Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Winnetou jest powieścią przygodową niemieckiego pisarza Karola Maya. Należy ona do kanonu światowej literatury westernu i jest uważana za klasykę literatury dziecięco-młodzieżowej.
Głównymi bohaterami tej trzytomowej powieści są Winnetou – młody, szlachetny wódz indiańskiego plemienia Apaczów, i jego biały przyjaciel, Old Shatterhand. Młodzi wojownicy zawierają braterstwo krwi, poprzez które – zgodnie z indiańskimi wierzeniami – „ich dusze wchodzą w siebie nawzajem i tworzą jedną jedyną”. Niezwykła przyjaźń sprawdza się podczas licznych przygód, jakie przeżywają Winnetou i Old Shatterhand, stając oko w oko z niebezpiecznymi plemionami Siuksów i Komanczów czy przeciwstawiając się podstępnym osadnikom lub stawiając czoła groźnym przestępcom przybywającym na Dzikim Zachodzie.
Pasjonująca fabuła, rozbudzające wyobraźnię sceny, pozytywne cechy głównych bohaterów i głębokie przesłanie chrześcijańskie przyczyniły się do trwającej już ponad wiek popularności Winnetou wśród czytelników na całym świecie.
Lektura dla klasy V
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1129
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału niemieckiego:
Winnetou
Przekład polski na podstawie wydania z 1910 roku
(Wyd. „Przez Lądy i Morza”)
Redakcja:
Joanna Rodziewicz
Na okładce:
Kadr z filmu Winnetou: Złoto Apaczów (niem. Winnetou 1. Teil), reż. Harald Reinl, 1963
© Flash Press Media
LEKTURA DLA KLASY V
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-739-8
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmioróg.pl
Wrocław 2017
Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające?
„Green” znaczy: „zielony”, a „horn” – „róg, rożek”. Greenhorn to „zielony”, a więc niedojrzały, niedoświadczony człowiek, który musi ostrożnie wysuwać naprzód różki, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo kpin, słowem – żółtodziób.
Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy chce na nim usiąść lady, i pozdrawia pana domu, zanim się ukłoni paniom. Przy nabijaniu strzelby greenhorn wsuwa odwrotnie nabój do lufy albo wpycha najpierw pakuły, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Greenhorn uważa szopa za oposa, a średnio ładną Mulatkę za kwarteronkę1. Greenhorn, otrzymawszy policzek od Paddy’ego2, leci ze skargą do sędziego pokoju, zamiast, jak prawdziwy jankes3, ukarać napastnika na miejscu. Greenhorn bierze ślady dzikiego indyka za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się położyć swoje brudne buty na kolanach towarzysza podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze ze sobą na prerię gąbkę do mycia wielkości dyni i dziesięć funtów mydła, zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie osiemset indiańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórym, przekonuje się, że zapiski te wysłał w ostatnim liście do domu. Greenhorn kupuje proch, a kiedy ma wystrzelić, spostrzega, że sprzedano mu mielony węgiel. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby równie długo patrzył w niebo, nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli. Greenhorn roznieca na Dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha na wysokość drzewa, a gdy go znajdą Indianie, dziwi się. Greenhorn to właśnie greenhorn. Ja sam byłem greenhornem.
Nie należy jednak sądzić, że przyznawałem się wówczas, iż to przykre określenie pasuje do mnie. Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że uważa za „zielonych” raczej wszystkich innych, ale nigdy samego siebie.
Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak otrzymałem wyższe wykształcenie i nigdy się nie bałem egzaminu! Będąc młody, nie zastanawiałem się wówczas nad tym, że dopiero życie jest właściwym i prawdziwym uniwersytetem, w którym uczniowie są pytani co dzień i co godzina. Wrodzona żądza czynu i pragnienie zapewnienia sobie dobrobytu zapędziły mnie za ocean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki życia były wówczas dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze niż teraz.
