie. Później.
– Słyszałeś o parmezanie?
– Jasne.
– Właśnie tam go robią. W Parmie. Kapujesz?
– Jeżeli potrzebuję sera, jadę do Green Bay – odparł Rick i uznał, że mimo prochów jest całkiem bystry.
– Dzwoniłem do Packersów, ale się nie odezwali.
– Nie chcę o tym słuchać.
Niedaleko Mansfield poszedł do restauracji na zatłoczonym parkingu ciężarówek i zamówił frytki i colę. Litery w menu rozpływały się, ale i tak wziął kolejną pastylkę, by uśmierzyć ból między łopatkami. Kiedy w szpitalu włączono mu w końcu telewizję, popełnił błąd i obejrzał w ESPN przegląd najważniejszych wydarzeń. Wzdrygał się, widząc zderzenie i swoje ciało osuwające się bezwładnie na boisko.
Siedzący przy sąsiednim stole dwaj kierowcy zaczęci na niego zerkać. Świetnie... Czemu nie włożyłem czapki i ciemnych okularów?
Szeptali między sobą, pokazywali go palcem, wkrótce inni także zaczęli spoglądać, ba, nawet gapić się na niego. Rick miał ochotę wyjść, ale czuł, że po takiej dawce vicodinu musi jeszcze chwilę zostać. Zamówił kolejną porcję frytek i spróbował zadzwonić do rodziców. Albo wyszli, albo nie odbierali telefonów. Potem zatelefonował do mieszkającego w Boca kolegi z college’u, by się upewnić, że może u niego przenocować przez kilka dni.
Kierowcy śmiali się z czegoś. Starał się nie zwracać na nich uwagi.
Na białej serwetce zaczął zapisywać liczby. Brownsi byli mu winni pięćdziesiąt tysięcy dolarów za playoffy. (Drużyna na pewno zapłaci). Mniej więcej czterdzieści tysięcy miał w banku w Davenport. Koczowniczy tryb życia sprawił, że nie kupił żadnej nieruchomości. Samochód był wynajęty – za siedemset miesięcznie. Żadnych innych aktywów nie było. Przyjrzał się liczbom i uznał, że na czysto to będzie około osiemdziesięciu tysięcy.
Wyjście z gry z trzema wstrząśnieniami mózgu i osiemdziesięcioma tysiącami nie było takie złe, jak się mogło wydawać. Przeciętny running back15utrzymywał się w NFL trzy lata, wycofywał z najrozmaitszymi kontuzjami nóg i mniej więcej półmilionowym długiem.
Finansowe problemy Ricka wynikały z nieudanych inwestycji. Razem z pochodzącym z Iowa kolegą z drużyny próbowali zmonopolizować rynek myjni samochodowych w Des Moines. Wytoczono im sprawy sądowe, wciąż figurował w spisach kredytobiorców. Był właścicielem jednej trzeciej udziałów w meksykańskiej restauracji w Fort Worth, gdzie dwaj wspólnicy, dawni przyjaciele, wniebogłosy domagali się kapitału. Kiedy ostatni raz zjadł tam burritos, zemdliło go.
Dzięki pomocy Arniego udało mu się uniknąć bankructwa – gazety chyba by go zmasakrowały – ale długi narosły.
Potężny kierowca z niezwykle rozwiniętym mięśniem piwnym podszedł i uśmiechnął się szyderczo. Modelowy okaz – gęste baczki, czapka, wykałaczka w kąciku ust.
– Jesteś Rick Dockery, nie?
Przez ułamek sekundy Rick miał ochotę zaprzeczyć, ale postanowił po prostu go zignorować.
– Jesteś do dupy, wiesz? – oznajmił głośno kierowca. Wyraźnie chciał, by wszyscy go słyszeli. – Byłeś do dupy w Iowa i nadal jesteś do dupy. – Za jego plecami rozległ się głośny śmiech, inni przyłączyli się do zabawy.
Jeden hak w mięsień piwny, a facet leżałby na podłodze i kwiczał. Rick poczuł niesmak. Dlaczego w ogóle o tym pomyślał. Nagłówki gazet – czemu tak go to obchodzi? – byłyby wspaniałe. „Bójka Dockery’ego z kierowcami”. I oczywiście, każdy, kto by czytał artykuł, kibicowałby kierowcom. Charles Cray miałby używanie.
Rick uśmiechnął się do serwetki.
– Czemu nie przeniesiesz się do Denver? Tam to cię chyba kochają.
Znowu śmiech.
Rick udał, że nic nie słyszy, i dopisał do obliczeń kilka nic nieznaczących liczb. W końcu kierowca odszedł dumnie. Nie co dzień ma się możliwość opieprzyć quarterbacka z NFL.
Pojechał drogą stanową 71 na południe, do Columbus, siedziby Buckeyesów16. Parę lat temu w piękne jesienne popołudnie w obecności stu tysięcy kibiców rzucił cztery podania na przyłożenie i zdemontował obronę z precyzją chirurga. Gracz Tygodnia Big Ten. Wierzył święcie, że czekają go dalsze zaszczyty. Przyszłość była tak jasna, że aż oślepiała.
Trzy godziny później zatrzymał się, by zatankować, i tuż obok zobaczył nowy motel. Dosyć jazdy na dziś. Upadł na łóżko, zamierzając spać przez kilka dni, kiedy zadzwoniła komórka.
– Gdzie teraz jesteś? – zapytał Arnie.
– Nie wiem. W Londynie.
– Co takiego? Gdzie?
– W Londynie w stanie Kentucky, Arnie.
– Porozmawiajmy o Parmie – powiedział Arnie rzeczowym tonem. Coś się działo.
– Myślałem, że postanowiliśmy to zrobić później. – Rick ścisnął palcami nasadę nosa i powoli rozprostował nogi.
– Właśnie jest później. Chcą mieć decyzję.
– Dobra. Podaj mi szczegóły.
