Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sara jest pulchną maturzystką, która po pierwszym, poważnym zawodzie miłosnym doszła do wniosku, iż miłość jest nie dla niej. Postanowiła skupić się na nauce oraz zdobyciu zawodu, który idealnie współgrał z jej największą pasją - czytaniem książek.
Gdy Michał, przystojny kolega z jej klasy doznaje kontuzji, Sara zgadza się pomagać mu z lekcjami, wbrew sobie mając cichą nadzieję, że chłopak zwróci na nią uwagę. Jej plany krzyżuje jednak tato Michała - seksowny księgarz Edward.
Oboje próbują walczyć z uczuciem, które powoli wkrada się do ich serc.
Oboje wmawiają sobie, że to nie ma szans się udać.
Oboje wiedzą, że szczęśliwi będą jedynie we dwoje.
Czy Sara da szansę Michałowi?
Czy może odda swoje serce dużo starszemu Edwardowi?
Czy między synem a ojcem dojdzie do rywalizacji o serce Sary?
Książka zawiera opisy +18
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
J.K.Sindal
Wiosna
ISBN: 9788396910301
Wydanie pierwsze, poprawione
Rok 2023, Leicester
Wszelkie prawa zastrzeżone
Dla moich dzieci, za to,
że jesteście moim światłem w ciemności
Rozdział 1
Sara
Dzień jak co dzień. Rano wstałam, umyłam zęby, ubrałam się i w pośpiechu chwyciłam kanapkę, którą przygotowała mi mama.
– Jakie masz plany na dziś? – pyta pomiędzy kęsami.
– Szkoła, a później pewne nauka. Do matury został raptem miesiąc – odpowiadam, choć nie dodaję jak bardzo przeraża mnie ta wizja.
– Dasz radę, przecież wiesz. Całe życie przygotowywałaś się do tego egzaminu. Ostatecznie to tylko egzamin, nie pierwszy i nie ostatni w twoim życiu – mama, jak zawsze, gdy widzi, że panika zaczyna zajmować moje myśli, stara się mnie uspokoić.
– Wiem mamo, ale nic nie poradzę na to, że i tak się stresuję.
– Rozumiem, kochanie, ale nie ma na to rady. Każdy z nas musi to przejść, jeśli chcemy mieć w życiu szansę na coś więcej niż minimalna krajowa.
– Mamo, czasy, gdy jedynie ludzie wykształceni dobrze zarabiali minęły. Teraz wystarczy mieć telefon i jakiś pomysł, żeby zacząć zarabiać na Instagramie czy TikToku.
– Niby tak, ale uwierz mi, ten hit TikToka i całej reszty wcześniej czy później minie, a to, co masz w głowie, zostanie z tobą na zawsze i zawsze będzie w cenie – mówi, patrząc na mnie poważnie.
Kiwam potakująco głową, bo wiem, że ma rację.
Kończymy śniadanie i zbieram się do wyjścia. Mama zaczyna pracę dopiero o dziewiątej, ale ja muszę się pośpieszyć. Pierwszą lekcją jest bibliografia, więc nie chcę się spóźnić ani niczego ominąć. W końcu to jeden z najważniejszych przedmiotów zawodowych.
Szybko żegnam się z mamą i kieruję się na przystanek autobusowy, gdzie wsiadam do autobusu linii 112. Udaje mi się wbiec w ostatniej chwili, a drzwi zamykają się za mną. Jak zwykle o tej porze w autobusie jest ścisk, każdy spieszy się do szkoły lub pracy. Udaje mi się przecisnąć do okna. Będę jechała dość długo, więc stanie przy drzwiach, gdy co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi, byłoby niekomfortowe.
W całym tym pośpiechu nie zauważyłam nawet, jak piękna jest dziś pogoda. Polskie przysłowie mówi, że kwiecień plecień poprzeplata, trochę zimy, trochę lata. W tym roku kwiecień chyba jednak o tym zapomniał, bo rozpieszcza nas pięknym słońcem i temperaturą, która bardziej przypomina koniec maja. Opieram się o okno i patrzę na niezbyt ciekawe na tym odcinku trasy widoki.
Zerkam na telefon – mam jeszcze kwadrans do pierwszej lekcji, więc powinnam zdążyć. Wysiadam na przystanku przed szkołą, przebiegam przez skrzyżowanie, uważając na samochody, i wbiegam po schodach, zerkając jak co dzień na plakietkę z nazwą szkoły: Technikum Księgarskie imienia Stefana Żeromskiego. Brzmi jak nudy, nie? Większość ludzi nawet nie wie, że istnieje taki zawód jak księgarz (często mylą go z księgowym, a to przecież zupełnie inny zawód) i wychodzą z założenia, że każdy może po prostu zatrudnić się w księgarni. Jest to oczywiście po części prawda, jednak ze względu na to, że księgarz to w dzisiejszych czasach profesja właściwie na wymarciu i nie zostało już nas wielu, to jak tylko usłyszałam o tej szkole uznałam, że muszę się do niej dostać. Nie żeby było jakoś trudno. Z tego co wiem przyjęli wszystkich, którzy złożyli podanie, ciesząc się, że w ogóle jest zainteresowanie. Słyszałam nawet, że czasem bywało tak mało chętnych, że musieli zrezygnować z danego rocznika, bo nie opłacało się tworzyć klasy dla kilku uczniów. Dlaczego więc chciałam tu być?
Powód jest prosty – kocham książki.
Zaczęło się od Harry'ego Pottera (wiem, mało oryginalnie, ale taka prawda) gdy miałam siedem lat. Wcześniej nie lubiłam czytać, ba, ja się nawet nie chciałam tego robić. Stanowczo odmawiałam jakiejkolwiek interakcji z książeczkami, historyjkami i całą resztą. Mama nie raz załamywała ręce, próbując nauczyć mnie łączenia literek w sylaby, a sylaby w słowa, aż pewnego dnia poszłyśmy do kina na Harry'ego Pottera i Kamień Filozoficzny. Wróciłam do domu, wzięłam książkę, którą mama kupiła dla siebie. Długo mi to zajęło, ale nauczyłam się na niej czytać i przy okazji zakochałam się w literaturze.
Początkowo czytałam głównie fantastykę i trochę przygodowych. Z czasem zaczęłam eksperymentować, sprawdzać, co jeszcze mi się spodoba, i tak dziś jestem fanką Philipy Gregory, Sarah J. Maas, Holly Black, Dana Browna i wielu innych, bardziej lub mniej znanych autorów.
Wiem, że mogłabym dostać się do takiej szkoły, jaką bym sobie wybrała, bo oprócz czytania uwielbiam się uczyć, a moje wyniki na koniec gimnazjum otworzyły przede mną drzwi do wielu szkół. Nie chcę jednak myśleć o utknięciu jako informatyk czy programista w jednym z tych wielkich szklanych budynków w centrum Warszawy, męcząc się dzień w dzień w pracy, której nie lubię. Natomiast skończenie w bibliotece lub księgarni, otoczona przez to, co kocham najbardziej… Tak, to jest to, czego pragnę. Wszyscy oczywiście twierdzili, że zrobiłam błąd i zniszczyłam sobie przyszłość, bo przecież w tym szklanym budynku będę zarabiała dużo więcej niż w bibliotece. Kompletnie nie rozumieli mojego podejścia do sprawy - przecież życie nie tylko na tym polega, żeby mieć jak najwięcej cyfr na rachunku bankowym. Myślę, że lepiej zarobić mniej, ale wstawać z uśmiechem na myśl o kolejnym dniu pracy, niż mieć łzy w oczach na samą myśl o niej.
Pojawiam się pod klasą na kilka sekund przed naszą nauczycielką. Nikt mnie nie zauważa, ale mi to pasuje. Nie lubię zbyt wielu interakcji z innymi ludźmi, ani oni ze mną.
