Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wieku trzydziestu sześciu lat popularny pisarz, Michael Noonan, traci ukochaną żonę Johannę (Jo), która umiera nagle na parkingu centrum handlowego. Tuż przed śmiercią Jo kupiła domowy test ciążowy, ale Michael nie wiedział, że podejrzewa u siebie ciążę choć oboje długo czekali na dziecko. Gdyby urodziła się im dziewczynka, miała otrzymać imię Kia. Rzeczywiście, Jo była w ciąży, a płód był płci żeńskiej Jednocześnie Noonan doznaje pisarskiej blokady. Po czterech latach, gnębiony koszmarami, decyduje się stawić im czoła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 875
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 24 godz. 54 min
Wydanie elektroniczne
STEPHEN KING
Wybitny pisarz amerykański, nazywany „królem horroru”. W 2003 uhonorowany w USA prestiżową nagrodą literacką National Book Award. Debiutował pod koniec lat 60., ale światową sławę przyniosła mu wydana w 1973 powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, zbiory opowiadań, komiksy, scenariusze filmowe i sztuki teatralne – wydano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki jak Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Christine, Desperacja, Zielona Mila, Komórka, Ręka mistrza, Pod kopułą, Czarna bezgwiezdna noc i Dallas ’63. W 2012 ukazał się kolejny tom Mrocznej Wieży zatytułowany Wiatr przez dziurkę od klucza. Proza Kinga należy do najczęściej ekranizowanych. Zadania tego podejmowało się wielu wybitnych reżyserów, m.in. Brian de Palma, Stanley Kubrick, David Cronenberg, John Carpenter, Rob Reiner i Frank Darabont.
Tego autora
ROSE MADDER
DOLORES CLAIBORNE
GRA GERALDA
DESPERACJA
REGULATORZY
SKLEPIK Z MARZENIAMI
BEZSENNOŚĆ
ZIELONA MILA
MARZENIA I KOSZMARY
KOMÓRKA
4 PO PÓŁNOCY
CHUDSZY
TO
BASTION
OCZY SMOKA
PO ZACHODZIE SŁOŃCA
CZTERY PORY ROKU
UCIEKINIER
CZARNA BEZGWIEZDNA NOC
CUJO
PODPALACZKA
ROK WILKOŁAKA
MROCZNA POŁOWA
WOREK KOŚCI
DZIEWCZYNA, KTÓRA POKOCHAŁA TOMA GORDONA
NOCNA ZMIANA
Saga MROCZNA WIEŻA
ROLAND
POWOŁANIE TRÓJKI
ZIEMIE JAŁOWE
CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ
WILKI Z CALLA
PIEŚŃ SUSANNAH
MROCZNA WIEŻA
WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA
Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCA
DŁUGA DROGA DO DOMU
ZDRADA
UPADEK GILEAD
BITWA O JERICHO HILL
POCZĄTEK PODRÓŻY
SIOSTRZYCZKI Z ELURII
BITWA O TULL
www.stephenking.com
Tytuł oryginału:
BAG OF BONES
Copyright © Stephen King 1998
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013
Polish translation copyright © Krzysztof Sokołowski 2013
Redakcja: Barbara Nowak
Ilustracja na okładce: Photolibrary/Getty Images/Flash Press Media
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-034-2
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dla Naomi. Od zawsze.
Ponieważ powieść ta dotyka kwestii prawnych związanych z opieką nad nieletnimi, tak jak ujmuje je prawo stanu Maine, o pomoc w zrozumieniu zagadnienia poprosiłem dobrego adwokata, mojego przyjaciela Warrena Silvera. Poprowadził mnie za rączkę, a przy okazji opowiedział także o osobliwym starym urządzeniu zwanym stenomaską. Natychmiast dostosowałem je do własnych złowrogich celów. Jeśli w mojej opowieści znajdziecie błędy proceduralne, wińcie za to mnie, a nie źródło specjalistycznych informacji. Warren poprosił również, nawet trochę marząco, bym umieścił w niej dobrego prawnika. Mogę tylko powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.
Dziękuję synowi za techniczną pomoc w Woodstock, stan Nowy Jork, a także przyjacielowi (i towarzyszowi z dawnych Rock Bottom) Ridleyowi Pearsonowi za techniczną pomoc w Ketchum, Idaho. Dziękuję Pam Dorman za wnikliwą i życzliwą lekturę pierwszej wersji powieści. Dziękuję Chuckowi Verrillowi za gigantyczną pracę redakcyjną – to twój życiowy rekord, Chuck. Dziękuję Susan Moldow, Nan Graham, Jackowi Romanosowi i Carolyn Reidy w Scribner’s za troskę i za posiłki. I tobie też dziękuję, Tabby, za to, że znów byłaś przy mnie, kiedy zrobiło się ciężko. Kocham cię, skarbie.
S.K.
Tak, Bartleby, zostań w ukryciu, pomyślałem; nie będę cię dłużej prześladował, jesteś cichy i nieszkodliwy jak każdy z tych starych foteli; szczerze mówiąc, nigdy nie czuję się tak samotny jak wtedy, gdy wiem, że jesteś przy mnie.
Kopista Bartleby1, Herman Melville
Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley […] Gdy tak stałam w milczeniu, bez ruchu, mogłabym przysiąc, że dom nie jest pustą skorupą, lecz żyje dawnym życiem.
Rebeka2, Daphne du Maurier
Mars to raj.
Ray Bradbury
Pewnego bardzo gorącego dnia w sierpniu 1994 roku żona powiedziała mi, że jedzie do Derry Rite Aid wykupić przedłużoną receptę na inhalator do oczyszczania zatok – takie rzeczy dziś chyba po prostu się kupuje. Napisałem już to, co zamierzałem napisać tamtego dnia, więc powiedziałem, że go dla niej odbiorę. Podziękowała, bo i tak chciała jeszcze kupić rybę w sąsiednim supermarkecie; dwie muchy jednym pacnięciem, takie tam. Zdmuchnęła z dłoni całusa, wyszła, a następnym razem zobaczyłem ją w telewizji. Tu, w Derry, tak się identyfikuje zwłoki. Nie musisz wędrować podziemnym korytarzem wyłożonym zielonymi płytkami, z długimi świetlówkami na suficie, nie patrzysz na nagie ciało wysuwane z chłodni, leżące na noszach z kółkami, tylko wchodzisz do biura z napisem: PRYWATNE na drzwiach, patrzysz na ekran telewizyjny i mówisz: „tak” lub „nie”.
Z naszego domu do Rite Aid i Shopwell jest mniej niż półtora kilometra, są częścią takiego małego, lokalnego centrum handlowego, w którym mieści się jeszcze wypożyczalnia wideo, antykwariat o nazwie Ponieś Słowo (robi dobry biznes na moich starych paperbackach), Radio Shack i Fast Foto. Centrum zbudowano na Milowym Wzgórzu, na skrzyżowaniu Witcham i Jackson.
Zaparkowała przed Blockbuster Video, weszła do apteki, załatwiła sprawy z panem Joem Wyzerem, który w owych czasach był naszym farmaceutą, a potem przeniósł się do Rite Aid w Bangor. Przy kasie wzięła sobie jedną małą czekoladkę piankową – wybrała taką w kształcie myszki. Znalazłem tę myszkę później, w kosmetyczce, odwinąłem z papierka i zjadłem. Siedziałem przy kuchennym stole, na blat wysypałem rzeczy z jej czerwonej torebki i było to jak komunia. Kiedy został mi już tylko smak czekolady na języku i w gardle, rozpłakałem się. Siedziałem wśród śmieci – chusteczki higieniczne, puderniczka, klucze, miętowe cukierki – i płakałem, zasłaniając dłońmi oczy. Jak dziecko.
W torebce z Rite Aid był inhalator. Kosztował dwanaście dolarów i osiemnaście centów. I jeszcze coś za dwadzieścia dwa pięćdziesiąt. Patrzyłem na to drugie coś, widziałem, ale nie rozumiałem. Byłem zdziwiony, owszem, może lepszym słowem byłoby „zdumiony”, ale myśl, że Johanna Arlen Noonan prowadziła drugie życia, o którym nie miałem zielonego pojęcia, nie postała mi w głowie. Nie wtedy.
***
Jo odeszła od kasy. Wyszła na palące, upalne słońce, zmieniła normalne okulary na przeciwsłoneczne, zrobiła krok, wyszła spod małej markizy apteki (to chyba podpowiada mi moja wyobraźnia, wkraczam w krainę pisarstwa, ale tylko trochę, odrobinę, kilka centymetrów, możecie mi ufać na słowo) i wtedy rozległ się ten charakterystyczny pisk opon zblokowanych kół zwiastujący albo wypadek, albo coś, co tylko cudem się nim nie stało.
Tym razem to jednak był wypadek, jeden z tych, które na głupich skrzyżowaniach równorzędnych zdarzają się chyba raz w tygodniu albo częściej. Toyota z 1989 roku wyjeżdżała z parkingu galerii. Skręcała w lewo w Jackson Street. Za kierownicą siedziała pani Esther Easterling z Barrett’s Orchards, miejsce pasażera zajmowała jej przyjaciółka, pani Irene Deorsey, także z Barrett’s Orchards. Obie szukały przedtem czegoś w wypożyczalni wideo, ale nic nie znalazły. „Za wiele przemocy”, powiedziała Irene.
Obie panie były papierosowymi wdowami.
Esther nie mogła nie zauważyć pomarańczowej wywrotki Robót Publicznych zjeżdżającej właśnie ze wzgórza. Chociaż zaprzeczyła na policji, zaprzeczyła gazetom, zaprzeczyła nawet mnie, kiedy rozmawiałem z nią jakieś dwa miesiące później, sądzę, że po prostu się nie obejrzała. Jak mawiała moja mama (kolejna papierosowa wdowa): „Dwie najczęściej spotykane starcze dolegliwości to reumatyzm i skleroza. Ich nie da się pociągnąć do odpowiedzialności”.
