Cmętarz zwieżąt - Stephen King - ebook + audiobook

Cmętarz zwieżąt ebook

Stephen King

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zazwyczaj przeprowadzka to początek nowego życia, ale dla rodziny Creedów stała się początkiem ich końca. Mistrz horroru Stephen King zaprasza czytelników na wycieczkę do piekła i z powrotem! Na świecie istnieją dobre i złe miejsca. Nowy dom rodziny Creedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem – przytulną, przyjazną wiejską przystanią po zgiełku i chaosie Chicago. Cudowne otoczenie Nowej Anglii, łąki, las; idealna siedziba dla młodego lekarza, jego żony, dwójki dzieci i kota. Wspaniała praca, mili sąsiedzi – i droga, po której nieustannie przetaczają się ciężarówki. Droga i miejsce za domem, w lesie, pełne wzniesionych dziecięcymi rękami nagrobków, z napisem na bramie: CMĘTARZ ZWIEŻĄT (cóż, nie wszystkie dzieci znają dobrze ortografię...). Ci, którzy nie znają przeszłości, zwykle ją powtarzają... i nie chcą słuchać ostrzeżeń. Stephen King napisał tę powieść podczas pobytu w wynajętym domku w Orrington, w stanie Maine. Fakt ten nic by nie znaczył, gdyby nie cmentarz zwierząt, który znajdował się za domkiem... Powieść zekranizowano w 1989 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 606

Oceny
4,3 (1263 oceny)
683
356
166
49
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Melisa2004
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Po książkę sięgnęłam z okazji spotkania Klubu Książkowego, bo chociaż kiedyś zaczytywałam się w powieściach Kinga, to ten klasyk jakoś mnie ominął. Fabuła nie była dla mnie zaskoczeniem, bo oglądałam już jej adaptacje i to wielokrotnie, a jednak jej przeczytanie było nowym doświadczeniem. Wspaniale było wrócić do starego, dobrego Kinga, móc przypomnieć sobie jego świetny styl pisania i trochę się przestraszyć. Polecam miłośnikom mocnych wrażeń na równi z "Lśnieniem", "Cujo", "Misery" czy "Carrie" 😊
20
Pacto

Z braku laku…

Strasznie mnie ta ksiazka wymęczyła. Swietne momenty przeplatane nudnymi, przegadanymi opisami. Ostatnie rozdzial odsluchany juz gdzies w trasie, zeby tylko dobrnac do konca i zaliczyc tytul.
00
Karad0902

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Drysiax

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna i wciągająca książka!
00
Violetta80

Nie oderwiesz się od lektury

O jaka ta książka jest dobra! Bardzo dobra, klimatyczna, wciągająca i mroczna.
00

Popularność




StephenKing

CMĘTARZ ZWIEŻĄT

Przełożyła Paulina Braiter
Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Oto kilku ludzi, którzy napisali książki opowiadające o tym, co robili i czym się przy tym kierowali:

John Dean. Henry Kissinger. Adolf Hitler. Caryl Chessman. Jeb Magryder. Napoleon. Talleyrand. Disraeli. Robert Zimmerman, znany powszechnie jako Bob Dylan. Locke. Charlton Heston. Errol Flynn. Ajatollah Chomeini. Gandhi. Charles Olson. Charles Colson. Wiktoriański dżentelmen. Doktor X.

Większość ludzi wierzy też, iż Bóg napisał Księgę, czy może Księgi, opowiadające o tym, co zrobił i – przynajmniej w pewnym stopniu – czym się przy tym kierował. A skoro większość owych ludzi wierzy również, że człowiek został stworzony na Jego podobieństwo, Boga także można uznać za osobę… czy raczej Osobę.

A oto inni ludzie, którzy nie napisali książek opowiadających o tym, co robili… i co widzieli:

Człowiek, który pochował Hitlera. Człowiek, który przeprowadził sekcję zwłok Johna Wilkesa Bootha. Człowiek, który zabalsamował Elvisa Presleya, i ten, który uczynił to samo – według opinii większości znawców, bardzo kiepsko – z papieżem Janem XXIII. Kilkudziesięciu grabarzy, którzy oczyszczali Jonestown, dźwigali worki ze zwłokami, odganiali roje much, nabijali papierowe kubki na szpikulce używane przez dozorców w miejskich parkach. Człowiek, który skremował Williama Holdena. Mężczyzna, który pokrył ciało Aleksandra Wielkiego złotem, tak by nie tknął go trupi rozkład. Ludzie, którzy mumifikowali faraonów.

Śmierć jest tajemnicą, a pogrzeb – sekretem.

CZĘŚĆ PIERWSZA Cmętarz Zwieżąt

Jezus rzekł im:

– Nasz przyjaciel Łazarz śpi, pójdę jednak, by zbudzić go ze snu.

Wówczas uczniowie spojrzeli po sobie z uśmiechem, bo nie wiedzieli, żeJezus mówi w przenośni.

– Panie, skoro śpi, zdrów będzie.

Wtedy Jezus przemówił otwarcie.

– To prawda, Łazarz nie żyje… lecz i tak pójdźmy do niego.

Ewangelia według świętego Jana (parafraza)

1

Louis Creed stracił ojca, gdy miał zaledwie trzy lata; nigdy nie poznał swych dziadków i nie oczekiwał bynajmniej, że wkraczając w wiek średni, znajdzie nowego ojca, jednakże tak właśnie się stało – choć, jak wypada dorosłemu mężczyźnie, spotykającemu tak późno człowieka, który winien odgrywać tę rolę, nazwał go przyjacielem. Poznali się wieczorem tego dnia, gdy wraz z żoną i dwójką dzieci wprowadzał się do wielkiego, białego drewnianego domu w Ludlow. Razem z nimi przybył tam również Winston Churchill, czyli Church, kot córki Louisa, Eileen.

Uniwersyteccy wywiadowcy działali powoli, poszukiwania domu w znośnej odległości od uczelni przypominały mrożący krew w żyłach thriller, toteż kiedy wreszcie zbliżyli się do miejsca, w którym miała stać wymarzona siedziba (Wszystko się zgadza – jak znaki w noc przez zabójstwem Cezara, pomyślał ponuro Louis), byli zmęczeni, spięci i bardzo drażliwi. Gage ząbkował i awanturował się niemal bez przerwy. Nie chciał zasnąć, choć Rachel starała się ukoić go kołysankami. Potem spróbowała go nakarmić, mimo iż nie nadeszła jeszcze pora, lecz Gage orientował się w rozkładzie posiłków równie dobrze jak ona (a może nawet lepiej) i natychmiast ugryzł ją w pierś swymi nowymi ząbkami. Rachel, wciąż nie do końca przekonana do pomysłu przeprowadzki z Chicago do Maine, wybuchnęła płaczem. Natychmiast dołączyła do niej Eileen, zapewne w odruchu tajemnej kobiecej solidarności. Z tyłu kombi Church krążył niestrudzenie, tak jak to czynił przez ostatnie trzy dni – tyle bowiem zajęła im jazda z Chicago. Zamknięty w klatce przeraźliwie miauczał, ale to niespokojne krążenie, gdy w końcu ustąpili i wypuścili go, było niemal równie irytujące.

Sam Louis także miał ochotę się rozpłakać. Nagle przyszedł mu do głowy szalony, lecz dość nęcący pomysł: zaproponuje, by wrócili do Bangor i przekąsili coś w oczekiwaniu na wóz meblowy, a kiedy trójka zakładników losu wysiądzie, on doda gazu i odjedzie, nie oglądając się za siebie, cisnąc gaz do dechy i napawając się rykiem potężnego, czterocylindrowego silnika wozu, łapczywie żłopiącego cenną benzynę. Ruszy na południe, aż do Orlando na Florydzie, i pod nowym nazwiskiem znajdzie sobie posadę lekarza w Disney Worldzie. Ale zanim skręci na autostradę – dziewięćdziesiątą piątą, na południe – zatrzyma się na poboczu i wyrzuci też tego pieprzonego kota.

I wtedy pokonali zakręt, a ich oczom ukazał się dom, który wcześniej oglądał jedynie sam Louis. Gdy tylko upewnił się ostatecznie co do swej posady na uniwersytecie, przyleciał tu, by przyjrzeć się bliżej wyselekcjonowanym ze zdjęć siedmiu możliwym siedzibom, i wybrał właśnie tę: wielkie stare domostwo w nowoangielskim stylu kolonialnym (lecz niedawno ocieplone i izolowane; koszty ogrzewania, choć koszmarnie wysokie, nie przekraczały poziomu szaleństwa), trzy pokoje na dole, cztery dalsze na piętrze, długa szopa, którą później także można przebudować, a wszystko otoczone rozległym trawnikiem, soczyście zielonym nawet w sierpniowym upale.

Za domem rozciągała się wielka łąka, na której mogły bawić się dzieci. Dalej zaczynał się praktycznie niemający końca las. Posiadłość graniczyła z gruntami stanowymi i, jak wyjaśnił pośrednik, w przewidywalnej przyszłości nie planowano tu żadnej rozbudowy. Resztki szczepu Indian Micmaców żądały blisko ośmiu tysięcy akrów ziemi w Ludlow i miastach na wschód od niego. Skomplikowany proces, w którym oprócz stanu stroną był także rząd federalny, potrwa zapewne do następnego wieku.

Rachel natychmiast przestała płakać. Wyprostowała się.

– Czy to…?

– Tak – odparł Louis z lekką obawą (niebezpiecznie graniczącą ze strachem) w głosie. W istocie był przerażony. Za ten dom zastawił dwanaście lat ich życia; spłacą go dopiero wtedy, gdy Eileen skończy siedemnaście lat. Siedemnaście lat! W ogóle nie potrafił sobie tego wyobrazić.

Przełknął ślinę.

– I co ty na to?

– Co ja na to? Jest piękny! – odparła i z serca – oraz umysłu – Louisa spadł olbrzymi kamień. Nie żartowała, widział to po sposobie, w jaki patrzyła na dom, kiedy skręcali w wyasfaltowany podjazd okrążający budynek i wiodący do szopy na tyłach. Jej oczy badały już puste okna, a myśli zaprzątały kwestie takie jak odpowiednie zasłony, cerata do wyłożenia półek w kredensie i Bóg jeden wie, co jeszcze.

– Tatusiu? – zagadnęła siedząca z tyłu Eileen. Ona też już nie płakała. Nawet Gage przestał marudzić. Louis rozkoszował się ciszą.

– Tak, kochanie?

Jej widoczne w lusterku oczy, brązowe pod ciemnoblond grzywką, także badały dom, trawnik, widoczny w dali po lewej dach sąsiedniego budynku, rozległe pole aż po linię lasu.

– Czy to jest nasz dom?