Siadam w ostatniej ławce co zwykle jest praktykowane przez leserów, a nie kujonów, ale z tyłu czuje się lepiej, jeszcze mniej widoczna.
Nauczycielka bibliografii jest niską, krępą kobietą o miłym spojrzeniu i bardzo cichym głosie, co sprawia, że na jej lekcjach zawsze jest jak makiem zasiał – inaczej nikt z nas nic by nie usłyszał, co oczywiście prowadziłoby do złych ocen i oblania przedmiotu, a tego nikt przecież nie chciał.
Pierwsze lekcje mijają mi jak z bicza strzelił i już pora na WF. Tak bardzo jak lubię czytać, tak bardzo nienawidzę zajęć wychowania fizycznego. Nie chodzi o ćwiczenia jako takie, z tym nie mam problemu, ale gry zespołowe to dla mnie istna katorga. Nic nie poradzę na to, że na widok lecącej w moją stronę piłki mam ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie, a nie do niej podbiegać i odbijać. A nawet gdy już jakoś zmuszę się, żeby to zrobić, zawsze coś sknocę, na co wszyscy się denerwują, jęczą i patrzą na mnie jak na kompletną łamagę.
Oczywiście mają rację.
Wchodzę z resztą dziewczyn z mojej klasy do szatni i powstrzymując skrzywienie niechęci. Mam już wyjmować znienawidzony przeze mnie stój gimnastyczny, gdy wchodzi nasza nauczycielka.
– Dziewczynki, dzisiaj się nie przebierajcie. Chłopcy będą grali mecz z Technikum Gastronomicznym więc cała sala będzie zajęta, a my popatrzymy.
Odetchnęłam z ulgą. Mecz oznacza możliwość poczytania w jakimś kącie sali gimnastycznej, a historia Fayre na mnie czeka.
Zakładam torebkę na ramię i idę w kierunku sali. Zerkam na telefon, ale oprócz powiadomienia o nowym poście na Instagramie nic nie ma.
Sprawdzam wiadomość – post jest zapowiedzią najnowszej powieści Iny Lorentz. Wpisuję datę w kalendarz, żeby pamiętać o zajściu do księgarni z nadzieją, że nie będzie kosztować milionów.
Sala jest wciąż pusta, przerwa się jeszcze nie skończyła. Siadam na ławce w jednym z kątów i wyjmuję książkę. Zaczynam czytać i już po chwili znajduję się w zupełnie innym świecie.
Nie zauważam kiedy przerwa się kończy, jak zbierają się uczniowie ani nawet jak zaczyna się mecz. Dopiero dotknięcie dłoni na moim ramieniu wyrywa mnie z „Dworu Cierni i Róż". Patrzę trochę nieprzytomnym wzrokiem na wuefistkę. Powrót do rzeczywistości zajmuje mi kilka sekund podczas których domyślam się, co takiego ma mi do powiedzenia nauczycielka.
– Saro, nie możesz każdego meczu spędzać na czytaniu książek. Powinnaś przyglądać się, jak chłopcy podają sobie piłkę i przynajmniej spróbować się czegoś nauczyć.
Tak, jakby patrzenie na podawanie sobie piłki miało mnie nauczyć jak ją odbijać, to już dawno bym to umiała. W podstawówce, kiedy jeszcze chciałam być taka jak inne lubiane dziewczyny, z całych sił usiłowałam nauczyć się grać zamiast uciekać. Obejrzałam dziesiątki meczów w telewizji, wszystkie szkolne rozgrywki, spędziłam godziny usiłując odbijać piłkę od ściany i nie nauczyłam się nic. Co więc da mi tych czterdzieści pięć minut więcej? Pomijając już w ogóle fakt, że za miesiąc skończę naukę w tej szkole.
Niechętnie wkładam książkę z powrotem do torebki i zerkam na telefon – zostało dwadzieścia minut do przerwy. Z braku lepszych perspektyw na zrobienie czegoś produktywnego zaczynam obserwować grę. Skład naszej szkoły jest mieszaniną najlepszych w piłkę nożną chłopców z rożnych klas naszego technikum. Nie muszę dodawać, że wszyscy są popularni i lubiani. I oczywiście każdy na swój sposób przystojny. A najprzystojniejszy z nich wszystkich jest Michał, z którym jestem w jednej klasie.
Nie jestem dziewczyną, która nieustannie plotkuje o chłopcach, zachwyca się ich bicepsami, ustami i piszczy z radości, gdy któryś z nich zaszczyci ją spojrzeniem. Mimo to nawet ja muszę przyznać, że mi się podoba. Blond włosy lekko opadające na twarz, silnie zarysowana szczęka, ładnie skrojone różowe usta, atletyczna budowa ciała. I te oczy w kolorze pięknego błękitu, jak niebo w bezchmurny letni dzień. Nie znam żadnej, która by się temu oparła.
Jestem jednak realistką. Życie to nie piękna historia ani nawet tania komedia romantyczna. Nie jestem biedną panną na wydaniu bez posagu, a on przystojnym księciem, który nagle się we mnie zakocha, nie zważając na opinie rodziny i socjety. Chłopcy tacy jak on nie zauważają dziewczyn takich jak ja – upośledzonych społecznie kujonek, które rzadko wyściubiają nos ze swoich książek.
Z tego właśnie powodu nigdy nie robiłam sobie nadziei na to, że kiedykolwiek w ogóle mnie zauważy. Na szczęście mam silną wolę a od jakiegoś czasu również całkowitą kontrolę nad swoim sercem, więc nie pozwalam sobie na marzenia o niemożliwym.
Gra jest tak nudna, że nawet nie zauważam, kiedy moje myśli wędrują w kierunku sprawdzianu z polskiego i tematów, które powinnam przerobić przez weekend. W pewnym momencie rozmyślania przerywa mi żywe poruszenie wśród innych – wracam myślami do sali i rozglądam się, szukając źródła zamieszania.
Na środku boiska leży Michał trzymając się za łydkę. Nauczyciele są już przy nim, ktoś mówi, że trzeba wezwać karetkę, bo noga jest chyba złamana. Któryś z trenerów każe wszystkim opuścić sale mówiąc, że mecz zostanie dokończony po przerwie.
Wychodzę razem z innymi, przysłuchując się, co mówią o wypadku, i już po kilku minutach wiem, że to bez sensu. Każda grupa ma swoją wersję wydarzeń. Kieruję się do łazienki, ale ledwo weszłam, a już mam ochotę uciekać – naprawdę aż tak ciężko przetrwać w szkole sześć godzin bez papierosa? Smród jest nie do wytrzymania, więc pośpiesznie załatwiam się, myję ręce, i już słychać dzwonek oznaczający drugą lekcję, czyli dalszy ciąg meczu.
Michała w sali już nie ma, pewnie pojechał do szpitala na prześwietlenie. Nauczyciele są tak zestresowani całym zajściem, że nikt mi nie przeszkadza w dalszym czytaniu książki, wracam więc na Dwór Wiosny.
Kolejne dwie lekcje mijają mi równie szybko jak pierwsze – chemia, z której jak zwykle nic nie rozumiem oraz literatura i kultura. Pod koniec ostatniej lekcji z naszą wychowawczynią, pani Kowalczyk prosi mnie, abym została chwilę dłużej, bo chce ze mną porozmawiać. Czekam aż klasa opustoszeje i podchodzę do biurka nauczycielki, zastanawiając się o co może chodzić. Nie jestem typem, który ma częste pogadanki z nauczycielami, chyba że dotyczą prac dodatkowych, których od kilku tygodni nikt nam nie zadaje ze względu na przygotowania do Egzaminu Dojrzałości. Czekam chwilę, aż nauczycielka skończy zapisywać coś w dzienniku.
W końcu odkłada długopis na biurko i odwraca się w moją stronę.