– Będą płacili trzy tysiące euro przez pięć miesięcy, plus mieszkanie i samochód.
– Co to jest euro?
– Waluta w Europie. Warta jest teraz o jedną trzecią więcej niż dolar.
– To znaczy ile, Arnie? Jaka jest oferta?
– Około czterech tysięcy zielonych miesięcznie.
Szybko przeliczył, w końcu kwota była bardzo mała.
– Rozgrywający dostaje dwadzieścia tysięcy za sezon? A ile zarabia liniowy17?
– Co cię to obchodzi? Nie jesteś liniowym.
– Tylko się pytam. Co cię tak wkurza?
– To, że tracę na to za dużo czasu, Rick. Mam inne umowy do negocjowania. Sam wiesz, jaka jest nerwówka po sezonie.
– Skreślasz mnie, Arnie?
– Jasne, że nie. Po prostu naprawdę uważam, że powinieneś na jakiś czas wyjechać za granicę, no wiesz, podładować baterie i podleczyć głowę. Daj mi trochę czasu tu, na miejscu, bym ocenił szkody.
Szkody. Rick usiłował usiąść, ale jego ciało odmówiło współpracy. Wszystkie kości i mięśnie od pasa w dół bolały. Gdyby Collins zablokował przeciwnika, nie doszłoby do starcia i Rick by nie ucierpiał. Liniowi, kochasz ich i nienawidzisz. Chciałbyś mieć dobrych liniowych!
– Ile zarabia liniowy?
– Nic. Na tej pozycji grają Włosi i grają dlatego, że kochają futbol.
Agenci muszą tam zdychać z głodu, pomyślał Rick. Odetchnął głęboko i usiłował przypomnieć sobie ostatniego znanego mu zawodnika, który grał tylko dlatego, że to kochał.
– Dwadzieścia tysięcy? – mruknął.
– Czyli o dwadzieścia tysięcy więcej niż zarabiasz obecnie – przypomniał mu okrutnie Arnie.
– Dzięki. Zawsze mogę na ciebie liczyć.
– Słuchaj chłopie, weź na rok wolne. Pojedź zwiedzić Europę. Daj mi trochę czasu.
– Na jakim poziomie tam grają?
– A kogo to obchodzi? Będziesz gwiazdą. Wszyscy rozgrywający są ze Stanów, ale to faceci z małych college’ów, którzy nawet nie zbliżyli się do NFL. Pantery są zachwycone, że w ogóle rozważasz tę możliwość.
Ktoś był zachwycony, że Rick może dla niego grać. Cóż za budująca myśl. Ale co powie rodzinie i przyjaciołom?
Jakim przyjaciołom? W ubiegłym tygodniu odezwało się dokładnie dwóch starych kumpli.
Po chwili ciszy Arnie odchrząknął i dodał:
– Jest coś jeszcze.
Sądząc z tonu jego głosu, nie było to nic dobrego.
– Słucham.
– O której wyszedłeś dziś ze szpitala?
– Nie pamiętam. Chyba koło dziewiątej.
– To musiałeś się z nim minąć w korytarzu.
– Z kim?
– Z prywatnym detektywem. Twoja znajoma cheerleaderka wróciła, Rick, jest w ciąży i wynajęła prawników, prawdziwych sukinsynów. Chcą narobić hałasu i zobaczyć swoje mordy w gazetach. Dzwonią tu z najrozmaitszymi żądaniami.
– Która cheerleaderka? – spytał Rick, czując, jak nowe fale bólu przepływają mu przez ramiona i kark.
– Jakaś Tiffany.
– Niemożliwe, Arnie. Spała z połową Brownsów. Czemu poluje na mnie?
– Spałeś z nią?
– Oczywiście, ale to była moja kolejka. Jeśli chce mieć dziecko warte milion dolarów, czemu oskarża mnie?
Doskonałe pytanie zadane przez najniżej opłacanego członka drużyny. Arnie powiedział to samo, kłócąc się z prawnikami Tiffany.
– Możesz być jego tatusiem?
– Absolutnie nie. Byłem ostrożny. Trzeba było być.
– Nie może oskarżyć cię publicznie, dopóki nie dostarczy ci pozwu, a jeżeli nie będzie mogła cię znaleźć, nie będzie mogła cię pozwać.
Rick wiedział o tym. Dostawał już pozwy.
– Na jakiś czas ukryję się na Florydzie. Nie znajdą mnie tam.
– Nie licz na to. Ci prawnicy są dość agresywni i chcą rozgłosu. Mają sposoby, żeby wytropić zwierzynę. – Chwila przerwy. – Ale widzisz, stary, nie mogą ci wręczyć pozwu we Włoszech.
– Nigdy nie byłem we Włoszech.
– W takim razie pora tam pojechać.
– Muszę się z tym przespać.
– Oczywiście.
Rick szybko zapadł w drzemkę i sen zmorzył go na jakieś dziesięć minut. Obudziła go koszmarna myśl. Karty kredytowe zostawiają ślad. Stacje benzynowe, motele, parkingi ciężarówek – wszystkie miejsca są połączone rozległą elektroniczną siecią, która w ułamku sekundy przekazuje informacje na drugi koniec świata. Jakiś palant z dobrym komputerem może podłączyć się tu i tam i za niezłe honorarium odnaleźć trop i wysłać za nim psy gończe z kopią pozwu o ustalenie ojcostwa. Kolejne nagłówki. Kolejne kłopoty.
Złapał nierozpakowaną torbę i opuścił motel. Jechał godzinę oszołomiony dużą dawką leku przeciwbólowego, w końcu znalazł norę z tanimi pokojami za gotówkę – na godziny albo na noc. Upadł na zakurzone łóżko i po chwili spał, mocno i głośno chrapiąc. Śniły mu się krzywe wieże i rzymskie ruiny.