Za kierownicą wywrotki siedział William Fraker z Old Cape. W dniu śmierci mojej żony pan Fraker miał trzydzieści osiem lat, prowadził bez koszuli i myślał tylko o tym, jak bardzo potrzebuje chłodnego prysznica i zimnego piwa, niekoniecznie w tej kolejności. On i jeszcze trzech ludzi przez osiem godzin łatało asfalt na przedłużeniu Harris Avenue, niedaleko lotniska, gorąca robota w gorący dzień i Bill Fraker przyznał, że jasne, mógł lecieć za szybko, sześćdziesiąt parę przy ograniczeniu do pięćdziesiątki. Bardzo chciał zjechać już na bazę, zdać wywrotkę, przesiąść się do swojego F-150, pick-upa z klimatyzacją. Poza tym hamulce wywrotki, chociaż przeszły przegląd, nie były bynajmniej idealne. Gdy tylko zobaczył wjeżdżającą mu przed nos toyotę, Fraker wcisnął je, ile się dało (wcisnął także klakson), ale było już za późno. Usłyszał pisk opon, tych swoich i tych Esther, która za późno zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, przez chwilę widział jej twarz.
– Z jakiegoś powodu to właśnie było najgorsze – powiedział, kiedy siedzieliśmy na ganku, pijąc piwo, a był już październik i choć słońce świeciło nam w twarze, obaj mieliśmy na sobie swetry. – Wie pan, jak wysoko siedzi się w tych wywrotkach?
Skinąłem głową.
– No więc chciała mnie zobaczyć, patrzyła w górę, można powiedzieć: zadzierała głowę, słońce świeciło jej w twarz i widziałem, jaka jest stara. Pamiętam, że pomyślałem: O do diabła, jeśli nie zahamuję, to rozpryśnie się jak szkło. Ale starzy ludzie są twardzi, przynajmniej większość. Aż się dziwisz. Bo proszę zobaczyć, jak to się skończyło, obie stare damy żyją, a ona…
Umilkł i strasznie się zarumienił, wyglądał jak chłopiec, którego na przerwie wyśmiały dziewczyny, bo zobaczyły, że ma rozpięty rozporek. Komiczne to było, ale gdybym się roześmiał, tylko wprawiłbym go w jeszcze większe zakłopotanie.
– Strasznie mi przykro, panie Noonan. Czasami mówię szybciej, niż myślę, i…
– W porządku – uspokoiłem go. – Najgorsze już za mną.
Kłamałem, ale mogliśmy przynajmniej wrócić do sprawy.
– W każdym razie się zderzyliśmy. Najpierw był huk, potem trzask, to toyota gięła się do środka od strony kierowcy. No i posypało się szkło. Poleciałem na kierownicę, walnąłem w nią tak mocno, że potem przez dobry tydzień nie mogłem oddychać bez bólu. Siniak mi wyskoczył na piersi, o tu. – Narysował palcem łuk pod obojczykami. – Walnąłem głową w szybę tak mocno, że aż pękła, ale z tego był tylko drugi, mały, fioletowy siniec… ani odrobiny krwi, nawet głowa mnie nie bolała. Żona mówi, że to przez ten zakuty łeb. Widziałem, jak prowadzącą toyotę staruszkę, panią Easterling, spycha po desce między siedzenia. Zatrzymaliśmy się wreszcie, sczepieni ze sobą na środku ulicy. Zaraz wyskoczyłem sprawdzić, co z nimi. Proszę mi wierzyć, że spodziewałem się zobaczyć dwa trupy.
Panie z toyoty pozostały przy życiu, nawet nie straciły przytomności, chociaż pani Easterling miała trzy złamane żebra i zwichnięte biodro. Pani Deorsey, siedząca na miejscu pasażera, doznała wstrząśnienia mózgu od uderzenia głową w szybę drzwi, i to wszystko. Jak zwykle piszą w takich przypadkach w „Derry News”: „…została opatrzona w Home Hospital i zwolniona do domu”.
Moja żona, świętej pamięci Johanna Arlen z Malden w Massachusetts, widziała to wszystko z chodnika przed apteką, na którym stanęła na chwilę z torbą przewieszoną przez ramię i torebką z zakupami w ręku. Pewnie jak Bill Fraker musiała pomyśleć sobie, że pasażerowie toyoty albo nie żyją, albo są poważnie ranni. Kraksie towarzyszył donośny, choć głuchy huk, przetoczył się przez upalne popołudnie jak kula bilardowa toczy się po torze, a trzask szkła ozdobił je niczym porwaną koronką. Dosłownie splątane ze sobą dwa wozy utkwiły na środku Jackson, a brudnopomarańczowa ciężarówka górowała nad importowaną zabawką jak wkurzeni rodzice nad przerażonym dzieckiem.
Johanna pobiegła przez parking w stronę ulicy. Nie sama, wokół niej było wielu biegnących, wśród nich także panna Jill Dunbarry, która w chwili wypadku oglądała wystawę Radio Shack. Powiedziała, że chyba wyprzedziła Johannę, w każdym razie była całkiem pewna, że wyprzedzała kobietę w żółtych spodniach, ale na sto procent to nie pamięta. Pani Easterling wrzeszczała już, że jest ranna, obie są ranne i niech ktoś wreszcie pomoże jej i biednej Irene.
W połowie parkingu, przy rzędzie automatów z gazetami, moja żona upadła. Torebka nie zsunęła się jej z ramienia, ale puściła torbę z zakupami i inhalator do połowy się z niej wysunął. Ta druga rzecz została w środku.
Nikt nie zauważył Johanny leżącej przy automatach z gazetami, uwagę wszystkich przykuwały samochody, krzyczące kobiety i rozszerzająca się kałuża wody zmieszanej z płynem przeciwzamarzającym, wyciekających z pękniętej chłodnicy wywrotki („To benzyna! – krzyczał facet z Fast Foto do każdego, obojętnie, czy go słuchał czy nie. – To benzyna, uważajcie ludzie, żeby nie wybuchła!”). Podejrzewam, że jeden i drugi chętny ratownik mógł nawet nad nią przeskoczyć, zapewne w przekonaniu, że straciła przytomność. Założenie, że tak to wyglądało w dniu, w którym temperatura dobijała trzydziestkipiątki na termometrze, nie wydawało się tak całkiem nierozsądne.
W sumie na miejsce wypadku dobiegły ze dwa tuziny ludzi z centrum handlowego plus jeszcze ze cztery tuziny ze Strawford Park, gdzie toczył się właśnie mecz baseballu. Podejrzewam, że wszystko, co zazwyczaj można usłyszeć w takiej sytuacji, już się słyszało, a niektóre rzeczy nawet więcej niż raz. Kłębiący się tłum. Ktoś sięga przez zdeformowaną dziurę, jeszcze przed chwilą okno od strony kierowcy, poklepuje Esther po drżącej starczej dłoni. Ludzie rozstępują się chętnie, torując drogę Joemu Wyzerowi; w takich okolicznościach ktokolwiek ma na sobie biały fartuch, automatycznie staje się pięknością balu. Z dala słychać sygnał zbliżającej się karetki pogotowia, drżący jak powietrze nad spalarnią.
A przez cały ten czas moja żona leżała na parkingu niezauważona, z torebką ciągle przewieszoną przez ramię (w torebce czeka niezjedzona czekoladka piankowa w kształcie myszki) i torbą z apteki wysuniętą nieco poza zasięg wyciągniętej ręki. To Joe Wyzer, chociaż śpieszył się do apteki po kompres na głowę dla Irene Deorsey, dostrzegł ją pierwszy. I rozpoznał, mimo że leżała twarzą w dół. Rozpoznał ją po rudych włosach, białej bluzce i żółtych spodniach. Rozpoznał ją, bo przecież przed niespełna kwadransem była jego klientką.
– Pani Noonan? – Zapomniał o kompresie dla oszołomionej, ale najwyraźniej niezbyt mocno poszkodowanej Irene Deorsey.
– Pani Noonan? Pani Noonan, nic pani nie jest?
Już wtedy wiedział, a przynajmniej podejrzewam, że wiedział, choć mogę się oczywiście mylić, że na pewno coś jej jest.
Obrócił moją żonę. Musiał użyć do tego obu rąk, a i tak nie przyszło mu to łatwo, klęknął i popychał ciało pod przypiekającym z nieba słońcem, w dodatku nagrzewającym asfalt. Osobiście jestem przekonany, że zmarli nabierają wagi. Oni sami i nasza pamięć o nich… i pod jednym, i pod drugim względem nabierają wagi.
Na twarzy mojej żony były czerwone ślady. Kiedy identyfikowałem ciało, widziałem je wyraźnie, nawet na monitorze. Na końcu języka miałem pytanie do asystenta patologa, skąd się wzięły, ale sam się domyśliłem. Koniec lipca, rozgrzany asfalt… elementarne, drogi Watsonie. Moja żona zmarła, doznając porażenia słonecznego.
Wyzer wstał. Zobaczył podjeżdżającą właśnie karetkę. Pobiegł do niej, przepchnął się przez tłum, złapał za rękaw sanitariusza wysiadającego zza kierownicy.
– Tam jest kobieta – powiedział, wskazując palcem parking.
– Człowieku, my tu mamy dwie kobiety i jeszcze faceta na dodatek. – Sanitariusz próbował mu się wyrwać, ale Wyzer trzymał go mocno.
– To akurat nie jest takie ważne. Nic im się nie stało. A tej kobiecie tam, wręcz przeciwnie.
Ta kobieta tam nie żyła, jestem całkiem pewien, że Joe Wyzer dobrze o tym wiedział, ale wiedział też, co jest ważne, a co mniej. To mu trzeba przyznać. Okazał się tak przekonywający, że dwaj sanitariusze oddalili się od karetki i miejsca wypadku, chociaż Esther Easterling krzyczała z bólu, a grecki chór zagrzmiał protestem.
Podeszli do mojej leżącej żony. Pierwszy sanitariusz potwierdził podejrzenia Joego, a drugi powiedział:
– O do diabła! Co się jej stało?
– Najprawdopodobniej serce – powiedział pierwszy.
– Przejęła się i serduszko nie wytrzymało.
Ale to nie było serce. Sekcja wykazała tętniak mózgu, z którym żyła, nic o nim nie wiedząc, może nawet aż pięć lat? A kiedy biegła przez parking na miejsce wypadku, osłabione naczynie w korze mózgowej strzeliło jak dętka, zatapiając ośrodki we krwi i w ten sposób ją zabijając. Śmierć nie była zapewne natychmiastowa, powiedział mi asystent patologa, ale nastąpiła szybko… i bez cierpień. Niczym eksplozja wielkiej czarnej nowej, pochłaniająca wrażenia i myśli, nim ciało uderzyło o asfalt.
– Może mógłbym w czymś pomóc, panie Noonan? – spytał doktor. Odwrócił mnie delikatnie od obrazu nieruchomej twarzy i zamkniętych oczu, wyłączył monitor. – Ma pan może jakieś pytania? Odpowiem, jeśli potrafię.