– Saro, mam do Ciebie prośbę. Jak zapewne widziałaś, podczas meczu Michał doznał kontuzji. Godzinę temu zadzwonił jego tata mówiąc, że to złamanie. Za miesiąc będzie matura, a później egzamin zawodowy, jesteśmy w momencie najważniejszych powtórek i przygotowań do tego ważnego w waszym życiu momentu. Chciałabym, abyś kilka razy w tygodniu jeździła do Michała z lekcjami, żeby nic go nie ominęło.
Patrzę osłupiała i zadaję pierwsze pytanie, jakie przychodzi mi do głowy:
– Dlaczego ja? – zabrzmiało to jak ten głupi program telewizyjny, w którym ludzie żalą się na wszystko, co spotkało ich w życiu, więc szybko dodaję – Przecież Michał ma wielu kolegów. Któryś na pewno z chęcią by mu pomógł w lekcjach.
Nauczycielka patrzy na mnie, jakby musiała tłumaczyć mi rzecz oczywistą.
– Oczywiście, że któryś z innych chłopców chętnie by mu pomógł, ale jak sama wiesz ich notatki z zajęć rzadko zajmują więcej niż jedną linijkę tekstu. Ty natomiast jesteś najlepszą uczennicą w klasie – przerywa na chwile i bierze głęboki oddech, zanim decyduje się kontynuować – No i Michała tata poprosił, żeby przychodził ktoś, kto zajmie się lekcjami, a z kolegami będzie to ostatnie, na co będą mieli ochotę.
Ostatni argument był rzeczywiście przekonujący – nie wyobrażam sobie Michała siedzącego z Piotrkiem nad książkami, omawiających twórczość Umberto Eco lub powtarzających rachunek prawdopodobieństwa.
Nie wiem jednak, czy mam ochotę pomagać Michałowi. Przed oczami przelatują mi różne sceny z filmów dla nastolatek, w których popularny chłopak zakochuje się w ładnej, ale niedostrzeganej wcześniej kujonce. Muszę się napomnieć, że to tylko filmy. Pani Kowalczyk musiała zauważyć moje wahanie, bo powiedziała:
– To twoje ostatnie tygodnie w szkole. Postaram się dla ciebie o najlepsze rekomendacje, żeby to księgarnie i biblioteki walczyły o ciebie, a nie ty o pracę u nich.
Nie wydaje mi się, żebym miała aż takie problemy ze znalezieniem pracy, ale dodatkowe rekomendacje zawsze się przydadzą, tym bardziej że cena za nie nie jest aż tak wysoka – w końcu lubiłam się uczyć i zawsze byłam gotowa pomóc innym, choć dotychczas nikt o pomoc nie prosił.
Jednak co do mojej decyzji nie przeważyła obietnica rekomendacji, a szczera prośba ukryta w oczach nauczycielki. Wiem, że jeśli odmówię, będzie musiała się głowić nad tym, kogo innego wysyłać do Michała, a bądźmy szczerzy – nikt, kto przejmuje się egzaminami, nie będzie chciał tracić cennego czasu na noszenie lekcji do kolegi, który nauką nigdy się specjalnie nie przejmował.
Co mi szkodzi? Spróbujemy.
– Dobrze, zgadzam się.
Na jej twarzy od razu zagościła ulga i wdzięczność.
– Świetnie. Znasz adres?
– Nie.
Pani Kowalczyk zajrzała do dziennika i spisała na kartce adres na Bielanach. Przynajmniej nie jest daleko od szkoły. Byłoby kiepsko, gdybym musiała tracić jeszcze czas na dojazd na Mokotów czy Ochoty.
Wychodzę z sali z nadzieją na powodzenie mojej misji.
Wieczorem robię plan tematów, które muszę sobie odświeżyć przed sprawdzianami w przyszłym tygodniu, następnie odrabiam prace domowe i sprawdzam najszybszy dojazd do Michała domu. Jemy z mamą kolację, podczas której opowiadam jej o nietypowej prośbie, a później oglądamy finałowy odcinek drugiego sezonu „Wiedźmina”.
Uwielbiam Henry'ego Cevilla, oglądałam wiele filmów i seriali z jego udziałem, ale niestety poziom tego konkretnego spadł tak nisko, że nie wiem, czy dam radę przekonać się do obejrzenia kolejnego sezonu. Szkoda, bo Henry jest idealny do tej roli i zapowiadał się hit na miarę „Gry o tron”, a wyszło, jak wyszło. Gdyby tylko reżyserzy trzymali się książki, a nie swojej wyobraźni…
Później, gdy jestem już w łóżku, wchodzę na portal społecznościowy i odnajduję profil Michała. Patrzy na mnie ze zdjęcia i przez krótką chwilę pozwalam sobie udawać, że patrzy w ten sposób na mnie. Przez jedną ulotną chwilę w trakcie której moje serce odmierza jedno mocniejsze uderzenie.
Odkładam telefon i zamykam oczy, oddając się w ramiona Morfeusza.
Rozdział 2
Sara
Rano wstałam wcześniej niż zwykle, choć nie dlatego, że chciałam, lecz dlatego, że nie mogłam ponownie zasnąć. Po pół godzinie bezsensownego kręcenia się po łóżku w końcu poddałam się i poszłam do łazienki na poranną toaletę, z głową pełną miliona myśli.
W mojej duszy toczy się walka niczym w starych reklamach telekomunikacji polskiej – serce czy rozum?
Serce podsuwa mi przed oczy wzruszające sceny z „Szkoły uczuć” i „Zakochanej złośnicy”, a rozum przypomina, że to tylko filmy, które nie mają nic wspólnego z prawdziwym życiem. Mimo to zastanawiam się, w co powinnam się ubrać, na ile zaszaleć z makijażem, co mnie przeraża, bo nie jestem przecież typem strojnisi. Nie chcę, żeby Michał widział na wejściu, że wystroiłam się dla niego, ale chciałabym podkreślić to, co uważam za swoje największe atuty, choć wiem, że nie ma ich wiele. Na pewno włosy, z których jestem bardzo dumna – gęste, proste, ciemnobrązowe, sięgające mi za pośladki. Długie, prawie czarne rzęsy, które ponoć odziedziczyłam po tacie. Reszta jest mniej zachęcająca – szare oczy, okrągła twarz, co najmniej kilka dodatkowych kilogramów, że już nie wspomnę o dużym pieprzyku na szyi i nierównych rozmiarem piersiach. Na szczęście to ostatnie nie rzuca się w oczy, gdy mam na sobie odpowiedni stanik.
Po kilkunastu minutach rozmyślań decyduję się ubrać jak zwykle w czarne leginsy i ciemną tunikę, ale wybieram tę z większym dekoltem. Zwykle do szkoły się nie maluje, ale tym razem pozwalam sobie na mascarę, która dodatkowo podkreśli moje i tak długie i gęste rzęsy oraz na szminkę w kolorze malin.
Patrzę w lustro i stwierdzam, że czegoś brakuje. W końcu biorę cienie do powiek i palcem nakładam na powieki złoty odcień, który dodaje odrobinę blasku moim ponurym oczom. Nie żebym miała nadzieję, że Michał to zauważył. Zwyczajnie z doświadczenia wiem, że jak wyglądam dobrze to pewniej się czuje.
A tego mi dziś potrzeba.
Lekcje mijają mi jak zawsze szybko, wypełnione spisywaniem notatek, czytaniem, a dziś także przygotowywaniem się psychicznie do spotkania z Michałem w jego domu. Nim się obejrzałam, już stałam na przystanku, czekając na autobus, który dowiezie mnie prosto przed mieszkanie Michała. Nawet nie miałam okazji się zbytnio zestresować, więc teraz, gdy to sobie uświadamiam, stresuję się podwójnie.