Los zawiódł mnie do St. Louis, do pewnej rodziny, u której znalazłem chwilowe schronienie jako nauczyciel domowy. Bywał tam Mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem prawdziwego artysty, a siebie z dumą nazywał „zbrojmistrzem”.
Był to człowiek odznaczający się życzliwością dla bliźnich, mimo że na to nie wyglądał, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a ze swoimi klientami obchodził się tak szorstko, że nie omijali oni sklepu tylko dla wysokiej wartości towaru.
Mr. Henry stracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. Nie mówił o tym nigdy, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios spowodował zapewne szorstkość jego obejścia.
Nie mogłem długi czas zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności, aż raz sam mi to powiedział. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się lekcjom, a potem zabierał mnie ze sobą na miasto. Raz zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam skorzystać z zaproszenia. Ale moje ociąganie nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie wściekłą minę, jaką zrobił, gdy wreszcie przyszedłem do niego.
– Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir?
– W domu.
– A przedwczoraj?
– Także w domu.
– Nie zawracajcie mi głowy!
– Mówię prawdę, Mr. Henry!
– Pshaw! Takie żółtodzioby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny.
– Powiedzcież łaskawie, gdzież to powinienem być.
– Tu, u mnie. Zrozumiano? Już dawno chciałem was o coś zapytać.
– A więc pytajcie śmiało – wezwałem go, siadając wysoko na warsztacie, przy którym pracował.
Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał:
– Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić!
– Greenhorna? – odrzekłem marszcząc czoło, gdyż poczułem się dotknięty. – Przypuszczam, Mr. Henry, że wam się to słowo wyrwało mimo woli.
– Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym rozmysłem. Jesteście greenhorn, i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To zdumiewające, ile tam u was musicie się uczyć! Ale nie wyobrażajcie sobie, że jesteście mędrcem. Wsadźcie nos w życie, wówczas dowiecie się może, na czym polega właściwa mądrość! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczym, wprost zerem, a to, co potraficie, ma jeszcze mniejszą wartość. Wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać!
Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był tego pewny.
– Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, a dostaniecie odpowiedź.
Na te słowa odłożył lufę, którą gwintował, wstał, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał:
– Strzelbę do ręki, sir? Tego się po mnie nie spodziewajcie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z nimi mogę powierzyć mój honor!
– Ja mam właśnie takie ręce.
Spojrzał na mnie, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą, mrucząc pod nosem:
– Taki greenhorn! Gotów mnie naprawdę rozzłościć swoim zuchwalstwem!
Nie przejmowałem się tym, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:
– Strzelać to nie to samo, co patrzeć na gwiazdy lub odczytywać napisy ze starych cegieł Nabuchodonozora. Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?
– Miałem.
– A czyście mierzyli i wypalili kiedykolwiek?
– Tak.
– I trafiliście?
– Oczywiście.
Na to on opuścił prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:
– Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?
– W cel, to się samo przez się rozumie.
– Co? Tego we mnie nie wmawiajcie! Jestem pewien, że chybiliście, nawet jeśli to był mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie minę tak poważną i pewną siebie, że żółć człowieka zalewa. Ja nie jestem chłopakiem, któremu udzielacie lekcji! Taki greenhorn i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Zdejmijcie tę starą flintę z gwoździa i złóżcie się jak do strzału. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach!
Poszedłem za jego wezwaniem.
– Halo! – zawołał zrywając się. – A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższa rusznica, jaką znam. Tacy jesteście silni, sir?
Zamiast odpowiedzi chwyciłem go z dołu za kamizelkę i sprzączkę od spodni i podniosłem prawą ręką do góry.
– Do pioruna! – krzyknął. – Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa.
– Waszego Billa? Kto to?
– To był mój syn, który… ale dajmy temu spokój! Nie żyje, tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mojej nieobecności. Podobni jesteście do niego z postaci, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was… ale to was przecież nic nie obchodzi!
Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej:
– Wielka szkoda, że mając tak silne muskuły, pogrążyliście się w książkach. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie!
– Robiłem to.
– Boksujecie się?
– Tam u nas nie jest to w zwyczaju. Ale gimnastykuję się i mocuję.
– Jeździcie konno?
– Tak.
– A w szermierce?
– Udzielałem lekcji.
– Człowiecze, nie blaguj!
– Może spróbujemy?
– Dziekuję, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować.
Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpa, Henry zajęty był widocznie jakimiś myślami. Naraz podniósł oczy znad roboty i zapytał:
– Czy zajmowaliście się matematyką? Arytmetyką, geometrią?
– Oczywiście.
– I miernictwem?
– Nawet z wielkim upodobaniem. Uganiałem się często bez potrzeby z teodolitem po polach.
– Potraficie robić pomiary naprawdę?
– Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i pomiarach wysokości, chociaż wcale nie uważam się za geodetę.
– Well4, dobrze, bardzo dobrze!
– Czemu o to pan pyta?
– Mam widocznie powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś okaże. Muszę najpierw wiedzieć, hm, tak, muszę najpierw wiedzieć, czy umiecie strzelać.
– Proszę wystawić mnie na próbę!
– Zrobię to, tak, zrobię, bądźcie tego pewni. Wstąpcie do mnie jutro o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie wypróbowuję moje strzelby.
Uporał się widocznie z lufą, bo wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór.
Henry pracował nad tym z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mojej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od czasu do czasu przypatrywał się swojemu dziełu; biła z nich, rzekłbym, miłość. Ten kawałek żelaza miał widocznie dla niego wielką wartość. Ponieważ zaciekawiło mnie to, zapytałem:
– Czy to będzie część strzelby?
– Tak – odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem.
– Nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową.
– Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry’ego.
– W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! Ten wynalazek to oczywiście tajemnica.
Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy, na koniec odezwał się:
– Tak, to tajemnica; wiem jednak, że umiecie milczeć, chociaż z was skończony i prawdziwy greenhorn; dlatego powiem, co z tego będzie: sztucer wielostrzałowy na dwadzieścia pięć strzałów.
– Niemożliwe!
– Co wy tam wiecie! Nie jestem tak głupi, żebym się porywał na rzeczy niemożliwe.
– W takim razie musielibyście mieć komory na amunicję dla dwudziestu pięciu strzałów!
– Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą. Będzie ona obracającym się walcem, a dwadzieścia pięć otworów zmieści tyleż nabojów. Przy każdym strzale walec posunie następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo nic mi się nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako rusznikarz mam dobre imię, ale wkrótce stanę się sławny, bardzo sławny i zarobię dużo pieniędzy.
– A w dodatku obciążycie swoje sumienie!
– Sumienie? Jak to?
– Sądzicie, że morderca może mieć czyste sumienie?
– Rany boskie! Czy chcecie powiedzieć, że zostanę mordercą?
– Tak, gdyż pomoc w morderstwie jest taką samą zbrodnią jak morderstwo.
– Niech was diabli porwą! Nie będę pomagał w żadnym morderstwie! Co wy wygadujecie?
– Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strzałów i oddacie ją w ręce pierwszego lepszego łotra, to na preriach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się okropna rzeź. Do biednych Indian strzelać będą jak do kujotów5 i za kilka lat nie ostanie się ani jeden czerwonoskóry. Gotowi jesteście wziąć to na swoje sumienie?
Patrzył na mnie w milczeniu.
– Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką strzelbę – mówiłem dalej – to zbierze pan wprawdzie po kilku latach tysiące, ale mustangi i bizony będą doszczętnie wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzyna, której mięso potrzebne jest czerwonoskórym do życia. Setki i tysiące zabijaków uzbroją się w wasze sztucery i pójdą na Zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie strumieniami i niebawem okolice z tej i z tamtej strony Gór Skalistych opustoszeją z wszelkich żywych istot.