– Tylko jedno.
Powiedziałem mu, co moja żona kupiła w aptece tuż przed śmiercią. A potem zadałem pytanie.
***
Dni poprzedzające pogrzeb i sama uroczystość pogrzebowa pozostały w mej pamięci niczym sen. Najlepiej pamiętam tę chwilę, kiedy zjadłem czekoladkę i płakałem… przede wszystkim płakałem, bo wiedziałem, że jej smak wkrótce zniknie. Ataku płaczu dostałem znowu kilka dni po pogrzebie. Opowiem wam o tym wkrótce.
Ucieszył mnie przyjazd rodziny Jo, a zwłaszcza jej starszego brata Franka. To on, Frank Arlen – rumiany, zażywny, z bujnymi ciemnymi włosami – załatwił wszystkie formalności… nawet targował się z właścicielem domu pogrzebowego!
– Byłem przy tym, ale ciągle nie potrafię uwierzyć świadectwu własnych oczu – powiedziałem mu później, kiedy siedzieliśmy w loży Jack’s Pub, popijając piwo.
– Wciskał ci kit, Mikey. Nienawidzę takich ludzi. – Frank sięgnął do tylnej kieszeni spodni po chusteczkę i otarł nią czerwone policzki. Nie załamał się, żaden z Arlenów się nie załamał, a przynajmniej nie przy mnie, ale ciekło mu z oczu przez cały dzień. Wyglądał jak facet z ostrym zapaleniem spojówek.
Było sześcioro rodzeństwa Arlenów, z Jo jako najmłodszą i jedyną dziewczynką. Bracia traktowali ją jak maskotkę. Gdybym miał coś wspólnego z jej śmiercią, rozerwaliby mnie w pięciu gołymi rękami. Nie miałem, więc otoczyli mnie niewzruszoną opieką; było to doprawdy wspaniałe. Przypuszczam, że poradziłbym sobie jakoś i bez nich, ale nie mam pojęcia jak. Pamiętajcie, miałem trzydzieści sześć lat. Trzydziestosześciolatek nie spodziewa się chować żony, dwa lata od niego młodszej. Myśl o śmierci nawet nie postała nam w głowie.
– Jeżeli facet wyciąga ci radio z samochodu, nazywają to kradzieżą i faceta zamykają – powiedział Frank. Arlenowie pochodzili z Massachusetts i mówili z akcentem ich rodzinnego Malden. W głosie Franka „faceta” brzmiało jak „faauceta”, „samochodu” jak „samochoda”, „kradzieżą” jak „kłaaadzieżą”.
– A jeśli pogrążonemu w żalu mężowi próbuje sprzedać trumnę wartą trzy stówy za czterysta pięćdziesiąt, nazywają to biznesem i zapraszają gościa do Rotary Club, żeby wygłosił mowę przed obiadem. Zachłanny dupek. Zaserwowałem mu niezły obiadek, nie?
– Owszem, niezły.
– Wszystko w porządku, Mikey?
– Jasne.
– Naprawdę?
– A skąd mam, kurwa, wiedzieć? – spytałem go tak głośno, że w sąsiednich lożach odwróciły się głowy. A potem dodałem:
– Była w ciąży.
Twarz Franka skamieniała.
– Co?
Zmusiłem się do ściszenia głosu.
– Była w ciąży. Sześć, może siedem tygodni, jak wykazała… no wiesz, autopsja. Wiedziałeś? Powiedziała ci?
– Nie! Chryste, skąd, nic a nic! – Ale przez moment wyglądał dziwnie. Coś musiała mu powiedzieć. – Wiem, że próbowaliście, oczywiście… mówiła, że masz małą ilość plemników, że to może kosztować was trochę czasu, ale zdaniem doktorów prędzej czy później… prawdopodobnie… – przerwał. Wpatrzył się w swe dłonie. – Oni potrafią to powiedzieć? Sprawdzają?
– Potrafią to powiedzieć. Czy sprawdzają automatycznie, tego nie wiem. Poprosiłem o sprawdzenie.
– Dlaczego?
– Kupiła nie tylko inhalator. Także jeden z domowych testów ciążowych.
– Po prostu chciała być pewna. To wszystko. Wiesz o tym, prawda?
„Wykupić przedłużoną receptę na inhalator do zatok”, powiedziała mi, a potem wspomniała o kawałku ryby. Wyglądała jak zawsze. Kobieta mająca do załatwienia parę drobnych spraw. Próbowaliśmy z dzieckiem od ośmiu lat, a ona wyglądała jak zawsze.
– Jasne – powiedziałem. Poklepałem Franka po dłoni.
– Jasne, stary. Wiem.
***
To Arlenowie dowodzeni przez Franka zorganizowali pożegnanie Johanny. Moim zadaniem, jako jedynego pisarza w rodzinie, było przygotowanie nekrologu. Brat przyjechał z Wirginii, przywożąc naszą matkę i ciotkę. Oddano mu pod opiekę księgę kondolencyjną przy wystawieniu zwłok. Mama, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat prawie całkiem zdziecinniała, chociaż lekarze nie nazwali tego alzheimerem, mieszkała w Memphis ze swą o dwa lata młodszą siostrą, zaledwie odrobinę mniej zwariowaną. Ich zadaniem było krojenie tortu i ciast na stypie.
Wszystkim innym zajęli się Arlenowie, od wyznaczenia godzin pożegnania po szczegóły ceremonii. Frank i Victor, najmłodszy z braci, wygłosili krótkie mowy pogrzebowe. Ojciec pomodlił się za jej duszę. Na końcu Pete Breedlove, chłopiec, który w lecie kosił nam trawę, a jesienią zmiatał liście, doprowadził wszystkich do łez, śpiewając Jak błogo wiedzieć, zdaniem Franka ulubiony hymn Jo, kiedy była małą dziewczynką. Jak Frank znalazł Pete’a i jak skłonił go do zaśpiewania na pogrzebie, nigdy się nie dowiedziałem.
Jakoś przez to przeszliśmy, wtorkowe popołudnie i wieczór na wystawieniu, środowe poranne nabożeństwo pogrzebowe, krótka modlitwa na cmentarzu Fairlawn. Najlepiej pamiętam, że myślałem o tym, jak strasznie jest gorąco, jaki jestem zagubiony, bo nie mogę nawet porozmawiać z Jo, i że powinienem jednak kupić nowe buty. Gdyby tu była, moja żona zagadałaby mnie na śmierć za te stare.
Potem rozmawiałem z bratem Sidem o tym, że musimy coś zrobić z naszą matką i ciotką Francine, nim obie znikną na zawsze w Strefie Mroku. Są za młode na dom opieki, więc co proponuje?
Zaproponował coś, ale niech mnie diabli, jeśli wiem co. Pamiętam, że zgodziłem się z jego opinią, ale nie mam pojęcia, jaka to była opinia. Potem, jeszcze tego samego dnia, Siddy, mama i ciocia Francine wsiedli do wynajętego samochodu. Mieli pojechać do Bostonu, przenocować tam, a rano złapać Southern Crescent. Mój brat nie ma nic przeciw opiece nad ludźmi starszymi, ale nie chce słyszeć o samolocie, nawet kiedy ja płacę za bilety. Twierdzi, że na niebie nie ma pasów awaryjnych, na które może zjechać, kiedy zgaśnie silnik.
Prawie wszyscy Arlenowie wyjechali następnego dnia. Znów był upał, słońce gapiło się na ziemię z rozpalonego do białości nieba, pokrywając wszystko poświatą roztopionego mosiądzu. Ustawili się przed naszym domem, który stał się moim domem, na tle potulnie czekających trzech taksówek, banda wielkich niezdar ściskających jeden drugiego wśród mnóstwa toreb, żegnających się wśród uprzejmości wygłaszanych z tym ich akcentem z Massachusetts, przez który każde słowo wydawało się przedzierać jak przez mgłę.
Frank został jeszcze jeden dzień. Za domem zebraliśmy wielki bukiet kwiatów, nie tych upiornie pachnących, szklarniowych, kojarzących mi się nieodparcie z dźwiękiem organów, ale takich prawdziwych, które Jo zawsze lubiła najbardziej. Włożyliśmy je do puszek po kawie, które znalazłem w spiżarni, pojechaliśmy na Fairlawn i postawiliśmy na świeżym grobie. A potem tylko siedzieliśmy w palącym słońcu.
– W życiu nie spotkałem nikogo słodszego od niej – przerwał milczenie Frank. Mówił dziwnym, stłumionym głosem. – Opiekowaliśmy się nią, kiedy byliśmy dziećmi. My, chłopaki. Nikt nie miał prawa podskoczyć Jo. Możesz mi wierzyć. A jak ktoś próbował, obrywał, bo zasłużył.
– Opowiadała mi różne historie.
– Te dobre?
– Tak. Te naprawdę dobre.
– Będzie mi jej strasznie brakowało.
– Mnie też – powiedziałem. – Frank… posłuchaj… wiem, że byłeś jej ulubionym braciszkiem. Nie odzywała się do ciebie? Może po to tylko, żeby powiedzieć, że okres się jej spóźnia albo rano czuje się niewyraźnie? Nie wkurzę się.
– Nic z tych rzeczy. Słowo honoru. A czy rano czuła się niewyraźnie?
– Nie zauważyłem.
O to właśnie chodziło. Niczego nie zauważyłem. Pisałem, oczywiście, a kiedy piszę, to odlatuję, ale ona potrafiła rozpoznać trans. Dotarłaby do mnie, doprowadziła do rzeczywistości. Więc czemu tego nie zrobiła? Dlaczego ukrywała przede mną dobrą wiadomość? Nie chciała powiedzieć, póki nie była pewna? Całkiem prawdopodobne… ale jakoś to do niej nie pasowało.
– Chłopiec czy dziewczynka? – spytał Frank.
– Dziewczynka.
Zaraz po ślubie wybraliśmy imiona. Już czekały. Chłopiec miał mieć na imię Andrew, dziewczynka Kia. Kia Jane Noonan.
***
Frank, rozwiedziony przed sześciu laty i samotny, zatrzymał się u mnie. Po drodze z cmentarza powiedział:
– Martwię się o ciebie, Mikey. Nie masz rodziny, która by ci pomogła w trudnych chwilach, a ta, którą masz, i tak jest daleko.