W ramach relaksu w autobusie próbuję skupić się na książce, ale mi to nie wychodzi, mimo że zanosi się na odrobinę pikanterii. Po kilkunastu minutach tępego wpatrywania się w tekst w końcu ją odkładam. Nie ma sensu przelatywać wzrokiem dziesiąty raz tego samego akapitu, skoro i tak nie jestem w stanie przeczytać i zrozumieć choćby jednego słowa.
Blok, w którym znajduje się mieszkanie Michała jest ładnie odnowiony. Dookoła rośnie kilka drzew, na których widoczne są już jasnozielone listki, a na jednym nawet drobne białe kwiatki. Próbuję sobie przypomnieć nazwę tego drzewa, ale nie mogę. Dobra, koniec wymówek, żeby odwlekać to, co i tak jest nieuniknione. To, że będę tu stała i patrzyła się na otaczającą mnie przyrodę niczego nie zmieni. Wręcz przeciwnie – im bardziej to odwlekam, tym bardziej się stresuję, a i tak już serce bije mi jak oszalałe, a dłonie mam wilgotne od potu. Uspokajam oddech, podchodzę do bloku i wybieram numer mieszkania. Po kilku dźwiękach oznaczających dzwonienie w domu rozlega się dźwięk, który oznacza, że można już wejść. Mieszkanie jest na czwartym piętrze, więc zwykle wybrałabym schody, bo nie jest to aż tak wysoko, ale nie chcę dojść do niego zasapana.
Przywołuję windę, która, jak się okazuje, jest zdecydowanie nowsza niż ta, którą mamy w moim bloku – żadnych trzęsień, zgrzytów ani innych dziwnych dźwięków, które przyprawiają o mdłości.
Gdy w końcu staję przed drzwiami do jego mieszkania i naciskam dzwonek, serce znowu wali mi jak oszalałe, a umysł jest pusty. Nie wiem, co powiem, choć wcześniej przygotowałam sobie odpowiednie powitanie.
Otwiera opierając się na kuli.
– Hej.
– Cześć. Pani Kowalczyk prosiła, żebym pomogła ci z lekcjami – mówię szybko, na jednym wdechu, choć przecież to coś, co na pewno wie.
Świetnie, na pierwszy rzut oka widać, że się denerwuję.
– Wiem. Mówiła mojemu tacie, że przyjdziesz.
Przepuszcza mnie w drzwiach. Zdejmuję buty i skórzaną kurtkę, a Michał gestem zaprasza mnie do salonu.
– Rozgość się.
Zerkam na niego ukradkiem, czego mam nadzieję, że nie zauważy zajęty balansowaniem na jednej nodze i kulach. Nawet pomimo chwilowej niedyspozycji wciąż wygląda oszałamiająco.
Siadam na sofie, którą wskazał mi kolega, a podczas gdy on zajmuje miejsce na drugiej, dyskretnie rozglądam się po pokoju. Od razu widać, że nie mieszka z nimi żadna kobieta, choć nie wiem, czemu to pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy.
Dwie szerokie sofy, ława, ogromny telewizor na ścianie i podłączony do niego Xbox stojący na szafce pod telewizorem oraz kilka gier.
Wszystko utrzymane w ponurej, depresyjnej szarości. Żadnych obrazów, zdjęć, kwiatów, figurek ani jakichkolwiek innych ozdób. Pokój wydaje się być przerażająco wręcz smutny i bezosobowy.
Chyba nawet pokoje w Ikei mają w sobie więcej życia niż ten, w którym się teraz znajduję.
– Napijesz się czegoś? – pyta, zapewne próbując jakoś przełamać lody. Nie da się nie wyczuć, że jest między nami sztywność jaka cechuje spotkania między całkowicie obcymi sobie ludźmi.
– Nie, dziękuję – nie mam serca posyłać go w takim stanie do kuchni, a sama nie czułabym się komfortowo grzebiąc obcym ludziom po szafkach.
– Ok.
Zapada niezręczna cisza.
– Jak noga?
– Już nie boli tak mocno jak na początku. Lekarz powiedział, że za cztery tygodnie zdejmą mi gips, a po kilku kolejnych tygodniach rehabilitacji będzie jak wcześniej.
Wziął leżący dotychczas na ławie telefon do ręki, a po kilku sekundach rozległ się dźwięk filmików z TikToka. Nigdy nie pojmę jak to możliwe, że coś tak głupiego sprawia, że ludzie zapominają o Bożym świecie nawet na kilka godzin dziennie. Codziennie.
Kilka minut później dochodzę do wniosku, że jeśli mamy się zabrać za naukę, to ja muszę pokierować tym spotkaniem, bo sam z siebie nie oderwie się od tego odmóżdżacza.
– Gdzie masz zeszyty? Pomogę ci przepisać lekcje z ostatnich dwóch dni.
Przeniósł wzrok z telefonu na mnie i zaszczycił spojrzeniem, jakbym była zielonym kosmitą z czółenkami.
– A po co? To już i tak ostatnie tygodnie szkoły, cokolwiek będzie na egzaminach czy maturze już dawno to przerobiliśmy.
– Tak, ale nauczyciele robią powtórki najważniejszych zagadnień, listę tematów, które powinniśmy sobie odświeżyć… – wyliczam.
– Przecież to bez sensu – wchodzi mi w słowo – Egzamin zawodowy jest podobno śmiesznie łatwy.
– No właśnie, podobno – znów patrzy w telefon, denerwuje mnie to, ale postanawiam spróbować inaczej – A matura? Bez niej nie dostaniesz się na studia, a może kiedyś chciałbyś się dalej kształcić.
– A po co mi studia? Mój ojciec ma kilka księgarni w Warszawie, dlatego uparł się żebym poszedł do tego technikum. Później zrobię jakiś kurs ekonomii i do zarządzania biznesem to mi wystarczy.
Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego Michał, dobry sportowiec, który w życiu nie przeczytał chyba nawet jednej książki z własnej woli (czym często się zresztą chwalił, jakby to był wyczyn na miarę olimpijską), wybrał taki, a nie inny kierunek. Mógł przecież iść do szkoły sportowej lub na informatykę, bo z tego, co słyszała, czasem na przerwach lubił spędzać czas przed komputerem (co, sądząc po konsoli i zestawie gier, jest prawdą) i spełniać się w tym, co kochał. Wyszłam z założenia, że tak jak wielu innych nie dostał się do tej szkoły, którą sobie początkowo wybrał i ostatecznie wylądował w naszej, bo mieli wolne miejsca.
A tu proszę, własne księgarnie. Marzenie każdego miłośnika książek, w tym także moje. Szkoda tylko, że on nim nie jest. Jest duże prawdopodobieństwo, że będzie się męczył, gdy już zacznie się nimi zajmować.
Rozumiem już też, skąd pomysł wychowawczyni na specjalne rekomendacje w zamian za te spotkania – dla właściciela księgarni takie coś to żaden problem. Ciekawe tylko, czy ten pomysł był jej, czy Michała taty.
Zaczynam się coraz bardziej denerwować, ale nie poddam się przecież tak łatwo. Pani Kowalczyk, jak i tata siedzącego przede mną chłopaka pokładają we mnie nadzieję. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ich nie zawieść, nawet jeśli czeka mnie tu istna bitwa pod Grunwaldem.
– Skoro nie chcesz się uczyć, to czemu twój tata poprosił o kogoś, kto będzie przychodził do ciebie z lekcjami?
– A jak miałem mu powiedzieć, że nie mam zamiaru się uczyć? Myślałem po prostu, że podeślą mi Piotrka, ewentualnie Maćka. Dopiero później dowiedziałem się, że przyjdziesz ty. Jak znam życie to był pomysł ojca, żeby wychowawczyni przysłała mi kujonkę.
Zabrzmiało to co najmniej pretensjonalnie, jakbym z własnej woli zgłosiła się do tego zadania i z przyjemnością wysłuchiwała jego wymówek i jęków.