– Przekleństwo! – zawołał. – Czy rzeczywiście przybyliście tu niedawno z Europy?
– Tak.
– A zatem zupełny greenhorn. Mimo to gada tak, jak gdyby był pradziadkiem wszystkich Indian i żył już tutaj od stu lat! Człowieku, nie wyobrażaj sobie, że napędzisz mi stracha! Wcale nie zamierzam zakładać fabryki broni. Jestem samotny i chcę samotny pozostać. Nie mam ochoty ujadać się ze stu lub więcej robotnikami.
– Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek, sprzedać go i dużo na tym zarobić.
– O to się nie troszczcie, sir! Dotychczas miałem dość na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie zaznam. Teraz zabierajcie się do domu!
Nie obraziłem się za te szorstkie słowa. Taka była jego natura, nie wątpiłem ani na chwilę, że mnie polubił i chciał z pewnością pomagać mi, jak mógł, pod każdym względem.
Nie przeczuwałem, jak ważny miał się stać dla mnie ów wieczór, a tym mniej, że ciężka rusznica, którą Henry nazwał „starą flintą”, oraz niegotowy jeszcze sztucer odegrają w mym przyszłym życiu tak wielką rolę. Cieszyłem się jednak myślą o następnym poranku, gdyż strzelałem już rzeczywiście dużo i dobrze i byłem pewien, że popiszę się przed moim osobliwym starym przyjacielem.
Stawiłem się u niego punktualnie o godzinie szóstej rano. Czekał już na mnie, wyciągnął rękę na powitanie, a po jego surowej, lecz uczciwej twarzy przebiegł lekki, jakby drwiący uśmiech.
– Witam, sir! – rzekł. – Macie minę zwycięzcy. Well, zaraz spróbujemy, czy traficie w mur dwudziestołokciowy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, a wy rusznicę, bo nie chce mi się taszczyć takiego ciężaru.
Gdyśmy przybyli na strzelnicę, nabił obydwie strzelby i oddał najpierw dwa strzały ze swojej. Potem przyszła kolej na mnie. Nie znałem jeszcze tej rusznicy, trafiłem mimo to pierwszy raz w samą krawędź czarnego koła na tarczy. Drugi raz powiodło mi się jeszcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek, a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę wybitą za trzecim razem.
Zdumienie Henry’ego wzmagało się za każdym strzałem; musiałem wypróbować i jego dwururkę, a gdy i tym razem osiągnąłem równie pomyślny wynik, zawołał:
– Albo macie diabła w sobie, sir, albo jesteście wprost urodzeni na westmana6. Nie widziałem jeszcze tak strzelającego greenhorna!
– Diabła nie mam, Mr. Henry – zaśmiałem się. – I nie chcę nic wiedzieć o takim przymierzu.
– W takim razie waszym zadaniem, a nawet powinnością, jest zostać westmanem. Czy nie czujecie do tego ochoty?
– Owszem!
– Well, zobaczymy, co się da zrobić z greenhorna. A konno umiecie także jeździć?
– Pshaw! Jeździć konno to żadna sztuka! Najtrudniej dosiąść konia. Gdy się już znajdę w siodle, zrzucić się nie dam.
Spojrzał na mnie badawczo, czy mówię poważnie.
– Tak rzeczywiście sądzicie? Zobaczymy! Dopiero siódma, mamy jeszcze dość czasu. Pójdziemy do Jima Cornera, który odnajmuje konie. Ma on deresza, który się już postara, aby was zrzucić.
Wróciliśmy do miasta, odszukaliśmy handlarza koni, który posiadał dużą ujeżdżalnię, otoczoną stajniami. Corner wyszedł sam i zapytał, czego żądamy.
– Ten młodzieniec twierdzi, że żaden koń nie zrzuci go z siodła – odpowiedział Henry. – Cóż wy na to, Mr. Corner? Pozwolicie mu się wdrapać na waszego deresza?
