Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W przyszłości tak realistycznej i bliskiej, że mogłaby być współczesnością, coś dziwnego dzieje się z kobietami, które zasypiają: szczelnie owija je zwiewna substancja przypominająca kokon. Gdy ktoś je budzi, gdy obrastający je materiał zostaje naruszony bądź zerwany, uśpione kobiety wpadają w dziką furię i stają się szaleńczo agresywne; śpiąc, przenoszą się do innego świata − świata, w którym panuje harmonia, a konflikty są rzadkością. Tajemnicza Evie jest jednak odporna na błogosławieństwo, bądź klątwę, niezwykłej śpiączki. Czy jest medyczną anomalią, którą należy przebadać? A może demonem, którego trzeba zabić? Porzuceni mężczyźni, zdani na siebie i swoje coraz bardziej prymitywne odruchy, dzielą się na wrogie frakcje, niektórzy pragną zabić Evie, inni ją ocalić. Część wykorzystuje panujący chaos, by zemścić się na starych bądź nowych wrogach. W świecie nagle opanowanym przez mężczyzn wszyscy uciekają się do przemocy.
Osadzona w małym mieście w Appalachach, gdzie największym pracodawcą jest więzienie kobiece, powieść "Śpiące królewny" to dająca do myślenia, nadzwyczajnie wciągająca historia, która dziś wydaje się szczególnie aktualna.
Stephen King jest autorem ponad pięćdziesięciu światowych bestsellerów. Jego najnowsze książki to Trylogia o Billu Hodgesie – "Pan Mercedes" (nagrodzona Edgar Award dla najlepszej powieści), "Znalezione nie kradzione" i "Koniec warty" – oraz zbiór opowiadań "Bazar złych snów". Na podstawie jego epickiego cyklu "Mroczna wieża" powstał film z Idrisem Elbą i Matthew McConnaugheyem w rolach głównych. Na ekrany kin wkrótce wejdzie również "To" z Billem Skarsgårdem w roli głównej. W 2014 roku King otrzymał National Medal of Arts, a w roku 2003 National Book Foundation Medal za zasługi dla literatury amerykańskiej. Mieszka w Bangor w stanie Maine ze swoją żoną, pisarką Tabithą King.
Owen King jest autorem powieści "Double Feature" i zbioru "Jesteśmy w tym wszyscy razem". Jest współautorem "Intro to Alien Invasion" i współredaktorem "Who Can Save Us Now? Brand-New Superheroes and "Their Amazing (Short) Stories". Mieszka w Rhinebeck w stanie Nowy Jork ze swoją żoną, pisarką Kelly Braffet, i córką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1035
Tytuł oryginału:
SLEEPING BEAUTIES
Copyright © 2017 by Stephen King and Owen King
All rights reserved
„Born A Woman”. Tekst i muzyka: Martha Sharp.
Copyright © 1956 Painted Desert Music Corp. Copyright Renewed.
International Copyright Secured. All Rights Reserved.
Used by Permission. Reprinted by Permission of Hal Leonard LLC.
„I’ll Sleep When I’m Dead”. Tekst i muzyka: Warren Zevon.
Copyright © 1976 ZEVON MUSIC. Copyright Renewed.
All Rights Administered by SONGS OF UNIVERSAL, INC.
All Rights Reserved. Used by Permission.
Reprinted by Permission of Hal Leonard LLC.
„The Auld Triangle”, z The Quare Fellow.
Copyright © 1956 Estate of Brendan Behan, reprinted by kind permission
of the Estate of Brendan Behan and The Sayle Literary Agency.