– Zróbmy tak. Przychodź do nas, ile razy w tygodniu ci kazano, rób sobie w tym czasie to co tam chcesz. Czytaj, dziergaj skarpetki, czy co tam nudnego robisz w czasie wolnym, a nauczycielom mów, że przynosisz mi lekcje, które pilnie przepisuję, i tłumaczysz mi to, czego nie rozumiem. Może być?
Skarpetki na drutach? Serio? Rozumiem, że nie jestem najbardziej rozrywkową dziewczyną jaka istnieje, no ale bez przesady! Mam ochotę kopnąć go w tę złamaną nogę, lecz całą sobą powstrzymuję się przed tym pomysłem. Zamykam na chwilę oczy, uspokajam oddech. Michał nie odrywa wzroku od telefonu.
Daję mu (a może sobie?) ostatnią szansę.
– A jak wrócisz do szkoły i nauczyciele zobaczą, że nie masz żadnych notatek ani pojęcia o tym, co działo się na lekcjach, do kogo będą mieli pretensje? Nie chcę mieć obniżonego zachowania za kłamstwo tylko dlatego, że tobie się nie chce. Powiedz, gdzie masz zeszyty to ci je przyniosę, a ty będziesz mógł się wziąć za przepisywanie – wstałam z sofy i zaczęłam się rozglądać za jego szkolnym plecakiem.
Coś czuję, że w jego przypadku prośby nie pomogą, trzeba go postawić przed faktem dokonanym – przepisuje i koniec.
– A po co mam to przepisywać? Wystarczy skserować i po sprawie.
Boże, jaki to leń. Zaczynam mieć coraz bardziej dość i zastanawiam się, czy to był, aby na pewno dobry pomysł, żeby ulec błagalnym oczom wychowawczyni. Nie mam ochoty stanąć jutro przed nauczycielką i przyznać się, że poniosłam porażkę, ale z drugiej strony nie będę go przecież błagać.
Wciągam głęboko powietrze. Człowiek chce mu pomóc, a on robi łaskę, że tę pomoc przyjmie.
– Tak, ale jak skserujesz i wrzucisz w kąt to i tak nie będziesz wiedział, co się działo na lekcjach, a nie wierzę, że sam z własnej nieprzymuszonej woli to przeczytasz i zapamiętasz choć odrobinę – czuję się, jakbym rozmawiała z dwulatkiem, któremu trzeba tłumaczyć nawet najbardziej podstawowe rzeczy – Który to twój pokój?
Michał patrzył na mnie przez chwilę, zapewne zastanawiając się nad kolejną wymówką, ale w końcu z sapnięciem odłożył telefon i wskazał mi kierunek.
– Drugie po lewej. Tylko nie komentuj.
Czego mam nie komentować?
Wyszłam z salonu i skierowałam się w stronę, którą wskazał. Otworzyłam drzwi i już wiedziałam.
W pokoju panował niewyobrażalny syf.
Niepościelone łóżko zawalone częściowo ubraniami. Inne ciuchy walające się po podłodze, sterta jakichś kartek, pudełek, kilka kubków stojących na biurku, których zawartości wolę nie znać nie znać, bo sądząc po zapachu pewnie już coś tam wyrosło. Ścieżka zrobiona od drzwi do łóżka i do biurka, na którym stał komputer. Jedynie gry na półce były ładnie, równiutko poukładane. No tak, po co marnować czas na czytanie lub sprzątanie, skoro można grać. Rozglądam się za plecakiem, w którym mam nadzieję znaleźć zeszyty. W końcu zauważam go wciśniętego w kąt za łóżkiem. Po chwili jestem już w salonie.
– Mówiłem, żebyś nie komentowała – naskoczył na mnie.
– Przecież nic nie mówię!
Choć powiem szczerze, że ledwo się powstrzymuję. Jak żyję nie widziałam takiego chlewu. Jak jego tato pozwala na coś takiego? Reszta domu, a przynajmniej to co widziałam dotychczas jest czysta, więc sam brudasem chyba nie jest. No chyba że salon został sprzątnięty jedynie na mój użytek.
– Twoja mina mówi za ciebie.
No cóż, nic nie poradzę. Nie jestem może wielkim czyściochem, wolę czytać niż sprzątać, ale w takim syfie na pewno bym nie mieszkała.
– Twój tata pozwala ci tak zaniedbać pokój? – nie udaje mi się powstrzymać cisnącego mi się na usta pytania.
– Nie wie jak on wygląda. Ustaliliśmy zasady: ja nie wchodzę do jego pokoju, a on do mojego. Wspólny salon jest zawsze czysty, podobnie jak kuchnia, przedpokój i łazienka, więc nie ma problemu.
Niech będzie, w końcu to nie moja sprawa choć wiem, że u mnie w domu by to nie przeszło. Szanujemy z mamą swoją prywatność, ale nawet ona ma swoje granice.
Mimowolnie zastanawiam się, czy nie wstyd mu zapraszać do siebie dziewczyny na noc, bo to, że je zaprasza, jest pewne – nie raz i nie dwa słyszałam na korytarzu, jak nie jedna się chwaliła spędzoną wspólnie z nim nocą. Nie przeszkadza im stan jego pokoju? Osobiście za nic nie przespałabym się z chłopakiem, który hoduje pleśń w kubkach na biurku.
Podaje mu plecak.
– Masz, wyjmij zeszyty, ja wyjmę swoje. Jeśli chcesz to mogę ci dyktować co masz pisać, będzie łatwiej i szybciej.
Podaję mu pierwszy zeszyt, otwiera na ostatniej lekcji, a jego oczy prawie wypadają z orbit.
– Ty naprawdę chcesz, żebym to wszystko przepisał? – mówi, zerkając na moje notatki.
– Tak, to wszystko co było dzisiaj na biologii.
A i tak nie jestem pewna, czy zdążyłam zapisać wszystko co mówiła nauczycielka, choć nie mówię mu o tym. Jeszcze pomyśli, że jednak nie jestem tak dobra jak mówią inni.
– Ale tego są trzy strony! Ile ty piszesz? Nie boli cię ręka? I tak z każdej lekcji?
– Nie z każdej, ale z większości.
Patrzy na mnie oczami jak spodki z otwartą buzią. W tej chwili już nie wydaje mi się aż taki przystojny, wręcz przeciwnie – wygląda komicznie i tylko czysta przyzwoitość powstrzymuje mnie przed wybuchnięciem śmiechem na ten widok.
– No to zróbmy tak. Ja to teraz przy tobie szybko przeczytam, a później skierujemy. Może być?
– Niech będzie – poddaje się. Przynajmniej może coś tam jednak mu w głowie zostanie.
Wyjmuję książkę i zaczynam czytać co chwilę zerkając w jego stronę, aby upewnić się, że nie zaczął bawić się telefonem, a przy okazji lepiej mu się przyjrzeć. Pochylony nad zeszytem znów wygląda jak z okładki drogiego magazynu. Gdy przekręca kartkę na drugą stronę mam okazję przyjrzeć się jego dłoniom – długie eleganckie palce, krótkie, ale zgrabne paznokcie, lekko zakrzywiony kciuk.
Podnosi na mnie wzrok i na ułamek sekundy zatracam się w tych jego błękitnych jak letnie niebo oczach, a w kolejnym ułamku rumienię się, bo mnie na tym przyłapał.
– Skończyłem.
Wkładam zakładkę w miejsce, gdzie teoretycznie czytałam co daje mi sekundę na ogarnięcie się. Odkładam książkę.
– W takim razie, o czym było dzisiaj na biologii? – pytam.
– O układzie mięśniowym.
– A dokładniej? Który rodzaj mięśni omawialiśmy? – dopytuję.
Tak jak myślałam, przejrzał to pobieżnie, na odczepnego. Nie przyszło mu do głowy, że będę zadawać pytania.
Kretyn.
– A po co mi to wiedzieć? Do niczego mi się to w życiu nie przyda.