Trener Russo czytał „Gazzetta di Parma”, czekając cierpliwie na twardym, plastikowym krzesełku w poczekalni dworca kolejowego w Parmie. Z niechęcią musiał przyznać, że jest trochę zdenerwowany Rozmawiał już ze swoim nowym quarterbackiem przez telefon. Gracz był akurat na polu golfowym gdzieś na Florydzie i przebieg rozmowy pozostawiał nieco do życzenia. Dockery nie miał ochoty grać dla Parmy, chociaż pomysł, by przez kilka miesięcy pomieszkać za granicą, był z pewnością kuszący. Sam odniósł wrażenie, że Dockery w ogóle nie ma ochoty grać. Hasło „Superbaran” rozniosło się i gość nadal był obiektem dowcipów. Jako futbolista musiał grać, ale nie był pewien, czy chce jeszcze oglądać piłkę.
Oświadczył też, że nie mówi ani słowa po włosku, ale w dziesiątej klasie uczył się hiszpańskiego. Wspaniale, pomyślał Russo. Żaden problem.
Sam nigdy nie trenował zawodowego quarterbacka. Ostatni, jakiego znał, grał w sparringach na Uniwersytecie Delaware. Czy Dockery się dopasuje? Drużyna była podekscytowana, że będzie wśród nich taka gwiazda, ale czy go zaakceptuje? A może jego postawa zatruje atmosferę w szatni? Czy w ogóle da się prowadzić?
Eurostar z Mediolanu wjechał na stację jak zawsze o czasie. Drzwi otworzyły się, wypuszczając pasażerów. Była połowa marca i większość wysiadających miała na sobie grube, ciemne płaszcze. Na razie trzeba było chronić się przed chłodem i czekać na cieplejszą pogodę. I nagle pojawił się Dockery, prosto z południowej Florydy, idiotycznie opalony i ubrany, jakby wybierał się na drinka do klubu na plaży – kremowa, lniana sportowa marynarka, cytrynowożółta koszula z tropikalnymi motywami, białe spodnie do kostek i rdzawoczerwone mokasyny z krokodylej skóry włożone na gołe stopy. Szamotał się z dwoma idealnie do siebie pasującymi i potwornie wielkimi walizami na kółkach, ale walka była z góry przegrana, bo przez plecy miał przewieszoną ogromną torbę z zestawem kijów golfowych.
Quarterback przybył.
Sam obserwował jego zmagania i od razu zorientował się, że Dockery nigdy jeszcze nie jechał pociągiem. W końcu podszedł i zagadnął:
– Rick? Jestem Sam Russo.
Przyjezdny uśmiechnął się, szarpnięciem ustawił pionowo walizki i z trudem przesunął nieco wyżej kije golfowe.
– Cześć, trenerze – powiedział.
– Witam w Parmie. Pomogę ci.
Sam złapał jedną walizkę i zaczęli holować bagaż przez stację.
– Dzięki. Dość tu chłodno.
– Zimniej niż na Florydzie. Jak minął lot?
– W porządku.
– Dużo grasz w golfa, prawda?
– Jasne. Kiedy zrobi się ciepło?
– Mniej więcej za miesiąc.
– Macie tu pola golfowe?
– Nie. Nigdy żadnego nie widziałem.
Wyszli na zewnątrz i zatrzymali się koło małej, pudełkowatej hondy Sama.
– To twój? – Rick rozejrzał się i zobaczył, że wszystkie samochody wokół nich są bardzo małe.
– Wrzuć bagaż na tylne siedzenie – powiedział Sam. Otworzył bagażnik i jakoś udało mu się upchnąć w nim walizkę. Miejsca na drugą już nie było. Wcisnął ją na tylne siedzenie, tam gdzie kije golfowe.
– Dobrze, że nie zabrałem więcej rzeczy – mruknął Rick. Wsiedli do samochodu. Kolana mającego metr osiemdziesiąt pięć Ricka uderzyły w schowek na rękawiczki. Fotela nie dało się cofnąć, bo blokowały go kije golfowe.
– Trochę małe te samochody, co? – spytał.
Rick rozmyślał nad tym, patrząc obojętnie na budynki wzdłuż Strada Garibaldi.
– Parma ma dwa tysiące lat i ciekawą historię.
– Parma. – Rick westchnął i zdołał wcisnąć się kilka centymetrów głębiej w fotel, zupełnie jakby sama nazwa miasta oznaczała przyznanie się do klęski. Grzebał chwilę w kieszeni marynarki, wyciągnął komórkę, ale jej nie otworzył. – Co, u diabła, robię we Włoszech, w jakiejś Parmie? – Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu, a nie pytanie.
Sam pomyślał, że lepiej nie odpowiadać i zabawić się w przewodnika.
– Jesteśmy w śródmieściu, najstarszej dzielnicy. Pierwszy raz we Włoszech?
– Tak. Co to takiego?
– Nazywa się Palazzo della Pilota. Budowę rozpoczęto czterysta lat temu, ale nigdy nie ukończono. Potem w 1944 roku alianci go zbombardowali całkowicie.
– Bombardowaliśmy Parmę?
– Bombardowaliśmy wszystko, nawet Rzym, ale zostawiliśmy w spokoju Watykan. Może pamiętasz, że Włosi mieli przywódcę, który nazywał się Mussolini i sprzymierzył się z Hitlerem. Nie najlepszy pomysł, a Włosi nigdy nie czuli zapału do wojny. O wiele lepiej wychodzą im jedzenie, wino, samochody sportowe, moda i miłość.
– Może mi się tu spodoba.
– Na pewno. I kochają operę. Z prawej jest słynny Teatro Regio. Byłeś kiedyś w operze?
– No jasne, w Iowa wychowywaliśmy się na muzyce poważnej. Większość dzieciństwa spędziłem w operze. Żartujesz? Po co miałbym chodzić do opery?
– A tu jest duomo.
– Co takiego?
– Duomo, katedra. Z tego wzięło się nasze słowo dome – kopuła, jak w Superdome, Carrier Dome18.