– To będzie nasz dom, złotko.

– Hura! – krzyknęła, ogłuszając go kompletnie. Choć czasami Eileen mocno go drażniła, w tym momencie Louis nie dbał o to, czy kiedykolwiek zobaczy Disney World w Orlando.

Zaparkował przed szopą i zgasił silnik.

Silnik umilkł. W popołudniowej ciszy – która po Chicago, harmidrze State Street i Loopa wydawała się przejmująca – słodko śpiewał ptak.

– Dom – westchnęła cicho Rachel, nie odrywając wzroku od budynku.

– Dom – powiedział z zadowoleniem Gage z jej kolan.

Louis i Rachel spojrzeli po sobie. Widoczne w lusterku oczy Eileen rozszerzyły się gwałtownie.

– Czy on…

– Czy ty…

– Czy to…

Wszyscy zaczęli mówić razem i razem wybuchnęli śmiechem. Gage ssał kciuk, nie zwracając uwagi na rodzinę. Prawie od miesiąca mówił „Ma”, a kilka razy zaryzykował nawet coś, co przy dużej dawce życzliwości (bądź, jak w przypadku Louisa, nadziei) można by uznać za „Taaa”.

Ale to, przypadkiem czy dzięki naśladownictwu, było prawdziwe słowo. Dom.

Louis podniósł synka z kolan żony i przytulił mocno.

I tak przybyli do Ludlow.

2

We wspomnieniach Louisa Creeda chwila ta na zawsze zapisała się jako magiczna – być może częściowo dlatego, że rzeczywiście taka była, ale też z tego powodu, iż reszta wieczoru okazała się istnym szaleństwem. Przez najbliższe trzy godziny nie zaznali ani chwili magii czy spokoju.

Louis starannie (był bowiem człowiekiem porządnym i metodycznym) schował klucze do brązowej koperty, opisanej: „Dom w Ludlow – klucze, otrzymane 29 czerwca”. Na czas podróży włożył kopertę do schowka na rękawiczki fairlane’a. Miał co do tego absolutną pewność. Teraz ich tam nie było.

Zaczął ich szukać z rosnącą irytacją (i obawą), a tymczasem Rachel posadziła sobie Gage’a na biodrze i ruszyła w ślad za Eileen ku rosnącemu na polu drzewu. Po raz trzeci zaglądał pod siedzenia, gdy nagle jego córka wrzasnęła i zaczęła płakać.

– Louis! – zawołała Rachel. – Eileen się skaleczyła!

Dziewczynka spadła ze zrobionej z opony huśtawki i uderzyła kolanem o kamień. Skaleczenie było płytkie, krzyczała jednak, jakby właśnie straciła nogę, pomyślał (dość nieprzychylnie) Louis. Obejrzał się na dom po drugiej stronie szosy; w oknie salonu płonęło światło.

– W porządku, Eileen – rzekł. – Wystarczy. Ludzie pomyślą, że kogoś tu mordujemy.

– Ale to boooooliiiiiiii!

Louis z trudem opanował zniecierpliwienie i bez słowa zawrócił do wozu. Klucze zniknęły, lecz apteczka wciąż tkwiła w schowku. Zabrał ją i ruszył z powrotem. Kiedy Eileen zobaczyła, co niesie, podniosła jeszcze większy wrzask.

– Nie! Nie to piekące! Nie chcę piekącego! Tatusiu, nie!

– Eileen, to tylko betadyna. Wcale nie piecze.

– Zachowuj się jak duża dziewczynka – dodała Rachel. – To tylko…

– Nienienienienie…

– Przestań albo zaraz zapiecze cię pupa – ostrzegł Louis.

– Jest zmęczona, Lou – powiedziała cicho Rachel.

– Tak, znam to uczucie. Przytrzymaj jej nogę.

Rachel odłożyła Gage’a i unieruchomiła nogę Eileen, a Louis pomalował ranę betadyną, nie zwracając uwagi na coraz bardziej histeryczne zawodzenie córki.

– W tamtym domu ktoś właśnie wyszedł na werandę. – Rachel podniosła Gage’a, który zaczynał pełzać po trawie.

– Cudownie – mruknął Louis.

– Jest…

– Zmęczona. Tak, wiem. – Zakręcił buteleczkę i spojrzał ponuro na Eileen. – No proszę. I wcale nie bolało. Przyznaj się, Ellie.

– Boli! Właśnie że boli! Booooo…

Zaswędziała go ręka, ale jedynie zacisnął palce na własnej nodze.

– Znalazłeś klucze? – spytała Rachel.

– Jeszcze nie. – Louis zatrzasnął apteczkę i wstał. – Zaraz…

Gage zaczął krzyczeć. Nie marudził ani nie płakał – naprawdę krzyczał, szamocąc się w ramionach matki.

– Co się z nim dzieje? – Rachel niemal na oślep wepchnęła dziecko mężowi. To pewnie jedna z zalet bycia żoną lekarza, pomyślał; zawsze można wtrynić mu dzieciaka, gdy tylko coś się stanie. – Louis! Co się…

Maluch z donośnym rykiem usiłował złapać się za szyję. Louis przekręcił go na bok i ujrzał biały guz, rosnący na skórze Gage’a. I coś jeszcze, na pasku sweterka, coś włochatego, poruszającego się wolno.

Eileen, która właśnie zaczynała się uspokajać, wrzasnęła:

– Pszczoła! Pszczoła! PSZCZOŁA!

Odskoczyła gwałtownie, potknęła się o ten sam wystający nad ziemię kamień, z którym zaznajomiła się wcześniej, usiadła z rozmachem i rozpłakała się z bólu, zaskoczenia i strachu.

Zaraz zwariuję, pomyślał ze zdumieniem Louis. Łeeełeeełeeee…

– Zrób coś, Louis! Nie możesz czegoś zrobić?

– Trzeba wyciągnąć żądło – oznajmił przeciągle głos za ich plecami. – Tak należy postąpić. Wyciągnąć żądło i przyłożyć sodę oczyszczoną. Wtedy zejdzie opuchlizna. – Akcent przybysza był tak silny, że przez moment znużony, rozkojarzony umysł Louisa odmówił współpracy w tłumaczeniu. „Wyćgnońć żonło i przłożyć soode oczyszczono”.

Odwrócił się i ujrzał starego mężczyznę, na oko koło siedemdziesiątki – czerstwej i zdrowej siedemdziesiątki – stojącego na trawie. Nieznajomy miał na sobie farmerki i błękitną płócienną koszulę, z której wyłaniała się mocno pofałdowana i pomarszczona szyja. Twarz miał ogorzałą i palił papierosa bez filtra. Na oczach Louisa starzec kciukiem i palcem wskazującym zgasił papierosa i wsunął go zręcznie do kieszeni. Wyciągnął ręce i uśmiechnął się krzywo; Louisowi natychmiast spodobał się ten uśmiech, a nie należał do ludzi, którzy lgną do innych.

– Nie żebym miał pana uczyć, doktorze – dodał tamten i tak właśnie Louis Creed poznał Judsona Crandalla, mężczyznę, który powinien być jego ojcem.

3

Obserwował ich przyjazd z drugiej strony drogi i kiedy uznał, że „marnie to wygląda” (jego własne słowa), poszedł sprawdzić, czy nie zdoła im pomóc.

Podczas gdy Louis trzymał małego na ramieniu, Crandall zbliżył się, oszacował wzrokiem rozmiary opuchlizny na szyi Gage’a i wyciągnął sękatą, powykręcaną rękę. Rachel otwarła usta, by zaprotestować – jego dłoń, niemal dorównująca wielkością głowie malca, wyglądała okropnie niezgrabnie – ale zanim zdążyła powiedzieć choć słowo, palce starca wykonały jeden szybki ruch, zręcznie niczym u iluzjonisty, popisującego się karcianymi sztuczkami i posyłającego monety w tajemną otchłań magików. Uniósł dłoń, pokazując żądło.

– Spore – mruknął. – Może nie rekordowe, ale załapałoby się na podium.

Louis wybuchnął śmiechem. Crandall spojrzał na niego z krzywym uśmieszkiem.

– Mocna rzecz, no nie?

– Mamusiu, co powiedział ten pan? – spytała zdumiona Eileen i wtedy Rachel także zaczęła się śmiać. Oczywiście było to okropnie niegrzeczne, lecz jednocześnie wydawało się dziwnie na miejscu. Crandall wyciągnął z kieszeni paczkę chesterfieldów king size, wsunął jednego w kącik pobrużdżonych ust, pogodnie skłonił głowę – teraz już nawet Gage zanosił się gulgoczącym śmiechem, mimo opuchlizny po użądleniu – i zapalił zapałkę, pocierając ją o paznokieć kciuka. Starzy ludzie mają swoje sztuczki, pomyślał Louis. Nie są to wielkie sprawy, ale niezłe, naprawdę niezłe.

Przestał się śmiać i wyciągnął tę rękę, która nie podtrzymywała pupy Gage’a – wyraźnie wilgotnej pupy Gage’a.

– Miło mi poznać, panie…

– Jud Crandall – odparł tamten i uścisnął mu dłoń. – Pan pewnie jest doktorem?

– Tak. Jestem Louis Creed. Moja żona Rachel, córka Eileen, a maluch z żądłem to Gage.

– Miło mi.

– Przepraszam za ten śmiech… to znaczy, wszyscy przepraszamy, ale… jesteśmy trochę, no, zmęczeni.

To wysoce nieodpowiednie określenie sprawiło, że znów zaczął chichotać. Czuł się śmiertelnie wyczerpany.

Crandall przytaknął.

– Jasne, że tak. – Zabrzmiało to: „Jazne, że taag”. Zerknął na Rachel. – Może zabierze pani małego i córeczkę na chwilkę do nas, pani Creed? Moglibyśmy nasypać na ściereczkę trochę sody oczyszczonej i zrobić mu okład. Moja żona też chętnie was pozna. Rzadko wychodzi z domu. Od dwóch lat za bardzo dokucza jej artretyzm.

Rachel spojrzała szybko na męża, który skinął głową.

– To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Crandall.

– Po prostu Jud.

Nagle rozległo się donośne trąbienie i ryk silnika. Wielki błękitny wóz meblowy skręcał właśnie przed dom.

– O Chryste, jeszcze nie znalazłem kluczy! – jęknął Louis.

– Nie ma sprawy – odparł Crandall. – Mam jeden komplet. Clevelandowie – poprzedni właściciele – dali mi je jakieś – och, będzie czternaście, piętnaście lat temu. Długo tu mieszkali. Joan Cleveland była najlepszą przyjaciółką mojej żony. Umarła dwa lata temu. Bill przeniósł się do ośrodka dla emerytów w Orrington. Zaraz je przyniosę. Zresztą teraz należą do was.