Handlarz zmierzył mnie badawczym wzrokiem.
– Kościec, zdaje się, dobry i giętki; zresztą młodzi ludzie nie łamią karku tak łatwo jak starsi. Jeżeli ten dżentelmen chce spróbować deresza, to nie mam nic przeciwko temu.
Wydał odpowiednie rozkazy i niebawem dwaj stajenni wyprowadzili ze stajni osiodłanego konia. Kazałem sobie podać bicz i przypiąć ostrogi i po kilku daremnych próbach, przeciwko którym koń bronił się jak mógł, znalazłem się w siodle.
W tym samym momencie stajenni odskoczyli czym prędzej, a deresz zrobił skok wszystkimi czterema nogami w górę, a potem drugi w bok. Utrzymałem się w siodle, chociaż nie miałem jeszcze nóg w strzemionach. Spieszyłem się, by je prędko założyć. Zaledwie się to stało, koń zaczął wierzgać, a gdy nic tym nie wskórał, przycisnął się do ściany, aby mnie o nią zsunąć, ale mój bicz odpędził go wkrótce od niej. Nastąpiła ciężka i niebezpieczna dla jeźdźca walka z koniem. Wytężyłem całą zręczność i niedostateczną wówczas jeszcze wprawę oraz całą siłę nóg; to wszystko razem przyniosło mi w końcu zwycięstwo. Gdy zsiadłem, nogi mi drżały ze zmęczenia, ale koń ociekał potem i bryzgał dużymi, ciężkimi płatami piany. Był teraz posłuszny na każde poruszenie ostrogi lub cugli.
Handlarz zląkł się o konia, kazał owinąć go kocem i przeprowadzać z wolna po dziedzińcu. Potem zwrócił się do mnie:
– Nigdy bym tego nie przypuścił, młodzieńcze; sądziłem, że będziecie leżeli po pierwszym skoku. Nie zapłacicie oczywiście nic, a jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, to przyjdźcie jeszcze i nauczcie tę bestię rozumu. To nie jest koń tani, gdy więc się stanie posłuszny, wtedy ja na tym dużo zyskam.
– Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność.
Henry nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem z konia; przypatrywał mi się tylko, kiwając głową. Naraz klasnął w ręce i zawołał:
– Ten greenhorn to istotnie niezwykły greenhorn! Mało nie zdusił na śmierć tego deresza, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto was tego nauczył, sir?
– Przypadek. Swojego czasu dostał się w moje ręce półdziki ogier z puszty7 węgierskiej, który nie pozwalał nikomu wsiąść na siebie. Powoli i dzięki wytrwałości opanowałem go, choć z narażeniem życia.
Poszliśmy do domu; on do siebie, a ja do swojego mieszkania. Henry nie pokazał się tego dnia ani w ciągu dwóch następnych. Ale na trzeci dzień zajrzał do mnie po południu, wiedząc, że jestem wolny.
– Czy macie ochotę przejść się ze mną? – zapytał.
– A dokąd?
– Do pewnego dżentelmena, który chciałby was poznać, bo nie widział jeszcze nigdy greenhorna.
Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę jak jeszcze nigdy. Jego zachowanie kazało mi się domyślać, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpiliśmy do jakiegoś biura z szerokimi, szklanymi drzwiami od ulicy. Henry wpadł tam tak prędko, że ledwie zdążyłem przeczytać złote litery na szybach: „O f f i c e”8 i „s u r v e y i n g”9.
Na stołach leżały mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicze. Byliśmy w biurze geodezyjnym. Henry nie przyszedł ani z zamówieniem, ani po informację, tylko jakby na przyjacielską pogawędkę, która się też bardzo szybko nawiązała i zeszła na leżące na stołach przedmioty. Ucieszyłem się nawet, gdyż mogłem wziąć udział w rozmowie.