Pewnie ma rację, ale jego ciągłe „po co” zaczyna mnie drażnić. Biorę podręcznik do biologii, otwieram na odpowiedniej stronie, siadam koło niego i zaczynam mu tłumaczyć. Później to samo z polskim (okrzyk „nudy!”), matematyką („nie chce mi się myśleć”), księgoznawstwem („chcę umrzeć”) i fizyką („znowu matma!”). „).
Najgorsze zostawiłam sobie na koniec.
Chemia, której sama nie rozumiem i nie mam bladego pojęcia, jak wytłumaczyć ją jemu. Na nieszczęście zauważa moje zmieszanie, bo uśmiecha się z wyższością i mówi:
– No proszę, panna kujonka nie czuje się dobrze z chemią? – zaczyna się droczyć.
– Nie każdy może być dobry ze wszystkiego – staram się nie dąsać, ale niezbyt mi to wychodzi. Chciałabym być dobra we wszystkim.
– No tak, nawet Hermiona Granger oblała wróżbiarstwo.
– Nie oblała, tylko z niego zrezygnowała. To nie to samo – poprawiam go, stając w obronie mojej ulubionej bohaterki książek o młodym czarodzieju.
– Szkoda, że z chemii nie da się po prostu zrezygnować, co?
Mam ochotę zetrzeć mu z twarzy ten złośliwy uśmieszek.
– Ano szkoda, ale nie jest aż tak źle. Mam mocną czwórkę – choć wiem, że nie powinnam. Nie rozumiem nawet podstaw, ale nie zamierzam dzielić się tą informacją z nim.
– Tak, bo nauczycielka cię lubi i wie, że z innych przedmiotów jesteś najlepsza, więc nie chce ci zaniżać średniej dając ci trójkę albo dwójkę.
I znowu ma rację. Pani Kwaśniewska wiedziała, że choć bardzo się staram, chemia mi po prostu nie wchodzi, więc czasem wyciągała mi jakoś punkty, w efekcie czego miałam lepsze oceny.
No dobra, częściej niż czasem.
Wiem oczywiście, że to nie fair względem innych uczniów, ale inni nauczyciele też często wyciągają jedynkowych uczniów, żeby jakoś zdali, a ta świadomość zagłusza wyrzuty sumienia dotyczące moich ocen z chemii.
– Jak chcesz to ci pomogę.
Podnoszę na niego wzrok pewna, że się przesłyszałam.
– Pomożesz mi? – nawet nie próbuję ukryć zdziwienia kryjącego się w moim głosie.
– Jestem całkiem dobry z chemii – mówi, a złośliwy uśmieszek wciąż nie opuszcza jego twarzy, co okropnie mnie drażni.
Nie lubię przyznawać się do tego, że czegoś nie wiem i korzystać z czyjejś pomocy, ale skoro i tak wie już o mojej słabości i proponuje przetłumaczenie tego dziadostwa z polskiego na nasze, to głupotą byłoby z tego nie skorzystać.
Otwieram książkę, teraz to on zaczyna mi tłumaczyć tę magię i na kilometr widać jak mu się ta zamiana ról podoba – patrzy na mnie z tym swoim wywyższającym się, złośliwym uśmiechem, docina jak tylko może i nie waha się ciągle sapać i jęczeć „jakie to proste do zrozumienia”. A ja, choć bardzo się staram, wciąż przynajmniej połowy nie pojmuję. W końcu, mega rozczarowana samą sobą, rozumiejąc, że nie ma już dla mnie ratunku, zerkam na zegarek.
– Już wpół do szóstej, muszę lecieć.
– Spoko, dzięki, że wpadłaś. Nie na co dzień mogę utrzeć nosa kujonce faktem, że w czymś jestem lepszy od niej – widać, że jest dumny i bardzo zadowolony z siebie, że mu się to udało.
Mimowolnie się uśmiecham, bo choć nic nie wyszło z tego całego tłumaczenia to wiem, że szczerze się starał.
– Niech ci będzie, możesz sobie podnieść ego moim kosztem, jeśli tylko będę miała pewność, że żaden z nauczycieli nie będzie miał do mnie pretensji, że czegoś nie umiesz – zbieram wszystkie zeszyty to torebki i wstaję, kierując się do wyjścia – Do zobaczenia w piątek?
– Skoro musisz.
Wow, dżentelmen że hej. Humor, który poprawił mi się, odkąd Michał zaczął współpracować, natychmiast mnie opuścił. Ładna buzia to nie wszystko, powinien mieć też trochę ogłady, a po tym tekście zaczynam wątpić, czy ktokolwiek wpoił mu chociaż podstawowe zasady zachowania w towarzystwie innym niż gry komputerowe. Ani matka, ani ojciec niczego go nie nauczyli? Co te dziewczyny w nim widzą?
Podnosi się z sofy.
– Nie trzeba, sama trafię do drzwi.
Nie umiem ukryć złości w moim głosie. Nie oczekiwałam wielkich podziękowań ani nic w tym stylu, ale tekst „skoro musisz” naprawdę mnie uraził.
Wychodzę z mieszkania zanim Michał zdąży cokolwiek powiedzieć, a następnie z budynku tym razem wybierając schody. Złość zalewa mnie raz za razem.
Po co się na to godziłam?
Zła, tym razem na siebie, rozglądam się wokoło w poszukiwaniu jakiegoś kebaba – jestem głodna jak wilk. Po szkole zwykle od razu wracam do domu i podgrzewam sobie obiad, a dzisiaj od śniadania nic nie jadłam.
Żołądek przylepił mi się już do kręgosłupa, a jak na złość nie widzę żadnej budki z jedzeniem. Koło przystanku autobusowego zauważam niewielki sklep spożywczy. Kupuję sobie kajzerkę i serek homogenizowany, i czekając na autobus, pochłaniam swój posiłek w mgnieniu oka, przy okazji uspokajając swoje nerwy.
Gdy już się najadłam, biorę telefon i dzwonię do mamy, która odbiera po trzecim sygnale:
– Cześć mamo!
– Cześć, jak tam spisywanie lekcji?
– Początek był ciężki, ale jak już się wkręcił to było lepiej. No i próbował wytłumaczyć mi chemię.
– I jak, udało mu się? – słyszę śmiech w jej głosie.
– Nie, ale miło że podjął ten trud.
– Tak, miło z jego strony. Wracasz już do domu?
– Tak, czekam na autobus. A ty, o której będziesz?
– Powinnam skończyć o dziewiętnastej, ale wiesz, jak to jest, rodzice zawsze się spóźniają.
– Wiem, wiem. Przygotuję coś na kolację. Na co masz ochotę?
– Co zrobisz to będzie, ale przydałoby się zjeść ten brokuł – przerywa na chwilę, słuchając co mówi do niej koleżanka – Saro, muszę kończyć, Antoś chyba się zmoczył.
– Dobra, papa.
Rozłączam się.
Podziwiam moją mamę. Jest przedszkolanką i jakimś cudem kocha swoją pracę. Ja natomiast nie jestem w stanie pojąć jak można choćby lubić ten ciągły krzyk, bieganie i ogólny chaos, jaki tworzą dwulatki. Raz jedyny poszłam z mamą do pracy w sobotę, bo nie mieli nikogo na zastępstwo jej koleżanki, która zachorowała. Po całym dniu obiecałam sobie, że więcej nie dam się w coś takiego wkręcić. Lubię dzieci, są słodkie, ale jeśli jest ich więcej niż jedno na raz, to nagle stają się nie do opanowania, przynajmniej dla mnie. Jedno weźmie jakąś zabawkę, zaraz płacz, bo wszyscy chcą się tym bawić naraz, drugie chce siku, a trzecie jest głodne i wszyscy chcą wszystko już teraz w tym momencie, zero cierpliwości.
Koszmar.