– Jest pan bardzo uprzejmy, panie Crandall – powiedziała z wdzięcznością Rachel.

– To nic takiego. Cieszę się, że w sąsiedztwie znów zamieszkają maluchy. – Nienawykłe do jego akcentu uszy ze Środkowego Zachodu wciąż miały kłopoty z rozróżnianiem słów, jakby Crandall przemawiał w obcym języku. – Tylko proszę uważać, żeby nie wybiegały na drogę. Jeździ tędy mnóstwo ciężarówek.

Tuż obok trzasnęły drzwi. Pracownicy firmy przewozowej wyskoczyli z szoferki i szli ku nim.

Ellie oddaliła się nieco i nagle spytała:

– Tatusiu, co to?

Louis, który ruszył już na spotkanie przybyszów, obejrzał się przez ramię. Na skraju łąki, gdzie kończył się trawnik, a jego miejsce zajmował łan wysokich letnich traw, zaczynała się szeroka na jakiś metr, starannie przystrzyżona ścieżka. Kręta dróżka wspinała się na wzgórze, okrążała niską kępę krzaków i niewielki brzozowy zagajnik i znikała w dali.

– Wygląda mi na ścieżkę – odparł.

– O tak. – Crandall uśmiechnął się. – Któregoś dnia opowiem ci o niej, panienko. A teraz pójdziemy do mnie i zajmiemy się twoim braciszkiem. Zgoda?

– Jasne – odparła Ellie, po czym z nutką nadziei w głosie dodała: – Czy soda oczyszczona piecze?

4

Crandall istotnie przyniósł klucze, lecz do tego czasu Louis zdążył już znaleźć własny komplet. Schowek na rękawiczki miał u góry wąską szczelinę i niewielka koperta ześlizgnęła się przez nią pomiędzy obwody elektryczne. Wyłowił ją i wpuścił do domu robotników. Crandall oddał mu swoje klucze, przyczepione do starego, zaśniedziałego breloczka. Louis podziękował mu i z roztargnieniem wsunął je go kieszeni, patrząc, jak robotnicy przenoszą ich pudła, szafy, biurka i wszystkie inne rzeczy, które zdołali zgromadzić w ciągu dziesięciu lat małżeństwa. Teraz, z dala od swych zwykłych miejsc, wydawały się dziwnie nieważne. Zbieranina rupieci w pudłach, pomyślał i nagle ogarnęło go przygnębienie. Domyślał się, że czuje coś, co zwykle nazywa się „tęsknotą za domem”.

– Wyrwani z korzeniami i przesadzeni – powiedział niespodziewanie Crandall tuż obok niego. Louis aż podskoczył.

– Pewnie znasz to uczucie?

– Prawdę mówiąc, nie. – Crandall zapalił papierosa. Trzask! Zapałka rozjarzyła się jasnym płomykiem w pierwszym półmroku zmierzchu. – Mój ojciec zbudował tamten dom. Sprowadził do niego żonę i razem spłodzili dziecko. To ja byłem tym dzieckiem, urodzonym w samiuśkim roku tysiąc dziewięćsetnym.

– To znaczy, że masz…

– Osiemdziesiąt trzy lata – odparł Crandall, na szczęście unikając słów „osiemdziesiąt z hakiem”; Louis serdecznie nie znosił tego określenia.

– Wyglądasz o wiele młodziej.

Crandall wzruszył ramionami.

– No, w każdym razie mieszkam tu całe życie. Kiedy przyłączyliśmy się do Wielkiej Wojny, wstąpiłem do wojska, ale zamiast do Europy, dotarłem tylko do Bayonne w New Jersey. Paskudne miejsce. Było paskudne już w tysiąc dziewięćset siedemnastym. Z radością wróciłem tutaj. Ożeniłem się z moją Normą, odpracowałem swoje na kolei i wciąż tu jesteśmy. Ale nawet tu, w Ludlow, wiele widziałem. O tak, naprawdę wiele.

Pracownicy firmy przewozowej zatrzymali się przed drzwiami szopy. Dźwigali sprężynowy materac z wielkiego podwójnego łóżka, które Louis dzielił z Rachel.

– Gdzie to postawić, panie Creed?

– Na górze. Chwileczkę, pokażę panom. – Już ku nim ruszał, lecz zawahał się i spojrzał szybko na Crandalla.

– Idź – rzekł tamten z uśmiechem. – Zobaczę, jak sobie radzi twoja rodzina. Przyślę ich tutaj i przestanę włazić wam w paradę. Ale przy przeprowadzce często zasycha człowiekowi w gardle. Zazwyczaj koło dziewiątej siadam na werandzie i wypijam parę piw. Kiedy jest ciepło i ładnie, lubię patrzeć, jak zapada noc. Czasami dołącza do mnie Norma. Wpadnij, jeśli będziesz w nastroju.

– Może i wpadnę – odparł Louis, choć wcale nie miał takiego zamiaru. Wiedział, co czeka go na werandzie: nieoficjalne (i darmowe) badanie artretyzmu Normy. Spodobał mu się Crandall, jego krzywy uśmieszek, swoboda, jankeski akcent – tak miękki, że ocierający się o zaciąganie. To dobry człowiek, uznał Louis, lekarze jednak szybko robią się nieufni. Niestety, tak to już jest – wcześniej czy później nawet najlepszy przyjaciel prosi o poradę. A ze starszymi ludźmi… podobne prośby nie miały końca. – Ale proszę na mnie nie czekać. Mieliśmy bardzo ciężki dzień.

– Bylebyś wiedział, że nie potrzebujesz specjalnego zaproszenia. – Coś w uśmiechu starego mężczyzny sprawiło, iż Louis odniósł wrażenie, jakby Crandall dokładnie wiedział, o czym myśli nowy sąsiad.

Przez chwilę odprowadzał wzrokiem starca, po czym dołączył do robotników. Crandall szedł szybko i lekko, wyprostowany niczym sześćdziesięciolatek, nie mężczyzna, który przekroczył osiemdziesiąt lat, i Louis odkrył, że zaczyna go lubić.

5

Robotnicy zabrali się przed dziewiątą. Ellie i Gage, kompletnie wyczerpani, spali już w swych nowych pokojach – Gage w kołysce, Ellie na podłodze, na materacu otoczonym spiętrzonymi górami pudeł, pełnych miliardów kredek, całych, połamanych i stępionych, a także plakatów „Ulicy Sezamkowej”, książeczek z obrazkami, ubrań i Bóg jeden wie, czego jeszcze. I oczywiście był z nią też Church powarkujący gardłowo przez sen. Odgłos ten zastępował u wielkiego kocura zwykłe kocie mruczenie.

Wcześniej Rachel krążyła niespokojnie po domu z Gage’em w ramionach, próbując odgadnąć, gdzie Louis kazał tragarzom ustawić rzeczy, i zmuszając ich do przesuwania, przestawiania i przemieszczania. Na szczęście Louis nie zgubił czeku, który wciąż tkwił w jego kieszeni razem z pięcioma banknotami dziesięciodolarowymi przeznaczonymi na napiwek. Gdy ciężarówka została wreszcie opróżniona, podał tragarzom czek i gotówkę, skinął głową, słysząc ich podziękowania, podpisał pokwitowanie i stanął na werandzie. Patrzył, jak maszerują w stronę wozu. Podejrzewał, że pewnie zrobią sobie postój w Bangor i przepłuczą gardła kilkoma piwami. On też chętnie łyknąłby piwa. W tym momencie przypomniał sobie o Judzie Crandallu.

Usiedli z Rachel przy kuchennym stole i Louis dostrzegł ciemne sińce pod oczami żony.

– Do łóżka – powiedział. – Ale już.

– Zalecenie lekarza? – spytała z lekkim uśmiechem.

– Jasne.

– Zgoda. – Wstała. – Jestem wykończona. A Gage z pewnością będzie marudził w nocy. Idziesz?

Zawahał się.

– Raczej nie. Ten staruszek z tamtej strony ulicy…

– Drogi. Tu, na wsi, nazywają ją drogą. Czy też, jak mawia Judson Crandall, drooogo.

– No dobra, z tamtej strony droogi. Zaprosił mnie na piwo. I chyba skorzystam z zaproszenia. Jestem zmęczony, ale zbyt podekscytowany, by zasnąć.

Rachel uśmiechnęła się.

– Skończy się na tym, że będziesz musiał wypytywać Normę Crandall, gdzie ją boli i na jakim sypia materacu.

Louis roześmiał się. Zabawne – i nieco przerażające – jak po pewnym czasie żony uczą się czytać w myślach mężów.

– Był tu, kiedy go potrzebowałem. Mogę mu wyświadczyć przysługę.

– Handel wymienny?

Wzruszył ramionami. Nie chciał jej mówić – a zresztą i tak nie umiałby tego wytłumaczyć – że tak szybko polubił Crandalla.

– Jaka jest jego żona?

– Strasznie miła – przyznała Rachel. – Gage usiadł jej na kolanach. Byłam zdziwiona, bo miał za sobą ciężki dzień, a wiesz, że nawet w najlepszych warunkach rzadko akceptuje nieznajomych. Ma też lalkę i dała ją Eileen do zabawy.

– Jak oceniasz jej artretyzm?

– Nie najlepiej z nią.

– Wózek?

– Nie… ale bardzo wolno chodzi, a jej palce… – Rachel uniosła własną smukłą dłoń i demonstracyjnie zakrzywiła palce niczym szpony. Louis przytaknął. – Tylko proszę, nie siedź tam długo, Lou. W obcych domach zawsze czuję się okropnie nieswojo.

– Niedługo nie będzie już obcy – odparł Louis i pocałował żonę.

6

Po powrocie do domu Louis czuł się bardzo malutki. Nikt nie prosił go o zbadanie Normy Crandall. Kiedy przeszedł na drugą stronę ulicy („drogi”, upomniał się z uśmiechem), pani domu poszła już na górę. Jud był tylko niewyraźną postacią za siatką zamkniętej werandy. W powietrzu unosił się przyjazny dźwięk: skrzypienie biegunów fotela na starym linoleum. Louis zastukał w siatkowe drzwi, które zagrzechotały w drewnianej ramie. W letnim mroku czubek papierosa Crandalla lśnił niczym wielki, uśpiony świetlik. Ze ściszonego radia dobiegały odgłosy meczu i wszystko to sprawiło, że Louis Creed poczuł się dziwnie, zupełnie jakby wracał do domu.

– Doktorze – rzucił Crandall – tak myślałem, że to ty.

– Mam nadzieję, że mówiłeś poważnie o piwie – odparł Louis, wchodząc do środka.