Rick nie odpowiedział. Milczał przez jakiś czas, jakby wspomnienie kopuł, stadionów i rozgrywanych tam meczów sprawiło mu przykrość. Byli już w centrum Parmy. Wszędzie widać było pełno kręcących się pieszych i samochody stojące zderzak przy zderzaku.
Sam znowu zaczął objaśniać:
– Większość włoskich miast zbudowano wokół centralnego placu, który nazywa się piazza. Teraz jesteśmy na Piazza Garibaldi: mnóstwo sklepów oraz kawiarni, no i pieszych. Włosi lubią spędzać czas, siedząc w ogródkach kawiarnianych, popijając espresso i czytając. Nie najgorszy zwyczaj.
– Nie lubię kawy.
– Pora polubić.
– A co Włosi myślą o Amerykanach?
– Lubią nas, chociaż nie zastanawiają się nad tym. Pewnie gdyby trochę pomyśleli, nie spodobałby się im nasz ustrój, ale w gruncie rzeczy niewiele ich to obchodzi. Ale mają fioła na punkcie naszej kultury.
– Nawet futbolu?
– W pewnym sensie. Niedaleko jest wspaniały mały bar. Chcesz się czegoś napić?
– Nie, jeszcze za wcześnie.
– Nie mówię o alkoholu. Tutaj bar to jak pub albo kawiarnia, miejsce spotkań.
– Spasuję.
– W każdym razie wszystko dzieje się w centrum. Twoje mieszkanie jest zaledwie kilka ulic dalej.
– Nie mogę się doczekać. Mogę zatelefonować?
– Prego.
– Co?
– Prego. To znaczy „proszę bardzo”.
Rick stukał w klawisze, a Sam przeciskał się przez wieczorny korek. Kiedy Rick spojrzał w okno, Sam włączył radio i w samochodzie rozległa się cicho muzyka operowa. Ktoś, z kim Rick chciał rozmawiać, był nieosiągalny. Quarterback nie nagrał żadnej poczty głosowej. Zatrzasnął telefon i wcisnął go do kieszeni.
Pewnie dzwonił do agenta, pomyślał Sam. A może do przyjaciółki.
– Masz dziewczynę? – zapytał.
– Nie. Mnóstwo fanek NFL, ale są głupie jak but. A ty?
– Jestem żonaty od jedenastu lat. I bezdzietny.
Przejechali mostem Ponte Verdi.
– To rzeka Parma. Dzieli miasto na dwie części.
– Urocza.
– Przed nami leży Parco Ducale, największy park w mieście. Piękny. Włosi są dobrzy w parkach, architekturze krajobrazu i tym podobnych rzeczach.
– Ładny.
– Cieszę się, że ci się podoba. Można tu pospacerować, przyjść z dziewczyną, poczytać książkę, poleżeć na słońcu.
– Nie spędzałem wiele czasu w parkach.
A to ci niespodzianka.
Krążyli jakiś czas, znów przejechali przez rzekę i wkrótce przemykali się już wąskimi, jednokierunkowymi uliczkami.
– Pokazałem ci większą część śródmieścia Parmy – oznajmił Sam.
– Bardzo miłe.
Kilka przecznic na południe od parku wjechali w krętą uliczkę Via Linati.
– To tutaj – powiedział Sam, wskazując długi szereg czteropiętrowych budynków, każdy w innym kolorze. – W tym drugim, złotawym, na trzecim piętrze jest twoje mieszkanie. To miła część miasta. Signor Bruncardo, właściciel drużyny, ma tu również kilka domów. Dlatego dostałeś mieszkanie w śródmieściu. Tutaj jest drożej.
– Miejscowi chłopcy naprawdę grają za darmo? – spytał Rick, wracając do sprawy, która utkwiła mu w pamięci po ostatniej rozmowie.
– Amerykanie, ty i dwaj inni, dostają pensję. Ale ty największą. Włosi grają dla sportu. I za pizzę po meczu. – Sam milczał przez chwilę i dodał: – Polubisz tych chłopaków. – Po raz pierwszy spróbował dodać otuchy Rickowi. Gdyby quarterback był niezadowolony, pojawiłoby się mnóstwo problemów.
Jakimś cudem wcisnął hondę w o połowę za małe miejsce. Potem wyładowali walizy i kije golfowe. Windy nie było, ale klatka schodowa okazała się szersza niż zazwyczaj. Mieszkanie było umeblowane – sypialnia, salon, mała kuchnia. Ponieważ nowy rozgrywający był z NFL, signor Bruncardo szarpnął się na odmalowanie ścian, nowe chodniki, zasłony i meble do salonu. Wnętrze ozdabiały nawet jaskrawe współczesne reprodukcje.
– Nieźle – pochwalił Rick i Samowi ulżyło. Znał włoskie realia: mieszkania najczęściej były małe, stare i drogie. Gdyby rozgrywający poczuł się rozczarowany, signor Bruncardo również byłby zawiedziony. I sprawy by się skomplikowały.
– Na wolnym rynku czynsz wyniósłby dwa tysiące euro na miesiąc – wyjaśnił, starając się wywrzeć na Ricku wrażenie.
Rick ostrożnie położył kije golfowe na sofie.
– Miło tu – oznajmił. Nie pamiętał nawet, w ilu wynajętych lokalach mieszkał w czasie ubiegłych sześciu lat. Przyzwyczajony do częstych i pośpiesznych przenosin stał się obojętny na wielkość, wystrój i wyposażenie wnętrza.
– Może przebierzesz się i potem spotkamy się na dole?
Rick spojrzał na swoje białe spodnie, spod których wystawały brązowe kostki. Chciał zaprotestować: „Przecież mi w tym dobrze”, ale w końcu zrozumiał aluzję.
– Oczywiście, daj mi pięć minut.
– Dwie przecznice dalej w prawo jest kawiarnia – powiedział Sam. – Wezmę sobie kawę i będę czekał przy stoliku na zewnątrz.
