Władca gniewu - Ana Huang - ebook + audiobook

Władca gniewu audiobook

Huang Ana

4,4

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Jest żoną, której nigdy nie chciał… i słabością, której się nie spodziewał.
Bezwzględny. Pedantyczny. Arogancki.

Dante Russo najlepiej czuje się, gdy może sprawować kontrolę w życiu osobistym i zawodowym.
Ten miliarder i szef przedsiębiorstwa nigdy nie planował się żenić, dopóki szantażem nie zmuszono go do zaręczyn z kobietą, której prawie nie zna.
Z Vivian Lau, dziedziczką jubilerskiej fortuny i córką jego aktualnego wroga.
Nieważne, że jest piękna i czarująca. Dante zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby zniszczyć dowody i zerwać zaręczyny.
Jest tylko jeden problem: teraz, gdy ją ma… nie potrafi jej wypuścić.

Elegancka. Ambitna. Dobrze wychowana.

Vivian Lau to córka idealna i bilet wstępu do wyższych sfer.
Ślub z Dantem Russo oznacza otwarcie drzwi, które dla rodziny dorobkiewiczów inaczej pozostałyby zamknięte.
I choć grubiański, a zarazem niepochwytny Dante nie jest mężczyzną z jej marzeń, Vivian godzi się wyjść za niego z poczucia obowiązku.
Tęsknota za jego dotykiem nigdy nie była częścią planu.
Ani co gorsza to, że się zakocha w swoim przyszłym mężu.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 15 min

Lektor: Marcin StecMonika ChrzanowskaPaulina Holtz
Oceny
4,4 (3989 ocen)
2313
1056
444
148
28
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
konwalia82

Całkiem niezła

Poprzednia seria Any mnie oczarowała więc oczekiwania względem nowej książki były spore. Z przykrością muszę stwierdzić że ta pozycja mnie nie zachwyciła a wręcz znudziła. Kreowani na silne postacie bohaterowie są nijacy ale najbardziej rozczarowuje brak chemii między nimi i niestety nawet piękne klisze Nowego Jorku ani przepych Upper East Side nie są w stanie tego ograć. Mam nadzieję że bohaterem kolejnego tomu będzie Kai bo tu widzę potencjał na coś interesującego.
madlenna1

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka... z motywem She Fall First He Fall Harder niemniej jednak serce skradła część trzecia KING OF GREED
Milkan9314

Dobrze spędzony czas

Zachęcona przez tiktoka nakręciłam się na tą książkę niby historia fajna ale brakowało mi chemii między bohaterami . Ale mimo to czekam na kolejne części . 😀
30



 

 

 

 

Tytuł oryginału: King of Wrath

Copyright © 2022. KING OF WRATH by Ana Huang

Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland.

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Makaruk, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Anna Zientek, Damian Pawłowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk

Oryginalny projekt okładki: © Cat | TRC Designs

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67974-59-2

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Walka o tych, których się kocha,

to walka o siebie.

 

 

 

 

 

 

 

PLAYLISTA

 

 

 

„Empire State of Mind” – Jay-Z z udziałem Alicii Keys

„Luxurious” – Gwen Stefani

„Red” – Taylor Swift

„Teeth” – 5 Seconds of Summer

„Partition” – Beyoncé

„Pretty Boy” – Cavale

„All Mine” – PLAZA

„Can’t Help Falling in Love” – Elvis Presley

„We Found Love” – Rihanna

„Counting Stars” – One Republic

„The Heart Wants What It Wants” – Selena Gomez

„Stay” – Rihanna

 

 

 

UWAGA

Ta książka zawiera treści erotyczne, wulgaryzmy, umiarkowaną przemoc oraz tematy drażliwe dla niektórych czytelników i czytelniczek.

Żeby poznać szczegóły, zeskanuj poniższy kod.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

Vivian

 

 

– Nie wierzę, że tu jest. Nigdy nie bywa na tego typu imprezach, chyba że organizuje je ktoś znajomy…

– Widziałaś, że zepchnął Arna Reinharta oczko niżej na liście miliarderów „Forbesa”? Biedny Arnie, kiedy się o tym dowiedział, omal nie zszedł na zawał pośrodku Jean-Georges…

Szepty zaczęły się w połowie dorocznej zbiórki funduszy na rzecz zagrożonych gatunków zwierząt, organizowanej przez Frederic Wildlife Trust.

W tym roku gwiazdą wieczoru miała być sieweczka blada, a jednak żadna z dwustu osób zgromadzonych na gali nie rozmawiała przy szampanie Veuve Clicquot i cannoli z kawiorem o losie piaskowego ptaka.

– Podobno jego rodzinna willa nad jeziorem Como przechodzi właśnie remont, który kosztuje sto milionów dolarów. To wiekowa budowla, więc pewnie czas najwyższy…

Nasilającym się szeptom towarzyszyły ukradkowe spojrzenia, a od czasu do czasu także rozmarzone westchnienia.

Nie odwróciłam się, żeby sprawdzić, kto tak rozpalił zwykle zimną jak lód manhattańską socjetę. Zupełnie mnie to nie obchodziło. Byłam zbyt skupiona na potomkini właścicieli pewnego domu towarowego, która chwiejąc się na niebotycznych obcasach, zmierzała w stronę stołu z lambrekinami. Pospiesznie rozejrzała się na boki, zgarnęła jeden ze spersonalizowanych zestawów prezentowych, po czym schowała go do torebki.

Gdy tylko odeszła, powiedziałam do słuchawki:

– Shannon, kod różowy przy stole z lambrekinami. Zobacz, czyj prezent zabrała, i przynieś nowy zestaw.

Dziś wieczorem każda torba zawierała prezenty o wartości ośmiu tysięcy dolarów, stratę jednej z nich łatwiej było jednak wrzucić w koszty, niż skonfrontować się z dziedziczką fortuny Denmanów.

Na linii rozległ się jęk mojej asystentki.

– Znowu Tilly Denman? Przecież ma dość kasy, żeby kupić wszystko na tym stole, a i tak zostałyby jej miliony.

– Słusznie, ale w jej przypadku nie chodzi o pieniądze, tylko o zastrzyk adrenaliny – odparłam. – Idź. Zamówię ci jutro w ramach rekompensaty pudding chlebowy z Magnolia Bakery. I, na litość boską, znajdź Penelope. Powinna stać przy prezentach.

– Ha, ha – powiedziała Shannon, najwyraźniej wychwytując mój sarkazm. – Dobra, zajmę się prezentem i Penelope, ale oczekuję w zamian naprawdę dużej porcji.

Roześmiałam się i pokręciłam głową, kiedy się rozłączyła.

Podczas gdy Shannon rozwiązywała problem brakującego zestawu, ja krążyłam po sali, wypatrując mniejszych i większych pożarów.

Kiedy zaczynałam prowadzić firmę, dziwnie się czułam, obsługując imprezy, na które w innych okolicznościach to mnie by zapraszano. Z czasem jednak do tego przywykłam, zwłaszcza że zarobki zapewniały mi niezależność od rodziców.

To nie były pieniądze z funduszu powierniczego ani rodzinna fortuna. Zarobiłam je sama, uczciwie, jako organizatorka ekskluzywnych eventów na Manhattanie.

Uwielbiałam planować od zera wytworne imprezy, a bogacze uwielbiali na nie chodzić, dzięki czemu wszyscy byli zadowoleni.

Właśnie po raz kolejny sprawdzałam sprzęt nagłaśniający, bo czekało nas jeszcze główne przemówienie wieczoru, gdy nagle obok mnie zjawiła się Shannon.

– Vivian! Nie mówiłaś, że tu będzie – syknęła.

– Kto?

– Dante Russo.

Torby z prezentami i sprzęt nagłaśniający w jednej chwili wyleciały mi z głowy.

Spojrzałam na swoją asystentkę. Wbijała we mnie rozpromieniony wzrok, policzki jej płonęły.

– Dante Russo? – Serce zabiło mi żywiej bez wyraźnego powodu. – Ale on przecież nie potwierdził zaproszenia.

– No cóż, jego zasady nie obowiązują. – Shannon aż drżała z podniecenia. – Nie mogę uwierzyć, że się zjawił. Ludzie będą o tym gadać tygodniami.

Nagle szepty, które słyszałam wcześniej, nabrały sensu.

Dante Russo, tajemniczy szef Russo Group, konsorcjum z branży dóbr luksusowych, rzadko pojawiał się na imprezach, których nie organizował on sam albo ktoś z jego bliskich przyjaciół czy ważniejszych partnerów biznesowych. Frederic Wildlife Trust nie zaliczało się do żadnej z tych kategorii.

Dante Russo był też jednym z najzamożniejszych i tym samym najuważniej obserwowanych mężczyzn w Nowym Jorku.

Shannon miała rację. O tym, że się zjawił, ludzie będą mówić tygodniami, jeśli nie miesiącami.

– I bardzo dobrze – odparłam, próbując uspokoić bicie serca. – Może w ten sposób wzrośnie świadomość niebezpieczeństw grożących sieweczkom.

Wywróciła oczami.

– Vivian, ludzie mają w nosie… – Zamilkła, rozejrzała się dookoła i ściszyła głos. – Tak naprawdę nikogo nie obchodzi los sieweczek. To znaczy przykro mi, że są gatunkiem zagrożonym, ale powiedzmy sobie szczerze. Ludzie przyszli tu tylko po to, żeby się pokazać.

Znowu racja. Ale nieważne, z jakiego powodu się zjawili – cel zbiórki był szczytny, poza tym dzięki tego typu imprezom kręcił się mój interes.

– Prawdziwym tematem rozmów dzisiejszego wieczoru – oznajmiła Shannon – jest to, jak wspaniale prezentuje się Dante. Nigdy nie widziałam nikogo, na kim tak dobrze by leżał smoking.

– Shan, masz chłopaka.

– I co z tego? Możemy doceniać piękno innych.