– Nigdy nie kłamię, jeśli chodzi o piwo – oznajmił Crandall. – Kłamiąc o piwie, można narobić sobie wrogów. Proszę, usiądź. Na wszelki wypadek wsadziłem w lód kilka puszek.

Na długiej, wąskiej werandzie stały rattanowe krzesła i kanapy. Louis przysiadł na jednej, zdumiony, jak bardzo okazała się wygodna. Po lewej ustawiono głęboką blachę pełną kostek lodu, wśród których tkwiło kilka puszek black label. Wziął sobie jedną.

– Dziękuję. – Otworzył piwo. Dwa pierwsze łyki spłynęły w głąb gardła niczym błogosławieństwo.

– Ależ proszę – odparł Crandall. – Mam nadzieję, że będziesz tu szczęśliwy.

– Amen – rzekł Louis.

– A może masz ochotę coś przekąsić? Krakersa? Mógłbym przynieść. Mam też kawał dojrzałego szczura. Byłby w sam raz.

– Kawał czego?

– Szczurzego żarcia, sera. – W głosie Crandalla zabrzmiała nutka rozbawienia.

– Dzięki, starczy mi piwo.

– No to damy sobie spokój.

Crandall beknął z zadowoleniem.

– Żona już się położyła? – spytał Louis, zastanawiając się, czemu w ogóle porusza ten temat.

– Owszem. Czasem zostaje dłużej, czasem nie.

– Artretyzm, tak? Bardzo boli?

– Widziałeś kiedyś, żeby nie bolało? – spytał Crandall.

Louis potrząsnął głową.

– Chyba jest jeszcze znośnie – powiedział gospodarz. – Nie narzeka zbyt wiele. To porządna dziewczyna, ta moja Norma. – W jego słowach dźwięczało proste, szczere uczucie.

Po drodze z głośnym chrzęstem przejechała cysterna, tak długa, że przez sekundę Louis nie widział swojego domu. W ostatnim blasku dnia dostrzegł, że na boku miała wypisane jedno słowo: „Orinco”.

– Piekielnie wielka ciężarówka – zauważył.

– Orinco leży tuż obok Orrington – wyjaśnił Crandall. – Fabryka nawozów sztucznych. Co chwila tędy jeżdżą. A także cysterny z benzyną, śmieciarki i ludzie, którzy pracują w Bangor i Brewer, a wieczorami wracają do domów. – Potrząsnął głową. – To jedno w Ludlow mi się nie podoba. Ta cholerna droga. Nic z niej dobrego. Cały czas jeżdżą i jeżdżą. Czasami budzą Normę. Do diabła, czasami budzą nawet mnie, a śpię jak cholerny kamień.

Louis, któremu po nieustannym huku Chicago ta część stanu Maine wydawała się niesamowicie cicha, jedynie skinął głową.

– Pewnego dnia Arabowie zakręcą kurek i na linii ciągłej będzie można zasadzić fiołki – oznajmił Crandall.

– Może i racja. – Louis przechylił puszkę i ze zdumieniem odkrył, że jest pusta. Gospodarz roześmiał się.

– Łap, doktorze. Z tej nic już nie wyciśniesz.

Louis zawahał się.

– Zgoda. Ale tylko jedną. Muszę wracać do domu.

– Jasne. Przeprowadzka to koszmar, prawda?

– O tak – zgodził się Louis. Na jakiś czas obaj umilkli. Cisza miała w sobie coś przyjaznego, jakby znali się od bardzo dawna. Dotąd Louis czytał o czymś takim w książkach, ale sam nigdy tego nie doświadczył. Zawstydził się swoich wcześniejszych myśli o darmowych poradach medycznych.

Po drodze z rykiem przejechała półciężarówka. Jej światła rozbłysły niczym gwiazdy na ziemi.

– To naprawdę paskudna droga – powtórzył Crandall z namysłem, jakby mówił do siebie, po czym odwrócił się do Louisa. Na jego pomarszczonych wargach zatańczył osobliwy uśmieszek. Wsunął w kącik ust chesterfielda i kciukiem zapalił zapałkę. – Pamiętasz tę ścieżkę, o której wspomniała twoja dziewczynka? – Przez moment Louis nie wiedział, o czym tamten mówi. Zanim Ellie opadła w końcu z sił i położyła się do łóżka, wspominała o całym mnóstwie rzeczy. W końcu jednak przypomniał sobie. Szeroka, wystrzyżona, kręta ścieżka, wiodąca poprzez zagajnik i dalej za wzgórze.

– Owszem. Obiecałeś, że kiedyś jej o niej opowiesz.

– Jasne. I zrobię to – odparł Crandall. – Ścieżka zagłębia się w las na ponad dwa kilometry. Miejscowe dzieciaki z okolic trasy numer piętnaście i Middle Drive utrzymują ją w porządku, bo z niej korzystają. Dzieci zjawiają się i odchodzą – w dzisiejszych czasach ludzie przeprowadzają się częściej niż wtedy, gdy byłem małym chłopcem; wówczas wybierało się sobie jedno miejsce i trzymało się go – ale najwyraźniej opowiadają sobie o niej i każdej wiosny nowa grupka przycina trawę na ścieżce. Utrzymują ją w porządku całe lato. Wiedzą, że tam jest. Nie wszyscy dorośli w mieście wiedzą – większość, owszem, jednak nie, bynajmniej nie wszyscy – ale dzieci tak. Założyłbym się, o co zechcesz.

– Wiedzą, że co tam jest?

– Cmentarz zwierząt – wyjaśnił Crandall.

– Cmentarz zwierząt – powtórzył z rozbawieniem Louis.

– Nie jest to tak dziwne, jakby się mogło wydawać. – Crandall zaciągnął się dymem i zakołysał w fotelu. – To ta droga. Ginie na niej dużo zwierząt. Głównie psy i koty, ale nie tylko. Jedna z tych wielkich ciężarówek Orinco przejechała oswojonego szopa, którego hodowały dzieci Ryderów. To było – Chryste, jeszcze w siedemdziesiątym trzecim. Może nawet wcześniej. Zanim władze stanowe zakazały trzymania w domach szopów i odsmrodzonych skunksów.

– Czemu to zrobili?

– Wścieklizna – odparł Crandall. – Tu w Maine ciągle pojawia się wścieklizna. Kilka lat temu wielki stary bernardyn na południu stanu wściekł się i zabił czworo ludzi. Paskudna sprawa. Nie zaszczepili go. Gdyby ci durnie dopilnowali, żeby dostał szczepionkę, nigdy by do tego nie doszło. Ale szopa czy skunksa można szczepić co pół roku, a i tak nie jest bezpieczny. Lecz szop chłopaków Rydera był, jak się kiedyś mówiło, „słodkim” szopem. Podłaził wprost do człowieka – a gruby był, że strach! – i lizał po twarzy niczym pies. Ich ojciec zapłacił nawet weterynarzowi, żeby go wykastrował i usunął mu pazury. To musiało kosztować prawdziwą fortunę.

Stary Ryder pracował w IBM w Bangor. Potem przenieśli się do Kolorado. Pięć lat temu… a może to było sześć? Zabawne pomyśleć, że ci dwaj będą mogli wkrótce zrobić prawo jazdy. Czy bardzo rozpaczali z powodu szopa? Chyba tak. Matty Ryder płakał tak długo, że jego matka przestraszyła się i chciała wezwać lekarza. Pewnie już mu przeszło, ale nie zapomniał. Kiedy kochany zwierzak ginie na drodze, dzieciaki nigdy nie zapominają.

Myśli Louisa powędrowały ku Ellie, takiej, jaką widział ją tego wieczoru: śpiącej twardo z Churchem pomrukującym zgrzytliwie w nogach materaca.

– Moja córka ma kota – rzekł głośno. – Winstona Churchilla. Wołamy na niego Church.

– Podzwania, kiedy chodzi?

– Słucham? – Louis nie miał pojęcia, o czym tamten mówił.

– Wciąż ma jaja czy go wykastrowaliście?

– Nie – odparł Louis. – Nie wykastrowaliśmy.

W istocie już w Chicago były z tym problemy. Rachel chciała wykastrować Churcha, zamówiła już wizytę u weterynarza. Louis ją odwołał. Nawet teraz nie był pewien, dlaczego to zrobił. Nie chodziło o coś tak prostego i głupiego, jak powiązanie własnej męskości z męskością kocura córki, ani też o niechęć na myśl, że Church będzie musiał przez to wszystko przejść tylko po to, by tłusta kura domowa z sąsiedztwa nie musiała zakręcać plastikowych kubłów na śmieci, żeby nie dobierał się do nich więcej i nie badał zawartości. Jedno i drugie było częścią problemu, przede wszystkim jednak dręczyło go niejasne, lecz przejmujące przeczucie, że zabieg zniszczy w Churchu coś, co on sam cenił najbardziej – że zgasi diabelskie śmiałkowate światełko w zielonych oczach kota. W końcu przekonał Rachel, że skoro wkrótce przeprowadzają się na wieś, problem zniknie. A teraz Judson Crandall przypominał mu, iż życie w Ludlow oznaczało także oswojenie się z trasą numer 15. Bardzo ruchliwą trasą. I pytał, czy kot został wykastrowany. To dopiero. Proszę spróbować ironii, doktorze Creed – dobrze robi na wzmocnienie.

– Na twoim miejscu wykastrowałbym go – oznajmił Crandall, zgniatając papierosa między kciukiem i palcem wskazującym. – Wykastrowany kot nie wałęsa się wokół domu. Gdyby ciągle przebiegał przez drogę, w końcu zabrakłoby mu szczęścia i wylądowałby obok szopa dzieciaków Rydera, cocker-spaniela małego Timmy’ego Desslera i papużki panny Bradleigh. Nie żeby papużka zginęła na drodze, rozumiesz. Po prostu któregoś dnia padła.

– Zastanowię się nad tym – obiecał Louis.

– Zrób tak. – Crandall wstał. – Jak tam piwo? Chyba jednak skuszę się na plasterek szczurzego żarcia.

– Piwa już nie ma – odparł Louis, także wstając. – A ja powinienem iść. Jutro mam wielki dzień.

– Zaczynasz na uniwersytecie?

Louis przytaknął.

– Dzieciaki wrócą dopiero za dwa tygodnie, ale do tego czasu powinienem się zorientować w tym, co robię. Nie sądzisz?

– Jasne. Jeśli nie wiesz, gdzie znaleźć pigułki, prosisz się o kłopoty. – Crandall wyciągnął dłoń i Louis uścisnął ją, pamiętając, że stare kości są wrażliwsze na ból. – Wpadaj, kiedy będziesz miał ochotę. Chcę, żebyś poznał moją Normę. Chyba jej się spodobasz.