– Nic mi nie będzie – zaprotestowałem.
Skinął głową.
– Zawsze tak mówimy, prawda?
– My?
– Faceci. „Nic mi nie będzie”. A jeśli jednak coś nam jest, robimy wszystko, żeby ludzie się o tym nie dowiedzieli.
– Spojrzał na mnie. Oczy ciągle miał wilgotne, w wielkiej opalonej ręce trzymał chusteczkę. – Jeśli coś ci jest, Mikey, a nie chcesz dzwonić do brata… widziałem, jak na niego patrzysz… pozwól mi być swoim bratem. Jeśli nie dla samego siebie, to dla Jo.
– Jasne.
Doceniłem ofertę i szanowałem go za te słowa, ale wiedziałem też, że nie skorzystam. Nie dzwonię po ludziach z prośbą o pomoc. Nie dlatego, że tak zostałem wychowany, przynajmniej tak mi się wydaje, raczej dlatego, że taki już jestem. Johanna powiedziała raz, że gdybym się topił w Dark Score Lake, gdzie mamy letni dom, to prędzej cicho bym umarł piętnaście metrów od pełnej plaży, niż zadzwonił po pomoc. To nie sprawa miłości czy w ogóle uczuć. Potrafię je dawać i potrafię brać. Czuję ból, jak każdy. Chcę dotykać kogoś, chcę, żeby i mnie ten ktoś dotykał. Ale na pytanie: „Nic ci nie jest?”, nie umiem odpowiedzieć, że przeciwnie, jest. Nie potrafię prosić o pomoc.
Dwie godziny później Frank wyruszył na południe stanu. Zaskoczył mnie, bo kiedy otworzył samochód, zobaczyłem, że w odtwarzaczu ma kasetę z jedną z moich książek. Najpierw mnie objął, a potem zdumiał pocałunkiem w usta, przyzwoitym, mocnym cmoknięciem.
– A jeśli poczujesz, że musisz mieć towarzystwo, po prostu przyjedź.
Skinąłem głową.
– I uważaj.
Znowu mnie zaskoczył. Połączenie upału i żalu sprawiło, że przez ostatnie kilka dni żyłem jak we śnie, ale te słowa się do mnie przebiły.
– Na co mam uważać?
– Nie wiem. Nie wiem, Mikey.
Frank, wielki facet, wsiadł do małego wozu; wyglądało to tak, jakby go na siebie wkładał. Odjechał. Słońce już zachodziło. Wiecie, jak wygląda słońce pod koniec upalnego sierpniowego dnia… pomarańczowe i jakieś takie zgniecione, jakby niewidzialna dłoń przyciskała je z góry, jakby lada chwila miało strzelić niczym nażarty komar, zapaskudzić cały horyzont. No więc było całkiem tak. Na wschodzie, gdzie już panowała ciemność, zagrzmiało. Ale tej nocy nie padał deszcz, tylko mrok przyszedł szybko, ciężki i duszący niczym koc. Mimo to usiadłem do procesora tekstu. Pisałem jakąś godzinę. Poszło mi nadspodziewanie łatwo, o ile dobrze pamiętam. Ale nawet jeśli nie, to, rozumiecie, przez jakiś czas miałem przynajmniej co robić.
***
Drugiego ataku płaczu dostałem trzy czy cztery dni po pogrzebie. Wrażenie, że to wszystko sen, nie chciało ustąpić. Chodziłem, rozmawiałem, odbierałem telefony, pracowałem nad książką, w dniu śmierci Jo w jakichś osiemdziesięciu procentach skończoną, ale przez cały czas wydawało mi się, że to, co się dzieje, dzieje się daleko od mojego prawdziwego ja, że mniej lub bardziej wszystko to sobie tylko wmawiam.
Mama Pete’a, Denise Breedlove, zadzwoniła i spytała, czy miałbym coś przeciwko temu, gdyby kiedyś w przyszłym tygodniu przyszła z dwiema przyjaciółkami i porządnie, od dziobu do rufy, wysprzątała tę wielką edwardiańską kupę kamienia, w której siedziałem teraz sam, jak ziarnko grochu telepiące się w puszce wielkości tych dowożonych do restauracji. Zrobią to, oznajmiła mi, za sto dolarów na trzy, głównie dlatego, że kiedy ktoś odejdzie, trzeba posprzątać, że po śmierci robi się porządki w domu, nawet jeśli to nie w nim ktoś umarł.
Odparłem, że to świetny pomysł, ale zapłacę i jej, i osobom, które przyprowadzi po sto dolców na łebka za sześć godzin pracy i że muszą się zmieścić w tych sześciu godzinach. Jeśli się nie zmieszczą, więcej i tak im nie dam.
– Panie Noonan, to o wiele za dużo – zaprotestowała.
– Może tak, może nie, w każdym razie tyle płacę. Zgoda?
Ucieszyła się. Tak, oczywiście, że tak.
Pewnie można było to łatwo przewidzieć, ale wieczorem w przeddzień spotkania odkryłem raptem, że chodzę po domu, dokonując czegoś w rodzaju inspekcji. Chyba nie chciałem, żeby te kobiety (a dwóch z nich w ogóle nie znałem) znalazły coś, co mogłoby zawstydzić którąś z nich lub mnie. Jak jedwabne majteczki Jo między poduszkami kanapy („Na ogół lepiej nam wychodzi na kanapie, Michael – zwróciła mi kiedyś uwagę.
– Zauważyłeś”?). Jak puszki po piwie pod kanapą na dwie osoby stojącą na ganku. Albo niespłukana toaleta. Nie potrafię wam powiedzieć, czego właściwie szukałem, zachowywałem się jak we śnie mającym pełną władzę nad mym umysłem. Jeśli o czymś myślałem wówczas jasno, to albo o zakończeniu powieści, nad którą pracowałem (psychopatyczny morderca zwabia moją bohaterkę do wieżowca, żeby ją zepchnąć z dachu), albo o teście ciążowym Norco, który Jo kupiła w dzień śmierci. Powiedziała mi, że ma już przedłużoną receptę na inhalator. Powiedziała mi, że kupi rybę na kolację. A w jej oczach nie było nic, co zwróciłoby moją uwagę.
***
Pod koniec inspekcji porządkowej zajrzałem pod nasze łóżko. Po stronie Jo leżała otwarta książka w tanim wydaniu. Od jej śmierci nie minęło wiele czasu, ale też niewiele domowych księstewek zakurzonych jest tak jak Królestwo Podłóżka. Jasnoszara warstewka, którą zobaczyłem na okładkach, kiedy wyjąłem książkę spod łóżka, kazała mi pomyśleć o twarzy i rękach leżącej w trumnie żony; Jo w Królestwie Podziemi. Czy w trumnie się kurzy? Z pewnością nie, ale…
Odegnałem od siebie tę myśl. Udawała, że już jej nie ma, ale przez cały dzień szukała sobie drogi powrotu jak prześladujący Tołstoja biały niedźwiedź.
Oboje z Johanną ukończyliśmy anglistykę na Uniwersytecie Stanu Maine, więc jak wielu innych (tak przynajmniej sądzę) zakochaliśmy się przy Szekspirze i cynizmie Edwina Arlingtona Robinsona, rodem wprost z jego Tilbury Town. Natomiast pisarzem, który nas najbardziej do siebie zbliżył, nie był jakiś poeta i eseista typu uniwersytecki pieszczoszek, ale W. Somerset Maugham, starszy, wędrujący po świecie powieściopisarz i dramatopisarz o gadziej twarzy (chyba na każdej fotografii przysłoniętej chmurą papierosowego dymu) i sercu romantyka. Nie zdziwiło mnie więc, że książką spod łóżka okazał się Księżyc i miedziak. Przeczytałem ją jako późny nastolatek, nie raz, lecz dwa razy, żarliwie identyfikując się z postacią Charlesa Stricklanda, tyle że ja nie chciałem malować, ale pisać gdzieś tam na wyspach mórz południowych.
Za zakładkę posłużyła Jo karta z jakiejś zdekompletowanej talii. Otwierając książkę, pomyślałem o czymś, co powiedziała, kiedy dopiero się poznawaliśmy. Na zajęciach z dwudziestowiecznej literatury angielskiej, pewnie w 1980 roku. Johanna Arlen, drobna i wybuchowa, była wówczas na drugim roku, ja na ostatnim i chodziłem na dwudziestowiecznych Angoli tylko dlatego, że w końcowym semestrze miałem mnóstwo wolnego czasu.
– Minie sto lat i za słabość krytyki połowy dwudziestego wieku uzna się to, że uwielbiała Lawrence’a, a zignorowała Maughama.
Jej twierdzenie wzbudziło zdrowy, choć podszyty pogardą śmiech (oni wszyscy dobrze wiedzieli, że Zakochane kobiety to jedna z najwspanialszych napisanych kiedykolwiek cholernych książek), ale mnie to nie rozbawiło. Ja się zakochałem.
Karta włożona była między sto drugą i sto trzecią stronę. Dirk Stroeve właśnie się zorientował, że żona rzuciła go dla Stricklanda, Maughamowskiej wersji Paula Gaugina. Narrator próbuje uspokoić Stroeve’a. „Mój drogi przyjacielu, nie martw się. Ona wróci…”.
– Łatwo ci mówić – burknąłem pod nosem. Byłem w pokoju, który należał już tylko do mnie.
Przewróciłem stronę.
„Obelżywy spokój Stricklanda pozbawił Stroeve’a resztek cierpliwości. Ogarnęła go ślepa furia i nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, rzucił się na Stricklanda. Ten, zdziwiony, zatoczył się, lecz był bardzo silny – nawet po chorobie – i w jednej chwili Stroeve, sam nie wiedząc jak, znalazł się na podłodze. »Ty zabawny karzełku« – powiedział Strickland”3.
Uświadomiłem sobie, że Jo już nigdy nie odwróci strony, nie usłyszy Stricklanda nazywającego żałosnego Stroeve’a „zabawnym karzełkiem”. Moje myśli rozbłysły nagle tak jasno, że aż oślepiająco; była to chwila objawienia, bo wtedy właśnie pojąłem, że to nie błąd, który można jakoś naprawić, nie sen, z którego się obudzę, że Johanna naprawdę nie żyje.