– Jasne, trenerze.
Sam zamówił kawę i rozłożył gazetę. Było wilgotno i słońce schowało się za budynkami. We Włoszech Amerykanie z reguły przeżywali krótkotrwały szok kulturowy. Język, samochody, wąskie ulice, małe mieszkania, gęsta zabudowa miast. To przytłaczało, zwłaszcza ludzi ze średnich i niższych klas, którzy niewiele podróżowali. W czasie pięciu lat trenowania drużyny z Parmy Sam zetknął się z tylko jednym amerykańskim graczem, który był we Włoszech, zanim znalazł się w drużynie.
Zwykle do tego kraju przekonywały ich dwa skarby narodowe – jedzenie i kobiety. Trener Russo nie zajmował się kobietami, ale znał magiczną moc włoskiej kuchni. Pan Dockery nie ma jeszcze pojęcia, że czeka go czterogodzinny obiad.
Rick pojawił się po dziesięciu minutach, z komórką w ręku. Wyglądał o wiele lepiej. Granatowa marynarka klubowa, wypłowiałe dżinsy, ciemne skarpetki i buty.
– Kawy? – spytał Sam.
– Poproszę tylko colę.
Sam porozmawiał z kelnerem.
– Mówisz po ichniemu? – zapytał Rick, chowając telefon do kieszeni.
– Mieszkam tu od pięciu lat. Moja żona jest Włoszką. Już ci to wyjaśniałem.
– Czy inni jankesi znają włoski?
– Kilka słów, zwłaszcza potrawy w menu.
– To jak mam wywoływać zagrywki?
– Robimy to po angielsku. Czasem Włosi rozumieją, a czasem nie.
– Zupełnie jak w college’u – stwierdził Rick i obaj się roześmiali. Wypił duszkiem colę i dodał: – Nie zawracam sobie głowy nauką jeżyków. Za dużo kłopotu. Kiedy grałem w Kanadzie, było tam dużo Francuzów. Wcale nas to nie spowalniało. Poza tym wszyscy mówią po angielsku.
– Tutaj na pewno nie wszyscy.
– Ale wszyscy rozumieją American Express i dolary.
– Być może. Ale nauczenie się języka nie jest złym pomysłem. Łatwiej wtedy żyć i kumple z drużyny będą cię uwielbiać.
– Powiedziałeś: uwielbiać? Nie uwielbiałem kumpla z drużyny od czasu, kiedy byłem w college’u.
– Tu jest tak samo jak w college’u. Wielkie bractwo facetów, którzy lubią wkładać strój do gry, przez kilka godzin wdawać się w draki, a potem pić piwo. Jeżeli cię polubią, a jestem tego pewien, dadzą się dla ciebie pokroić.
– A czy wiedzą coś, no rozumiesz, o moim ostatnim meczu?
– Nie pytałem, ale jestem pewien, że niektórzy tak. Uwielbiają futbol i oglądają mnóstwo meczów. Ale nie martw się, Rick. Są zachwyceni, że tu przyjechałeś. Nigdy nie wygrali włoskiego Super Bowl i są przekonani, że w tym roku im się uda.
Obok przeszły trzy signoriny i całkowicie przyciągnęły ich uwagę. Kiedy zniknęły z pola widzenia, Rick wpatrzył się w ulicę, jakby nagle zagubił się w innym świecie. Sam poczuł, że go lubi i że jest mu go żal. Facet zniósł lawinę publicznych szyderstw, jakiej nigdy dotąd nie słyszano w zawodowym futbolu, a teraz znalazł się w Parmie, samotny i zdezorientowany. Jak zbieg. Teraz jego miejsce było w Parmie, przynajmniej na razie.
– Chcesz zobaczyć stadion? – zapytał.
– Jasne, trenerze.
Po drodze Sam wskazał mu boczną ulicę.
– Tam jest salon z męską odzieżą. Wspaniałe ubrania. Powinieneś tam zajrzeć.
– Przywiozłem ze sobą dużo ubrań.
– A jednak powinieneś tam zajrzeć. Włosi zwracają uwagę na ubranie i będą cię uważnie obserwować, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Tutaj nigdy nie jesteś za dobrze ubrany.
– Język, ciuchy, coś jeszcze, trenerze?
– Mała rada. Spróbuj się tu dobrze bawić. To cudowne, stare miasto, a ty będziesz tu tak krótko.
– Jasne, trenerze.
Stadio Lanfranchi znajduje się w północno-zachodniej części Parmy, w granicach miasta, ale z dala od starych budowli i wąskich uliczek śródmieścia. To boisko do rugby, którym dzielą się dwie zawodowe drużyny, jest udostępniane Panterom do gry w futbol. Po obu stronach ma zadaszone trybuny, loże prasową i dobrze utrzymaną, mimo intensywnego użytkowania, naturalną murawę.
W piłkę nożną gra się na o wiele większym Stadio Tardini, który znajduje się w odległości około półtora kilometra w południowo-wschodniej części miasta. Tu właśnie zbierają się ogromne tłumy, aby świętować powód istnienia współczesnych Włoch. Ale miejscowi kibice mają niewiele powodów do radości. Nisko notowana drużyna z Parmy ledwo utrzymuje się w prestiżowej lidze A włoskiej piłki nożnej. Klub wciąż ma jednak wiernych kibiców – około trzydziestu tysięcy oddanych fanów, którzy cierpią razem z nim rok po roku, mecz za meczem.
To jakieś dwadzieścia dziewięć tysięcy więcej niż pojawia się na meczach Panter na Stadio Lanfranchi. Stadion mieści trzy tysiące widzów, ale rzadko kiedy wszystkie miejsca są wyprzedane. Prawdę mówiąc, nie sprzedaje się ani jednego. Wstęp jest wolny.