– Tak zrobię – odrzekł Louis. – Cieszę się, że cię poznałem, Jud.

– I nawzajem. I nawzajem. Przyzwyczaicie się do tego miejsca. Może nawet zostaniecie tu dłużej.

– Taką mam nadzieję.

Louis ruszył wolno osobliwie wybrukowaną ścieżką. Musiał przystanąć na poboczu drogi, czekając, aż przejedzie kolejna ciężarówka, której tym razem towarzyszyło pięć samochodów zmierzających w stronę Bucksport. Potem, unosząc dłoń w niemym pozdrowieniu, przeszedł na drugą stronę ulicy (drogi – upomniał się w duchu) i otworzył drzwi nowego domu.

W środku panowała cisza, przerywana tylko odgłosami snu. Ellie najwyraźniej się w ogóle nie poruszyła, a Gage leżał w kołysce, śpiąc w typowej Gage’owskiej pozycji, na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami i butelką w pobliżu. Louis przystanął, patrząc na syna. Jego serce gwałtownie wezbrało miłością do chłopca, tak silną, że wydawała się niemal niebezpieczna. Przypuszczał, że częściowo sprawiła to emocjonalna pustka po rozstaniu ze znajomymi miejscami i twarzami w Chicago, które obecnie zniknęły z ich życia, oddalając się z każdym kilometrem tak skutecznie, że równie dobrze mogły w ogóle nie istnieć. W dzisiejszych czasachludzie przeprowadzają się częściej… wówczas wybierało się jednomiejsce i trzymało się go. Było w tym sporo prawdy.

Podszedł do syna i ponieważ obok nie było nikogo, kto mógłby to zobaczyć, nawet Rachel, ucałował czubki swych palców, po czym musnął nimi policzek Gage’a przez pręty kołyski.

Gage zamlaskał i przekręcił się na bok.

– Śpij dobrze, malutki – szepnął Louis.

Rozebrał się szybko i wśliznął na swoją połowę podwójnego łóżka, obecnie będącego jedynie materacem na podłodze. Czuł, jak zaczyna go opuszczać napięcie całego dnia. Rachel nawet nie drgnęła. Wokół nich piętrzyły się upiorne stosy nierozpakowanych pudeł.

Tuż przed zaśnięciem Louis podparł się na łokciu i wyjrzał przez okno. Ich sypialnia mieściła się od frontu, toteż mógł sięgnąć wzrokiem na drugą stronę drogi, aż do domu Crandallów. Było zbyt ciemno, by móc dostrzec jakiekolwiek kształty – co innego w jasną księżycową noc – widział jednak żarzący się w dali koniuszek papierosa. Jeszcze się nie położył, pomyślał. Może tak siedzieć bardzo długo. Starzy ludzie marnie sypiają. Może czuwając pełnią straż?

Ale kogo się obawiają?

Myślał o tym, zapadając w sen. Śniło mu się, że jest w Disney Worldzie. Prowadził śnieżnobiałą furgonetkę z wymalowanym na boku czerwonym krzyżem. Obok niego siedział Gage, lecz we śnie Gage miał co najmniej dziesięć lat. Na tablicy rozdzielczej furgonetki przycupnął Church, przyglądając się Louisowi jaskrawozielonymi oczami. A na głównej ulicy obok dworca kolejowego z końca zeszłego wieku Myszka Miki ściskała dłonie zgromadzonych wokół niej dzieci. Jej wielkie, białe rękawice połykały kolejne malutkie, ufne rączki.

7

Przez następne dwa tygodnie cała rodzina pracowała jak szalona. Louis powoli przywykał do nowej posady (czy przywyknie do niej, gdy cały kampus zaleje fala dziesięciu tysięcy studentów, wielu z nich uzależnionych od alkoholu bądź narkotyków, cierpiących na choroby weneryczne, niespokojnych o swe stopnie, dręczonych przez depresję i tęsknotę za domem… a do tego jeszcze kilkunastu, głównie dziewczęta, chorych na anoreksję, to już inna sprawa). Podczas gdy Louis oswajał się ze swą pracą szefa uniwersyteckiego ośrodka zdrowia, Rachel oswajała się z domem. I w trakcie oswajania zaszło coś, na co Louis niemal nie śmiał liczyć – pokochała to miejsce.

Gage mężnie znosił stłuczenia i upadki związane z poznawaniem nowego otoczenia. Przez jakiś czas jego rozkład dnia i nocy wyraźnie się zaburzył, lecz w połowie drugiego tygodnia w Ludlow malec znów zaczął normalnie sypiać. Tylko Ellie, przed którą roztaczała się perspektywa rozpoczęcia nauki w przedszkolu, w zupełnie nowym miejscu, cały czas wydawała się przesadnie podniecona i skłonna do gwałtownych reakcji: histerycznych chichotów, głębokiego przygnębienia bądź nagłych ataków furii. Wszystko to przypominało niemal menopauzę. Rachel twierdziła, że jej przejdzie, gdy przekona się na własne oczy, iż szkoła nie jest straszliwym czerwonym diabłem, za którego ją uważała. Louis przypuszczał, iż żona ma rację. Przez większość czasu jednak Ellie była taka jak zawsze – kochana.

Wieczorne picie piwa z Judem Crandallem stało się już niemal tradycją. Mniej więcej wtedy, gdy Gage znów zaczął przesypiać noce, Louis pierwszy raz przyniósł sześciopak. Potem powtarzał to co drugi, trzeci wieczór. Poznał też Normę Crandall, uroczą kobietę cierpiącą na ostry artretyzm – paskudny artretyzm, niszczący tak wiele radości życia w poza tym zdrowych starych ludziach. Jednakże Norma dobrze podchodziła do swojej choroby. Nie poddawała się bólowi. Nigdy nie wywiesi białej flagi. Ból może ją pokonać – jeśli zdoła. Louis sądził, że czeka ją od pięciu do siedmiu produktywnych lat, choć zapewne nie będzie czuła się najlepiej.

Całkowicie wbrew swoim niezłomnym zasadom zbadał ją – gdyż sam tego chciał. Przejrzał recepty jej lekarza i odkrył, że są dokładnie takie, jak powinny. Z uczuciem zawodu stwierdził, że w żaden sposób nie może jej pomóc; doktor Weybridge, który opiekował się Normą Crandall, miał wszystko pod kontrolą. Nic więcej nie dało się zrobić – o ile nie dojdzie do gwałtownego przełomu, możliwego, lecz bardzo mało prawdopodobnego. Człowiek uczy się to akceptować. W przeciwnym razie prędzej czy później wylądowałby w pokoju bez klamek, skąd pisałby do rodziny listy kredkami świecowymi.

Rachel także ją polubiła. Ostatecznie przypieczętowały przyjaźń, wymieniając przepisy, tak jak chłopcy wymieniają się kartami baseballowymi: domową szarlotkę Normy w zamian za strogonowa Rachel. Norma natychmiast poczuła sympatię do obojga dzieci Creedów – zwłaszcza do Ellie, która, jak mówiła, wyrośnie na „staroświecką piękność”. Tej nocy Louis powiedział Rachel w łóżku, że przynajmniej Norma nie zapowiedziała, iż z ich córki będzie kiedyś prawdziwy „słodki szop”. Rachel przyjęła te słowa tak gwałtownym śmiechem, że aż puściła bąka, po czym wybuch radości obojga obudził śpiącego w sąsiednim pokoju Gage’a.

W końcu nadszedł pierwszy dzień przedszkola. Louis, który praktycznie doprowadził już do ładu całe ambulatorium i sprzęt medyczny ośrodka (poza tym przychodnia była obecnie zupełnie pusta. Ostatnia pacjentka, letnia studentka, która złamała nogę na schodach, została zwolniona tydzień wcześniej), wziął sobie wolne. Stał na trawniku obok Rachel, z Gage’em w ramionach, patrząc, jak wielki żółty autobus skręca z głównej drogi i przystaje z łoskotem przed ich domem. Drzwi z przodu rozsunęły się. Wrześniowe powietrze przyniosło z sobą piski i śmiechy wielu dzieci.

Ellie posłała rodzicom przez ramię dziwnie bezbronne spojrzenie, jakby mówiła, że jest jeszcze czas, by zapobiec nieuniknionemu. Być może to, co dojrzała w ich twarzach, przekonało ją, iż czas ów minął i musi poddać się temu, co nastąpi – tak jak Norma Crandall musi poddać się rozwojowi swego artretyzmu. Dziewczynka odwróciła się i wdrapała po stopniach autobusu. Drzwi z przypominającym oddech smoka sykiem zamknęły się za nią. Autobus odjechał. Rachel wybuchnęła płaczem.

– Na miłość boską, nie płacz – rzucił Louis. On sam jakoś się trzymał, choć, trzeba przyznać, był bliski łez. – To tylko pół dnia.

– Pół dnia jest już dostatecznie okropne – odparła ostro Rachel i zaczęła płakać jeszcze głośniej. Louis przytulił ją. Gage objął szyje obojga rodziców. Zazwyczaj gdy Rachel płakała, on płakał także. Ale nie tym razem. Ma nas tylko dla siebie, pomyślał Louis. I doskonale o tym wie.

Pełni lęku czekali na powrót Ellie, pijąc za dużo kawy i zastanawiając się, jak jej idzie. Louis poszedł do pokoju na tyłach, który miał stać się jego gabinetem, i zaczął krążyć bez celu, przekładając papiery z jednego miejsca na miejsce i nie robiąc nic sensownego. Rachel absurdalnie wcześnie zaczęła przygotowywać lunch.

Gdy za kwadrans dziesiąta zadzwonił telefon, pobiegła ku niemu i zdyszana podniosła słuchawkę, nim zdążył zadzwonić powtórnie. Louis stanął w drzwiach pomiędzy gabinetem i kuchnią, pewien, że to nauczycielka Ellie, która zaraz powie, iż uznała, że Ellie się nie nadaje, że żołądek edukacji publicznej uznał ją za niestrawną i postanowił wydalić. W istocie jednak była to Norma Crandall, która dzwoniła, by powiedzieć, że Jud zebrał ostatnie kolby kukurydzy i jeśli chcą, mogą wziąć sobie tuzin. Louis poszedł do nich z torbą na zakupy i zrugał Juda za to, że tamten nie pozwolił mu sobie pomóc.

– Większość z nich i tak jest gówno warta – odparł Jud.

– Oszczędź sobie takiego języka – upomniała go Norma, która wyszła na werandę, dźwigając kubki z mrożoną herbatą na starej reklamowej tacy Coca-Coli.

– Przepraszam, kochana.

– Wcale nie jest mu przykro – oznajmiła Norma i mrugnęła do Louisa.

– Widziałem, jak Ellie wsiadała do autobusu. – Jud zapalił chesterfielda.