– Dobra, myślę, że już dość się nadoceniałaś. Jesteśmy w pracy, a w pracy nie pożera się wzrokiem gości. – Delikatnie pchnęłam ją w stronę stołu z deserami. – Możesz wyłożyć więcej wiedeńskich tartaletek? Powoli się kończą.

– Nudziara – mruknęła, ale zrobiła, o co ją prosiłam.

Próbowałam znów się skupić na sprzęcie nagłośnieniowym, ale nie potrafiłam się oprzeć i zaczęłam szukać wzrokiem niespodziewanego gościa. Prześlizgnęłam się po didżeju i ekranie, na którym widniała trójwymiarowa sieweczka, po czym zatrzymałam wzrok na ludziach zgromadzonych przy wejściu.

Tłum był tak gęsty, że widziałam tylko to, co znajdowało się na obrzeżach – byłam jednak gotowa postawić wszystkie pieniądze, jakie miałam na koncie, że w jego centrum znajdował się Dante.

Moje podejrzenia zamieniły się w pewność, gdy zgromadzeni nieco się przesunęli i mignęły mi wśród nich ciemne włosy i szerokie bary.

Poczułam, jak po plecach przechodzi mnie dreszcz.

Oboje z Dantem należeliśmy do różnych kręgów towarzyskich i nigdy oficjalnie się nie poznaliśmy. A zważywszy na to, co o nim słyszałam, ten stan rzeczy mnie cieszył.

Mimo to miał w sobie coś magnetycznego, czułam to z drugiego końca sali.

Uporczywe wibracje na wysokości biodra sprawiły, że zapomniałam o dreszczu, i odciągnęły moją uwagę od fan clubu nowego gościa. Gdy wyjęłam z torebki komórkę i zobaczyłam, kto dzwoni, żołądek mi się ścisnął.

Wprawdzie nie powinnam odbierać prywatnych telefonów w czasie pracy, ale zignorowanie Francisa Laua nie wchodziło w grę.

Sprawdziłam jeszcze, czy na pewno nigdzie nie jestem potrzebna, i wślizgnęłam się do najbliższej toalety.

– Witaj, ojcze. – Po blisko dwudziestu latach praktyki oficjalne powitanie przychodziło mi z łatwością.

Kiedyś nazywałam go tatą, ale odkąd Lau Jewels odniosło sukces i z ciasnego mieszkanka z dwiema sypialniami przenieśliśmy się do rezydencji w Beacon Hill, nalegał, żebym zwracała się do niego „ojcze”. Najwyraźniej tak było bardziej „wytwornie”, bardziej „arystokratycznie”.

– Gdzie jesteś? – zagrzmiał niski głos. – Skąd to echo?

– W pracy. Wymknęłam się do łazienki, żeby z tobą porozmawiać. – Oparłam się biodrem o blat i w poczuciu obowiązku dodałam: – Zbiórka pieniędzy na rzecz sieweczek bladych. To zagrożony gatunek ptaków.

Uśmiechnęłam się, słysząc, jak ciężko wzdycha. Mętne powody służące ludziom za pretekst do zabawy budziły w moim ojcu zniecierpliwienie, choć i tak brał udział w tego typu imprezach. Bo tak trzeba.

– Codziennie słyszę o jakimś nowym gatunku, któremu grozi wymarcie – sarknął niezadowolony. – Twoja matka należy do komitetu zbierającego pieniądze na rzecz ochrony tej czy tamtej ryby, jakbyśmy co tydzień nie jedli owoców morza.

Moja matka, dawniej kosmetyczka, była teraz częścią socjety i członkinią licznych komitetów charytatywnych.

– Skoro jesteś w pracy, będę się streszczał – powiedział ojciec. – Chcielibyśmy, żebyś przyszła do nas w piątek na kolację. Mamy ważne wieści.

Mimo formy to nie była prośba. Uśmiech na mojej twarzy przygasł.

– W ten piątek?

Był wtorek, ja mieszkałam w Nowym Jorku, a rodzice w Bostonie. Nawet jak na ich standardy to było zaproszenie w ostatniej chwili.

– Tak. – Ojciec nie zamierzał się nad tym rozwodzić. – Punkt siódma. Tylko się nie spóźnij. – Rozłączył się.

Stałam chwilę z milczącą komórką przy uchu. Wysunęła mi się z lepkiej dłoni i omal nie gruchnęła o podłogę, złapałam ją jednak i schowałam do torebki.

Zabawne, że wystarczyło jedno zdanie, żeby rozkręcić spiralę lęku.

Mamy ważne wieści.

Coś się stało z firmą? Ktoś był chory albo umierający? Może rodzice chcieli sprzedać dom i przeprowadzić się do Nowego Jorku, jak się kiedyś odgrażali?

W głowie kłębiły mi się tysiące pytań.

Nie znałam na nie odpowiedzi, lecz wiedziałam jedno.

Pilne wezwania do rezydencji państwa Lau nigdy nie wróżyły nic dobrego.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

Vivian

 

 

Salon moich rodziców wyglądał jak żywcem przeniesiony z łamów „Architectural Digest”. Pikowane kanapy ustawione pod odpowiednim kątem do rzeźbionych, drewnianych stolików, porcelanowy serwis do herbaty rywalizujący o miejsce z bezcennymi bibelotami. W powietrzu unosił się zimny, bezosobowy zapach, jakby użyto pozbawionego charakteru drogiego odświeżacza.

Niektórzy mają domy, moi rodzice mieli ekspozycję.

– Cera zrobiła ci się ziemista. – Matka przyglądała mi się badawczo. – Chodzisz raz w miesiącu do kosmetyczki?

Siedziała naprzeciwko, jej skóra roztaczała perłowy blask.

– Tak, mamo. – Policzki bolały mnie od wymuszonego uśmiechu.

Przekroczyłam próg rodzinnego domu raptem dziesięć minut temu, a już skrytykowano moje włosy (zbyt potargane), paznokcie (za długie) i teraz cerę.

Ot zwykły wieczór w rezydencji państwa Lau.

– To dobrze. Pamiętaj, że nie wolno ci się zaniedbywać – powiedziała matka. – Ciągle nie znalazłaś sobie męża.

Udało mi się powstrzymać westchnienie. Znowu to samo.

Chociaż świetnie sobie radziłam na Manhattanie, gdzie wśród firm zajmujących się organizacją eventów walka była bardziej zażarta niż podczas wyprzedaży w salonach projektantów, moi rodzice zafiksowali się na tym, że nie mam chłopaka, a tym samym perspektyw na małżeństwo.

Tolerowali moją pracę, bo próżniactwo wśród dziewcząt z zamożnych domów wyszło z mody, ale ślinili się na myśl o zięciu, który otworzyłby przed nimi drzwi do świata elit i gromadzonego od pokoleń bogactwa.

Byliśmy bogaci, ale mieliśmy pozostać nuworyszami. Przynajmniej w tym pokoleniu.

– Wciąż jestem młoda – odparłam cierpliwie. – Mam mnóstwo czasu, żeby kogoś poznać.

Skończyłam raptem dwadzieścia osiem lat, ale moi rodzice zachowywali się tak, jakbym wraz z wybiciem północy w dzień trzydziestych urodzin miała się zamienić w wyschniętą mumię.

– Zaraz stuknie ci trzydziestka – zaoponowała matka. – Młodsza nie będziesz, musisz zacząć myśleć o małżeństwie i dzieciach. Im dłużej zwlekasz, tym mniejszy wybór.

– Ależ myślę. – Myślę o roku wolności, który mi został, zanim mnie zmusicie, żebym poślubiła bankiera z cyfrą rzymską po nazwisku. – A jeśli chodzi o młodość, to właśnie po to wynaleziono botoks i chirurgię plastyczną.

Gdyby to usłyszała moja siostra, wybuchnęłaby śmiechem, ale ponieważ jej nie było, żarcik okazał się bardziej płaski niż niewypieczony suflet.

Matka zacisnęła usta w wąską kreskę.

Grube, przetykane siwizną brwi siedzącego obok niej ojca ułożyły się w surowe V.

Francis Lau, dziarski i wysportowany sześćdziesięciolatek, w każdym calu wyglądał na człowieka, który wszystko zawdzięcza sobie. Małą rodzinną firmę – Lau Jewels – w ciągu trzydziestu lat zamienił w międzynarodowego kolosa. Jego milczące spojrzenie wystarczyło, żebym skurczyła się na kanapie.

– Za każdym razem, kiedy wspominamy o małżeństwie, ty sobie z tego żartujesz. – Jego głos ociekał dezaprobatą. – Tymczasem małżeństwo to nie przelewki, Vivian. To ważna sprawa dla całej rodziny. Tylko spójrz na swoją siostrę. Dzięki niej jesteśmy teraz powiązani z rodziną królewską Eldorry.

Przygryzłam język tak mocno, że smak metalu wypełniłmi usta.

Moja siostra poślubiła eldorrańskiego hrabiego, bardzo dalekiego krewnego królowej. Nasze „powiązania” z maleńką europejską rodziną panującą były mocno naciągane, ale dla mojego ojca liczył się arystokratyczny tytuł.

– Wiem, że to nie przelewki – odparłam, sięgając po herbatę. Musiałam czymś zająć ręce. – Ale też nie coś, czym już teraz muszę sobie zaprzątać głowę. Chodzę na randki. Badam możliwości. W Nowym Jorku jest mnóstwo samotnych mężczyzn. Muszę po prostu znaleźć odpowiedniego.

Nie wspomniałam o pewnym drobiazgu: owszem, w Nowym Jorku było mnóstwo singli, ale pula samotnych, niearoganckich, nieszurniętych i niezbyt ekscentrycznych heteryków była dużo mniejsza.

Ostatni facet, z którym byłam na randce, próbował mnie namówić na seans spirytystyczny, żeby jego zmarła matka mogła mnie poznać i zaaprobować. Chyba nie trzeba dodawać, że nigdy więcej się z nim nie spotkałam.