Rick Dockery szedł niespiesznie w rzucanym przez trybuny długim cieniu przez środek boiska. Wcisnął dłonie w kieszenie dżinsów i kroczył niczym człowiek z innego świata. Niekiedy zatrzymywał się i sprawdzał trawę, wciskając w nią mocno podeszwę buta. Od tamtego dnia w Cleveland nie był na boisku, ani futbolowym, ani do cholernego rugby czy czegokolwiek innego.
Sam siedział w piątym rzędzie od dołu na trybunie dla gospodarzy, przyglądał się swojemu rozgrywającemu i zastanawiał, co też mu chodzi po głowie.
A Rick myślał o obozie szkoleniowym, na którym był pewnego lata, nie tak dawno temu – krótkiej, ale brutalnej męczarni dla jednej z zawodowych drużyn. Nie pamiętał już której. Obóz odbywał się w małym college’u z boiskiem przypominającym to, które obecnie oglądał. Szkoła z trzeciej dywizji, maleńki college z obowiązkowymi sielskimi akademikami, stołówką i ciasnymi szatniami, dokładnie taka, jaką niektóre drużyny NFL wybierają, aby szkolenie było możliwie jak najbardziej surowe i bezwzględne.
Myślał też o liceum w Davenport South, gdzie występował w każdym meczu przed mnóstwem ludzi – i u siebie, i na wyjeździć. W tych latach przegrał w finałach stanowych juniorów przed jedenastoma tysiącami widzów.
Jak na teksańskie warunki nie było to wiele, ale jak na wymagania licealnej drużyny futbolowej z Iowa to cholernie duży tłum.
Ale teraz Davenport South było bardzo daleko, podobnie jak wiele innych rzeczy, które kiedyś wydawały się ważne. Zatrzymał się w polu punktowym i przyjrzał dość dziwnej bramce. Dwa wkopane w ziemie wysokie słupy pomalowane na niebiesko i żółto, owinięte zielonymi ochraniaczami z reklamą Heinekena. Rugby.
Wszedł po stopniach na trybunę i usiadł koło trenera.
– I co sądzisz? – zapytał Russo.
– Fajne boisko, ale brakuje mu kilku jardów.
– Dziesięciu. Między słupami jest sto dziesięć jardów, a potrzeba jeszcze dwudziestu na oba pola punktowe. Dlatego gramy na tym, co zostało, na dziewięćdziesięciu jardach. Większość tutejszych boisk służy do rugby, musi nam to wystarczyć.
– No i dobrze – mruknął Rick i się uśmiechnął.
– Trochę inaczej niż na stadionie Brownsów w Cleveland.
– Dzięki Bogu. Nigdy nie lubiłem Cleveland, miasta, kibiców, drużyny i nie cierpiałem stadionu. Jest tuż nad jeziorem Erie, wieją zimne wiatry, ziemia jest twarda jak beton.
– A jaki był twój ulubiony przystanek?
Rick się roześmiał.
– Przystanek. Trafne określenie. Zatrzymywałem się tu i tam, ale nigdzie nie zagrzałem miejsca. Chyba Dallas. Wolę cieplejszy klimat.
Słońce niemal zaszło i robiło się coraz zimniej. Rick wsunął dłonie do kieszeni obcisłych dżinsów.
– Opowiedz mi coś o futbolu we Włoszech – poprosił. – Jak to się zaczęło?
– Pierwsze drużyny pojawiły się jakieś dwadzieścia lat temu i bardzo szybko weszły nowe, zwłaszcza tu na północy. Super Bowl w 1990 roku miał dwudziestotysięczną widownię, w ubiegłym roku o wiele mniejszą. Z jakichś powodów zainteresowanie spadło, teraz znowu rośnie. W Dywizji A jest dziewięć drużyn, mniej więcej dwadzieścia pięć w Dywizji B i futbol flagowy19 dla dzieciaków.
Umilkł, Rick przełożył ręce do kieszeni marynarki. Dwa miesiące na Florydzie dały mu mocną opaleniznę, ale na delikatnej skórze opalenizna zaczynała już blednąc.
– Ilu kibiców ogląda Pantery?
– To zależy. Skoro nie sprzedajemy biletów, to nikt ich właściwie nie liczy. Może tysiąc. Kiedy przyjeżdża Bergamo, stadion jest pełny.
– Bergamo?
– Lwy z Bergamo, wieczni mistrzowie.
Ricka rozbawiła ta nazwa.
– Lwy i Pantery. Czy wszystkie drużyny nazywają się tak jak NFL?
– Nie. W Bolonii mamy Wojowników, w Rzymie Gladiatorów, w Neapolu Bandytów, w Mediolanie Nosorożce, w Lazio są Marines, w Anconie Delfiny i Giganci w Bolzano.
Rick chichotał.
– Co cię tak bawi?
– Nic. Gdzie ja jestem?
– To normalne. Szok szybko mija. Kiedy włożysz strój i zaczniesz puntować, poczujesz się jak w domu.
„Ja nie puntuję”, chciał powiedzieć Rick, ale ugryzł się w język.
– No to trzeba dokopać Bergamo.
– Tak. Wygrali osiem Super Bowlów i sześćdziesiąt jeden meczów z rzędu.
– Włoski Super Bowl. Aja o nim nie wiedziałem.
– Wielu ludzi nie wie. Na stronach sportowych jesteśmy na końcu, po pływaniu i motocyklach. Ale Super Bowl pokazują w telewizji. Na jednym z mniej znanych kanałów.
Ricka przerażała myśl o tym, iż przyjaciele dowiedzą się, że gra we Włoszech w jakiejś podwórkowej drużynie. Brak prasy i telewizji na meczach to naprawdę przyjemna wiadomość. Nie szukał w Parmie sławy, ale małej chałtury na boku w czasie, kiedy razem z Arniem będą oczekiwali na cud w Stanach. Nie chciał, by ktokolwiek wiedział, gdzie jest.
– Jak często trenujemy?
– Mamy boisko w poniedziałki, środy i piątki od ósmej wieczór. Chłopaki mają normalne posady.