Henry interesował się widocznie bardzo miernictwem. Chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli wciągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałem na rozmaite jego pytania, objaśniałem zastosowanie różnych przyrządów; pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgi greenhorn, gdyż nie odgadłem jego zamiaru. Uderzyło mnie coś dopiero, gdy zauważyłem, że urzędnicy dają rusznikarzowi tajemne znaki. Wstałem z krzesła, chcąc niejako zwrócić uwagę Henry’emu, że życzę sobie już wyjść. Wyszliśmy pożegnani jeszcze przyjaźniej niż byliśmy przyjęci.
Gdy znaleźliśmy się w takiej odległości od biura, że nie można nas już było stamtąd dojrzeć, Henry zatrzymał się, położył mi rękę na ramieniu i rzekł promieniejąc zadowoleniem:
– Sir, człowieku, młodzieńcze, greenhornie, ależ zrobiliście mi przyjemność! Jestem wprost z was dumny! Przewyższyliście nawet moją rekomendację i oczekiwania tych panów!
– Rekomendację, oczekiwania? Nie rozumiem.
– Sprawa jest bardzo prosta. Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych dżentelmenów, a moich dobrych znajomych, aby was wypróbowali. Okazało się, że wszystko w porządku, i wyszliście z honorem.
Może w trzy tygodnie po naszej osobliwej wizycie w owym biurze moja chlebodawczyni poprosiła, żebym wieczorem nie wychodził, lecz został na kolacji wraz z jej rodziną, podając za powód tę okoliczność, że przybędzie Henry oraz dwu dżentelmenów, z których jeden, niejaki Sam Hawkens, jest słynnym westmanem. Jako greenhorn, nie słyszałem oczywiście nic o tym nazwisku, ale ucieszyłem się ze sposobności poznania prawdziwego i tak znakomitego westmana.
Jako domownik, nie czekałem, aż wybije oznaczona godzina, lecz stawiłem się o kilka minut wcześniej w sali jadalnej. Ku memu zdziwieniu ujrzałem nie zwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie jak do jakiejś uczty. Mała, pięcioletnia Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem, i otarła szybko w swoją jasną czuprynkę. Gdy jej pogroziłem palcem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby naprawić swój błąd, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dni, która wprost rozsadzała jej serduszko: „To uczta pożegnalna dla pana”.
Moja uczta pożegnalna! Czy to było możliwe? Nie. Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. Toteż uśmiechnąłem się tylko. W chwilę potem usłyszałem głosy w pierwszym pokoju: nadchodzili goście, wyszedłem więc naprzeciw, by ich powitać.
Henry przedstawił mi trochę tępo i niezgrabnie wyglądającego młodzieńca, Mr. Blacka, a następnie westmana Sama Hawkensa.
Westmana! Takiej postaci nie widziałem nigdy przedtem; później oczywiście poznałem jeszcze dziwniejsze. Ten człowiek i tak już osobliwy potęgował jeszcze to wrażenie tym, że stał tu, w wytwornym salonie, zupełnie tak, jakby przybył prosto z puszczy – z kapeluszem na głowie i strzelbą w ręku! Jego wygląd przedstawiał się tak:
Spod smętnie obwisłych brzegów pilśniowego kapelusza, z plątaniny czarnego zarostu wyzierał nos tak straszliwych rozmiarów, że mógł na każdym słonecznym zegarze służyć za przyrząd do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było z całej twarzy, oprócz organu powonienia, tylko małe, rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością.
Tułów Sama Hawkensa tkwił aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry, uszytej najwidoczniej dla jakiejś znacznie grubszej osoby. Wyglądał w niej jak dziecko, które dla zabawy ubrało się w surdut dziadka. Z tego, więcej niż obfitego, okrycia wyzierała para chudych, krzywych jak sierpy nóg, ubranych w wystrzępione spodnie, których wiek wyraźnie świadczył, że człowieczek ten wyrósł z nich przed dwoma zapewne dziesiątkami lat. Nie mniejszą uwagę zwracały na siebie jego indiańskie buty, w których z biedą mogła się zmieścić cała osoba ich właściciela.