Rodzice jednak nie musieli tego wiedzieć. Jeśli o nich chodzi, podrywałam dziedziców fortun na prawo i lewo.

– Daliśmy ci dość czasu, żebyś znalazła sobie odpowiedniego kandydata na męża. Dwa lata. – Na ojcu moje argumenty nie zrobiły wrażenia. – Nie miałaś żadnego chłopaka na poważnie od czasu swojego ostatniego… związku. Widać, że ta sprawa nie jest dla ciebie tak samo pilna jak dla nas, dlatego postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.

Dłoń z herbatą zamarła mi w pół drogi do ust.

– To znaczy?

Myślałam, że ważne wieści, o których wspomniał, będą miały coś wspólnego z moją siostrą albo z firmą. Ale co, jeśli…

Krew zastygła mi w żyłach.

Nie, to niemożliwe.

– To znaczy, że sam zadbałem o odpowiednią partię dla ciebie. – Ojciec spuścił bombę bez ostrzeżenia, nie okazując przy tym żadnych emocji. – Wymagało to z mojej strony pewnych zabiegów, ale ostatecznie porozumienie zostało zawarte.

Sam zadbałem o odpowiednią partię dla ciebie.

Jego słowa przebiły mi pierś i nieomal zburzyły spokój, którym emanowałam na zewnątrz.

Filiżanka z herbatą brzęknęła, uderzając o spodeczek, a matka zmarszczyła brwi.

Przynajmniej ten jeden raz byłam zbyt zaprzątnięta nowinami, żeby zadręczać się jej dezaprobatą.

W naszym środowisku, świecie wielkich interesów i gier o władzę, aranżowane małżeństwa były na porządku dziennym – małżeństwo w ogóle postrzegano nie jako związek z miłości, tylko sojusz. Rodzice wydali moją siostrę za tytuł i wiedziałam, że na mnie też w końcu przyjdzie pora. Po prostu nie spodziewałam się, że stanie się to tak szybko… Za szybko.

Poczułam w gardle gorzką mieszaninę szoku, przerażenia i grozy.

Oczekiwano, że zawrę związek na całe życie w wyniku „pewnych zabiegów” ze strony ojca.

Oto coś, co chce usłyszeć każda kobieta.

– Za długo pozwalaliśmy ci się ociągać, a ta partia jest dla nas niezwykle korzystna – kontynuował ojciec. – Na pewno się zgodzisz, jak tylko go poznasz.

Mieszanka w gardle zamieniła się w truciznę i zaczęła mi przeżerać wnętrzności.

– Na kolacji? Dziś?

Już sama wieść o aranżowanym małżeństwie była czymś potwornym. Ale spotkanie z przyszłym mężem zupełnie bez przygotowania wydawało się sto razy gorsze.

Nic dziwnego, że matka spoglądała na mnie krytyczniej niż zwykle. Spodziewała się gościa – swojego przyszłego zięcia.

Żołądek podszedł mi do gardła i prawdopodobieństwo, że jego zawartość znajdzie się za chwilę na cennym perskim dywanie, znacząco wzrosło.

To wszystko działo się za szybko – wezwanie do rodzinnego domu, informacja o zaręczynach, zbliżające się spotkanie. Kręciło mi się w głowie, gdy próbowałam za tym nadążyć.

– Ze względu na… napięty grafik wciąż nie potwierdził obecności. – Ojciec wygładził przód koszuli. – W każdym razie i tak będziesz się musiała z nim spotkać. Nieważne, czy dzisiaj, za tydzień, czy za miesiąc.

Prawdę mówiąc, ważne. Jest różnica między spotkaniem, do którego można się mentalnie przygotować, a takim, które spada na człowieka bez ostrzeżenia.

Gotowałam się w ciszy, wiedząc, że i tak nigdy nie pozwolę sobie na żadną ripostę.

Pyskowanie było w domu Lauów stanowczo zabronione. Nawet kiedy dorosłam, oczekiwano, że będę się stosowała do panujących tu reguł, a nieposłuszeństwo zawsze karano niezwłocznie i w ostrych słowach.

– Chcemy załatwić tę sprawę jak najszybciej – oznajmiła matka. – Zaplanowanie odpowiedniego ślubu będzie wymagało czasu, a twój narzeczony przywiązuje dużą wagę do szczegółów.

Zabawne, że choć go jeszcze nie spotkałam, ona już nazywała go moim narzeczonym.

– W „Mode de Vie” w zeszłym roku uznano go za jedną z najlepszych partii przed czterdziestką. Bogaty, przystojny, wpływowy. Prawdę mówiąc, twój ojciec przeszedł samego siebie. – Matka poklepała ojca po ramieniu, jej twarz jaśniała.

Ostatni raz widziałam ją taką ożywioną w zeszłym roku, kiedy udało jej się dostać do komitetu organizującego aukcje wina wśród bostońskiej śmietanki.

– To… wspaniale. – Usta drżały mi z wysiłku, gdy próbowałam się wciąż uśmiechać.

Przynajmniej mogłam liczyć na to, że ten wybranek będzie miał wszystkie zęby. Bo wcale bym się nie zdziwiła, gdyby rodzice postanowili wydać mnie za zniedołężniałego miliardera, starca tuż nad grobem.

Liczyły się pieniądze i status, wszystko inne to były kwestie drugorzędne.

Zrobiłam głęboki wdech, żeby powstrzymać myśli przed podążaniem tą ścieżką.

Weź się w garść, Viv.

Choć byłam zła na rodziców za to, że wykręcili mi taki numer, wkurzać będę się później, jak już przetrwam ten wieczór. Protesty nie wchodziły w grę. Gdybym się nie zgodziła, rodzice by się mnie wyrzekli.

Poza tym mój przyszły mąż – żołądek znów podszedł mi do gardła – mógł się zjawić lada chwila, więc to nie była pora na sceny.

Wytarłam dłoń o udo, w głowie mi się kręciło, lecz uczepiłam się maski, którą zawsze zakładałam w domu. Spokojna. Opanowana. Porządna.

– No to – przełknęłam gulę i zmusiłam się, żeby mój głos brzmiał lekko – czy ten pan idealny ma jakieś imię, czy może znana jest tylko jego wartość netto?

Nie pamiętałam wszystkich z listy „Mode de Vie”, ale nazwiska, które kojarzyłam, nie napawały otuchą. Jeśli…

– Wartość netto dla obcych. Imię dla wybranych przyjaciół i rodziny.

Zesztywniałam, słysząc nagle z tyłu głęboki głos. Był tak blisko, że poczułam na plecach dudnienie. Okrył mnie niczym ciepły od słońca miód – zmysłowy, z lekkim włoskim akcentem, który sprawił, że przeszedł mnie dreszcz rozkoszy.

Ciepło wniknęło mi pod skórę.

– Ach, proszę, oto i nasz gość. – Ojciec wstał z dziwnie triumfującym błyskiem w oku. – Dziękuję, że choć dostał pan zaproszenie w ostatniej chwili, udało się panu znaleźć czas.

– Jak mógłbym przegapić okazję, żeby poznać pana uroczą córkę.

Cień kpiny w słowie „urocza” w jednej chwili zmiótł kiełkujące zainteresowanie, które o dziwo wzbudził we mnie ten głos.

Lód ostudził ciepło krążące w żyłach.

To by było na tyle, jeśli chodzi o pana idealnego.

W ocenie ludzi nauczyłam się ufać temu, co podpowiadał mi instynkt – teraz wyraźnie mówił, że posiadacza głębokiego głosu perspektywa wspólnej kolacji cieszyła tak samo jak mnie.

– Vivian, przywitaj się z naszym gościem. – Jeśli matka będzie promieniała jeszcze bardziej, jej twarz pęknie na pół.

Tylko czekałam, aż oprze policzek na dłoni i westchnie niczym rozmarzona uczennica na widok obiektu swych uczuć.

Odepchnęłam od siebie niepokojący obraz i uniosłam podbródek.

Wstałam.

Odwróciłam się.

I całe powietrze uszło mi z płuc.

Gęste, czarne włosy. Oliwkowa cera. Odrobinę skrzywiony nos, który zamiast osłabiać, tylko zwiększał szorstki, męski urok.

Mój przyszły mąż to było spustoszenie opakowane w garnitur. Nie sposób go nazwać przystojnym według powszechnie przyjętych kryteriów – przyciągał jednak uwagę silną osobowością, wysysając z pokoju cały tlen niczym czarna dziura połykająca nowo narodzoną gwiazdę.

Istniały dwie kategorie atrakcyjnych mężczyzn: typowi przystojniacy oraz on.

I w przeciwieństwie do głosu twarz rozpoznałam natychmiast. Szok sprawił, że przestało mi bić serce.

Niemożliwe. Nie ma mowy, żeby to była ta partia, którą znaleźli mi rodzice. To jakiś żart.

– Vivian. – Matka wypowiedziała moje imię tonem nagany.

No tak. Kolacja. Narzeczony. Wieczorek zapoznawczy.

Otrząsnęłam się ze stuporu i przywołałam na twarz wymuszony, choć grzeczny uśmiech.

– Vivian Lau. Miło mi pana poznać. – Wyciągnęłam rękę.

Ociągał się sekundę, zanim ją ujął. Poczułam ciepłą, silną dłoń i prąd biegnący mi po ramieniu.

– Domyśliłem się, słysząc to imię z ust pani matki. – Leniwe przeciąganie samogłosek miało sprawić, że zabrzmi to jak żart, ale twarde spojrzenie wskazywało, że bynajmniej nim nie jest. – Dante Russo. Cała przyjemność po mojej stronie.

I znów kpina, subtelna, ale wyczuwalna.

Dante Russo.

Szef Russo Group, legenda Fortune 500, mężczyzna, który trzy dni temu wzbudził takie zamieszanie na gali Frederick Wildlife Trust. To nie była jedna z najlepszych partii, tylko absolutnie najlepsza. Nieuchwytny miliarder, o którym marzyła każda kobieta, ale żadnej nie udało się go zdobyć.