Żal odebrał mi wszystkie siły. Gdyby nie to, że łóżko było tak blisko, upadłbym na podłogę. Płaczemy oczami, tylko tak potrafimy płakać, ale tego wieczoru płakałem każdym porem ciała, każdym jego zakamarkiem. Siedziałem na brzegu łóżka, z zakurzonym tanim wydaniem Księżyca i miedziaka w rękach, i zanosiłem się płaczem. Zaskoczenie, jak sądzę, było równe żalowi, bo mimo że widziałem ciało na monitorze wysokiej rozdzielczości i zidentyfikowałem je, mimo pogrzebu, mimo odśpiewanego przez Pete’a Breedlove’a słodkim tenorem hymnu Jak błogo wiedzieć, mimo pogrzebu z jego „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz” do tej pory tak naprawdę nie wierzyłem. Paperback Penguina dokonał tego, czego nie mogła dokonać wielka szara trumna: wparł we mnie, że moja żona nie żyje.
„»Ty zabawny karzełku« – powiedział Strickland”.
Położyłem się, Ukryłem twarz pod skrzyżowanymi przedramionami, ukołysałem się do snu własnym płaczem, jak to robią małe, nieszczęśliwe dzieci. I miałem straszny sen. W tym śnie obudziłem się, zobaczyłem książkę Księżyc i miedziak leżącą przy mnie na narzucie i postanowiłem włożyć ją tam, gdzie znalazłem, pod łóżko. Wiecie, jakie pomieszane potrafią być sny, z ich logiką jak zegary Dalego, tak miękkie, że wiszą na gałęziach drzew niczym zarzucone na nie do trzepania dywaniki.
Włożyłem kartę zakładkę między strony sto dwa i sto trzy,zaledwie mały ruch palcem wskazującym od „»Ty zabawny karzełku« – powiedział Strickland”, teraz i na zawsze, przeturlałem się na swoją stronę, zwiesiłem głowę, żeby odłożyć książkę dokładnie tam, skąd ją wziąłem.
Pod łóżkiem, wśród kłębków kurzu, leżała Jo. Zwisająca ze sprężyny pajęczyna pieściła jej policzek jak piórkiem. Rude włosy straciły swój połysk, ale w bladej twarzy błyszczały ciemne, przytomne, złe oczy. A kiedy przemówiła, wiedziałem, że śmierć przyprawiła ją o szaleństwo.
Daj mi to – syknęła. Daj mi to, co tak łapie kurz.
Wyrwała mi książkę z ręki, nim zdążyłem spełnić jej polecenie. Przez chwilę nasze palce stykały się, a jej były zimne jak gałązki po nocnym przymrozku. Otworzyła Księżyc i miedziak, karta sfrunęła na podłogę. Położyła sobie otwartą powieść Somerseta Maughama na twarzy, welon słów, a potem skrzyżowała dłonie na piersiach i znieruchomiała. Uświadomiłem sobie, że ubrana jest w niebieską sukienkę, w której ją pochowałem. Wyszła z grobu, by ukryć się pod naszym łóżkiem.
Obudziłem się ze stłumionym okrzykiem i sprawiającym ból drżeniem, które omal nie zrzuciło mnie z łóżka. Nie spałem długo, policzki miałem wilgotne, powieki naciągnięte – takie uczucie ma się po długotrwałym płaczu. Sen wydawał mi się tak prawdziwy, że po prostu musiałem zwiesić głowę z łóżka, zajrzeć pod nie i nie wątpiłem, że zobaczę ją tam leżącą z książką na twarzy, że wyciągnie rękę, zechce dotknąć mnie zimnymi palcami.
Oczywiście niczego nie zobaczyłem, sny to w końcu tylko sny. Ale resztę nocy przespałem na kanapie w gabinecie. Chyba był to dobry wybór, ponieważ tej nocy już nie śniłem. Tylko nicość jest dobrem we śnie.
Przez dziesięć lat małżeństwa ani razu nie dopadła mnie niemoc twórcza i nie przytrafiła mi się też zaraz po śmierci Johanny. Prawdę mówiąc, żebym zauważył, iż dzieje się coś niezwykłego, ta szczególna choroba musiała ogarnąć mnie na dobre. Pewnie z powodu piastowanej w głębi serca wiary, że dotyka ona tylko „literackie” typy z rodzaju tych, których „The New York Review of Books” omawia, analizuje i tak chętnie skreśla.
Obie moje kariery, pisarska i małżeńska, niemal pokrywały się w czasie. Pierwszy szkic pierwszej powieści We dwoje skończyłem niedługo po oficjalnych zaręczynach (na środkowy palec lewej ręki włożyłem jej pierścionek z opalem, sto dziesięć dolców w Day’s Jewellers, o wiele więcej niż było mnie stać… ale Jo po prostu zachwycił). Ostatnią, Z samej góry, tę o psychopatycznym mordercy lubiącym duże wysokości, skończyłem jakiś miesiąc po tym, gdy moją żonę uznano za martwą. Ukazała się drukiem na jesieni 1995 roku. Opublikowałem później i inne powieści – paradoks, który zaraz wyjaśnię – ale nie sądzę, by w najbliższej przyszłości nazwisko Michael Noonan ukazało się na jakiejkolwiek liście. Teraz wiem, co to znaczy niemoc twórcza. Wiem o niej więcej, niż chciałbym kiedykolwiek się dowiedzieć.
***
Kiedy, choć z wahaniem, pokazałem Jo pierwszy szkic We dwoje, przeczytała go w jeden wieczór, skulona w ulubionym fotelu, ubrana tylko w majteczki i podkoszulek z czarnym niedźwiedziem Maine na piersiach, pijąc szklankę po szklance mrożoną herbatę. Poszedłem do garażu (wynajmowaliśmy dom w Bangor na spółkę z pewnym małżeństwem w równie nędznej jak nasza sytuacji finansowej i nie, nie byliśmy jeszcze małżeństwem, chociaż, o ile wiem, pierścionek z opalem nie opuszczał jej palca). Zająłem się tym i owym, mając wrażenie, że jestem jak bohater komiksu w „New Yorkerze”, jednego z wielu tych, w których facet łazi jak głupi po poczekalni porodówki. O ile pamiętam, udało mi się spieprzyć domek dla ptaków składany z elementów, coś tak prostego, że dziecko by sobie poradziło. Przy okazji omal nie obciąłem sobie palca wskazującego lewej ręki. Mniej więcej co dwadzieścia minut wchodziłem na górę podejrzeć Jo. Jeśli mnie zauważyła, to w każdym razie nie dała tego po sobie poznać.
Wyszła do mnie, kiedy siedziałem na ganku od tyłu, wpatrując się w gwiazdy, z papierosem w ustach. Położyła mi dłoń na karku.
– I jak? – spytałem – Jest dobra – usłyszałem w odpowiedzi. – A teraz… może wszedłbyś do środka i mnie przeleciał?
Nim zdążyłem odpowiedzieć, nylonowe majteczki wylądowały mi na kolanach z cichym szelestem.
***
Po wszystkim, leżąc w łóżku i jedząc pomarańcze (zwyczaj, z którego z czasem wyrośliśmy), spytałem:
– Dobra, czyli taka do publikacji?
– No cóż, nic nie wiem o wytwornym biznesie wydawniczym, ale przez całe życie czytam dla przyjemności… jeśli chcesz wiedzieć, to moją pierwszą wielką miłością był Ciekawski George…4.
– Wcale nie chcę wiedzieć.
Jo pochyliła się, wrzuciła mi kawałek pomarańczy w usta.
Poczułem na ramieniu dotyk jej ciepłej piersi, bardzo podniecający.
– … a teraz czytałam z prawdziwą przyjemnością. Pozwolę sobie na proroctwo: twoja kariera dziennikarza w „Derry News” skończy się, nim się naprawdę zaczęła.
Te słowa mnie zachwyciły, aż dostałem gęsiej skórki na ramionach. Nie, moja żona nie wiedziała nic o wytwornym biznesie wydawniczym, ale jeśli ona wierzyła, to ja też wierzyłem i nasza wiara okazała się oczywiście usprawiedliwiona. Agenta załatwiłem sobie przez mojego wykładowcę kursów pisarskich (przeczytał powieść i przeklął ją nieprzekonywającą pochwałą, za herezję mając chyba komercyjne walory), agent zaś sprzedał We dwoje Random House, pierwszemu wydawcy, któremu ją pokazał.
Jo miała też rację w kwestii mojej kariery dziennikarskiej. Przez cztery miesiące pisałem o wystawach kwiatów, wyścigach równoległych, sobotnich kościelnych spotkaniach przy pieczonej fasoli, dostając za to jakąś stówę tygodniowo, a potem przyszedł pierwszy czek z Random House… dwadzieścia siedem tysięcy po odliczeniu procentów dla agenta. Nie przesiedziałem w pokoju dziennikarzy wystarczająco długo, by dostać pierwszą minimalną podwyżkę, ale mimo to koledzy urządzili mi przyjęcie pożegnalne. W Jack’s Pub, teraz mi się przypomniało. W drugiej sali nad stolami wisiał transparent: POWODZENIA MIKE – PISZ DALEJ! Kiedy już wróciliśmy do domu, Johanna powiedziała, że gdyby zazdrość była kwasem, zostałaby po mnie tylko mosiężna sprzączka paska i trzy zęby.
Później, w łóżku, przy zgaszonym świetle, kiedy już zjedliśmy pomarańczę i wypaliliśmy ostatniego, wspólnego papierosa, powiedziałem:
– Nikt nigdy nie pomyli jej ze Spójrz ku domowi, aniele, prawda?
Chodziło mi o powieść. Sama się tego domyśliła, wiedziała, że reakcja wykładowcy pisania nieźle dała mi w kość.
– Nie zamierzasz wylać na mnie morza żalów sfrustrowanego artysty, mam nadzieję? – Jo podniosła się i oparła na łokciu.
– Bo jeśli masz, chciałabym, żebyś powiedział mi to teraz, a ja z samego rana kupię sobie taki zestaw do samodzielnego rozwodu. Rozbawiła mnie, ale także trochę zraniła.
– Widziałaś te pierwsze informacje dla prasy rozesłane przez Random House? – spytałem, choć wiedziałem, że widziała.
– Na litość boską, prawie że nazwali mnie tam V.C. Andrews z fiutem!
– No cóż. – Jo delikatnie ujęła wspomniany obiekt.
– Przecież masz fiuta. A jeśli chodzi o to, jak cię nazywają… Mike, w trzeciej klasie Patty Banning wołała na mnie: „dziwka z gilem w nosie”, a nie byłam ani dziwką, ani nie miałam gila w nosie.