– Jakie?
– Różne. Jest pilot linii lotniczej, inżynier, kilku kierowców ciężarówek, pracownik agencji nieruchomości, są budowlańcy... Jeden facet ma sklep z serami, inny prowadzi bar, jest dentysta, dwóch czy trzech instruktorów z siłowni. Dwóch kamieniarzy, paru mechaników samochodowych.
Rick zastanawiał się przez chwilę. Myślał wolno, ale szok zaczął ustępować.
– Jaki jest typ ofensywy?
– Stosujemy proste schematy. Power I20, dużo ruchu przed wprowadzeniem piłki do gry, biegi ze zmianą kierunku21. Nasz ubiegłoroczny rozgrywający nie potrafił rzucać i to ograniczało atak.
– Quarterback nie umiał rzucać?
– Rzucał, ale niezbyt dobrze.
– Mamy biegacza?
– Tak. Sidell Turner. Nieduży, ale twardy, czarnoskóry chłopak z Kolorado. Cztery lata temu grał w Coltach, potem go zwolnili, bo jest za niski.
– Ile ma wzrostu?
– Sto osiemdziesiąt centymetrów. Za niski do NFL, ale idealny dla nas. Przeciwnicy nie mogą go złapać.
– Co, do licha, czarny chłopak z Kolorado robi w Parmie?
– Gra w futbol i czeka na telefon. Tak jak ty.
– Czy mam skrzydłowego?
– Tak, Fabrizia. To jeden z Włochów. Wspaniałe dłonie, wspaniałe stopy, wielkie ego. Uważa się za włoskiego futbolistę wszech czasów. Wysoko się ceni, ale to niezły chłopak.
– Potrafi złapać moje podanie?
– Wątpię. Myślę, że to właśnie będzie wymagało intensywnej pracy. Nie zabij go pierwszego dnia.
Rick wstał.
– Zimno mi. Chodźmy.
– Chcesz zobaczyć pokój drużyny?
– Jasne, czemu nie?
Budynek klubu stał niedaleko północnego pola punktowego. Kiedy szli w jego kierunku, gdzieś w pobliżu przejechał pociąg. Wnętrze długiego, niskiego domu było ozdobione dziesiątkami plakatów reklamujących sponsorów. Większość wspierała rugbistów, Pantery miały niewielki pokój, z szafkami i sprzętem.
– Co o tym myślisz? – spytał Sam.
– To szatnia – odparł Rick. Starał się niczego nie porównywać, ale przez chwilę nie mógł odpędzić wspomnień o ekskluzywnych pomieszczeniach na niektórych nowszych stadionach NFL. Dywany, wyłożone boazerią szafki, w których pomieściłby się mały samochód, skórzane leżanki dla liniowych, prywatne kabinki w łazience z prysznicami większej niż całe to miejsce. No cóż. Wytłumaczył sobie przecież, że przez pięć miesięcy może wytrzymać wszystko.
– To twoja szafka. – Sam wskazał ręką. Rick podszedł do starego metalowego pudła. Szafka była pusta, jeżeli nie liczyć wiszącego na haczyku białego kasku Panter. W rozmowie telefonicznej zażądał numeru 8 i był już wymalowany z tyłu hełmu. Rozmiar siedem i pół. Szafka Sidella Turnera była z prawej, na stojącej z lewej strony widniało nazwisko Treya Colby’ego.
– Kto to taki?
– Golby jest naszym free safety22. Grał w Ole Miss23. Mieszka z Sidellem, to jedyne czarne chłopaki w drużynie. W tym roku mamy tylko trzech Amerykanów. W ubiegłym roku było pięciu, ale znowu zmienili przepisy.
Na stole pośrodku pokoju leżały zgrabnie ułożone stosy koszulek i spodni. Rick obejrzał je starannie.
– Dobra jakość – ocenił.
– Cieszę się, że ci się podobają.
– Wspomniałeś o obiedzie. Nie jestem pewien, jakiego posiłku potrzebuję, ale z przyjemnością coś bym przekąsił.
– Znam dobre miejsce, starą trattorię należącą do dwóch braci. Carlo prowadzi kuchnię i zajmuje się gotowaniem, Nino pracuje w sali i dba, żeby wszyscy byli najedzeni. Nino gra u nas na centrze, ale nie zdziw się, kiedy go zobaczysz. Twój center w liceum był pewnie większy, ale na boisku Nino jest twardzielem. Jego ulubioną rozrywką jest wojowanie z innymi przez dwie godziny w tygodniu. Jest też naszym tłumaczem w ataku. Wywołujesz zagrywki po angielsku, a Nino szybko tłumaczy na włoski. Kiedy pójdziesz na linię24, módl się, żeby Nino dobrze przetłumaczył to, co powiesz. Większość Włochów zna podstawowe angielskie terminy futbolowe i szybko reaguje na pierwszy okrzyk. Często nie czekają na Nina. Przy niektórych zagrywkach drużyna rozbiega się w różnych kierunkach, a ty nie wiesz, co się dzieje.
– I co wtedy robię?
– Biegniesz jak wszyscy diabli.
– Może być zabawnie.
– Może. Ale moje chłopaki traktują grę serio, zwłaszcza w ogniu walki. Lubią przywalić, przed gwizdkiem i po gwizdku. Klną i biją się, a potem się godzą i wspólnie idą wypić. W czasie obiadu pewnie dołączy do nas Paolo. To też zawodnik. Świetnie mówi po angielsku. Może przyjdzie też paru innych. Bardzo chcą cię poznać. Nino zadba o jedzenie i wino, nie zawracaj sobie głowy menu. Wszystko będzie fantastyczne, możesz mi wierzyć.
Zaparkowali na jednej z niezliczonych wąziutkich uliczek niedaleko uniwersytetu. Zapad! już zmrok, wokół grupki studentów rozmawiały hałaśliwie. Rick był przygaszony i na Samie spoczywał cały ciężar podtrzymywania rozmowy.