Miał trzydzieści sześć lat, mówiono o nim, że jest poślubiony pracy, i aż do tej pory nie wykazywał najmniejszej ochoty, by porzucić kawalerski tryb życia.

Dlaczego więc zgodził się na aranżowany związek?

– Przedstawiłbym się, podając wartość netto – powiedział. – Ale zważywszy na cel dzisiejszej kolacji, niegrzecznie byłoby uznać panią za obcą. – W jego uśmiechu nie było ani grama ciepła.

Wspomnienie uwagi, którą podsłuchał, sprawiło, że zaczęły mnie palić policzki. Wprawdzie nie byłam złośliwa, ale rozmowa o tym, ile kto ma pieniędzy, uchodziła powszechnie za grubiaństwo, mimo że potajemnie i tak wszyscy o tym rozprawiali.

– To bardzo miłe z pana strony, panie Russo. – Moja chłodna odpowiedź skrywała zakłopotanie. – Ale proszę się nie martwić. Jeśli zechcę się dowiedzieć, ile wynosi, będę to sobie mogła wygooglować. To pewnie informacja równie łatwo dostępna jak opowieści o pańskim legendarnym uroku osobistym.

Oczy mu rozbłysły, ale nie połknął haczyka.

Patrzyliśmy na siebie przez pełną napięcia chwilę, aż w końcu zabrał rękę i prześlizgnął się chłodnym, beznamiętnym wzrokiem po moim ciele.

Ręka mrowiła mnie od ciepła, ale poza tym czułam chłód obojętnych oczu bóstwa, które napotkało na swej drodze śmiertelniczkę. Stałam sztywno pod badawczym spojrzeniem Dantego, nagle aż nazbyt świadoma, że mam na sobie tweedową garsonkę, która mogła liczyć na aprobatę Cecelii Lau, w uszach perły, a na nogach czółenka na niewielkim obcasie. Zrezygnowałam nawet z ulubionej czerwieni, bo matka wolała szminki w odcieniach neutralnych.

To był uniform, który zakładałam na wizyty u rodziców, a sądząc po wąskiej kresce, w jaką zamieniły się usta Dantego, na nim nie zrobił zbyt dobrego wrażenia.

Mieszanka niepokoju i rozdrażnienia sprawiła, że żołądek znów mi się ścisnął, gdy jego ciemne, bezlitosne oczy odnalazły moje.

Zamieniliśmy zaledwie kilka słów, a mimo to dwie rzeczy wiedziałam już na pewno.

Po pierwsze, Dante miał zostać moim narzeczonym.

Po drugie, całkiem możliwe, że zdążymy się pozabijać, zanim uda nam się dotrzeć do ołtarza.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

Dante

 

 

– Ślub odbędzie się za pół roku – oznajmił Francis. – Tyle wystarczy, żeby zaplanować stosowną ceremonię i zanadto nie przeciągać sprawy. Ale do wiadomości trzeba to podać od razu. – Uśmiechnął się, w żaden sposób nie zdradzając, że łagodny ton głosu i miły wyraz twarzy skrywają zwiniętego w kłębek węża.

Wkrótce po moim przybyciu przenieśliśmy się do jadalni i rozmowa natychmiast przeszła na plany ślubne.

Poczułem wzbierający niesmak. To oczywiste, że Francis chce, żeby świat jak najszybciej dowiedział się, że jego córka usidliła Dantego Russo.

Ktoś taki jak on był gotów zrobić wszystko dla statusu, nawet zjawić się u mnie w biurze dwa tygodnie temu, tuż po śmierci mojego dziadka, żeby postawić mnie pod ścianą.

W piersi znów zapłonęła mi wściekłość. Gdybym tylko mógł to rozegrać po swojemu, porachowałbym mu kości na miejscu. Niestety, ręce – metaforycznie rzecz ujmując – miałem związane i dopóki nie znajdę sposobu, żeby je rozwiązać, musiałem być grzeczny.

Do pewnego stopnia.

– Nie, nie za pół roku. – Otoczyłem palcami nóżkę kieliszka, wyobrażając sobie, że to szyja Franka. – Jeśli weźmiemy ślub w pośpiechu, ludzie zaczną podejrzewać, że coś jest nie tak.– Na przykład, że twoja córka jest w ciąży i to małżeństwo pod przymusem.

Ta niewypowiedziana sugestia sprawiła, że wszyscy poprawili się na siedzeniach, ja jednak twarz miałem nieprzeniknioną, a ton głosu znudzony.

Powściągliwość nie była dla mnie czymś naturalnym. Jeśli kogoś nie lubiłem, wyraźnie dawałem mu to odczuć, ale wyjątkowe okoliczności wymagały wyjątkowych środków.

Francis zacisnął usta.

– To co proponujesz?

– Moim zdaniem rozsądniej będzie zaczekać rok.

A jeszcze lepiej całe życie, ale niestety, to nie wchodziło w grę. Rok wystarczy. Termin był na tyle bliski, żeby Francis się zgodził, i wystarczająco daleki, żebym zdołał odnaleźć i zniszczyć to, czym mnie szantażował. W każdym razie taką miałem nadzieję.

– Z upublicznieniem tej wiadomości też nie ma się co spieszyć – powiedziałem. – Wstrzymajmy się z miesiąc, bo to pozwoli nam spreparować odpowiednią historię, zwłaszcza że nigdy publicznie nie pokazywałem się z pańską córką.

– Nie potrzebujemy miesiąca, żeby wymyślić odpowiednią historię – odparł.

Choć aranżowane małżeństwa były w dobrym towarzystwie czymś powszechnym, obie strony robiły, co w ich mocy, żeby ukryć prawdziwy powód ślubu. Przyznanie, że dana rodzina łączyła się z inną ze względu na pozycję, uchodziło za wulgarne.

– Dwa tygodnie – oznajmił. – Ogłosimy, że w weekend Vivian się do ciebie wprowadzi.

Zacisnąłem szczękę. Siedząca obok Vivian zesztywniała. Wieść o tym, że będzie musiała ze mną zamieszkać przed ślubem, wyraźnie ją zaskoczyła.

To był jeden z warunków koniecznych, żeby Francis trzymał gębę na kłódkę, a mnie skóra cierpła na samą myśl o tym. Nie znosiłem, jak ludzie naruszali moją prywatną przestrzeń.

– Twoja rodzina na pewno też by wolała, żeby ogłosić zaręczyny jak najwcześniej – ciągnął, lekko akcentując słowo „rodzina”. – Prawda?

Patrzyłem mu w oczy, aż poprawił się na krześle i odwrócił wzrok.

– W porządku, dwa tygodnie.

Data zaręczyn nie miała znaczenia. Chciałem po prostu jak najbardziej pokrzyżować mu plany.

Liczyła się jedynie data ślubu.

Rok.

Tyle czasu miałem, żeby zniszczyć zdjęcia i zerwać zaręczyny. To będzie wielki skandal, ale moja reputacja go zniesie. Gorzej z reputacją państwa Lau.

Po raz pierwszy tego wieczoru na mojej twarzy zagościł uśmiech.

Francis znowu poprawił się na siedzeniu i odchrząknął.

– Znakomicie. Będziemy musieli razem zaplanować…

– Ja się tym zajmę. Co dalej? – Zignorowałem jego gniewne spojrzenie i upiłem łyk merlota.

Rozmowa zamieniła się w odmóżdżającą litanię gości, kwiatów i miliona innych spraw, które miałem gdzieś.

Ignorowałem głosy Francisa i jego żony, pod skórą buzował mi niesłabnący gniew.

Zamiast pracować nad umową z Santerim albo odpoczywać w klubie Valhalla, musiałem tkwić tu w piątkowy wieczór i zajmować się bzdurami.

Obok mnie Vivian jadła w milczeniu, wydawała się pogrążona w myślach.

Po kilku minutach pełnej napięcia ciszy w końcu się odezwała:

– Jak minęła panu podróż?

– W porządku.

– Doceniam, że znalazł pan czas, żeby tu przylecieć, skoro nie mogliśmy się spotkać w Nowym Jorku. Wiem, że jest pan bardzo zajęty.

Ukroiłem kawałek cielęciny i podniosłem do ust.

Przeżuwałem leniwie, a wzrok Vivian wypalał mi dziurę w policzku.

– Słyszałam, że im więcej zer ma na koncie człowiek, tym jest mniej rozmowy. – Jej głos był zwodniczo miły, niczym nóż tnący masło. – Pan, jak widzę, stanowi potwierdzenie tej reguły.

– Myślałem, że w kulturalnym towarzystwie dobrze wychowane panny, takie jak pani, nie rozmawiają o pieniądzach.

– Kluczowe jest tu słowo „kulturalne”.

Cień uśmiechu przemknął mi przez usta.

W zwykłych okolicznościach mógłbym polubić Vivian.

Była piękna i zaskakująco dowcipna, miała inteligentne, brązowe oczy i subtelne rysy twarzy, których nie da się kupić za żadne pieniądze. Ale w perełkach i garsonce Chanel wyglądała jak wierna kopia swojej matki – nie do odróżnienia od całej reszty zasznurowanych po szyję dziedziczek, które interesowała wyłącznie pozycja.

W dodatku była córką Francisa. Wprawdzie to nie jej wina, że miała za ojca kanalię, nic mnie to jednak nie obchodziło. Żadna uroda nie mogła zmazać tej skazy.

– A kulturalnie jest w ten sposób rozmawiać z gościem? – zakpiłem lekko. Sięgnąłem po sól. Rękawem musnąłem jej rękę, a ona wyraźnie zesztywniała. – Co by na to powiedzieli pani rodzice?

Nie minęła godzina, odkąd się poznaliśmy, a ja już zdążyłem odkryć jej słabości. Perfekcjonizm, niechęć do konfrontacji, rozpaczliwe pragnienie aprobaty ze strony rodziców.

Nuda, nuda i jeszcze raz nuda.

Zmrużyła oczy.