– Najważniejsze, jak cię postrzegają.
– Bzdura. – Wciąż trzymała w ręku mojego fiuta. Ścisnęła go mocno, co sprawiło mi odrobinę bólu i mnóstwo niewiarygodnej frajdy. W owych czasach mojej starej zwariowanej myszce obojętne było, do jakiej wchodzi dziurki… byle wchodzić najczęściej jak się da. – Najważniejsze, czy jesteś szczęśliwy. Jesteś szczęśliwy, pisząc, Mike?
– Jasne. – O tym też doskonale wiedziała.
– Odczuwasz wyrzuty sumienia?
– Kiedy piszę, nie pragnę niczego innego… oprócz tego – odparłem, przyciskając ją swym ciałem.
– O Boże – powiedziała Jo tym swoim bogobojnym cienkim głosikiem, który zawsze niesamowicie mnie bawił – między nas wszedł fiut!
Kochaliśmy się, a ja uświadomiłem sobie dwie rzeczy wręcz cudowne: twierdząc, że podoba się jej moja książka, mówiła prawdę (do diabła, przecież wiedziałem, że się jej podoba, wystarczyło spojrzeć, jak czyta w fotelu z wysokim oparciem, z kosmykiem włosów opadającym na czoło i podkulonymi nagimi nogami) i nie muszę się wstydzić tego, co napisałem… w każdym razie nie przed nią. A tę drugą cudowną rzecz stanowiło to, że jej postrzeganie w połączeniu z moim tworzyło coś w rodzaju dwuocznego widzenia, możliwego tylko w małżeństwie, i że jest to jedyne widzenie, które się liczy. Dzięki Bogu, że lubiła Maughama.
***
Byłem V.C. Andrews z fiutem przez dziesięć lat… czternaście, jeśli liczyć lata po śmierci Johanny. Pierwsze pięć w Random, a potem agent dostał hojną ofertę z Putnama, więc się przeniosłem.
Widzieliście moje nazwisko na niejednej liście bestsellerów. oczywiście pod warunkiem, że wasza niedzielna gazeta publikuje pierwszą piętnastkę, nie dziesiątkę. Nigdy nie zostałem Clancym, Ludlumem czy Grishamem, ale nieźle sprzedawałem się w twardych okładkach (V.C. Andrews nigdy tak nie wydano, dowiedziałem się od Harolda Oblowskiego, mojego agenta, była fenomenem wyłącznie paperbacków) i raz dotarłem nawet do numeru pięć „Timesa”… z drugą książką: Mężczyzna w czerwonej koszuli. Ironia losu objawiła się tym, że pójść wyżej nie pozwoliła mi Stalowa maszyna Thada Beaumonta, napisana pod pseudonimem George Stark. Beaumontowie mieli wówczas letni dom w Castle Rock, niespełna osiemdziesiąt kilometrów od naszego nad Dark Score Lake. Thad nie żyje. Popełnił samobójstwo. Nie wiem, czy miało to coś wspólnego z niemocą twórczą, czy nie.
Stałem tuż za granicą magicznego kręgu megabestsellerów, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Kiedy skończyłem trzydzieści jeden lat, mieliśmy już dwa domy: jeden piękny, stary, edwardiański w Derry, drugi z bali w zachodnim Maine, o wiele za duży, żeby mówić o nim „chata”. Śmiech Sary, tak niemal od stu lat nazywali go miejscowi. I oba domy były w stu procentach nasze, nie banku, i to wtedy, kiedy mnóstwo małżeństw ma się za szczęśliwe, bo wreszcie pokonały analityków i dostały kredyt hipoteczny na pierwsze własne gniazdo. Poza tym byliśmy zdrowi, wierni i nie straciliśmy jeszcze młodzieńczego poczucia humoru. Nie byłem Thomasem Wolfe’em (ani Tomem Wolfe’em, ani nawet Tobiasem Wolffem), ale płacili mi za robienie czegoś, co kochałem robić; na tej naszej ziemi nie ma nic lepszego, to jak licencja na kradzież.
Zajmowałem miejsce w latach czterdziestych przeznaczone dla „pisarzy środka”: ignorowanych przez krytyków, zakwalifikowanych gatunkowo (w moim wypadku gatunek ten można nazwać: PIĘKNA MŁODA KOBIETA SPOTYKA FASCYNUJĄCEGO OBCEGO), ale dobrze płatnych i cieszących się niechętną akceptacją ogółu, jak licencjonowane przez państwo domy publiczne w Nevadzie. Uznano po prostu, że trzeba zapewnić ludziom miejsce, w którym mogliby zadowolić swe niskie instynkty, no i przecież Ktoś Musi To Robić. No więc Robiłem To z entuzjazmem (oraz z entuzjastycznym przyzwoleniem Jo, a nawet pomocą, gdy znalazłem się na wyjątkowo trudnym skrzyżowaniu fabuły) i w pewnym momencie, gdzieś tak blisko zwycięstwa wyborczego George’a Busha, bankowe zawiadomienie o stanie konta poinformowało nas, że zostaliśmy milionerami.
Nie stać nas było na prywatny odrzutowiec (Grisham) ani na własną zawodową drużynę futbolową (Clancy), ale jak na standardy Derry w Maine tarzaliśmy się w forsie. Kochaliśmy się tysiące razy, widzieliśmy tysiące filmów, przeczytaliśmy tysiące książek (Jo najczęściej odkładała je wieczorem na podłogę, po swojej stronie łóżka) i, co było może największym błogosławieństwem, nie wiedzieliśmy, jak niewiele czasu nam zostało.
***
Niejeden raz zastanawiałem się, czy pisarskiej blokady nie ściągnęło na mnie nieprzestrzeganie rytuału. W świetle dnia potrafiłem zlekceważyć takie przesądne bzdury, w nocy było z tym gorzej. Nocą myśli mają tę nieprzyjemną cechę, że rozluźniają obrożę i uciekają na wolność. A jeśli większość dorosłego życia spędziłeś, tworząc fikcje, to jestem pewien, że twoje luźne obroże są luźniejsze od innych, a psy tym bardziej niechętnie je noszą. Czy to Shaw, czy Oscar Wilde powiedział, że pisarz to człowiek, który nauczył umysł źle się prowadzić?
Czy naprawdę jest przesadnie naciągane przekonanie, że nieprzestrzeganie rytuału mogło odegrać swą rolę w mym nagłym, niespodziewanym (niespodziewanym przynajmniej dla mnie) milczeniu? Jeśli zarabiasz na chleb powszedni w świecie wyobrażonym, granica między tym, co rzeczywiście, i tym, co się wydaje, jest bardzo cienka. Są malarze, którzy malują tylko, włożywszy tę, a nie inną czapkę, a baseballiści mający serię dobrych wybić nie zmieniają skarpetek.
Rytuał ustalił się przy drugiej książce, jednej jedynej, o ile dobrze pamiętam, o którą się obawiałem – mam wrażenie, że przyswoiłem jednak bajeczkę o drugim nieszczęśliwym razie, przeświadczenie, że pierwszy raz to może jedynie uśmiech losu, nic więcej. Nigdy nie zapomnę zdania wykładowcy literatury amerykańskiej o tym, że ze wszystkich współczesnych pisarzy amerykańskich tylko Harper Lee znalazła pewny sposób na chandrę związaną z drugą książką.
Przy samym końcu Mężczyzny w czerwonej koszuli przerwałem pracę. Edwardiański dom na Benton Street w Derry miał czekać na nas jeszcze dwa lata, ale kupiliśmy już Śmiech Sary, chatę nad Dark Score (nie tak wykończoną, bez pracowni Jo, ale i tak wspaniałą) i tam właśnie byliśmy.
Odsunąłem się od maszyny do pisania, wówczas ciągle jeszcze trzymałem się starej IBM Selectric. Poszedłem do kuchni. Była połowa września, wakacyjny tłum odpłynął, krzyk nurów na jeziorze brzmiał pięknie, nie do opisania. Słońce zachodziło, powierzchnia jeziora było nieruchomą, zimną płaszczyzną ognia. To jedno z moich najżywszych wspomnień, tak doskonale zachowanych, że czasami wydaje mi się możliwe wejście w nie, przeżycie tych chwil jeszcze raz. Co, jeśli w ogóle coś, zrobiłbym inaczej? Zdarza mi się nad tym zastanawiać.
Wczesnym popołudniem włożyłem do lodówki butelkę taittingera i dwa wysokie kieliszki. Teraz je wyjąłem, postawiłem na cynowej tacy, zazwyczaj służącej do przenoszenia dzbanków lemoniady albo mrożonej herbaty z kuchni na taras, zaniosłem ostrożnie do pokoju dziennego.
Johanna siedziała w swym starym, rozklekotanym, głębokim fotelu, pogrążona w lekturze (tym razem nie Maughama, lecz Williama Denbrougha, jednego z jej współczesnych faworytów).
– Oooo…! – westchnęła. Zaznaczyła stronę, zamknęła książkę. – Szampan. Z jakiej okazji?
Pytała, jakby, rozumiecie, sama nie wiedziała.
– Skończone – powiedziałem. – Mon livre est tout fini.
Pochyliłem się ku niej w eleganckim ukłonie. Wzięła jeden z kieliszków, mówiąc:
– Aha. W takim razie to w porządku, prawda?
Teraz już zdaję sobie sprawę z tego, że istotą rytuału, jego częścią żywą, dysponującą mocą, jak magiczne słowo w potoku nonsensów, było to jedno jedyne zdanie. Niemal zawsze piliśmy szampana i niemal zawsze przychodziła potem do mojego gabinetu zrobić tę drugą rzecz. Niemal, ale nie zawsze.
Pewnego razu, jakieś pięć lat przed śmiercią, kiedy ja kończyłem książkę, ona pojechała z przyjaciółką do Irlandii na wakacje. Wypiłem szampana sam i sam wpisałem ostatnią linijkę tekstu (używałem już komputera Macintosh zdolnego zrobić miliard różnych rzeczy. Dla mnie robił jedną). Spałem potem jak dziecko. Ale zadzwoniłem do gospody, w której się z Bryn zatrzymały, powiedziałem Jo, że książka skończona, wysłuchałem jej słów; o nie przecież chodziło. O słowa, które przepłynęły irlandzkimi liniami telefonicznymi, powędrowały do przekaźnika mikrofalowego, wzniosły się niczym modlitwa do jakiegoś satelity, a potem wpadły mi w ucho. „Aha. W takim razie to w porządku, prawda?”.