W domu gotuję makaron w sosie serowym z brokułami, biorę prysznic, a następnie siadam na sofie z szklanką coli w jednej ręce i książką w drugiej. Zanim zaczynam czytać rozglądam się po salonie, tak różnym od tego, w którym byłam dziś po południu. Też mamy dwie sofy, ale w ciepłym odcieniu beżu, a ściany są nieco jaśniejsze. Ława w kolorze ciepłego brązu jest przykryta ręcznie haftowanym bieżnikiem, dziełem mojej babci, o pośrodku stoi świeczka w kształcie jajka – pisanki. Przy ścianie znajduje się szafka, na której stoi telewizor, odtwarzacz DVD, wazon ze świeżymi tulipanami oraz mały biały storczyk. Na szafce leżą także porcelanowe figurki dam w średniowiecznych sukniach. Na parapecie ustawione są kolejne figurki i kwiaty, w tym moja ulubiona lilia pokojowa, która już wymaga przesadzenia do większej doniczki. Zapisuję sobie w telefonie, aby zająć się tym w sobotę. Mamy jeszcze dwa regały – na jednym znajdują się płyty z filmami i książki, a drugi jest całkowicie zapełniony literaturą. Na kilometr widać, że w tym domu lubi się czytać.
Nie muszę dzisiaj odrabiać lekcji, ponieważ zrobiłam je u Michała, przy okazji streszczając mu, co robiliśmy na zajęciach. Przynajmniej jeden plus tej całej wizyty. Wyrzucam myśli o popołudniu i zatapiam się w książce, którą trzymam na kolanach.
Kilkanaście stron później wchodzi mama.
– Cześć, ale pysznie pachnie! Czułam już na klatce schodowej! Makaron z brokułami? – pyta jeszcze w drzwiach.
– Zgadza się. Zrobiłam więcej, żeby zostało też na jutro do podgrzania.
– Jak ci minął dzień? – zagaduję, wyjmując talerze.
– Całkiem dobrze. A tobie?
– Mogło być gorzej, więc nie narzekam.
– No to opowiadaj dokładnie. Zanosi się na „Szkołę uczuć”? Oczywiście bez tego, że na koniec umierasz.
Moja mama, oprócz bycia mamą, jest również moją najlepszą przyjaciółką, w dodatku jedyną. Nie żebym potrzebowała jakiejś innej.
– Mamo, to że było lepiej, niż myślałam nie znaczy od razu, że coś się święci. Po prostu zakładałam, że będę musiała przejść z nim większą batalię, żeby wziął się za książki.
W sumie to nie do końca prawda, ponieważ miałam moment w którym naprawdę niemal się poddałam ale nie chcę dodawać mamie trosk.
– Niech ci będzie, ale w razie jakichkolwiek zmian informuj mnie! Wiesz, że jestem romantyczką – oj tak, czasem aż za bardzo.
Przytakuję i postanawiam zmienić temat rozmowy.
– A skoro o romansach mowa, co dzisiaj obejrzymy?
– Nie masz lekcji do odrobienia?
– Nie, odrobiłam u Michała. To jak? Może „Zanim się pojawiłeś”? – wiem, że to jeden z jej ulubionych filmów.
– Nie, znowu będę ryczeć przez północy. Co powiesz na „Perswazje"? Zbieramy się za to od jakiegoś czasu.
– Niech będzie.
Nakładam nam makaron, a mama w tym czasie idzie do łazienki, żeby się odświeżyć. Siadamy razem na sofie, jemy kolacje i oglądamy film na Netflixie.
Lubię Jane Austen i, mimo że nie przepadam za Dakotą Johnson, film zdobywa moje serce już po pierwszych kilku minutach. Na koniec obie mamy łzy w oczach z radości na szczęśliwe zakończenie bohaterów.
Mama zmywa talerze, a ja je wycieram i wkładam do szafki. Później każda z nas idzie do swojego pokoju. Mój jest urządzony w beżowych kolorach, podobnie jak salon, z tym że tutaj książki zajmują jakieś dziewięćdziesiąt procent przestrzeni – mam je na regałach, biurku i pod łóżkiem, obok którego stoi biała szafa z ubraniami i mała komoda na bieliznę. Zasłaniam okna turkusowymi zasłonami i przebieram się w piżamę, którą dostałam od mamy dwa lata temu na urodziny, z herbem Ravenclaw. Uważa, że do tego właśnie domu w Hogwarcie bym trafiła, choć ja oczywiście wolałabym Gryffindor.
Kładę się na łóżko i czytam książkę, aż zasypiam z lekturą w dłoni pokonana przez zmęczenie dzisiejszego dnia.
Rozdział 3
Sara
Czwartek zleciał mi nim się obejrzałam. Najpierw szkoła, potem odrabianie lekcji. Wieczorem odwiedziła nas mamy koleżanka, która była załamana po kolejnym nieudanym związku. Postanowiłam dać im trochę prywatności i zaszyłam się w swoim pokoju, przysiadując nad książkami z historii. Muszę przypomnieć sobie daty i powtórzyć całe średniowiecze – bez tego ani rusz na maturze rozszerzonej. Odnajduje na biurku zeszyt, w którym robiłam notatki z najważniejszych wydarzeń w historii naszego kraju i przerzucam strony, aż natrafiam na okres, który mnie interesuje.
Następne kilka godzin spędzam na nauce. Gdy mija już jedenasta, stwierdzam, że mimo lekkiej kolacji, którą zjadłam o osiemnastej, znów jestem głodna. Niewiele myśląc, idę do kuchni i, starając się być jak najciszej, żeby nie obudzić mamy, robię sobie kanapkę z serkiem topionym i herbatę z cytryną. Gdy już zaspokoiłam największy głód dopadają mnie wyrzuty sumienia – już zawsze będę taka duża, jeśli będę w nocy podjadać!
Zdegustowana sama sobą idę do łóżka w końcu do łóżka. Staram się zasnąć, ale nie mogę. Ciągle wypominam sobie brak silnej woli, która pozwoliłaby mi powstrzymać się od tych jedzeniowych grzechów i pomogłaby wyglądać jak inne dziewczyny w moim wieku. Po jakimś czasie poddaje się i puszczam sobie na telefonie jakiś film i dopiero to pomaga mi oczyścić umysł na tyle, że udaje mi się zasnąć.
W czasie półgodzinnej przerwy obiadowej udaje mi się uprosić woźną, żeby pozwoliła mi wyjść do księgarni znajdującej się w budynku szkoły.
Muszę kupić dodatkową książkę na temat starożytności – przeglądając wczoraj notatki, stwierdziłam, że nie mam tego okresu opisane w wystarczająco obszerny sposób.
Witam się z księgarką, która jest również naszą nauczycielką i mentorką podczas praktyk w drugiej i trzeciej klasie. Kieruję się prosto do działu szkolnego i po chwili udaje mi się znaleźć pozycję, która wydaje się idealna, choć dla pewności pytam o to Panią Tomaszewską.
Kątem oka zauważam dziewczynę, chyba z drugiej klasy, która mi się przygląda. Poznawanie nowych ludzi nie przychodzi mi łatwo, wręcz przeciwnie – staram się tego unikać, ale sposób w jaki na mnie patrzy sprawia, że postanawiam zagadać.
– Cześć.
– Cześć – odpowiada nieśmiało, ale wygląda na zadowoloną, że do niej podeszłam.
– Jak ci idą praktyki? – to pierwsze pytanie, które przychodzi mi do głowy.
– Nie jest źle, spodziewałam się, że będzie ciężej – odpowiada trochę odważniej.
– Lepiej spodziewać się czegoś gorszego i być miło zaskoczonym, gdy coś okaże się łatwe, niż liczyć na łatwiznę i zostać przygniecionym obowiązkami, na które nie byliśmy gotowi – to dotyczy właściwie każdego aspektu życia.
– Masz rację.