Ilustracje na okładce: Ryszard Wojtyński
Redaktor serii: Monika Kalinowska
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8123-533-4
Warszawa 2017
Wydawca:
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pamięci Sandry Bland
POSTACIE
Miasto Dooling, stolica hrabstwa Dooling
Truman „Trume” Mayweather, 26, producent metamfetaminyTiffany Jones, 28, kuzynka TrumanaLinny Mars, 40, dyspozytorka policjiLila Norcross, 45, komendant policjiJared Norcross, 16, uczeń szkoły średniej w Dooling, syn Lili i ClintaAnton Dubcek, 26, właściciel i jedyny pracownik firmy Anton Czyściciel Basenów sp. z o.o.Magda Dubcek, 56, matka AntonaFrank Geary, 38, pracownik miejski odpowiedzialny za odławianie bezpańskich zwierzątElaine Geary, 35, wolontariuszka w sklepie charytatywnym i żona FrankaNana Geary, 11, uczennica gimnazjum w DoolingStara Essie, 60, bezdomnaTerry Coombs, 45, policjantRita Coombs, 42, żona Terry’egoRoger Elway, 28, policjantJessica Elway, 28, żona RogeraPlatinum Elway, 8 miesięcy, córka Rogera i JessikiReed Barrows, 31, policjantLeanne Barrows, 32, żona ReedaGary Barrows, 2, syn Reeda i LeanneVern Rangle, 48, policjantElmore Pearl, 38, policjantRupe Wittstock, 26, policjantWill Wittstock, 27, policjantDan „Treater” Treat, 27, policjantJack Albertson, 61, emerytowany policjantMick Napolitano, 58, emerytowany policjantNate McGee, 60, emerytowany policjantCarson „Country Strong” Struthers, 32, były uczestnik turniejów bokserskich z cyklu Golden GlovesJT Wittstock, 64, trener Dooling High School Warriors, szkolnej drużyny futbolu amerykańskiegoDr Garth Flickinger, 52, chirurg plastycznyFritz Meshaum, 37, mechanikBarry Holden, 47, obrońca publicznyOscar Silver, 83, sędziaMary Pak, 16, uczennica szkoły średniej w DoolingEric Blass, 17, uczeń szkoły średniej w DoolingCurt McLeod, 17, uczeń szkoły średniej w DoolingKent Daley, 17, uczeń szkoły średniej w DoolingWilly Burke, 75, wolontariuszDorothy Harper, 80, emerytkaMargaret O’Donnell, 72, siostra Gail, emerytkaGail Collins, 68, siostra Margaret, sekretarka w gabinecie dentystycznympani Ransom, 77, piekarkaMolly Ransom, 10, wnuczka pani RansomJohnny Lee Kronsky, 41, prywatny detektywJaime Howland, 44, profesor historiiEve Black, z wyglądu około trzydziestu lat, nieznajomaWięzienie
Janice Coates, 57, naczelnik Zakładu Karnego dla Kobiet w DoolingLawrence „Lore” Hicks, 50, zastępca naczelnika Zakładu Karnego dla Kobiet w DoolingRand Quigley, 30, strażnik w Zakładzie Karnym dla Kobiet w DoolingVanessa Lampley, 42, strażniczka w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Dooling, w latach 2010 i 2011 mistrzyni Ohio Valley w siłowaniu na rękę w kategorii wiekowej 35–45 latMillie Olson, 29, strażniczka w Zakładzie Karnym dla Kobiet w DoolingDon Peters, 35, strażnik w Zakładzie Karnym dla Kobiet w DoolingTig Murphy, 45, strażnik w Zakładzie Karnym dla Kobiet w DoolingBilly Wettermore, 23, strażnik w Zakładzie Karnym dla Kobiet w DoolingScott Hughes, 19, strażnik w Zakładzie Karnym dla Kobiet w DoolingBlanche McIntyre, 65, sekretarka w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Doolingdr Clinton Norcross, 48, psychiatra w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Dooling, mąż LiliJeanette Sorley, 36, Osadzona #4582511‒1, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingRee Dempster, 24, Osadzona #4602597‒2, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingKitty McDavid, 29, Osadzona #4603241‒2, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingAngel Fitzroy, 27, Osadzona #4601959‒3, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingMaura Dunbarton, 64, Osadzona #4028200‒1, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingKayleigh Rawlings, 40, Osadzona #4521131‒2, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingNell Seeger, 37, Osadzona #4609198‒1, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingCelia Frode, 30, Osadzona #4633978‒2, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingClaudia „Petarda” Stephenson, 38, Osadzona #4659873‒1, Zakład Karny dla Kobiet w DoolingInni
Lowell „Mały Low” Griner, 35, bandytaMaynard Griner, 35, bandytaMichaela Morgan z domu Coates, 26, reporterka krajowa News AmericaBrat Krwi Jasny Liść (Scott David Winstead Jr.), 60, naczelny pastor OświeconychLis pospolity, w wieku 4–6 latNieważne, czy jesteś mądra czy głupia,
Czyś biedna czy bogata.
Taka już dola kobiety na tym świecie,
Że facet nią pomiata,
I gdy kobietą się rodzisz,
Czeka cię życie pełne krzywd.