– Powiedzieliby, że goście powinni się stosować do zasad grzeczności tak samo jak gospodarze i starać się prowadzić miłą konwersację.

– Tak? A czy to zasady grzeczności wymagają stroju, w którym kobieta wygląda, jakby ją wypuścili z fabryki żon ze Stepford przy Piątej Alei?

Nie obchodziło mnie, że Cecelia tak się ubierała, ale Vivian w tym pozbawionym polotu wdzianku wyglądała jak diament w wojłokowym worku. Z niewyjaśnionych przyczyn strasznie mnie to wkurzało.

– Nie, ale z pewnością wymagają, żeby nie psuć atmosfery przy kolacji nieuprzejmymi uwagami – odparła chłodno Vivian. – Powinien pan sobie dokupić zestaw dobrych manier, panie Russo. Taki, który by pasował do garnituru. Jako osoba działająca w branży towarów luksusowych powinien pan lepiej niż ktokolwiek inny wiedzieć, że brzydki dodatek potrafi zrujnować każdy outfit. – Znowu uśmiech, słaby, ale tym razem jakby bardziej namacalny.

Czyli może nie jest aż tak nudna.

Iskierki rozbawienia zgasły jednak z sykiem, zmieniając się w trujący dym, gdy do naszej rozmowy włączyła się jej matka:

– Dante, czy to prawda, że wszyscy członkowie pańskiej rodziny biorą ślub w rodowej posiadłości nad jeziorem Como? Słyszałam, że remont ma się skończyć przed upływem roku.

Ta uwaga sprawiła, że mięśnie mi się napięły, a uśmiech zgasł. Oderwałem wzrok od Vivian i przeniosłem go na Cecelię. Na jej twarzy malowało się przejęcie.

– Tak – odparłem. – Począwszy od osiemnastego wieku, wszyscy członkowie rodziny Russo biorą ślub w Villa Serafina.

Willę zbudował mój praprzodek i nazwał ją imieniem swojej żony. Moja rodzina wywodzi się z Sycylii, z czasem jednak przeniosła się do Wenecji, gdzie zbiła majątek na handlu luksusowymi tkaninami. Kiedy czasy świetności weneckiego handlu minęły, moi przodkowie zdywersyfikowali działalność, dzięki czemu mieli pieniądze, za które mogli kupować nieruchomości w całejEuropie.

Dziś, setki lat później, moi krewni byli rozrzuceni po całym świecie – Nowy Jork, Rzym, Szwajcaria, Paryż – Villa Serafina pozostała jednak ulubioną rodzinną rezydencją. Wolałbym się utopić w Morzu Śródziemnym, niż zbrukać ją tą farsą.

Moja wściekłość gwałtownie powróciła.

– Cudownie! – rozpromieniła się Cecelia. – Och, tak się cieszę, że wkrótce wejdzie pan do naszej rodziny. Oboje z Vivian idealnie do siebie pasujecie. Wie pan, że ona mówi w sześciu językach, gra na pianinie, skrzypcach i…

– Przepraszam. – Przerwałem Cecelii w pół słowa, odsuwając krzesło, jego nogi przejechały po podłodze ze stosownym piskiem. – Natura wzywa.

Ta szokująca niegrzeczność sprawiła, że zapadła głucha cisza.

Nie czekałem, aż ktoś się odezwie, tylko wyszedłem, zostawiając gotującego się Francisa, zdenerwowaną Cecelię i czerwoną Vivian w jadalni.

Wprawdzie gniew w moim wnętrzu płonął niezmiennie, ale z każdym krokiem dzielącym mnie od rodziny Lau był coraz słabszy.

Dawniej ludziom, którzy wchodzili mi w drogę, bezzwłocznie odpłacałem pięknym za nadobne. Pieprzyć pomysł, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Moje motto zawsze brzmiało: uderzaj szybko, mocno i naprawdę.

Świat zmieniał się zbyt szybko, żebym mógł pozostać w tyle. Zajmowałem się problemami z bezwzględnością, która gwarantowała, że w przyszłości nie będzie dalszych, i zapominałem o wszystkim.

Tymczasem sprawa rodziny Lau wymagała cierpliwości. Ta cnota była mi obca i miałem wrażenie, że opina mnie ciasno niczym źle dopasowany garnitur.

Echo moich kroków umilkło, gdy miejsce marmuru zajął dywan. Widziałem już dość rezydencji o podobnym układzie, żeby wiedzieć, gdzie znajdę łazienkę, ale minąłem ją, dając pierwszeństwo ciężkim mahoniowym drzwiom na końcu korytarza.

Przekręciłem gałkę i zobaczyłem gabinet stylizowany na bibliotekę w stylu angielskim. Drewniane panele, wyściełane skórzane sofy i fotele, do tego ciemnozielone akcenty.

Sanktuarium Francisa.

Na szczęście nie kipiało od złota jak reszta domu, bo od tego szkaradzieństwa zaczęły mi już krwawić oczy.

Zostawiłem otwarte drzwi i niespiesznie podszedłem do biurka. Gdyby się okazało, że Francisowi nie podoba się moje wścibstwo, nie miałbym nic przeciwko konfrontacji.

Nie był na tyle głupi, by trzymać zdjęcia na wierzchu, skoro spodziewał się mnie dziś wieczorem. Zresztą, nawet gdybym je znalazł, i tak pewnie miał kopię schowaną w innym miejscu.

Rozsiadłem się w fotelu, wyjąłem z pudełka w szufladzie kubańskie cygaro i zapaliłem, obrzucając badawczym wzrokiem pokój. Gniew ustąpił miejsca kalkulacji.

Ciemny ekran komputera spoglądał na mnie kusząco, ale hakowanie zostawiłem Christianowi, który już tropił cyfrową wersję zdjęć.

Przeniosłem wzrok na fotografię przedstawiającą Francisa z rodziną w Hamptons. Wystarczyło trochę poszperać, żeby się dowiedzieć, że ma letni dom w Bridgehampton, i mógłbym się założyć o nowo zakupionego Renoira, że przynajmniej jeden komplet odbitek trzymał właśnie tam.

Gdzie jeszcze…

– Co pan tu robi? – Dym z cygara przesłonił twarz Vivian, ale dezaprobatę w jej głosie słychać było głośno i wyraźnie.

Szybko poszło. Spodziewałem się, że minie jeszcze co najmniej pięć minut, zanim rodzice każą jej mnie szukać.

– Rozkoszuję się przerwą na dymka. – Zaciągnąłem się leniwie cygarem.

Papierosów nie tykałem, ale od czasu do czasu pozwalałem sobie na cohibę. Przynajmniej jeśli chodzi o tytoń, Francis miał dobry gust.

– W gabinecie mojego ojca?

– Jak widać. – Mroczna satysfakcja wypełniła mi pierś, gdy dym się rozwiał i ukazał gniewnie zmarszczone brwi Vivian.

Nareszcie. Jakieś emocje.

Bo już myślałem, że całe to śmieszne narzeczeństwo będę skazany na robota.

Podeszła do biurka, wyjęła mi cygaro z ręki i wrzuciła je do stojącej na blacie szklanki z wodą, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Rozumiem, że przywykł pan robić, co się panu podoba, ale takie wymykanie się z kolacji i palenie w gabinecie gospodarza to przejaw wyjątkowego braku kultury. – Jej wytworne rysy stężały. – Proszę wrócić do jadalni. Jedzenie panu stygnie.

– To mój problem, nie pani. – Rozparłem się w fotelu. – Może ma pani ochotę dołączyć? Obiecuję, że będę milszym kompanem niż pani matka załamująca ręce nad kompozycjami kwiatowymi.

– Sądząc po tym, jak zachowywał się pan do tej pory, śmiem wątpić – odparowała.

Z rozbawieniem patrzyłem, jak robi głęboki wdech i wypuszcza powoli powietrze.

– Nie rozumiem, co pana tu sprowadza – powiedziała już spokojniej. – Widać, że nie w smak panu ta umowa, nie potrzebuje pan pieniędzy ani koneksji z moją rodziną i może mieć pan każdą kobietę, jaką tylko zechce.

– Czyżby? – spytałem przeciągle. – A co, jeśli chcę mieć panią?

Zwinęła dłonie w pięści.

– Nieprawda.

– Ma pani o sobie zbyt niskie mniemanie.

Wstałem i okrążyłem biurko. Stanąłem tak blisko, że widziałem żyłkę pulsującą jej na szyi. Jak bardzo ten puls przyspieszy, jeśli złapię ją za włosy, owinę je wokół pięści i pociągnę? Jeśli zacznę ją całować, aż spuchną jej wargi, podwinę spódnicę, aż będzie mnie błagała, żebym ją wypieprzył?

Poczułem ciepło w kroczu.

Tak naprawdę wcale nie miałem na to ochoty, ale była taka poukładana i pozapinana, że aż się prosiła o zepsucie.

Gdy uniosłem dłoń i musnąłem kciukiem jej dolną wargę, zapadła ogłuszająca cisza. Vivian oddychała płytko, ale się nie cofnęła.

Patrzyła na mnie wyzywająco, a ja niespiesznie badałem pyszną krzywiznę jej ust. Były pełne, miękkie i w porównaniu ze sztywną resztą niepokojąco uwodzicielskie.

– Jest pani piękną kobietą – odparłem leniwie. – Może zauważyłem panią na jakiejś imprezie i tak się zakochałem, że poprosiłem o pani rękę.

– Jakoś trudno mi w to uwierzyć. – Poczułem na skórze jej oddech. – Ciekawe, co za umowę zawarł pan z moim ojcem.

Wzmianka o układzie z Francisem sprawiła, że cała zmysłowość prysła w mgnieniu oka.

Mój kciuk zatrzymał się pośrodku wargi Vivian. Klnąc w duchu, zabrałem rękę. Skóra mrowiła mnie na wspomnienie jej miękkości.

Nie znosiłem Francisa, bo mnie szantażował, a Vivian, jako jego pionek, budziła we mnie nienawiść. Dlaczego więc, do kurwy nędzy, zabawiałem się z nią w jego gabinecie?