– Nic jej nie będzie – dodała Norma. – Prawie zawsze dobrze to znoszą.

Prawie, pomyślał ponuro Louis.

Ale Ellie rzeczywiście nic nie było. Wróciła do domu w południe rozpromieniona i uśmiechnięta. Jej błękitna sukienka na specjalne okazje wydymała się wdzięcznie wokół pokrytych strupami łydek (na kolanie pojawiło się świeże zadrapanie nieznanego pochodzenia). W dłoni ściskała obrazek przedstawiający dwoje dzieci czy może dwie chodzące beczki. Jeden but miała rozwiązany, a z włosów zniknęła wstążka. Już od progu krzyczała:

– Śpiewaliśmy starego Mc Donalda! Mamusiu, tatusiu, śpiewaliśmy starego Mc Donalda! Tak samo jak w szkole na Carstairs Street!

Rachel obejrzała się na Louisa siedzącego z Gage’em na kolanach. Maluch niemal już zasnął. W spojrzeniu Rachel krył się pewien smutek. I choć szybko odwróciła wzrok, Louis przez chwilę poczuł ukłucie paniki. Naprawdę się zestarzejemy, pomyślał. To prawda. Nikt nie zrobi dla nas wyjątku. Ellie już zaczyna… i my także.

Ellie podbiegła do niego, próbując jednocześnie pokazać mu obrazek, nowe zadrapanie, opowiedzieć o starym Mc Donaldzie i pani Berryman. Church kręcił się między jej nogami, mrucząc donośnie. Jakimś cudem dziewczynka ani razu się o niego nie potknęła.

– Ciiii – rzekł Louis i pocałował ją. Gage zasnął, nie zważając na podniecenie rodziny. – Pozwól, że najpierw położę go do łóżeczka. Potem wszystko mi opowiesz.

Zaniósł Gage’a na górę, wędrując wśród ukośnych, gorących promieni wrześniowego słońca. I gdy dotarł na podest, ogarnęło go takie uczucie grozy i ciemności, że zamarł bez ruchu i rozejrzał się ze zdumieniem, zastanawiając się, co go naszło. Mocniej przytulił dziecko, niemal przyciskając je do siebie i Gage poruszył się niespokojnie. Na ramionach Louisa wystąpiła wyraźna gęsia skórka.

Co się stało? – zastanawiał się oszołomiony i przerażony. Serce waliło mu jak młotem. Skóra na głowie jakby się ściągnęła; zdawała się zbyt mała, by objąć całą czaszkę. Czuł gwałtowny napływ adrenaliny. Wiedział, że w przypadkach przejmującego strachu ludzkie oczy naprawdę wychodzą z orbit – nie tylko się rozszerzają, ale dosłownie wybałuszają z powodu gwałtownego wzrostu ciśnienia krwi i nacisku płynu mózgowo-rdzeniowego. – Co, do diabła? Czy to duchy? Chryste, naprawdę czuję się, jakby coś otarło się o mnie w tym przejściu, coś, co niemal zobaczyłem.

Na dole siatkowe drzwi trzasnęły głośno, uderzając o framugę.

Louis Creed podskoczył, prawie krzyknął, po czym wybuchnął śmiechem. To tylko jedna z psychologicznych zimnych dziur, przez które czasem przechodzą ludzie. Nic poza tym. Chwilowe zawirowanie. Zdarza się, i tyle. Co takiego powiedział Scrooge do ducha Jakuba Marleya? „Możesz być po prostu cząsteczką niedogotowanego kartofla. Bardziej mi wyglądasz na kawałek (…) mięsa od kości niż na kościotrupa”. Opis ten mógł być trafniejszy – zarówno w sensie fizjologii, jak i psychologii – niż wydawało się Karolowi Dickensowi. Duchy nie istniały, przynajmniej według Louisa. W trakcie swej kariery zawodowej stwierdził śmierć dwóch tuzinów ludzi i ani razu nie poczuł, jak uchodzi z nich dusza.

Zaniósł Gage’a do pokoju i położył w kołysce. Jednak gdy okrywał synka kocem, poczuł na plecach nagły dreszcz i przypomniał sobie sklep wuja Carla. Nie było w nim nowych samochodów, telewizorów z modnymi gadżetami ani zmywarek o szklanych drzwiczkach, pozwalających obserwować magiczny proces mycia. Jedynie trumny z podniesionymi wiekami, każda oświetlona starannie osłoniętą lampką. Brat jego matki był przedsiębiorcą pogrzebowym.

Dobry Boże, skąd te ponure myśli? Daj spokój, otrząśnij się!

Ucałował syna i zszedł na dół, by wysłuchać opowieści Ellie o pierwszym dniu w dorosłej szkole.

8

Tej soboty, gdy Ellie ukończyła swój pierwszy tydzień szkoły i tuż przed powrotem studentów, Jud Crandall przeszedł przez drogę i zbliżył się do siedzącej na trawniku rodziny Creedów. Ellie zeszła właśnie z roweru i piła mrożoną herbatę. Gage raczkował w trawie, przyglądając się robakom i, być może, połykając kilka z nich. Nie przejmował się szczególnie tym, skąd bierze białko.

– Jud! – Louis wstał na widok gościa. – Przyniosę ci krzesło.

– Nie kłopocz się. – Jud miał na sobie dżinsy, rozpiętą pod szyją roboczą koszulę i zielone kalosze. Spojrzał na Ellie. – Nadal chcesz wiedzieć, dokąd prowadzi tamta ścieżka?

– Tak! – Ellie natychmiast zerwała się z miejsca. Jej oczy rozbłysły. – George Buck w szkole mówił mi, że na cmentarz zwierząt. I powiedziałam o tym mamie, ale ona kazała zaczekać na pana, bo pan wie, gdzie to jest.

– Owszem, wiem – odparł Jud. – Jeśli rodzice nie będą mieli nic przeciw temu, zabiorę cię tam na przechadzkę. Ale musisz włożyć kalosze. Miejscami grunt jest podmokły.

Ellie pobiegła do domu.

Jud odprowadził ją rozbawionym, czułym spojrzeniem.

– Może i ty chciałbyś pójść, Louis?

– Chciałbym. – Louis obejrzał się na Rachel. – Pójdziesz z nami, kochanie?

– A co z Gage’em? Słyszałam, że to spory kawał drogi.

– Wsadzę go w nosidełka.

Rachel roześmiała się.

– Jasne. To twoje plecy.

Wyruszyli dziesięć minut później. Oprócz Gage’a wszyscy mieli na nogach kalosze. Malec siedział w nosidłach i wybałuszając oczy, przyglądał się wszystkiemu ponad ramieniem Louisa. Ellie bez przerwy wybiegała naprzód, goniąc motyle i zbierając kwiaty.

Trawa na łące sięgała im niemal do pasa. Połyskiwały wśród niej żółte kwiatki nawłoci, letniej plotkarki, co rok zapowiadającej nadejście jesieni. Lecz tego dnia w powietrzu nie czuło się jesieni. Słońce grzało niczym w sierpniu, choć kalendarzowy sierpień dobiegł końca dwa tygodnie wcześniej. Gdy wspięli się na szczyt pierwszego wzgórza, wędrując gęsiego skoszoną ścieżką, pod pachami Louisa wystąpiły mokre plamy potu.

Jud stanął. Z początku Louis sądził, że stary człowiek chce chwilę odetchnąć, potem jednak ujrzał roztaczający się za ich plecami widok.

– Ładnie tutaj – powiedział Jud, wsuwając między zęby źdźbło tymotki.

Cóż za typowe jankeskie niedopowiedzenie, pomyślał z rozbawieniem Louis.

– Jest cudownie – westchnęła Rachel i niemal oskarżycielsko spojrzała na męża. – Czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?

– Bo sam nie wiedziałem – odparł Louis, czując ukłucie wstydu. Wciąż znajdowali się na terenie swojej posiadłości. Po prostu do tej pory nie znalazł czasu, by wspiąć się na wzgórze za domem.

Ellie znacznie ich wyprzedzała. Teraz zawróciła i również oglądała wszystko z zachwytem. Church deptał jej po piętach.

Wzgórze nie było wysokie, ale też nie musiało. Gęsty las przesłaniał krajobraz z jednej strony, lecz na zachodzie rozciągał się rozległy widok: złocisty teren, pogrążony w lekkim, letnim śnie. Wszystko trwało w bezruchu, milczące, zamglone. Nawet ruch ciężarówek na drodze ustał i nic nie zakłócało wszechogarniającego spokoju.

Widzieli przed sobą dolinę rzeki Penobscot, którą spławiano drwa z północnego wschodu aż do Bangor i Derry. Wzgórze leżało pomiędzy tymi miastami, na południe od pierwszego i nieco na północ od drugiego. Spokojna rzeka rozlewała się szeroko, jakby pogrążona we własnym głębokim śnie. Louis dostrzegał w dali Hampden i Winterport. Miał wrażenie, że może odprowadzić wzrokiem czarną, wijącą się wężowo równolegle do rzeki trasę numer 15 aż do Bucksport. Na drugim brzegu rosły soczyście zielone drzewa. Widzieli też drogi, pola. Z kopuły starych wiązów wystawała iglica kościoła baptystów w północnym Ludlow, po prawej przycupnął solidny ceglany budynek: szkoła Ellie. Nad ich głowami białe chmury wędrowały leniwie w stronę horyzontu barwy wyblakłego dżinsu. A wszędzie wokół rozciągały się letnie pola, niewiarygodnie płowe i złociste, puste pod koniec cyklu siewów, wzrostu i żniw, uśpione, lecz nie martwe.

– Cudownie to właściwe słowo – rzekł w końcu Louis.

– W dawnych czasach nazywano to miejsce Wzgórzem Widokowym – oznajmił Jud. Wsunął papierosa w kącik ust, lecz go nie zapalił. – Niektórzy wciąż je tak nazywają, ale obecnie, odkąd młodzi przenieśli się do miasta, praktycznie o nim zapomnieli. Wątpię, by teraz przychodziło tu wielu ludzi. Wydaje się, że nie można stąd zobaczyć zbyt wiele, bo wzgórze nie jest wysokie. Naprawdę jednak widać… – Machnął ręką i umilkł.

– Widać wszystko – dokończyła Rachel cichym, pełnym podziwu głosem. Odwróciła się do Louisa. – Kochanie, czy to jest nasze?

– Owszem, to część posiadłości – odparł Jud, zanim Louis zdążył cokolwiek powiedzieć.

A to, pomyślał Louis, zupełnie nie to samo.