Będziesz deptana,
Okłamywana,
Zdradzana
I traktowana jak zupełne nic.
Sandy Posey, „Born a Woman”
Tekst: Martha Sharp
A ja mówię, że kwadrat światła nie może cię nie obchodzić!
Reese Marie Dempster, Osadzona #4602597‒2
Zakład Karny dla Kobiet w Dooling
Dostała ostrzeżenie. Dostała wyjaśnienie. Mimo to upierała się przy swoim.
sen. Addison „Mitch” McConnell,
mówiąc o sen. Elizabeth Warren
Evie sięśmieje, kiedy ćma ląduje na jej nagim przedramieniu. Delikatnie przesuwa palcem wskazującym po brązowych i szarych falach, które ubarwiają skrzydła owada.
– Cześć, śliczna – mówi. Ćma zrywa się, leci w górę, wyżej i wyżej, aż ginie w skrawku słońca wplątanym w lśniące zielone liście sześć metrów nad korzeniami, wśród których siedzi Evie.
Miedzianoczerwony sznur wypływa z czarnego otworu pośrodku pnia i wije się między płatami kory. Evie nie ufa wężowi. Kiedyś miała z nim kłopoty.
Jej ćma i dziesięć tysięcy innych zrywają się z wierzchołka drzewa szeleszczącą, ciemnobrązową chmurą. Rój przetacza się po niebie w kierunku rachitycznych młodych sosen na drugim końcu łąki. Evie wstaje i idzie za ćmami. Łodygi chrzęszczą pod jej stopami, sięgająca pasa trawa drapie nagą skórę. Kiedy podchodzi do smętnego, mocno przetrzebionego lasu, wychwytuje pierwsze chemiczne zapachy – amoniak, benzen, ropa naftowa, tak wiele innych, dziesięć tysięcy zadraśnięć na jednym kawałku ciała – i porzuca nadzieję, o której nawet nie wiedziała, że ją ma.
Pajęczyny wylewają się ze śladów jej stóp i migoczą w porannym świetle.
CZĘŚĆ PIERWSZA:
TRÓJKĄT STARY
W kobiecym więzieniu
siedemdziesiąt kobiet jest
i to tam razem z nimi
chciałbym być.
Wtedy ten trójkąt stary, psia mać, mógłby swoje dzyń-dzyń grać
jak Kanał Królewski długi i szeroki.
– Brendan Behan
ROZDZIAŁ 1
1
Ree spytała Jeanette, czy kiedykolwiek przyglądała się kwadratowi światła, które pada z okna. Jeanette powiedziała, że nie. Ree była na górnej pryczy, Jeanette na dolnej. Czekały na otwarcie celi przed śniadaniem. Kolejny dzień, kolejny poranek.
Wyglądało na to, że towarzyszka Jeanette z celi wnikliwie przeanalizowała zachowanie tego kwadratu. Ree wyjaśniła, że najpierw pojawia się na ścianie naprzeciwko okna, potem zjeżdża niżej i niżej, rozlewa się na blacie biurka i w końcu spływa na podłogę. Jeanette widziała, że w tej chwili był na środku podłogi, jasny jak nie wiadomo co.
– Ree – powiedziała Jeanette – nic mnie nie obchodzi jakiś kwadrat światła.
– A ja mówię, że kwadrat światła nie może cię nie obchodzić! – Ree wydała chrząknięcie, którym wyrażała rozbawienie.
– Niech ci będzie. Cokolwiek to, kurde, znaczy – powiedziała Jeanette, a jej towarzyszka tylko jeszcze trochę pochrząkała.
Ree była w porządku, ale jak małe dziecko bała się ciszy. Siedziała za wyłudzenie kredytu, fałszerstwo i posiadanie narkotyków z zamiarem sprzedaży. Na żadnym z tych pól nie poradziła sobie najlepiej i dlatego wylądowała tutaj.
Jeanette odsiadywała wyrok za nieumyślne spowodowanie śmierci; pewnej zimowej nocy dwa tysiące piątego roku dźgnęła swojego męża, Damiana, śrubokrętem w krocze, a że był wtedy na haju, to tylko siedział na krześle i czekał, aż się wykrwawi. Sama też, oczywiście, była naćpana.
– Patrzyłam na zegar – powiedziała Ree. – Zmierzyłam czas. Światło w dwadzieścia dwie minuty przesuwa się od okna w to miejsce na podłodze.