– O to powinna pani zapytać kochanego ojca. – Odzyskałem panowanie i na mojej twarzy zagościł okrutny, pozbawiony wesołości uśmiech. – Szczegóły są nieistotne. Ważne jest tylko to, że gdybym miał wybór, na pewno bym się nie żenił. Ale interes to interes, a pani… – Wzruszyłem ramionami. – Pani jest po prostu częścią układu.

Vivian nie miała pojęcia o manipulacjach ojca. Francis mnie ostrzegł, że mam jej nic nie mówić – zresztą i tak bym tego nie zrobił. Im mniej osób wiedziało o szantażu, tym lepiej.

Udało mu się odkryć jeden z moich nielicznych słabych punktów i prędzej sczeznę, niż ujawnię go światu.

W oczach Vivian zapłonął gniew.

– Kutas z pana.

– Owszem. I lepiej, niech się pani do tego przyzwyczai, mia cara[1], bo jestem też pani przyszłym mężem. A teraz, jeśli mi pani wybaczy… – Obciągnąłem marynarkę z rozmyślną starannością. – Muszę wracać do stołu. Jak pani zauważyła, stygnie mi kolacja.

Minąłem Vivian, upajając się jej oburzeniem.

Nadejdzie dzień, kiedy jej niewypowiedziane życzenie się spełni i zaręczyny zostaną zerwane.

Do tego czasu jednak będę udawał, że na wszystko się godzę, bo ultimatum, które postawił mi Francis, było jasne.

Mam się ożenić z Vivian, inaczej mój brat zginie.

 

 

 

[1](wł.) Moja droga.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

 

 

Dante

 

 

Francis i Cecylia nie zająknęli się ani słowem na temat mojej długiej nieobecności przy stole, Vivian nie wspomniała o naszej małej pogawędce w gabinecie ojca, a ja wróciłem do Nowego Jorku niezadowolony i rozdrażniony.

Chętnie pstryknąłbym zapalniczką i puścił z dymem rezydencję państwa Lau.

Niestety, w ten sposób ściągnąłbym sobie na kark władze. Podpalenia nie służą w ogóle interesom, a ja nigdy dotąd nie zniżyłem się do morderstwa. W przypadku paru osób kusiło mnie jednak, żeby przekroczyć tę granicę. Tak się składa, że jedną z nich był mój brat.

– Co się takiego stało? – Luca opadł na krzesło z ziewnięciem. – Właśnie wysiadłem z samolotu. Daj się człowiekowi wyspać.

– Z tego, co piszą w rubrykach towarzyskich, nie zmrużyłeś oka przez ostatni miesiąc.

Zamiast spać, imprezował po całym świecie. Jednego dnia na Mykonos, drugiego na Ibizie. Ostatnio wdziano go w Monako, gdzie przegrał w pokera pięćdziesiąt tysięcy.

– No otóż. – Ziewnął znowu. – Właśnie dlatego potrzebuję snu.

Zgrzytnąłem zębami.

Luca był pięć lat młodszy ode mnie, a zachowywał się, jakby miał nie trzydzieści, tylko dwadzieścia jeden.

Gdybyśmy nie byli rodziną, posłałbym go w diabły, zwłaszcza po tym gównie, w jakie mnie wpakował.

– Nie jesteś ciekawy, dlaczego cię wezwałem?

Wzruszył ramionami, nieświadom burzy, która we mnie szalała.

– Bo się stęskniłeś za bratem?

– Niezupełnie. – Wyjąłem z szuflady szarą teczkę i położyłem na biurku. – Otwórz to.

Spojrzał dziwnie, ale posłuchał. Nie spuszczałem wzroku z jego twarzy. Zaczął przeglądać fotografie powoli, potem jednak ogarnęła go panika i przyspieszył.

Kiedy w końcu uniósł wzrok, poczułem przypływ ponurej satysfakcji. Twarz miał o kilka odcieni bledszą.

Przynajmniej zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

– Wiesz, kim jest kobieta na tych zdjęciach? – spytałem.

Grdyka mu podskoczyła, z trudem przełknął ślinę.

– Maria Romano. – Postukałem w fotografię na górze. – Siostrzenica don Gabriele Romano, szefa mafii. Dwadzieścia siedem lat, wdowa, oczko w głowie wuja. To imię powinno ci coś mówić, skoro ją posuwałeś, jak na to wskazują zdjęcia.

Ręce Luki zwinęły się w pięści.

– Skąd…

– To nie jest właściwe pytanie, Luca. Właściwe pytanie brzmi: w jakiej trumnie chciałbyś być pochowany, bo tym właśnie będę musiał się zająć, jeśli Romano kiedykolwiek się dowie, co zrobiłeś!?

Szalejącej w moim wnętrzu burzy, podsycanej tlącą się od tygodni furią, udało się przedostać na powierzchnię.

Pchnąłem krzesło i wstałem, a Luca się skulił. Ciało wibrowało mi z wściekłości. Co za głupek!

– Mafijna księżniczka? Czy ty, kurwa, jaja sobie ze mnie robisz? – Zgarnąłem gwałtownie teczkę z biurka, zrzucając przy tym szklany przycisk do papieru. Roztrzaskał się z ogłuszającym hukiem, a zdjęcia rozsypały się po podłodze.

Luca się wzdrygnął.

– Popełniłeś w życiu kupę głupot, ale ta przebija wszystko – wycedziłem przez zęby. – Wiesz, co zrobiłby Romano, gdyby się dowiedział? Wypatroszyłby cię jak rybę w możliwie najpowolniejszy i najboleśniejszy sposób. Nie pomogłyby żadne pieniądze. Powiesiłby twoje ciało na estakadzie ku przestrodze, i to tylko gdyby coś z ciebie zostało po skończeniu!

Ostatni typ, który tknął kobietę z rodziny Romano bez pozwolenia, skończył z odciętym fiutem i mózgiem rozbryźniętym na ścianach sypialni.

A tylko pocałował w policzek jedną z kuzynek mafioza.

Podobno Romano wcale za nią nie przepadał.

Gdyby się dowiedział, że Luca spał z jego ukochaną siostrzenicą, mój brat błagałby o śmierć.

Skóra Luki przybrała chorobliwie zielonkawy odcień.

– Nie rozu…

– Coś ty sobie, kurwa, myślał? Jak ją w ogóle poznałeś?

Romano słynęli z tego, że trzymali się na uboczu. Gabriele trzymał ich na krótkiej smyczy – rzadko bywali w miejscach, które nie należały do rodziny.

– W barze. Nie gadaliśmy za wiele, ale od razu kliknęło, więc wymieniliśmy się numerami. – Luca wypluwał z siebie słowa szybko, jakby się bał, że kiedy przestanie, przejdę do ataku. – Po tym, jak owdowiała, nie pilnują jej już tak bardzo, ale przysięgam, że nie miałem pojęcia, kto to. Dowiedziałem się dopiero potem. Mówiła, że jej ojciec jest właścicielem firmy budowlanej.

Na mojej skroni szaleńczo pulsowała żyłka.

– Bo jest.

A poza tym klubów nocnych, restauracji i kilkunastu innych lokali stanowiących przykrywkę dla jego brudnych interesów.

Gdyby to był ktoś inny, nie Romano, zniweczyłbym podstęp Francisa, sowicie mu płacąc albo zawierając umowę korzystną dla obu stron.

Ale w przeciwieństwie do krótkowzrocznych biznesmenów, którzy wikłali się w układy z przestępcami, ja trzymałem się od mafii z dala. Wystarczyło raz wejść z nimi w konszachty, żeby się przekonać, że wyjść można tylko w trumnie. Poza tym prędzej dałbym się posiekać, niż z własnej woli zgodził się, żeby ktoś mi rozkazywał.

Francis chciał tego, co mogło mu dać mojej nazwisko. Romano? Domagałby się ostatniego dolara i ostatniej kropli krwi już po tym, jak podciąłby mojemu bratu gardło.

– Wiem, że kiepsko to wygląda, ale nie rozumiesz – powiedział Luca z udręczoną miną. – Ja ją kocham.

Poczułem, jak spływa na mnie straszliwy spokój.

– Kochasz ją.

– Tak. – Twarz mu się wygładziła. – Ona jest niesamowita. Piękna, inteligentna…

– Kochasz ją, a mimo to przez ostatnie dwa tygodnie pieprzyłeś wszystko, co się rusza.

– Nie, to nie tak. – Poczerwieniał. – Udawałem, żeby zachować reputację. Musiałem zostawić Marię na jakiś czas, bo jej kuzynka uciekła i wuj przykręcił wszystkim śrubę. Ale bardzo się pilnowaliśmy.

Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski zamordowania członka własnej rodziny.

– Najwyraźniej nie dość – warknąłem, powodując kolejne wzdrygnięcie.

Wziąłem głęboki wdech, zaczekałem, aż mój gniew osłabnie, i dopiero wtedy powoli usiadłem, pilnując się, żeby nie udusić brata.

– Chcesz wiedzieć, w jaki sposób wszedłem w posiadanie tych zdjęć?

Otworzył usta, zamknął je i pokręcił głową.

– Dwa tygodnie temu Francis Lau wmaszerował do mojego biura i rzucił mi je na blat. Tak się składa, że był w tamtym mieście i zauważył cię z Marią. Rozpoznał was oboje i ruszył waszym tropem. A kiedy zdobył to, czego chciał, przyszedł do mnie, żeby ubić interes. – Przywołałem na usta słaby uśmiech. – Wiesz, czego zażądał?

Luca znów pokręcił głową.

– Powiedział, że jeśli się ożenię z jego córką, zachowa wszystko dla siebie. Ale jeśli tego nie zrobię, wyśle zdjęcia rodzinie Romano i wtedy ty umrzesz.

Miałem znakomitą prywatną ochronę. To byli zawodowcy, świetnie wyszkoleni, w dodatku pod względem moralnym na tyle elastyczni, że z intruzami byli gotowi postąpić w sposób, który zniechęciłby innych do wchodzenia mi w drogę.