W lesie było chłodniej, może nawet o cztery–pięć stopni. Ścieżkę, wciąż szeroką, od czasu do czasu dodatkowo oznaczoną kwiatami (najczęściej zwiędłymi) w garnkach i puszkach po kawie, pokrywała obecnie gruba warstwa suchych sosnowych szpilek. Przeszli jakieś pół kilometra, wędrując w dół, kiedy Jud zawołał Ellie.

– To solidny, lecz bezpieczny spacer dla małej dziewczynki – rzekł ciepło – ale chcę, żebyś obiecała mamie i tacie, że jeśli znów tu się wybierzesz, nie zejdziesz ze ścieżki.

– Obiecuję – odparła natychmiast Ellie. – A dlaczego?

Stary mężczyzna zerknął na Louisa, który przystanął, by odpocząć. Dźwiganie Gage’a, nawet w cieniu starych sosen i świerków, było ciężką pracą.

– Wiesz, gdzie jesteście? – spytał Jud.

Louis rozważył i odrzucił kilka odpowiedzi: w Ludlow, w północnym Ludlow, za moim domem, pomiędzy trasą numer 15 i Middle Drive. W końcu pokręcił głową.

Jud wskazał palcem ponad ramieniem.

– Z tamtej strony jest mnóstwo ludzi – rzekł. – To miasto. A po tej stronie nic, tylko lasy, co najmniej przez pięćdziesiąt mil. Tu nazywamy je Lasami Północnego Ludlow, potem jednak zawadzają kącikiem o Orrington, ciągną się dalej, do Rockford, i jeszcze, aż do terenów stanowych, o których wcześniej wspominałem; tych, które chcą odzyskać Indianie. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale wasz miły domek przy głównej drodze, ze swym telefonem, elektrycznymi światłami i telewizją kablową tak naprawdę leży na skraju głuszy. – Zerknął na Ellie. – Mówię, że nie powinnaś włóczyć się po lesie, Ellie. Mogłabyś zabłądzić i Bóg wie, dokąd byś doszła.

– Nie będę, panie Crandall.

Louis dostrzegł, iż Ellie, choć poruszona słowami starca, nie bała się. Natomiast Rachel patrzyła niespokojnie na Juda, a i sam Louis poczuł lekki niepokój. Przypuszczał, że to typowy dla ludzi z miasta niemal instynktowny lęk przed lasem. On sam nie trzymał w ręku kompasu od czasu swej przygody z harcerstwem dwadzieścia lat wcześniej, a jego wspomnienia, jak orientować się wśród drzew dzięki Gwieździe Polarnej czy mchowi porastającemu stare pnie, były równie mętne jak pojęcie, jak wiąże się węzeł płaski czy ósemkę.

Jud uśmiechnął się i zmierzył ich uważnym wzrokiem.

– Pamiętajcie, że nie straciliśmy nikogo w tych lasach od trzydziestego czwartego, a przynajmniej nikogo miejscowego. Ostatnią osobą był Will Jeppson. Niewielka strata. Poza Stannym Bouchardem Will był chyba największym moczymordą po tej stronie Bucksport.

– Mówiłeś „nikogo miejscowego” – zauważyła Rachel głosem nie do końca swobodnym i Louis natychmiast odczytał w jej myślach: My nie jesteśmy miejscowi, a przynajmniej jeszcze nie.

Jud zastanawiał się przez chwilę, w końcu skinął głową.

– Co jakieś dwa–trzy lata gubi się tu jakiś turysta, bo sądzi, że nie zabłądzi tak blisko drogi. Ale nigdy nie straciliśmy żadnego na dobre, moja panno. Nie zamartwiaj się.

– Są tu łosie? – spytała z obawą Rachel i Louis uśmiechnął się. Jeśli Rachel chciała się zamartwiać, nikt nie mógł jej do tego zniechęcić.

– Możesz tu spotkać łosia – odparł Jud – ale nic ci nie zrobi, Rachel. W okresie godowym robią się nieco drażliwe, poza tym jednak tylko patrzą. Jedyni ludzie, których atakują poza czasem rui, to turyści z Massachusetts. Nie wiem, czemu tak jest, ale to prawda. – Louis uznał, że tamten żartuje, jednak nie miał pewności. Jud mówił śmiertelnie poważnie. – Widziałem to po wielekroć. Jakiś gość z Saugos, Milton czy Weston siedzący na drzewie i wrzeszczący o stadzie łosi wielkich jak przyczepy kempingowe. Zupełnie jakby łosie umiały wywęszyć Massachusetts na człowieku. A może to te nowe stroje od L.L. Beana? Nie mam pojęcia. Chciałbym, żeby jeden ze studentów ochrony środowiska zajął się tą sprawą, ale wątpię, by do tego doszło.

– Co to jest ruja? – spytała Ellie.

– Nieważne – ucięła Rachel. – Nie chcę, żebyś tu przychodziła. Chyba że w towarzystwie dorosłego. – Zbliżyła się o krok do Louisa.

– Nie zamierzałem cię straszyć, Rachel. – Jud był wyraźnie zakłopotany. – Ciebie ani twojej córeczki. W tych lasach nie ma się czego bać. To dobra ścieżka. Wiosną trochę tu dużo robactwa, a przez cały rok jest dość mokro – oprócz pięćdziesiątego piątego; to było najsuchsze lato, jakie pamiętam – ale, do diabła, nie rośnie tu nawet trujący bluszcz ani trujące dęby, które można znaleźć na tyłach szkoły. Trzymaj się od nich z daleka, Ellie, jeśli nie chcesz przez trzy tygodnie kąpać się w krochmalu.

Ellie zakryła dłonią usta i zachichotała.

– To bezpieczna ścieżka – powiedział z naciskiem Jud; Rachel wciąż nie wydawała się przekonana. – Nawet Gage mógłby nią chodzić, a dzieciaki z miasta często tu biegają. Wspominałem już o tym. Utrzymują ją w porządku. Nikt im nie każe, robią to z własnej woli. Nie chciałbym zepsuć Ellie zabawy. – Nachylił się nad nią i mruknął: – Tak to już jest w życiu, Ellie. Póki jesteś na ścieżce, nie dzieje się nic złego. Jeśli z niej zboczysz i nie dopisze ci szczęście, zgubisz się, a wtedy ktoś będzie musiał cię szukać.

Szli dalej. Od ciężkiego nosidła Louis zaczął odczuwać bolesne skurcze w plecach, ugiętych pod ciężarem nosidła. Od czasu do czasu Gage oburącz ciągnął go za włosy bądź z entuzjazmem kopał w nerki. Ostatnie letnie komary krążyły wokół twarzy i szyi, śmigając z cichym nieznośnym bzykiem.

Ścieżka opadała w dół, wijąc się między bardzo starymi jodłami. Następnie zagłębiła się w gęste, splątane poszycie. Rzeczywiście było tu wilgotno: kalosze Louisa z mlaskaniem zanurzały się w błocie i stojącej wodzie. W pewnym momencie przekroczyli wąskie bagienko, przeskakując z jednej kępy traw na drugą. To był najgorszy odcinek. Wkrótce potem ścieżka znów ruszyła w górę i pojawiły się drzewa. Gage jakimś cudem zdawał się z każdą chwilą przybierać na wadze, a powietrze podobnym cudem ogrzało się co najmniej o pięć stopni. Po twarzy Louisa ściekały strużki potu.

– Jak ci idzie, kochanie? – spytała Rachel. – Chcesz, żebym trochę go poniosła?

– Wszystko w porządku – odparł. I rzeczywiście było w porządku, choć serce coraz szybciej tłukło mu się w piersi. Znacznie częściej zalecał swym pacjentom ćwiczenia fizyczne, niż sam je uprawiał.

Jud szedł obok Ellie. Jej cytrynowożółte spodnie i czerwona bluza odcinały się jaskrawymi plamami na tle ponurego brązu i zieleni.

– Lou, czy on naprawdę wie, dokąd nas prowadzi? – spytała niespokojnie Rachel, zniżając głos.

– Jasne – zapewnił ją Louis.

– Już niedaleko – zawołał wesoło przez ramię Jud. – Radzisz sobie, Louis?

Mój Boże, pomyślał Louis. Gość jest dobrze po osiemdziesiątce, a w ogóle się nie spocił.

– Bez problemu – odkrzyknął nieco agresywnie. Duma zapewne zmusiłaby go do powiedzenia tego samego, nawet gdyby przeczuwał już nadejście zawału. Uśmiechnął się szeroko, lekko podciągnął paski nosidełka i ruszył naprzód.

Pokonali drugie wzgórze i ścieżka znów opadła, przecinając kępę krzaków i splątanego poszycia wysokości dorosłego człowieka. Następnie zwęziła się i nagle, tuż przed sobą, Louis ujrzał, jak Ellie i Jud przechodzą przez bramę zbitą ze starych, wyblakłych i zniszczonych desek. Czarną obłażącą farbą wypisano na nich ledwie czytelne słowa CMĘTARZ ZWIEŻĄT. Wymienili z Rachel rozbawione spojrzenia i także przeszli przez bramę, instynktownie chwytając się za dłonie, jakby przybyli tu, by wziąć drugi ślub.

Po raz wtóry tego ranka Louis zatrzymał się, zdjęty podziwem.

Iglasta wyściółka zniknęła. Pod ich stopami rozciągała się skoszona trawa, tworząca niemal idealne koło ponaddziesięciometrowej średnicy. Z trzech stron otaczały je gęste krzaki, z czwartej stary wiatrołom, stos zwalonych drzew, wyglądających złowrogo i niebezpiecznie. Mężczyzna, który chciałby przez nie przejść, powinien nałożyć stalowe suspensorium, pomyślał Louis. Całą polanę wypełniały nagrobki, niewątpliwie zrobione przez dzieci z najróżniejszych materiałów, które zdołały zdobyć bądź wyprosić od rodziców – listewek ze skrzynek, kawałków desek, fragmentów ocynkowanej blachy. A jednak oglądane na tle niskich krzaków i poskręcanych drzew walczących o wolną przestrzeń i dostęp do słońca, mimo swej prostoty i prymitywności wydawały się cudownie symetryczne. Otoczenie dodatkowo podkreślało fakt, że za ich powstanie odpowiadają ludzie. Pobliski las sprawiał, że całe miejsce nabierało niezwykłej powagi i uroku, ze swej natury nie chrześcijańskiego, lecz pogańskiego.

– Urocze – mruknęła Rachel, bez specjalnego przekonania.

– Jejku! – krzyknęła Ellie.

Louis zdjął z pleców Gage’a i wyciągnął go z nosidła, tak by mógł sobie poraczkować. Jego kręgosłup odetchnął z ulgą.

Ellie biegała od jednego pomnika do drugiego, wykrzykując bez przerwy. Louis ruszył za nią, podczas gdy Rachel miała oko na małego. Jud usiadł na ziemi, krzyżując nogi, i oparty o wystający kamień zapalił.