– Zgłoś to do Księgi Rekordów Guinnessa – skwitowała Jeanette.
– W nocy mi się śniło, że jadłam ciasto czekoladowe z Michelle Obamą i że była wkurzona: „Roztyjesz się od tego, Ree!”. Ale sama też to ciasto wsuwała. – Ree zachrząkała. – Nie. Wcale nie. Zmyślam. Tak naprawdę śniła mi się taka moja nauczycielka. Raz po raz mówiła, że jestem w złej sali, ja tłumaczyłam, że w dobrej, ona odpowiadała, że niech będzie, potem trochę prowadziła lekcję i zaraz znów powtarzała, że jestem w złej sali, ja na to, że nie, że w dobrej, i tak w kółko. Właściwie to było męczące, nic poza tym. A tobie co się śniło, Jeanette?
– Hm… – Jeanette próbowała sobie przypomnieć, ale nie mogła. Po nowych lekach jakby mocniej spała. Wcześniej miewała koszmary o Damianie. Przeważnie wyglądał w nich tak jak tamtego ranka, kiedy już nie żył, a jego skóra przybrała odcień rozmytego niebieskiego atramentu.
Jeanette zapytała kiedyś doktora Norcrossa, czy według niego te sny biorą się z wyrzutów sumienia. Doktor zmrużył oczy i posłał jej to swoje spojrzenie z gatunku „mówisz serio?”, które kiedyś doprowadzało ją do szału, ale które w końcu polubiła, po czym spytał, czy jej zdaniem króliczki mają obwisłe uszka. No dobra, jasne. Zrozumiała aluzję. Zresztą Jeanette nie tęskniła za tymi snami.
– Przykro mi, Ree. Nie mam nic do opowiadania. Nie pamiętam, co mi się śniło.
Buty stukały w cement na korytarzu pierwszego piętra Skrzydła B: ostatnia kontrola przed otwarciem drzwi.
Jeanette zamknęła oczy. Wymyśliła sobie sen. Widziała w nim zniszczone więzienie. Po starych ścianach cel pięły się bujne pnącza, poruszane wiosennym wietrzykiem. Połowa sufitu zniknęła, został tylko sterczący występ nadgryziony zębem czasu. Dwie małe jaszczurki smyrgnęły po stosie zardzewiałego złomu. Motyle kręciły piruety w powietrzu. Intensywne zapachy ziemi i liści przesycały szczątki celi. Bobby stał u jej boku, przy dziurze w ścianie, i patrzył z podziwem. Jego mama była archeologiem. Odkryła to miejsce.
– Myślisz, że wzięliby do teleturnieju kogoś, kto jest notowany?
Wizja pierzchła. Jeanette jęknęła. Cóż, było miło, ale się skończyło. Na prochach żyło się zdecydowanie lepiej. Można było odnaleźć spokój, lekkość. Trzeba doktorowi oddać, co jego; chemia rzeczywiście poprawia życie. Otworzyła oczy.
Ree gapiła się na nią. Więzienie ma niewiele zalet, ale takiej dziewczynie jak Ree może bezpieczniej się żyje za kratami. Tam, w świecie zewnętrznym, pewnie weszłaby pod koła samochodu. Albo sprzedałaby dragi tajniakowi, który pod każdym względem wygląda jak tajniak. Co też zrobiła.
– Co się stało? – spytała Ree.
– Nic. Byłam w raju, to wszystko. A twój rozpuszczony jęzor wyrwał mnie z niego.
– Co?
– Nieważne. Słuchaj, myślę, że powinien być teleturniej, w którym uczestniczyliby tylko notowani. Można by go nazwać Kłam dla nagród.
– Nieźle! Na czym by polegał?
Jeanette usiadła prosto, ziewnęła, wzruszyła ramionami.
– Musiałabym pomyśleć. Wiesz, ustalić regulamin.
Ich dom był taki, jaki był zawsze i jaki zawsze będzie – na wieki wieków, amen. Cela długości dziesięciu kroków, cztery kroki od prycz do drzwi. Ściany gładkie, z cementu koloru owsianki. W wyznaczonym miejscu wisiały zawijające się zdjęcia i pocztówki, przymocowane (choć kogo to w sumie obchodziło) kawałkami zielonej masy klejącej. Pod jedną ścianą stało małe metalowe biurko, pod przeciwległą – niski metalowy regał. Na lewo od drzwi był stalowy sedes; kiedy jedna na nim przykucała, druga odwracała wzrok, żeby wytworzyć choć złudzenie prywatności. W drzwiach, na wysokości oczu, znajdowało się podwójnie szklone okienko, które dawało widok na krótki korytarz biegnący przez Skrzydło B. Każdy centymetr celi, każdy przedmiot – wszystko przesiąknięte było wszechobecnym w więzieniu zapachem potu, pleśni, lizolu.