W ręku słynny westman trzymał strzelbę, podobniejszą raczej do kija niż do broni palnej. Tylko z największą ostrożnością odważyłbym się jej dotknąć. Lepszą karykaturę myśliwca z prerii trudno było sobie wyobrazić.
Jednak w krótkim czasie poznałem wartość tego oryginała.
Obejrzawszy mnie od stóp do głów, westman rzekł cienkim głosem do rusznikarza:
– Czy to jest ten młody greenhorn, o którym opowiadaliście, Mr. Henry?
– Tak – potwierdził zapytany.
– Well! On mi się nawet dosyć podoba. Spodziewam się, że Sam Hawkens także mu się spodobał, hi! hi! hi!
Z tym piskliwym, dziwnym nieco śmiechem zwrócił się w stronę drzwi, w których ukazali się właśnie pan i pani domu. Potem poproszono nas do jadalni.
Poszliśmy za tym wezwaniem, przy czym Hawkens ku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby ani kapelusza. Dopiero gdy wyznaczono nam miejsca przy stole, rzekł wskazując na swą starą pukawkę:
– Prawdziwy westman nie spuszcza nigdy z oka swej strzelby, a tym bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek.
A więc strzelbę swoją nazywał Liddy! Później oczywiście dowiedziałem się, że wielu myśliwców, uganiających po Zachodzie, obchodzi się ze swoimi strzelbami jak z żywymi stworzeniami i nadaje im imiona. Westman powiesił strzelbę koło firanek i chciał to samo zrobić z kapeluszem, ale gdy go zdjął, została w nim cała jego czupryna. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem jego nagiej, czerwonej czaszki. Lady krzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, on zaś zwrócił się do nas chcąc nas uspokoić:
– Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosiłem własne włosy uczciwie od dzieciństwa. Żaden adwokat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopiero jeden czy dwa tuziny Indian wpadły na mnie i zdarły mi moje włosy z głowy razem ze skórą. Było to diabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie, hi! hi! hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruka i kosztowało trzy grube wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w lecie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi! hi! hi!
Zawiesił kapelusz na strzelbie i założył perukę na głowę, po czym zdjął bluzę i przewiesił ją przez krzesło. Była wielokrotnie łatana, jeden kawał skóry przyszyty był na drugim, co nadało jej taką sztywność i grubość, że strzała Indianina nie przebiłaby jej z łatwością.
Gdy powrócił do krzesła przy stole, spojrzał chytrze najpierw na mnie, a potem na panią domu i zapytał:
– Może milady powie przed jedzeniem temu greenhornowi, o co chodzi, jeśli się nie mylę?
Zwrot „jeśli się nie mylę” był jego stałym przyzwyczajeniem. Lady skinęła głową, zwróciła się do mnie, wskazała na najmłodszego z gości i rzekła:
– Nie wiecie zapewne, że Mr. Black jest waszym następcą, sir!
– Moim… na…stępcą! – wybuchnąłem zmieszany.
– Ponieważ żegnamy was dzisiaj, musieliśmy się rozejrzeć za nowym nauczycielem.
– Że… gna…my?
– Tak, żegnamy was, sir – rzekła z uśmiechem, który mi się wydał niestosowny, gdyż ja bynajmniej nie miałem ochoty do wesołości. – Polubiliśmy pana bardzo, nie chcieliśmy przeto przeszkadzać w tym, by jak najprędzej zdobył pan szczęście. Bardzo nam przykro, ale rozstajemy się przecież w pełni wielkiej życzliwości. Jedźcie jutro w imię Boże!
– Odjeżdżać? Jutro? Dokąd? – wykrztusiłem.