Zwyczaj ten narodził się, jak powiedziałem, przy drugiej książce. Kiedy już wypiliśmy po kieliszku szampana i powtórnie je napełniliśmy, poszliśmy do gabinetu. Na wałku mojego zielonego selectrica czekała kartka papieru. Od strony jeziora nur wezwał noc ostatnim krzykiem, w moich uszach brzmiącym zawsze tak, jakby coś bardzo zardzewiałego obracało się na wietrze.
– Czy nie mówiłeś mi, że już po wszystkim? – spytała Jo.
– Zostało ostanie zdanie – powiedziałem. – Książkę i tak zadedykowałem tobie, więc chcę, żebyś dopisała ostatni kawałek.
Nie roześmiała się, nie protestowała, nie popadła w entuzjastyczny nastrój, po prostu spojrzała na mnie, jakby chciała zapytać wzrokiem, czy mówię poważnie. Skinąłem głową, więc usiadła w moim fotelu. Wcześniej pływała, włosy miała ściągnięte, przewiązane białym elastycznym czymś, wilgotne i o dwa odcienie ciemniejsze. Dotknąłem ich. Poczułem się tak, jakbym dotykał wilgotnego jedwabiu.
– Wcięcie? – spytała poważnie jak szeregowa stenotypistka, której za chwilę dyktować zacznie sam Wielki Szef.
– Nie – powiedziałem. – Kontynuacja. – I wygłosiłem zdanie, które obracałem w głowie od chwili, gdy wstałem nalać szampana. „Nałożył jej łańcuszek na szyję, a potem oboje zeszli po schodach do czekającego na nich samochodu”.
Jo zapisała. Spojrzała na mnie pytająco.
– To wszystko – poinformowałem ją. – Możesz chyba dopisać „Koniec”.
Jo dwukrotnie uderzyła RETURN, wyśrodkowała głowicę i pod ostatnią linijką książki napisała posłusznie KONIEC IBM-owskim Courierem, moją ulubioną czcionką. Litery wyskakiwały z wirującej głowicy posłusznie jak tancerze.
– Co to za łańcuszek nakłada jej na szyję? – spytała.
– Musisz przeczytać całość, żeby się dowiedzieć.
Siedziała w fotelu, ja stałem za nią, więc znalazła się w idealnej pozycji do przyłożenia twarzy tam, gdzie ją przyłożyła, a kiedy zaczęła mówić, jej wargi muskały najwrażliwszą część mnie. Dzieliły nas bawełniane szorty, nic więcej.
– Mamy sposoby na zmuszenie cię do mówienia.
– Nie wątpię – powiedziałem.
***
Przynajmniej próbowałem trzymać się rytuału tego dnia, kiedy skończyłem Z samej góry. Wydał mi się po prostu płytki, całkowicie pobawiony magii, ale niczego innego się nie spodziewałem. Zrobiłem to nie z przesądu, lecz z szacunku i miłości. Upamiętniłem Jo, jeśli wolicie to określenie. Albo, jeśli wolicie to określenie, prawdziwe nabożeństwo żałobne odbyło się teraz, gdy od miesiąca leżała w ziemi.
Nadeszła trzecia dekada września, ale wciąż panował upał, nie pamiętam gorętszego końca lata. Aż do samego żałosnego, ostatniego wysiłku dopychającego książkę do końca myślałem tylko o tym, jak bardzo tęsknię… ale nie miało to żadnego wpływu na tempo pracy. Jest coś jeszcze: choć w Derry było tak strasznie gorąco, że przeważnie pracowałem wyłącznie w gatkach, ani razu nie pomyślałem, żeby wyjechać nad jezioro.
Zupełnie jakby ktoś wymazał mi z głowy samo wspomnienie Śmiechu Sary. Być może dlatego, że wraz z końcem Góry przestałem też uciekać przed prawdą. Tym razem Jo udała się dalej niż do Irlandii.
Mój gabinet nad jeziorem jest mały, ale ten widok…! Gabinet w Derry jest długi, zastawiony książkami i w ogóle nie ma okna. Tego szczególnego wieczoru wiszące pod sufitem trzy wiatraki były włączone. Mieszały gęste powietrze. Wszedłem tam w szortach, podkoszulku i gumowych japonkach, z cynową tacką od coli zastawioną butelką szampana wraz z dwoma schłodzonymi kieliszkami. W najdalszym krańcu tego pokoju jak hotelowy wagon, pod okapem tak stromym, że musiałem niemal kucać, żeby nie walnąć się w głowę przy wstawaniu (przez całe lata musiałem także znosić wymysły Jo, że miejsce do pracy wybrałem sobie najgorsze w całym domu), świecił wypełniony literami ekran macintosha.
Pomyślałem sobie, że aż proszę się o kolejny atak żalu, może najgorszy, ale nie rezygnowałem i… nasze uczucia zawsze nas zaskakują, prawda? Tej nocy nie zanosiłem się płaczem. Przypuszczam, że wypłakałem się już do zera. Zastąpiło go wszechobecne, straszne poczucie żalu: pusty fotel, w którym lubiła czytać, pusty stół, na którym szklankę stawiała zawsze zbyt blisko krawędzi.
Nalałem szampana do kieliszka, poczekałem, aż osiądzie piana, podniosłem go jak w toaście.
– Skończyłem, Jo – powiedziałem, siadając pod obracającymi się wiatrakami. – Więc to w porządku, prawda?
Nie doczekałem się odpowiedzi. W świetle tego, co miało się zdarzyć później, sądzę, że warto powtórzyć jeszcze raz: nie doczekałem się odpowiedzi. Nie czułem, co zdarzało mi się później, że nie jestem sam w pokoju, który wydaje się pusty.
Wypiłem szampana, odstawiłem kieliszek na cynową tackę, napełniłem ten drugi. Podszedłem z nim do maca. Usiadłem tam, gdzie powinna siedzieć Johanna, gdyby nie miłosierdzie uwielbianego przez świat kochającego Boga. Nie zanosiłem się płaczem, ale oczy miałem wilgotne. Na ekranie świeciły następujące słowa:
dziś nie było tak źle, pomyślała. Przeszła po trawniku do samochodu, roześmiała się na widok białej kartki za wycieraczką. Cam Delancey nie dawał się spławić, nie przyjmował do wiadomości odmownej odpowiedzi, a teraz zapraszał ją na jedną z tych swoich czwartkowych winnych party. Wyjęła kartkę, naddarła ją nawet, ale rozmyśliła się i schowała do tylnej kieszeni dżinsów.
– Bez wcięcia – powiedziałem. – Kontynuacja.
A potem wpisałem zdanie, które obracałem w głowie od chwili, gdy wstałem i poszedłem po szampana.
Czekał na nią szeroki świat, a winne party Cama Delanceya było równie dobrym miejscem, by weń wkroczyć, jak każde inne.
Przerwałem. Przyglądałem się małemu migającemu kursorowi. Łzy w dalszym ciągu kłuły mnie w kąciki oczu, ale powtarzam: kostek nie owiał mi podmuch zimnego powietrza, żadne upiorne palce nie musnęły mi karku. Dwa razy wcisnąłem RETURN, a później CENTER. Napisałem KONIEC.
– Twoje zdrowie, mała – powiedziałem głośno. – Szkoda, że cię tu nie ma. Tęsknię za tobą jak szalony.
Głos może lekko mi drżał, ale nie załamał się ani razu. Dopiłem taittingera, zapisałem to ostatnie zdanie, przeniosłem całą książkę na dyskietki, a potem je jeszcze skopiowałem. Poza notatkami, listą zakupów i wypełnianiem czeków przez następne cztery lata nie napisałem nic.
Mój wydawca nie wiedział, moja redaktorka Debra Weinstock nic nie wiedziała, mój agent Harold Oblowski nic nie wiedział. Frank Arlen też nic nie wiedział, chociaż nie raz, nie dwa kusiło mnie, żeby mu powiedzieć. „Pozwól mi być swoim bratem. Jeśli nie dla samego siebie, to dla Jo”, rzekł do mnie, zbierając się do powrotu do swej drukarenki i najsamotniejszego życia w mieście Stanford w południowym Maine. Nie spodziewałem się, żebym kiedykolwiek miał go złapać za słowo, nie w ten najprostszy sposób – wołając o pomoc – a pewnie to miał na myśli, ale dzwoniłem do niego mniej więcej co kilka tygodni. Żeby pogadać jak facet z facetem, rozumiecie, „Jak leci? Nieźle, ale pogoda zimna jak cycki wiedźmy, jasne, tu też, przyjedziesz do Bostonu, jeśli dostanę bilety na Bruinsów, może w przyszłym roku, teraz jestem cholernie zajęty, no tak, wiem, jak to jest, trzymaj się Mikey, jasne, Frank, pilnuj, żeby twój wojownik siedział w wigwamie”. Facet z facetem.
Jestem całkiem pewien, że raz i drugi spytał mnie, czy pracuję nad nową książką i chyba odpowiedziałem, że…
Och, kurwa… łżę, okay? To łgarstwo tak we mnie wrosło, że sam zacząłem w nie wierzyć. Pytał, oczywiście, a ja odpowiadałem niezmiennie, że jasne, oczywiście, pracuję, piszę, idzie mi świetnie, naprawdę świetnie. Więcej niż raz kusiło mnie, żeby mu powiedzieć: Nim napiszę dwa akapity, czuję, jakby na ciało i umysł założono mi podwójnego nelsona, serce bije dwa razy szybciej, potem nawet trzy, zaczynam się dusić, potem zieję, mam wrażenie, że oczy lada chwila wyskoczą mi z orbit i zawisną na policzkach. Jestem jak chory na klaustrofobię zamknięty w tonącej łodzi podwodnej. Tak mi leci, a przy okazji dzięki, że spytałeś, ale nie powiedziałem. Nie wołam „pomocy!”. Nie potrafię. Zdaje się, że już ci o tym mówiłem.