Wbrew swej woli Jeanette wreszcie zwróciła uwagę na kwadrat słońca między pryczami. Był już prawie przy drzwiach – ale dalej nie zajdzie, prawda? Dopóki klawisz nie przekręci klucza w zamku albo nie otworzy celi z Kabiny, pozostanie tu uwięziony, tak jak one.
– I kto byłby prowadzącym? – dociekała Ree. – Teleturniej musi mieć prowadzącego. No i jakie byłyby te nagrody? Koniecznie jakieś fajne. Szczegóły! Musimy uzgodnić wszystkie szczegóły, Jeanette.
Ree leżała z głową podpartą na dłoni i patrzyła na Jeanette, nawijając na palec swoje ciasno skręcone, tlenione loki. U góry czoła miała bliznę przypominającą ślad od grilla – trzy głębokie równoległe linie. Chociaż Jeanette nie wiedziała, czego pamiątką jest blizna, mogła się domyślić, kto ją zostawił: mężczyzna. Może ojciec, może brat, może chłopak, może facet, którego Ree nie widziała nigdy przedtem i nigdy więcej nie zobaczy. Wśród więźniarek zakładu karnego w Dooling niewiele, mówiąc oględnie, było takich, które wiedziały, co to znaczy coś w życiu wygrać. Za to mnóstwo wiedziało, co to znaczy być ze złym mężczyzną.
Co mogłaś zrobić? Mogłaś użalać się nad sobą. Mogłaś nienawidzić siebie albo wszystkich. Mogłaś się odurzać środkami czystości. Mogłaś robić, co chcesz (w miarę swoich, trzeba przyznać, ograniczonych, możliwości), ale to nie zmieni twojej sytuacji. Następną szansę na zakręcenie wielkim błyszczącym kołem fortuny dostaniesz dopiero na kolejnej rozprawie o zwolnienie warunkowe. Kiedy przyjdzie kolej na nią, Jeanette chciała jak najlepiej się do tego przyłożyć. Musiała myśleć o synu.
Rozbrzmiał donośny szczęk; strażnik w Kabinie otworzył sześćdziesiąt dwa zamki. Była szósta trzydzieści – wszystkie osadzone miały wyjść na poranny apel.
– Nie wiem, Ree. Pomyśl o tym – powiedziała Jeanette. – Ja też pomyślę i potem porozmawiamy.
Zwiesiła nogi z pryczy i wstała.
2
Kilka kilometrów od więzienia, na tarasie domu Norcrossów, Anton czyściciel basenów wybierał z wody martwe owady. Basen był prezentem od doktora Clintona Norcrossa dla żony, Lili, z okazji dziesiątej rocznicy ślubu. Patrząc na Antona, Clint często się zastanawiał, czy to najszczęśliwszy pomysł. Tego ranka też.
Anton był bez koszuli – z dwóch uzasadnionych powodów. Po pierwsze, zapowiadał się upalny dzień. Po drugie, brzuch miał twardy jak skała. Bo z Antona czyściciela basenów był mięśniak, co się zowie; wyglądał jak model z okładki romansu. Gdyby chcieć mu strzelić w brzuch, na wszelki wypadek lepiej to zrobić z ukosa, żeby nie oberwać rykoszetem. Czym on się odżywia? Górami czystego białka? Jakie ćwiczenia uprawia? Sprząta stajnię Augiasza?
Anton podniósł wzrok, a oczy miał osłonięte lśniącymi wayfarerami, i uśmiechnął się. Pomachał wolną ręką do Clinta, który obserwował go z okna łazienki na piętrze.
– Jezu Chryste, człowieku – mruknął Clint i odmachnął Antonowi. – Zlituj się.
Odsunął się od okna. W lustrze na zamkniętych drzwiach łazienki ujrzał białego czterdziestoośmiolatka z licencjatem z Cornell, ukończonymi studiami medycznymi na Uniwersytecie Nowojorskim i niedużymi wałeczkami na brzuchu od grande mocha ze Starbucksa. Jego szpakowata broda nie przywodziła na myśl dziarskiego drwala, raczej zdziadziałego jednonogiego kapitana statku.