Jednak między ochroną i wymierzaniem kary a wojną z cholerną mafią była zasadnicza różnica.

Luca otworzył szeroko oczy.

– Kurde. – Przejechał dłonią po twarzy. – Dante, ja…

– Ani słowa. Oto co zrobisz. – Przygwoździłem go wzrokiem. – Zerwiesz wszelkie stosunki z Marią ze skutkiem natychmiastowym. Gówno mnie obchodzi, czy to twoja pokrewna dusza i czy kiedykolwiek jeszcze się zakochasz. Od tego momentu ona dla ciebie nie istnieje. Nie zobaczysz się z nią, nie będziesz z nią rozmawiał ani w żaden inny sposób się kontaktował. A jeśli mnie nie posłuchasz, zamrożę wszystkie twoje konta i umieszczę na czarnej liście każdą osobę, która ci pomoże finansowo.

Nasz dziadek miał świadomość tego, jak rozrzutny jest Luca, dlatego w testamencie to mnie przekazał pełną kontrolę nad firmą i rodzinnymi finansami. Ostracyzm z mojej strony oznaczał ostracyzm w całym naszym środowisku, a nawet przyjaciele mojego brata nie byli aż tak głupi, żeby się na to narażać.

– Zmniejszam ci też o połowę miesięczne fundusze, dopóki nie udowodnisz, że potrafisz dokonywać lepszych wyborów.

– Co takiego? – wybuchnął Luca. – Nie możesz…

– Przerwij mi jeszcze raz, a nie dostaniesz nic – powiedziałem lodowatym tonem. Zamilkł, choć na jego twarzy wciąż malował się bunt. – Na tę połowę, którą ci zostawiam, będziesz musiał zarobić, zatrudniając się w jednym z naszych sklepów. Będą cię tam traktować jak każdego innego pracownika. To znaczy, że nie będzie żadnych dodatkowych pieniędzy, żadnego picia i ruchania w pracy, żadnego wyskakiwania na lunch i wtaczania się dwie godziny później. Jeśli będziesz się lenić, odetnę cię całkowicie. Zrozumiano?

Milczał przez długą chwilę, wreszcie zacisnął usta w wąską kreskę i lekko skinął głową.

– To dobrze. A teraz wynocha.

Gdybym musiał na niego patrzeć jeszcze chwilę, mógłbym zrobić coś, czego bym potem żałował.

Najwyraźniej wyczuł niebezpieczeństwo, bo wstał i bez słowa ruszył w stronę drzwi.

– I Luca? – zawołałem, zanim je otworzył. – Jeśli się dowiem, że złamałeś zakaz i kontaktowałeś się z Marią, osobiście cię zabiję.

 

* * *

 

Walnąłem go pięścią w brzuch mocno i precyzyjnie. To było pierwsze moje trafienie tego wieczoru.

Kai stęknął pod wpływem ciosu, a ja poczułem przypływ adrenaliny. Kto inny na jego miejscu zachwiałby się i zgiął wpół, ale on, zgodnie ze swoim zwyczajem, spauzował tylko na moment i zaraz się otrząsnął.

– Sprawiasz wrażenie rozstrojonego – powiedział, gdy skontrował lewym sierpowym. Udało mi się uniknąć ciosu o milimetry. – Kiepski dzień w pracy? – Mimo uderzenia, które przed chwilą zaliczył, w jego pytaniu kryło się rozbawienie.

– Coś w tym guście. – Pot kapał mi z czoła i spływał po plecach, gdy na ringu próbowałem strząsnąć z siebie frustrację.

Przyszedłem do Valhalli prosto z biura. Większość osób wolała korzystać ze spa, restauracji albo ekskluzywnego klubu dla dżentelmenów, co oznaczało, że w sali do boksu rzadko można było spotkać kogoś poza mną i Kaiem.

– Słyszałem, że sprawa z Santerim posuwa się naprzód, więc to nie to. – Mimo agresywnej pierwszej rundy Kai właściwie nie miał zadyszki. – Może wcale nie chodzi o pracę. Może… – Na jego twarzy pojawił się wyraz namysłu. – Może ma to związek z zaręczynami i pewną dziedziczką jubilerskiej fortuny.

Znów stęknął, gdy trafiłem go w dolne żebra, a i tak roześmiał się na widok mojej gniewnej miny.

– Chyba nie sądziłeś, że uda ci się utrzymać coś takiego w tajemnicy – powiedział. – W całej redakcji aż huczy.

– Twoi ludzie powinni więcej czasu poświęcać na pracę, a mniej na plotkowanie. Może wtedy nakłady by nie spadały.

Moje zaręczyny miały zostać ogłoszone w internetowym dziale „Mode de Vie” dopiero w połowie września, ale pismo poświęcone luksusowej modzie i stylowi życia było perłą w koronie mediowego imperium Youngów. Byłbym zdziwiony, gdyby Kai nie wiedział o wszystkim wcześniej.

– Nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia twojego ślubu. – Zignorował mój przytyk. – I to z Vivian Lau. Jakim cudem udało ci się ukryć tę znajomość?

– Jeszcze się nie pobraliśmy. – Zablokowałem kolejny cios. – I niczego nie ukrywałem. Nasze zaręczyny to umowa handlowa. Nie ciągałem jej po knajpach, zanim nie dobiliśmy targu.

Słowo „zaręczyny” zostawiło gorzki posmak w ustach.

Myśl, że miałbym się z kimś związać na całe życie, była równie pociągająca jak to, żeby wmaszerować do oceanu z betonowymi blokami u stóp.

Od ludzi wolałem pracę, a większości osób nie podobało się to, że kontrakty i spotkania biznesowe były dla mnie najważniejsze. Interesy przynosiły zyski, miały wymiar praktyczny i w większości były przewidywalne. W przeciwieństwie do związków.

– To ma już większy sens – stwierdził. Kai. – Powinienem wiedzieć, że skłonność do fuzji i zakupów weźmie u ciebie górę także w życiu osobistym.

– Bardzo zabawne.

Śmiech zamarł mu na ustach, gdy uderzyłem go w podbródek – odpłacił ciosem, od którego powietrze uszło mi z płuc.

Rozmowa ucichła, zastąpiły ją stęknięcia i przekleństwa, które wyrywały się nam z ust, gdy spuszczaliśmy sobie nawzajem łomot.

Kai był najbardziej dobrodusznym człowiekiem, jakiego znałem, choć uwielbiał też rywalizację. Gdy w zeszłym roku zaczęliśmy razem uprawiać boks, okazał się idealnym partnerem do upuszczania pary, bo zawsze dawał z siebie wszystko.

Po co komu terapia, jeśli ma się przyjaciela, któremu można co tydzień obić pysk?

Cios, pochylenie, unik, cios. Raz za razem, dopóki wieczór, zwieńczony remisem i nową pulą siniaków, nie dobiegnie końca.

W końcu udało mi się zapanować nad gniewem i gdy po prysznicu spotkaliśmy się z Kaiem w szatni, w głowie rozjaśniło mi się na tyle, żeby przestać się wkurzać na brata.

Mimo rozmowy, którą odbyliśmy po południu, mimo warunków i obietnic byłem o włos od tego, żeby odciąć go od pieniędzy. Dobrze by mu to zrobiło, ale nie miałem teraz siły, żeby znosić napad szału, jaki by to wywołało.

– Lepiej ci? – Gdy wszedłem, Kai był już ubrany. Koszula, marynarka, okulary w cienkiej, czarnej oprawce.

Wszelkie oznaki wskazujące na zabójczego wojownika z ringu zniknęły, zastąpione przez wcielenie wyrafinowanego intelektualisty.

– Odrobinę. – Ubrałem się i przejechałem ręką po obolałej szczęce. – Ale masz cios.

– Dlatego zadzwoniłeś. Nienawidzisz, jak się ciebie traktuje ulgowo – stwierdził, a ja prychnąłem. – Tak samo jak nienawidzisz przegrywać.

Wyszliśmy z szatni i wjechaliśmy windą na pierwsze piętro. Valhalla Club to było ekskluzywne towarzystwo dla osób z wypchanymi portfelami i miało swoje sekcje na całym świecie. Nowojorska centrala była największa i najokazalsza, obejmowała cały czteropiętrowy kwartał na górnym Manhattanie.

– Znam Vivian, spotkałem ją parę razy – oznajmił Kai, gdy drzwi windy otworzyły się z brzękiem. – Piękna, bystra, czarująca. Mógłbyś trafić znacznie gorzej.

W mojej piersi zamigotała irytacja.

– To może sam się powinieneś z nią ożenić.

Vivian mogła sobie być śliczną jak supermodelka świętą, która w wolnym czasie ratowała z płonących budynków szczeniaczki – miałem to gdzieś. Dla mnie była po prostu kimś, kogo musiałem znosić, dopóki nie zniszczę wszystkich zdjęć.

Niestety, ostatnie wieści od Christiana potwierdzały, że Francis ma je w wersji zarówno cyfrowej, jak i analogowej.

Christian bez problemu mógłby zająć się kopiami cyfrowymi – zniszczenie wszystkich odbitek było jednak trudniejsze, bo nie wiedzieliśmy, ile ich jest. Nie mogłem ryzykować podjęcia działań, dopóki nie będziemy mieli stuprocentowej pewności, że wytropiliśmy wszystkie.

– Zrobiłbym to, gdybym mógł. – Cień w oczach Kaia zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Przyszłość dziedzica fortuny Youngów była wyryta w kamieniu.

– Chodzi mi tylko o to, żebyś się nie zachowywał jak palant. – Kai skinął głową członkowi klubu, który przechodził obok, zaczekał, aż tamten znajdzie się poza zasięgiem głosu, i dopiero wtedy dodał: – To nie jej wina, że skazano ją na takiego brutala jak ty.

Gdyby tylko wiedział.