***
Z mojego, przyznaję, stronniczego punktu widzenia pisarze, którzy odnieśli sukces, nawet jeśli to sukces skromny, dorwali najlepszą fuchę w artystycznym świecie. To prawda, ludzie kupują więcej płyt kompaktowych niż książek, chętniej chodzą do kina, niż czytają, że już nie wspomnę o tym, ile czasu spędzają przed telewizorem. Ale jednocześnie okres produktywności powieściopisarza jest znacznie dłuższy, zapewne dlatego, że czytelnicy są odrobinę inteligentniejsi niż miłośnicy sztuk niewerbalnych, a więc mają także odrobinę lepszą pamięć. Jeden Bóg wie, co dzieje się z Davidem Soulem ze Starskiego i Hutcha, tak samo jest z tym przedziwnym białym raperem Vanilla Ice, ale w 1994 roku Herman Wouk, James Michener i Norman Mailer żyli i dobrze się mieli; i co tu mówić o dinozaurach depczących naszą wspaniałą ziemię?
Arthur Hailey pisał nową książkę (tak głosiła plotka, jak się okazało, prawdziwa). Thomas Harris może sobie pozwolić na siedem lat przerwy między Lecterami i w dalszym ciągu produkować bestsellery. Chociaż nie słyszano o nim nic nowego od czterdziestu lat, J.D. Salinger jest wciąż modnym tematem wykładów z literatury współczesnej i rozmów literackich kręgów w modnych kawiarniach. Czytelnicy są lojalni w stopniu, o którym przedstawiciele innych zawodów twórczych mogą tylko marzyć, co przy okazji tłumaczy, dlaczego tylu pisarzy, którym skończyło się paliwo, dojeżdża rozpędem na listy bestsellerów, z pozycją gwarantowaną magicznym AUTOR tego czy tamtego na okładce.
W zamian wydawcy wymagają, przynajmniej od tych z nas, którzy potrafią sprzedać się w pół milionie hardcoverów i jeszcze milionie w wydaniu kieszonkowym, jednej prostej rzeczy: książki rocznie. Nowojorscy guru wymyślili, że to optimum. Co dwanaście miesięcy trzysta osiemdziesiąt stron zszytych lub klejonych, początek, środek i koniec, powtarzalny główny bohater: Kinsey Millhone na przykład lub Kay Scarpetta; nieobowiązkowy, ale bardzo mile widziany. Ludzie uwielbiają powtarzalnych bohaterów, lektura to dla nich jak rodzinne spotkanie.
Mniej niż książka rocznie, a pieprzysz forsę, którą zainwestował w ciebie wydawca, doradca finansowy zaczyna mieć problem ze zbalansowaniem mnóstwa twoich kart kredytowych, a agent problem z terminowym opłaceniem rachunków psychoterapeuty. No i zmniejszają się szeregi wiernych czytelników. Tego nie da się uniknąć. I odwrotnie, jeśli piszesz za wiele, część z nich skrzywi się i powie: „Pfuj, na jakiś czas mam dość tego faceta, zajeżdża mi kapustą”.
Mówię ci to, żebyś zrozumiał, jak mogłem przeżyć cztery lata, używając komputera jako najdroższej na świecie planszy do scrabble, nie budząc niczyich podejrzeń. Niemoc twórcza? Jaka tam niemoc twórcza? nic z tych rzeczy. Jak możecie puszczać takie wstrętne plotki, kiedy nowy thriller Michaela Noonana pojawia się każdej jesieni jak w zegarku, doskonała lektura na ostatnie chwile wakacji, a przy okazji pamiętajcie, ludzie, święta za pasem, a wasi bliscy też chcieliby nacieszyć się Noonanem, dostaniecie go w Borders ze zniżką trzydziestu procent, aj waj, złoty interes.
Tajemnica da się wyjaśnić najprościej w świecie. Nie jestem jedynym popularnym pisarzem amerykańskim, dla którego nie jest to tajemnicą. Danielle Steel (by wymienić tylko to nazwisko) podobno używa Formuły Noonana od dziesięcioleci. Bo widzicie, chociaż od We dwoje z 1984 roku wydaję jedną książkę rocznie, w ciągu czterech z dziesięciu kolejnych lat napisałem dwie. Jedną do druku, drugą na zapas.
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek poruszył ten temat w rozmowie z Jo, a ponieważ nie pytała, założyłem, że mnie rozumie. Zbieram orzeszki na zimę. Ale wówczas nie myślałem o żadnej pisarskiej blokadzie, miałem z tego kupę frajdy.
W lutym 1995 roku, kiedy udało mi się skraksować i spalić nie jeden, lecz dwa świetne pomysły (szczególnie kreatywna funkcja mózgu odpowiadająca za eureka! działa bez zakłóceń, kolejna specjalna atrakcja twojego prywatnego piekła), nie mogłem już zaprzeczać oczywistości: miałem najgorszy dla pisarza problem, z możliwym wyjątkiem alzheimera lub rozległego zawału. Ale… w mojej wielkiej skrytce depozytowej Fidelity Union leżały cztery kartonowe teczki na rękopisy, podpisane: Obietnica, Groźne, Darcy i Góra. Tak gdzieś koło walentynek zadzwonił mój agent, lekko podenerwowany, bo zazwyczaj dostarczałem mu kolejne arcydzieło już w styczniu, a tymczasem minęła połowa lutego. Pojawiła się realna groźba przestawienia produkcji Noonana na tryb awaryjny, byle tylko towar zdążył na orgazm przedświątecznych zakupów. Czy wszystko z nim w porządku?
To była moja pierwsza szansa. Mogłem powiedzieć, że nic nie jest w porządku, ale pan Harold Oblowski z Park Avenue 225 nie należał do ludzi, którym zdradza się tego rodzaju sekrety. Był dobrym agentem, w biznesie wydawniczym kochanym i nienawidzonym na ogół jednocześnie przez tych samych ludzi w tej samej chwili. Niestety, niezbyt dobrze przyjmował złe wieści z tajemniczych, mrocznych i zaolejonych głębi, w których szła produkcja. Od razu by spanikował, przyleciał pierwszym lądującym w Derry samolotem i spróbował dać mi intelektualne usta-usta, gotowy siedzieć tu, póki dzięki niemu nie wrócę do rzeczywistości. Żadnych takich, lubię Harolda, ale tam, gdzie jego miejsce, na trzydziestym ósmym piętrze w biurze z pięknym jak cholera widokiem na East Side.
Powiedziałem mu, ale przypadek, Haroldzie, dzwonisz dokładnie tego dnia, kiedy skończyłem książkę, rany Julek, co ty na to? Wyślę ją FedExem, dostaniesz jutro do rąk własnych. Harold upewnił mnie uroczyście, że to nie przypadek, bynajmniej, że jeśli chodzi o jego pisarzy, to jest telepatą. Potem jeszcze pogratulował mi i odłożył słuchawkę. Dwie godziny później odebrałem przysłany mi przez niego bukiet, jedwabisty i nachalny jak jego apaszki rodem wprost z Jimmy Hollywood.
Ustawiłem kwiaty w jadalni, do której po śmierci Jo rzadko wchodziłem, pojechałem do Fidelity Union, użyłem swojego klucza, kierownik użył swojego i już wkrótce byłem w drodze do FedExu, w towarzystwie rękopisu Z samej góry. Wybrałem najnowszą książkę, bo leżała najbliżej, to wszystko. Ukazała się w listopadzie, w sam czas na świąteczną gorączkę. Dedykowałem ją pamięci ukochanej zmarłej żony Johanny. Dotarła do jedenastego miejsca na liście bestsellerów „Timesa” i wszyscy byli zadowoleni. Nawet ja. Bo przecież będzie lepiej, nie? Nie zanotowano do tej pory przypadku nieodwracalnej pisarskiej blokady (no, może u Harper Lee, ale to przecież wyjątek). Wystarczy, że się odprężysz, powiedziała chórzystka do arcybiskupa. Dzięki Bogu byłem dobrą wiewiórką, zadbałem o orzeszki na zimę.
Następnego roku Groźne zachowanie odwiozłem do biura Federal Express w nastroju równie optymistycznym. Napisałem je jesienią 1991 roku, Jo szczególnie się podobało. W 1997 przedzierałem się przez mokry śnieg z Wielbicielką Darcy’ego w nastroju znacznie mniej optymistycznym, choć kiedy ludzie pytali mnie, jak leci (najczęściej słowami: „Piszesz jakąś nową świetną książkę?”), w dalszym ciągu odpowiadałem, że wspaniale, doskonale, jasne, piszę mnóstwo nowych świetnych książek, po prostu wyrzucam je z siebie jak krowa gówno zadem.
Harold przeczytał Darcy’ego, nazwał go arcydziełem, bestsellerem, do tego „poważnym”, więc nabrałem śmiałości i niepewnie, z wahaniem, wspomniałem, że chętnie wziąłbym sobie rok wolnego. Odpowiedział natychmiast pytaniem, którego nie znoszę najbardziej ze wszystkich na całym wielkim świecie: czy ze mną wszystko w porządku? Jasne, powiedziałem, w najlepszym porządku, tylko chciałbym trochę sobie odpuścić.
Odpowiedziało mi patentowane milczenie Oblowskiego, mające przekazać mi dobitnie, że jestem strasznym dupkiem, ale ponieważ tak bardzo mnie lubi, chce mi to powiedzieć jak najłagodniej i właśnie szuka właściwych słów. Cudowna sztuczka, lecz przejrzałem ją jakieś sześć lat wcześniej. A właściwie Jo ją przejrzała.
– On tylko udaje współczucie – powiedziała.
– A w rzeczywistości jest jak gliniarz z jednego z tych starych czarnych kryminałów, trzymający gębę na kłódkę, podczas gdy ty gadasz, gadasz, gadasz, aż wreszcie do wszystkiego się przyznajesz.
Tym razem trzymałem gębę na kłódkę, przełożyłem telefon z prawego ucha do lewego i zacząłem się bujać w fotelu w gabinecie, a moje oko przypadkiem padło na fotografię nad komputerem. Śmiech Sary, nasz dom nad Dark Score Lake. Nie byłem tam od stuleci, przez chwilę zastanawiałem się nawet, świadomie, dlaczego?
Nagle w uchu zabrzmiał mi głos Harolda, łagodny, ostrożny; głos normalnego faceta próbującego pomóc szaleńcowi cierpiącemu na urojenia, miejmy nadzieję chwilowe.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł, Mike… nie w tym stadium twojej kariery.
– Nie ma żadnego stadium – powiedziałem. – Szczyt sprzedaży miałem w dziewięćdziesiątym pierwszym, a potem było równo, ani lepiej, ani gorzej. Równina, Haroldzie, równina.
– Tak. A pisarze z tej równiny mają, jeśli chodzi o sprzedaż, alternatywę: albo się utrzymają, albo idą w dół.