Był zdziwiony, że ma tyle lat, ile ma, i że ciało mu wiotczeje. To ci ironia. Nigdy nie miał za wiele cierpliwości do próżnych mężczyzn, zwłaszcza tych w średnim wieku, a doświadczenie zawodowe jeszcze bardziej uszczupliło jej skromne zasoby. Ściśle mówiąc, wydarzenie, które uważał za przełomowy punkt swej medycznej kariery, nastąpiło przed osiemnastu laty, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, kiedy potencjalny pacjent nazwiskiem Paul Montpelier przybył do młodego wówczas lekarza po poradę w związku z „kryzysem ambicji seksualnej”.
Clint zapytał Montpeliera:
– Co pan ma na myśli, mówiąc o „ambicji seksualnej”? – Kto jest ambitny, ten pragnie awansować. Tyle tylko, że raczej nie można zostać wiceprezesem do spraw seksu. To był osobliwy eufemizm.
– Chodzi mi o to, że… – Montpelier zdawał się ważyć w myśli różne definicje tego pojęcia. Odchrząknął i zdecydował się na: – Ja nadal chcę to robić. Zabiegać o to.
– Nie jest to chyba jakoś specjalnie ambitne. Powiedziałbym raczej, że całkiem normalne – stwierdził Clint.
Świeżo po stażu na psychiatrii, jeszcze bez wałeczków na brzuchu, Clint pracował w swoim gabinecie dopiero drugi dzień, a Montpelier był jego drugim pacjentem. (Pierwsza była nastolatka, która obawiała się, że nie przyjmą jej na studia. Dość szybko wyszło na jaw, że uzyskała 1570 punktów na egzaminie SAT. Clint zauważył, że to doskonały wynik, wobec czego niepotrzebna jest terapia ani dalsze wizyty. „Wyleczona!”, napisał z rozmachem u dołu kartki żółtego notesu, w którym robił notatki).
Paul Montpelier, usadowiony w obitym skajem fotelu naprzeciwko Clinta, tamtego dnia miał na sobie białą kamizelkę i spodnie z zaprasowanymi zaszewkami. Siedział zgarbiony, z kostką jednej nogi na kolanie drugiej, i mówiąc, trzymał dłonią swój elegancki but. Przyjechał krzykliwie czerwonym sportowym samochodem; Clint widział, jak zaparkował przed przysadzistym biurowcem. Wysokie stanowisko w branży węglowej umożliwiło mu kupno takiego wozu, ale jego pociągła, strapiona twarz przypominała Clintowi Braci Be, którzy w starych komiksach nękali Sknerusa McKwacza.
– Moja żona mówi, że… może nie dosłownie, ale rozumie pan, znaczenie jest oczywiste. Ten, no, podtekst. Że chce, żebym z tego zrezygnował. Z mojej ambicji seksualnej. – Poderwał podbródek.
Clint podążył za jego spojrzeniem. Pod sufitem obracał się wentylator. Gdyby Montpelier posłał tam swoją ambicję seksualną, rozpadłaby się w wirze łopatek.
– Cofnijmy się, Paul. Z jakiego powodu poruszyliście z żoną ten temat? Od czego się zaczęło?
– Miałem romans. To była iskra zapalna. I Rhoda… moja żona… wyrzuciła mnie z domu! Tłumaczyłem, że to nie ma z nią żadnego związku, że po prostu… miałem potrzebę, rozumie pan? Mężczyźni mają potrzeby, które kobiety nie zawsze rozumieją. – Montpelier zatoczył głową koło. Syknął z frustracją. – Nie chcę rozwodu! Mam wewnętrzne przekonanie, że to ona musi się z tym pogodzić. Przyjąć do wiadomości, że jestem, jaki jestem.
Montpelier miał ciemnosine wory pod oczami i zadraśnięcie pod nosem; pewnie zaciął się przy goleniu marną maszynką, którą musiał kupić, bo zapomniał wziąć własną, kiedy żona wywaliła go na zbity pysk. Jego smutek i desperacja były rzeczywiste i Clint mógł sobie wyobrazić, jak fatalnie się czuł po tak nagłym wysiedleniu – zmuszony żyć na walizkach w hotelu i samotnie jeść wodniste omlety w barze. To był autentyczny ból. Nie depresja kliniczna, a jednak istotne uczucie, zasługujące na szacunek i troskę, mimo że facet sam sprowadził na siebie to nieszczęście.