Ze sposobu, w jaki na mnie patrzy wiem, że czegoś ode mnie chce, nie mam jednak doświadczenia w zgadywankach i podchodach wiec uznaję, że lepiej zapytać wprost.
– Potrzebujesz pomocy?
Zmieszała się.
– W sumie to tak… – zaczyna – Pani od literatury i kultury mówiła, że dobrze idzie ci zrozumienie książek Harukiego Murakami, a ja nie mogę przebrnąć przez ani jedną. Nauczycielka twierdzi, że jego twórczość jest bardzo ważna, w końcu niemal zawsze jest rozważana do Literackiej Nagrody Nobla. A dla mnie to jakiś bełkot – ostatnie zdanie mówi prawie ze łzami w oczach.
Rozumiem ją. Też nie jestem fanką Murakami'ego, nie lubię jego stylu ani tego miszmaszu motywów, które można znaleźć w jego książkach, ale po przeczytaniu kilku i spędzeniu sporej ilości czasu nad przemyśleniami jego twórczości stwierdzam, że to, co pisze, ma w sobie „to coś”, choć wciąż nie jestem w stanie określić, co to jest. Lubię przyjemniejsze w czytaniu książki, ale od czasu do czasu, gdy nachodzi mnie pewnego rodzaju melancholia, sięgam po jego dzieła.
– Nie jestem ekspertem, nie przeczytałam nawet jednej trzeciej z tego, co napisał, ale jeśli chcesz to możemy usiąść i razem spróbować zrozumieć o co mu chodzi. Którą jego książkę macie przeczytać?
– „Po zmierzchu”.
Czytałam to, więc powinno iść dość łatwo. Opis jednej nocy w Tokio – kluby go-go, ciemne zaułki, restauracje. Oczywiście, nasza nauczycielka literatury znana jest mi już z zadawania książek, których inni nauczyciele z pewnością nie rekomendowaliby młodzieży, a już na pewno nie jako lekturę szkolną. Z drugiej strony podoba mi się, że porusza również trudne tematy. To sprawia, że mam do niej dużo większy szacunek niż do innych nauczycieli.
– Zaczęłaś czytać?
– Tak i dziwię się, że dostaliśmy taką lekturę.
– W której jesteś klasie?
– Drugiej.
– To poczekaj, w trzeciej czeka cię „Jedenaście minut" Paulo Coelho.
– O czym to?
– Przeczytasz, to zobaczysz – uśmiecham się do niej – Jak masz na imię?
– Gosia, a Ty?
– Sara. Miło mi – podaję jej rękę.
– Mi również. Pomożesz mi? – w jej oczach lśni nadzieja. Jak mogłabym odmówić?
– Pewnie. Teraz macie praktyki?
– Tak.
– O której zwykle kończysz?
– O piętnastej.
Zastanawiam się przez chwilę, który dzień pasowałby mi, żeby się z nią spotkać, ale przez korepetycje z Michałem w tygodniu odpada.
– A co robisz w sobotę?
– Nic, możemy się spotkać, kiedy zechcesz.
– No to sobota, o jedenastej. Gdzie mieszkasz?
– Na Grochowie.
Myślę przez chwilę szukając jakiegoś punktu, w którym moglibyśmy się spotkać pośrodku.
– No to może spotkamy się na Dworcu Wileńskim? Jest mniej więcej w połowie drogi między nami.
– Dzięki.
– Zapisz mi swój numer – podaję jej swój telefon – w razie, gdyby coś się zmieniło – zapisuje kontakt i puszczam jej sygnał – to mój.
Rozlega się dźwięk dzwonka, który słychać nawet tutaj. Szlag, obiecałam woźnej wrócić przed końcem przerwy.
– Lecę na lekcje. Pa!
– Pa!
Wybiegam z księgarni i biegnę w stronę wejścia do szkoły, mijam woźną, która krzyczy za mną, że więcej mnie nie wypuści, i czym prędzej biegnę do sali. Udało mi się wpaść do klasy, zanim jeszcze wszyscy usiedli.
Zdyszana zajmuję miejsce na końcu sali.
– Przepraszam za spóźnienie.
– Grunt, że dotarłaś.
Wyjmuję zeszyt i skupiam się na prowadzonej lekcji.
– Hej.
– Cześć, wchodź, siadaj – mówi Michał, wskazując na sofę, podczas gdy ja zdejmuję kurtkę i wieszam ją przy drzwiach. – Zastanawiałem się, czy dzisiaj nie spróbować ponownie wyperswadować ci dawania mi lekcji, ale uznałem, że i tak się nie poddasz.
– I masz racje.
– Chcesz coś do picia?
– Nie, na razie nie, dziękuję.
Przekazuję mu ksero notatek z ostatnich kilku dni, i omawiamy je krok po kroku.
To znaczy, ja mówię, a on co chwilę przytakuje, ale wydaje się, że słucha. Po około dwóch godzinach uznaję, że jeśli się czegoś nie napiję, moje gardło uschnie na wiór i zamieni się w Saharę.
Nie lubię prosić o cokolwiek, gdy jestem u kogoś w gościach, i miałam nadzieję, że uda mi się uniknąć buszowania po ich kuchni, ale chyba nie mam wyjścia.
– Masz coś do picia?
– Co chcesz? Mamy w lodówce sok i piwo, a mój tata jest wielbicielem herbat, więc mamy ich spory wybór – mówi szybko, jakby miał to zapoznanie z dostępnymi napojami wyuczone na pamięć.
Zresztą, pewnie tak jest; nie raz i nie dwa musiał dawać dziewczynom możliwość wyboru.
– Herbata będzie w sam raz.
Zaczyna wstawać przy pomocy kuli, ale powstrzymuję go ruchem ręki.
– Siedź, ja zrobię. Ty w tym czasie przeczytaj ten akapit. Jaką chcesz herbatę? – pytam, idąc w stronę pomieszczenia, które jak zgaduję jest kuchnią.
– Czarną, dwie łyżeczki cukru.
Wchodzę do kuchni, która podobnie jak salon jest całkowitym przeciwieństwem mojej – nowoczesne, szare szafki kuchenne, blat imitujący marmur, biała podłoga. Większość rzeczy jest pochowanych, ale zauważam w jednym z kątów biały czajnik elektryczny i uśmiecham się na widok pięknie rzeźbionej, drewnianej szkatułki na herbatę – to jedyna ładna rzecz w całym pomieszczeniu (albo i w mieszkaniu) – oraz słoika z cukrem obok czajnika.
Przynajmniej nie muszę grzebać po szafkach w poszukiwaniu tego wszystkiego.
Nastawiam wodę, biorę dwa kubki, które były powieszone na czymś, co nazwałabym „wieszakiem na kubki”, i wyciągam łyżeczkę z pierwszej szuflady przy kuchence. Większość ludzi trzyma tam sztućce. Otwieram szkatułkę i aż zdycham – chłopak miał rację, kolekcja jest boska. Są tu chyba wszystkie herbaty świata, zaczynając od malinowych, aż po zieloną o smaku melona. Nawet nie wiedziałam, że istnieją herbaty melonowe.
Robię herbatę dla Michała zastanawiając się, dlaczego mając taki wybór decyduje się na zwykłą czarną. Ja po chwili namysłu decyduje się na truskawkową z Dilmah. Co prawda mam ochotę na jakiś eksperyment smaków, ale z drugiej strony wolę nie decydować się na coś, co może się nadawać tylko do wylania. Opłukuję łyżeczkę, wycieram ją ręcznikiem papierowym i odkładam do szuflady. Nie lubię zostawiać po sobie bałaganu. Wracam do salonu z kubkami w rękach.
– Dziękuje.
Widzę, że zamiast czytać to, co mu pokazałam, znów patrzy w telefon.
Wzdycham. Gorzej jak z dzieckiem.
– Nie mogę cię spuścić z oka nawet na minutę? Miałeś przeczytać akapit.