Louis zauważył, że panujące tu symetria i porządek nie były złudzeniem. Wszystkie nagrobki tworzyły kolejne koncentryczne kręgi.

KOT SMUCKY – głosił napis na desce, niewątpliwie nakreślony ręką dziecka, lecz bardzo staranny. BYŁ POSŁÓSZNY, a pod tym 1971–1974. Nieco dalej, na obwodzie zewnętrznego kręgu natknął się na kawałek naturalnego łupku z imieniem napisanym wyblakłą, lecz wciąż czytelną czerwoną farbą: BIFFER. Pod spodem nakreślono krótki wierszyk, na którego widok Louis uśmiechnął się szeroko: „Biffer, Biffer, pies wspaniały, przez wszystkich kochany cały”.

– Biffer to cocker-spaniel Desslerów – powiedział Jud. Obcasem oczyścił kawałek gruntu i ostrożnie strzepywał tam popiół. – W zeszłym roku przejechała go śmieciarka. Smutna sprawa.

– Owszem – zgodził się Louis.

Niektóre groby ozdobiono kwiatami. Część z nich wciąż była świeża, większość stara, niektóre zupełnie zgniły. Ponad połowa wymalowanych i wypisanych ołówkiem napisów stała się już kompletnie nieczytelna. Inne nagrobki były zaś zupełnie pozbawione napisów. Louis zgadywał, iż pierwotnie oznaczono je kredką bądź kredą.

– Mamo! – wrzasnęła Ellie – tu jest złota rybka, chodź zobacz!

– Dziękuję, wolę nie – odparła Rachel i Louis obejrzał się na nią. Stała samotnie z boku, poza zewnętrznym kręgiem, z bardzo niewyraźną miną.

Nawet tutaj się martwi, pomyślał Louis. Nigdy nie czuła się swobodnie w obliczu oznak śmierci (przypuszczał zresztą, iż dotyczy to każdego), prawdopodobnie z powodu siostry. Siostra Rachel umarła bardzo młodo i zdarzenie to pozostawiło bolesną bliznę. Louis już na początku małżeństwa nauczył się jej nie dotykać. Miała na imię Zelda, zabiło ją zapalenie rdzenia. Jej śmierć, najpewniej długa, bolesna i paskudna, odcisnęła piętno na Rachel, będącej wówczas w najbardziej wrażliwym wieku. Skoro chciała o tym zapomnieć, powinno się jej na to pozwolić.

Louis mrugnął do żony, która posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.

Uniósł wzrok. Znajdowali się na naturalnej polanie. Przypuszczał, iż wyjaśniało to, dlaczego trawa tak dobrze radziła sobie w tym miejscu: docierało do niej słońce. Mimo wszystko jej utrzymanie wymagało podlewania i starannej opieki. To oznaczało bańki wody, może nawet spryskiwacze cięższe niż Gage z nosidłem, dźwigane na małych plecach. Dziwne, że dzieci tak długo utrzymywały to miejsce. Jego własne wspomnienia dziecięcych zabaw – dodatkowo umocnione doświadczeniami z Ellie – sugerowały, iż dziecięcy entuzjazm płonie jak papier, szybko, gorąco, i równie szybko gaśnie.

Lecz te dzieci rzeczywiście długo utrzymywały w porządku cmentarz. Jud miał rację. W miarę jak Louis zbliżał się do środka kręgu, stawało się to coraz bardziej oczywiste. Z każdym krokiem napotykał coraz to starsze groby, coraz mniej czytelnych inskrypcji, lecz te, które mógł odszyfrować, tworzyły prowizoryczną chronologię, sięgającą daleko w przeszłość. Oto TRIXIE ZABITA NA DRODZE 15 WRZEŚNIA 1968. W tym samym kręgu znajdowała się szeroka, płaska deska, głęboko wbita w ziemię. Mróz i roztopy wypaczyły ją, lecz Louis wciąż dostrzegał litery tworzące napis: PAMIĘCI MARTY, NASZEJ KRULICZKI, ZMARŁEJ 1 MARCA 1965. Rząd dalej dostrzegł GENERAŁA PATTONA (NASZ! POCZCIWY! PIES! – podkreślał napis), który zdechł w 1958, i Polinezję (zapewne papugę, jeśli Louis dobrze pamiętał „Doktora Dolittle”), która wyskrzeczała swoje ostatnie „Polly chce ciasteczko” latem 1953 roku. W następnych dwóch rzędach niczego nie dało się odczytać, a potem, wciąż daleko od środka, wykute w kawałku piaskowca litery głosiły: HANNAH NAJLEPSZY PIES JAKI KIEDYKOLWIEK ŻYŁ 1929–1939. Choć piaskowiec był względnie miękki – i w rezultacie z napisu pozostał już tylko widmowy ślad – Louisowi trudno było sobie wyobrazić, ile godzin musiało spędzić dziecko wypisując w kamieniu tych sześć słów. Cóż za ogromne dzieło, miłości i rozpaczy. Nawet rodzice nie robią czegoś takiego dla swych własnych rodziców bądź dzieci, jeśli te umrą młodo.

– To naprawdę stare miejsce – rzekł do Juda, który wstał i dołączył do niego. Tamten przytaknął.

– Chodź tutaj, Louis, chcę ci coś pokazać.

Podeszli do rzędu, który od środka dzieliły zaledwie trzy rzędy. W tym miejscu wzór kręgów, dalej sprawiający wrażenie przypadkowego, był bardzo wyraźny. Jud przystanął przed wywróconym kawałkiem łupku. Ukląkł ostrożnie i postawił go na miejscu.

– Kiedyś były tu słowa – rzekł. – Sam je wykułem, ale już się starły. Pogrzebałem tu mojego pierwszego psa, Spota. Zdechł ze starości w czternastym roku, gdy wybuchła Wielka Wojna.

Nieco rozbawiony myślą, że oto znalazł się na cmentarzu starszym niż wiele ludzkich nekropolii, Louis znów ruszył ku środkowi i obejrzał kilkanaście nagrobków. Żaden z nich nie był czytelny, a większość niemal pochłonęła roślinność. Jeden z nich prawie zupełnie przykryła trawa, a kiedy go ustawił, rozległ się cichy odgłos darcia, jakby ziemia protestowała przeciwko oddaniu łupu. Z odsłoniętego miejsca umknęły chrząszcze. Louis poczuł nagły dreszcz. Boot Hill dla zwierząt. Nie wiem, czy podoba mi się ten pomysł.

– Jak stare jest to miejsce?

– Przykro mi, nie wiem. – Jud wsunął dłonie głęboko do kieszeni. – Oczywiście było tu już, kiedy zdechł Spot. W tamtych czasach miałem całą bandę przyjaciół. Pomogli mi wykopać grób. Kopanie w tym miejscu nie jest łatwe – wszędzie pełno kamieni. Trudno je ruszyć. Ja też czasem im pomagałem. – Zaczął wskazywać tu i tam zrogowaciałym palcem. – To tutaj to pies Pete’a LaVassuera, jeśli dobrze pamiętam. A tam leżą trzy koty Albiona Groatleya, pochowane jeden obok drugiego.

Stary Fritchie hodował gołębie wyścigowe. Razem z Alem Groatleyem i Carlem Hannah pochowaliśmy jednego z nich, gdy dopadł go pies. Leży tutaj. – Umilkł, po czym dodał z namysłem: – Jestem ostatni, wiesz. Cała moja banda nie żyje. Wszyscy odeszli.

Louis nic nie powiedział. Stał tylko, przyglądając się zwierzęcym grobom, z rękami w kieszeniach.

– To kamienista ziemia – powtórzył Jud. – I tak nie można w niej zasadzić nic, oprócz zwłok.

Po drugiej stronie polany Gage zaczął płakać. Rachel podniosła go i posadziła na biodrze.

– Jest głodny – oznajmiła. – Chyba powinniśmy już wracać, Lou. – Proszę cię, zgódź się, błagały jej oczy.

– Jasne – odparł, odpowiadając na niemą prośbę. Zarzucił na plecy nosidełko i obrócił się, by Rachel mogła wpiąć w nie Gage’a. – Ellie! Hej, Ellie, gdzie jesteś?

– Jest tam. – Rachel wskazała wiatrołom. Ellie wdrapywała się na niego, jakby znalazła dalekiego kuzyna szkolnych drabinek.

– Słonko, zejdź stamtąd! – krzyknął z niepokojem Jud. – Jeśli wsuniesz stopę w niewłaściwe miejsce, a drzewa się poruszą, złamiesz nogę w kostce.

Ellie zeskoczyła.

– Auu – krzyknęła i zbliżyła się ku nim, rozcierając biodro. Skóra była cała, lecz sztywna, zeschnięta gałąź rozdarła jej spodnie.

– Widzisz, co mam na myśli. – Jud rozczochrał jej dłonią włosy. – Nawet doświadczony leśnik nie wdrapie się na stary wiatrołom, jeśli może go ominąć. Drzewa leżące na kupie robią się złośliwe. Ugryzłyby cię, gdyby mogły.

– Naprawdę? – spytała Ellie.

– Naprawdę – powiedział Louis, zanim Jud zdążył coś rzec.

– Leżą na stosie niczym słomki – dodał starzec. – Jeśli staniesz na jednej, reszta może zwalić się na ciebie jak lawina.

Ellie spojrzała na Louisa.

– To prawda, tatusiu?

– Chyba tak, kochanie.

– Iii! – Obejrzała się na wiatrołom i wrzasnęła: – Rozdarłyście mi spodnie, wy wstrętne drzewa!

Cała trójka dorosłych wybuchnęła śmiechem. Wiatrołom milczał. Tkwił tam w bezruchu, bielejąc w słońcu, tak jak to robił od dziesięcioleci. Louisowi przyszedł nagle na myśl szkielet dawno zmarłego potwora, być może zabitego przez szlachetnego, dobrego rycerza. Smocze kości ułożone w gigantyczny pogrzebowy stos.

Nagle wydało mu się, że jest coś dziwnego w tym, iż wiatrołom przegradza akurat drogę pomiędzy cmentarzem zwierząt i głębokimi lasami, które Jud Crandall nazywał często później „indiańskim lasem”. Trochę to zbyt wygodne, jak na zbieg okoliczności. Sama przypadkowość wiatrołomu zdawała się zbyt sztuczna, zbyt idealna, by stanowić dzieło natury. Zupełnie jakby…

W tym momencie Gage złapał go za ucho i przekręcił, gulgocząc radośnie, i Louis zapomniał na śmierć o wiatrołomach w lesie za cmentarzem zwierząt. Czas było wracać do domu.