– O moje życie osobiste to ty się nie martw, martw się raczej o swoje. – Uniosłem brwi, spoglądając na jego spinki do mankietów. Złote lwy z ametystowymi oczami, element herbu Youngów. –Leonora Young nie będzie czekać w nieskończoność na wnuczkę czy wnuka.

– Na szczęście dzięki mojej siostrze ma już dwoje. I nie próbuj zmieniać tematu. – Ruszyliśmy do wyjścia przez wyłożony czarnym marmurem korytarz. – Jeśli chodzi o Vivian, wcale nie żartowałem. Bądź dla niej miły.

Zgrzytnąłem zębami.

Nieważne, czy ją lubiłem, czy nie, Vivian była moją narzeczoną i słuchanie, jak Kai wciąż obraca w ustach jej imię, zaczynało mnie męczyć.

– Nic się nie martw – odparłem. – Będę ją traktował dokładnie tak, jak na to zasługuje.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 5

 

 

 

Vivian

 

 

– Co to znaczy, że nie rozmawiałaś z narzeczonym od czasu zaręczyn? – Isabella skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na mnie z dezaprobatą. – Co to za absurdalny związek?

– Aranżowany. – Bar przechylił się nieco i po chwili wrócił na miejsce. Może nie powinnam była wlewać w siebie dwóch i pół Mai Tai z rzędu, ale happy hour z Isabellą i Sloane to była jedyna szansa w tygodniu, żeby wyluzować.

Nikt nie patrzył na mnie krytycznym okiem, nikt nie oczekiwał, że będę idealna i „dobrze wychowana”.

Co z tego, że się trochę wstawiłam. W końcu bar nazywał się Wstawiona Koza. Tego tu oczekiwano.

– I całe szczęście, że nie gadaliśmy – dodałam. – Nie należy do najmilszych rozmówców.

Wspomnienie pierwszego – i jak dotąd ostatniego kontaktu z Dantem – wciąż budziło we mnie irytację. Po tym, jak zniknął na pół godziny podczas kolacji, żeby palić cygara w gabinecie ojca, nie okazał cienia skruchy i wyszedł, nie dziękując ani nie życząc nam dobrej nocy.

Był miliarderem, ale miał maniery bucowatego trolla.

– To dlaczego za niego wychodzisz? – Sloane uniosła idealnie zadbaną brew. – Powiedz rodzicom, żeby znaleźli ci kogoś lepszego.

– Problem polega na tym, że ich zdaniem nie ma nikogo lepszego. Uważają, że to kandydat idealny.

– Dante Russo? Idealny? – Jej brwi poszybowały jeszcze wyżej. – Jego ochrona swego czasu posłała do szpitala typa, który próbował mu się włamać do domu. Facet przez miesiąc leżał w śpiączce z połamanymi żebrami i strzaskaną rzepką. Imponujące, ale po czymś takim na pewno nie powiedziałabym, że jest idealny.

Tylko Sloane mogła uznać, że wpakowanie kogoś w śpiączkę jest imponujące.

– Nie musisz mi mówić, sama wiem. To nie mnie trzeba przekonywać – mruknęłam.

Nie żeby notoryczny jego brak grzeczności miał dla moich rodziców znaczenie. Dante Russo mógłby zastrzelić człowieka w środku dnia na Manhattanie, a oni twierdziliby, że tamten sobie na to zasłużył.

– Nie rozumiem, dlaczego w ogóle zgodziłaś się na jakiekolwiek zaręczyny. – Sloane pokręciła głową. – Nie potrzebujesz pieniędzy. Mogłabyś wyjść, za kogo chcesz, a twoi rodzice nic by na to nie poradzili.

– Nie chodzi o pieniądze. – Nawet gdyby rodzice nie dali mi ani grosza, i tak nie mogłam narzekać. Miałam pracę, inwestycje i fundusz powierniczy, do którego uzyskałam dostęp w wieku dwudziestu jeden lat. – Tylko o… – Szukałam odpowiedniego słowa. – Rodzinę.

Isabella i Sloane popatrzyły po sobie.

Nie pierwszy raz rozmawiałyśmy o moich zaręczynach i relacjach z rodzicami, ja jednak zawsze czułam się w obowiązku ich bronić.

– W mojej rodzinie zawiera się aranżowane małżeństwa – powiedziałam. – Tak było z moją siostrą i tak będzie ze mną. Wiedziałam o tym już jako nastolatka.

– No ale co by zrobili twoi rodzice, gdybyś powiedziała „nie”? – spytała Isabella. – Wydziedziczyliby cię?

Żołądek mi się ścisnął. Uśmiechnęłam się z przymusem.

– Być może.

Na sto procent.

Wychwalali pod niebiosa ciotkę, która wydziedziczyła moją kuzynkę za to, że ta zrezygnowała ze stypendium w Princeton, żeby prowadzić food trucka. Odrzucenie Dantego było tysiąc razy gorsze.

Gdybym zerwała zaręczyny, rodzice nie chcieliby mnie więcej widzieć ani ze mną rozmawiać. Nie byli idealni, ale perspektywa zerwania z nimi kontaktów i całkowitej samotności sprawiła, że koktajle niebezpiecznie zachlupotały mi w brzuchu.

Isabella jednak by tego nie zrozumiała. Pod względem kulturowym byłyśmy podobne, choć ona miała korzenie chińsko-filipińskie, a ja chińsko-hongkońskie. Pochodziła jednak z dużej, kochającej się rodziny, której nie przeszkadzało, że przenosi się z miejsca na miejsce, pracując jako kelnerka i próbując realizować marzenie o byciu pisarką.

Gdybym ja powiedziała rodzicom, że marzę o czymś takim, zamknęliby mnie w pokoju i odprawili egzorcyzmy albo wyrzucili na ulicę w jednej koszuli, metaforycznie rzecz ujmując.

– Nie chcę ich zawieść – powiedziałam. – Wychowali mnie i bardzo wiele poświęcili, żebym mogła prowadzić takie życie, jakie prowadzę. Małżeństwo z Dantem przyniesie korzyść nam wszystkim.

Wprawdzie rodzinne relacje nie powinny przypominać transakcji, ale nie potrafiłam zapomnieć, że mam u rodziców wielki dług. Stworzyli mi możliwości, zadbali o wykształcenie, dzięki nim mogłam mieszkać i pracować, gdzie chciałam, nie martwiąc się o pieniądze. To były luksusy, jakich większość ludzi nie miała, i wcale nie uważałam je za oczywistość.

Rodzice troszczą się o dzieci. A kiedy dzieci dorastają, troszczą się o rodziców. W naszym przypadku oznaczało to, że rzeczone dzieci zawierają stosowne małżeństwa, pomnażając rodzinne bogactwo i zwiększając wpływy.

Tak działał nasz świat.

Isabella westchnęła. Poznałam ją w wieku dwudziestu dwóch lat na zajęciach jogi i od tej pory była moją najlepszą przyjaciółką. Grupa się rozpadła, ale nasza przyjaźń przetrwała. Wiedziała, że nie ma sensu spierać się ze mną o rodzinę.

– No dobra, to jednak nie zmienia faktu, że z nim nie rozmawiałaś, choć w przyszłym tygodniu masz się do niego wprowadzić.

Zaczęłam się bawić bransoletką. Mogłam się upierać, że nie porzucę mieszkania w West Village i nie przeprowadzę się do penthouse’u Dantego w Upper East Side, ale jaki by to miało sens? Marnowałabym tylko czas na kłótnie z ojcem.

Choć prawdę mówiąc, znałam jedynie adres Dantego, nic poza tym. Nie miałam kluczy, nie znałam zasad panujących w budynku, nie wiedziałam nic.

– Musisz z nim w końcu pogadać – stwierdziła Isabela. – Nie bądź mięczarą.

– Nie jestem żadną mięczarą. – Odwróciłam się do Sloane. – Prawda?

Sloane uniosła wzrok znad telefonu. Formalnie rzecz biorąc, podczas naszych happy hour miałyśmy nie zaglądać do telefonów. Jeśli któraś złamała tę zasadę, płaciła za wszystkie.

Przez ostatnie pół roku Sloane sponsorowała każdy nasz wypad. To już nie była praca, to był pracoholizm.

– Choć nie zgadzam się z Isabellą w siedemdziesięciu ośmiu przypadkach na sto, tym razem ma rację. Musisz z nim porozmawiać, zanim się tam wprowadzisz. – Eleganckie wzruszenie rąk. – Urządza dziś u siebie wernisaż. Powinnaś się wybrać.

Dante był właścicielem imponującej kolekcji dzieł sztuki, wartej, jak wieść niosła, setki milionów dolarów. Zaproszenia na doroczny pokaz nowych nabytków należały do najbardziej pożądanych na Manhattanie.

Formalnie byliśmy zaręczeni i brak zaproszenia mogłabym uznać za krępujący, gdyby nie to, że czułam ulgę.

Kiedy się do niego wprowadzę, będę musiała spędzać z nim wszystkie wieczory, teraz więc kurczowo trzymałam się resztek wolności. Perspektywa dzielenia pokoju i łóżka z Dantem Russo była… denerwująca.

Pamięć podsunęła mi jego obraz przy biurku ojca: ciemne oczy i arogancka poza, smugi dymu kłębiące się wokół bezczelnej, charyzmatycznej twarzy.

Nieoczekiwanie poczułam między nogami ciepło.

Jego kciuk na moich wargach, błysk oka, gdy na mnie patrzył… Był taki moment, tylko jeden, kiedy myślałam, że mnie pocałuje. Nie po to, żeby okazać uczucie, tylko żeby mnie zbrukać. Żeby nade mną zapanować i mnie zdeprawować.

Ciepło pulsowało w dole brzucha, dopóki spojrzenie przyjaciółek nie przywróciło mnie do rzeczywistości.

Nie byłam w biurze ojca. Siedziałam w barze, a one czekały na odpowiedź.

A tak, wystawa.

Zimna rzeczywistość zdusiła płomień.