– Trattoria to bezpretensjonalny lokal, należący do jednej rodziny, ze wspaniałymi miejscowymi daniami i winami, obfitymi porcjami, a przy tym niezbyt drogi. Słuchasz mnie?
– Tak. – Szli szybko po chodniku. – Masz zamiar dać mi jeść czy chcesz zagadać mnie na śmierć?
– Próbuję cię zapoznać z włoską kulturą.
– Wystarczy, że dasz mi pizzę.
– Na czym stanąłem?
– Na trattorii.
– A tak. To co innego niż ristorante, restauracja, która zazwyczaj jest bardziej elegancka i droższa. Mamy tu też osterie, dawniej oznaczało to jadalnię w gospodzie, ale teraz może to oznaczać niemal wszystko. I bar, który już zaliczyliśmy. Jest też enoteca, zazwyczaj to sklep z winami, gdzie serwuje się przekąski i małe dania. Chyba to już wszystko.
– Czyli nikt we Włoszech nie zgłodnieje.
– Żartujesz?
Nad drzwiami wisiała mała wywieszka z napisem „Cafe Montana”. Przez witrynę widać było długą salę ze stolikami nakrytymi wykrochmalonymi i wyprasowanymi białymi obrusami. Stały na nich niebieskie talerze na lnianych serwetkach i wielkie kielichy do wina.
– Montana? – zdziwił się Rick.
– Tak, na cześć Joego25. Quarterbacka.
– Niemożliwe.
– Serio. Ci faceci kochają futbol. Carlo grał wiele lat temu, ale załatwił sobie kolano. Teraz gotuje. Mówią, że jest rekordzistą we wszystkich możliwych faulach.
Weszli do środka. Cokolwiek Carlo szykował w kuchni, uderzyło to w nich z całą mocą. Zapach czosnku, gęstych sosów i smażonej wieprzowiny wisiał w pomieszczeniu jak dym. Rick był gotów zasiąść do stołu. Na kominku pośrodku sali trzaskał ogień.
Z bocznych drzwi wypadł Nino i zaczął całować Sama. Potężny uścisk, męskie, hałaśliwe cmoknięcie gdzieś w pobliżu prawego policzka, potem lewego. Następnie chwycił oburącz prawą dłoń Ricka i oznajmił:
– Rick, witam w Parmie.
Rick energicznie potrząsnął dłonią, ale miał zamiar cofnąć się, gdyby Nino przystąpił do całowania. Na szczęście mu tego oszczędzono.
– Bardzo się cieszę.
– Gram na centrze – oświadczył z dumą Nino. Mówił z silnym akcentem, ale wyraźnie. – Ale uważaj z rękami. Bo moja żona jest zazdrosna. – Nino i Sam zgięli się wpół, rżąc ze śmiechu, i Rick z zakłopotaniem poszedł w ich ślady.
Nino na pewno nie miał metra osiemdziesięciu wzrostu, był krępy i sprawny, ważył jakieś dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Kiedy śmiał się z własnego dowcipu, Rick otaksował go wzrokiem i pomyślał, że dla niego może to być bardzo długi sezon. Sto siedemdziesiąt pięć centymetrów i gra na centrze26?
Nie był też młody. Miał faliste ciemne włosy, z pierwszymi śladami siwizny na skroniach. Rick ocenił go na jakieś trzydzieści pięć lat. Ale dostrzegł też mocny podbródek i wyraźny błysk w oczach faceta, który lubi drakę.
Będę musiał walczyć o życie, pomyślał Rick.
Z kuchni wyłonił się Carlo w wykrochmalonym białym fartuchu i kucharskiej czapce na głowie. O, ten rzeczywiście mógł grać na centrze. Sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, przynajmniej sto dziesięć kilo wagi. Ale lekko kulał. Powitał Ricka gorąco, objął go na chwilę, ale bez całowania. Mówił po angielsku o wiele gorzej niż Nino i po kilku słowach przeszedł na włoski. Rick nie rozumiał ani słowa.
Sam szybko pospieszył z tłumaczeniem:
– Mówi, że wita w Parmie oraz w ich restauracji. Są ogromnie podnieceni, że prawdziwy bohater amerykańskiego Super Bowl będzie grał dla Panter. I ma nadzieję, że będziesz często jadł i pił w ich małym lokalu.
– Dziękuję – powiedział Rick do Carla, który wciąż ściskał jego dłoń. Carlo znowu zaczął mówić, a Sam zaczął tłumaczyć:
– Mówi, że właściciel drużyny jest jego przyjacielem i często jada w Cafe Montana. I że cała Parma jest zachwycona, że wielki Rick Dockery będzie nosił czerń i srebro.
Pauza.
Rick znowu podziękował, uśmiechnął się najserdeczniej jak umiał i powtórzył w myślach słowa „Super Bowl”. Carlo w końcu puścił jego rękę i zaczął krzyczeć w stronę kuchni.
Kiedy Nino prowadził ich do stołu, Rick szepnął do Sama:
– Super Bowl. O co chodzi?
– Nie wiem. Może niedokładnie przetłumaczyłem.
– Podobno znasz biegle włoski.
– Bo tak jest.
– Cała Parma? Wielki Rick Dockery? Coś ty nagadał tym ludziom?
– Włosi zawsze przesadzają.
Ich stół stał niedaleko kominka. Nino i Carlo odsunęli krzesła i zanim Rick zdążył usiąść, otoczyło ich trzech młodych kelnerów w idealnie białych fartuchach. Jeden trzymał wielki półmisek z jedzeniem, drugi – półtoralitrową butelkę musującego wina, trzeci – koszyk z chlebem i dwie buteleczki, jedną z oliwą z oliwek i drugą z octem winnym. Nino strzelił palcami, coś pokazał, a Carlo warknął na jednego z kelnerów. Ten odpowiedział tym samym tonem i obaj ruszyli w stronę kuchni, o coś się kłócąc.