Na to Sam Hawkens uderzył mnie po ramieniu i odrzekł z uśmiechem:
– Dokąd? Na Dziki Zachód ze mną. Zdaliście znakomicie egzamin, hi! hi! hi! Inni surwejorzy10 odjeżdżają jutro i nie mogą dłużej czekać. Mnie, Dicka Stone’a i Willa Parkera przyjęto na przewodników przy budowie linii kolejowej wzdłuż Canadianu do Nowego Meksyku. Myślę, że nie zechcecie tutaj nadal pozostać greenhornem!
Teraz spadła mi łuska z oczu. A więc to wszystko było z góry ukartowane! Surwejorzy, pomiary dla jednej z wielkich kolei, które zamierzano budować. Co za radość! Dalej nie było o co pytać, gdyż mój stary, kochany Henry sam podszedł do mnie, ujął mnie za rękę i rzekł:
– Powiedziałem wam już, dlaczego was lubię. Jesteście tu u zacnych ludzi, ale stanowisko nauczyciela domowego nie jest dla was odpowiednie. Musicie się udać na Zachód. Zwróciłem się w tym celu do Atlantic i Pacific Company i kazałem wybadać wasze wiadomości tak, abyście się tego nie domyślili. Zdaliście dobrze egzaminy i macie tu waszą nominację.
Podał mi dokument. Gdy rzuciwszy nań okiem, przeczytałem przewidywaną wysokość wynagrodzenia, ciemno mi się w oczach zrobiło.
Stary przyjaciel mówił dalej:
– Pojedziecie konno, potrzebujecie więc dobrego konia. Kupiłem dla was deresza, którego ujeździliście. Bez broni nie możecie się ruszyć, dostaniecie więc tę starą flintę, która na nic mi się nie przyda, a z której wy tak dobrze trafiacie. I cóż wy na to, sir, hę?
Z początku milczałem, a gdy wreszcie odzyskałem mowę, próbowałem nie przyjąć darów, ale bez skutku. Ci zacni ludzie postanowili mnie uszczęśliwić, zrobiłbym im wielką przykrość, gdybym odmówił.
Aby na razie przynajmniej zapobiec dalszemu wałkowaniu tej sprawy, lady usiadła przy stole, a my musieliśmy pójść za jej przykładem. Zaczęła się uczta.
Po kolacji udzielono mi potrzebnych wiadomości. Miano budować linię kolejową z St. Louis przez Indian Territory11, Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię do wybrzeża Pacyfiku i postanowiono tę długą trasę zbadać i odmierzyć sektorami. Sektor, który przypadł w udziale mnie i trzem innym surwejorom pod kierunkiem starszego inżyniera, leżał między źródłami rzek Rio Pecos i południowego Canadianu. Trzej wytrawni przewodnicy: Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, mieli nam towarzyszyć aż na miejsce, gdzie oczekiwała nas gromada dzielnych westmanów, dodanych nam dla bezpieczeństwa. Oczywiście mogliśmy także liczyć na pomoc wszystkich załóg wojskowych w sąsiednich fortach. Aby mi zrobić niespodziankę, powiedziano mi o tym wszystkim dopiero dzisiaj, co prawda, trochę za późno. Uspokoiła mnie jednak wiadomość, że postarano się o wszystko, co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało mi nic innego, jak przedstawić się kolegom, którzy czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera.
Pożegnawszy się nazajutrz z mymi gospodarzami, udałem się do Henry’ego. Zacząłem mu dziękować, ale on potrząsnąwszy mnie silnie za ręce, przerwał mi tymi słowy:
– Nie ma o czym mówić, sir! Wysyłam was tylko dlatego, żeby moja stara flinta mogła się jeszcze na coś przydać. Gdy wrócicie, odszukacie mnie i opowiecie, coście przeżyli i czego doświadczyliście.
To rzekłszy, wypchnął mnie za drzwi. Obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem łzy w jego oczach.