Montpelier wychylił się nad swoim rosnącym brzuchem.
– Bądźmy szczerzy. Zbliżam się do pięćdziesiątki, doktorze Norcross. Najlepsze lata, jeśli chodzi o seks, mam za sobą. Poświęciłem je, ba, oddałem jej. Zmieniałem dzieciom pieluchy, woziłem na mecze i zawody, odkładałem pieniądze na studia dla nich. Odhaczyłem wszystkie punkty w kwestionariuszu małżeństwa. Dlaczego więc nie możemy dojść do jakiegoś porozumienia? Dlaczego to musi być takie straszne, tak bardzo nas różnić?
Clint nie odpowiedział. Czekał.
– W zeszłym tygodniu byłem u Mirandy. To kobieta, z którą sypiam. Zrobiliśmy to w kuchni. Zrobiliśmy w jej sypialni. I prawie udało się nam zrobić to trzeci raz pod prysznicem. Byłem szczęśliwy jak diabli! Ach, te endorfiny! Potem wróciłem do domu, zjedliśmy miłą rodzinną kolację, zagraliśmy w scrabble i też było świetnie! I co w tym złego? To sztucznie stworzony problem, tak myślę. Dlaczego nie mogę mieć trochę swobody? Czy wymagam zbyt wiele? Czy to takie oburzające?
Przez kilka sekund nikt nic nie mówił. Patrzyli na siebie. Właściwe słowa pływały i śmigały w głowie Clinta jak kijanki. Dość łatwo byłoby je pochwycić, a jednak wzbraniał się przed tym.
Za jego pacjentem, oparta o ścianę, stała oprawiona reprodukcja Hockneya. Prezent od Lili, mający „ocieplić gabinet”. Planował powiesić obraz później, tego samego dnia. Obok leżały nie do końca rozpakowane pudła z książkami medycznymi.
Ktoś musi pomóc temu człowiekowi, myślał młody lekarz, i powinien zrobić to tutaj, w tym przytulnym, cichym gabinecie z reprodukcją Hockneya na ścianie. Ale czy osobą, która mu pomoże, ma być właśnie dr Clinton R. Norcross?
Bądź co bądź harował jak wół, żeby zostać lekarzem. Na studiach nie mógł liczyć na niczyje wsparcie finansowe. Dorastał w trudnych warunkach, za wszystko płacił sam, czasem nie tylko pieniędzmi. Aby przetrwać, robił rzeczy, o których nigdy nie powiedział i nigdy nie powie żonie. I po to je robił? Żeby wyleczyć seksualnie ambitnego Paula Montpeliera?
Szeroką twarz Montpeliera zmarszczył czuły, przepraszający grymas.
– O, rany. Kurczę. Źle się do tego zabieram, co?
– Ależ nie, dobrze panu idzie – powiedział Clint i na następne pół godziny świadomie odłożył na bok wątpliwości. Pociągnęli temat; przyjrzeli się sprawie ze wszystkich stron; omówili różnicę między pragnieniem a potrzebą; porozmawiali o pani Montpelier i jej niewyszukanych (zdaniem Montpeliera) preferencjach; wrócili nawet, z zaskakującą otwartością, do pierwszego doświadczenia seksualnego Paula Montpeliera – masturbacji szczękami pluszowego krokodyla, należącego do jego młodszego brata.
Clint z zawodowego obowiązku zapytał Montpeliera, czy kiedykolwiek myślał o tym, żeby zrobić sobie coś złego. (Nie). Wyraził zaciekawienie, jak czułby się, gdyby role się odwróciły. (Utrzymywał, że kazałby żonie zrobić to, co uznałaby za stosowne). Gdzie widzi siebie za pięć lat? (Mężczyzna w białej kamizelce zaczął łkać).
Na zakończenie sesji Montpelier powiedział, że już nie może się doczekać następnej. Kiedy tylko wyszedł, Clint zadzwonił do swojego sekretariatu. Kazał odsyłać każdego, kto o niego zapyta, do psychiatry w sąsiednim Maylock. Sekretarka zapytała, jak długo ma to robić.
– Dopóki piekło nie utonie w zaspach – powiedział Clint. Patrzył z okna, jak Montpelier cofa swój krzykliwie czerwony sportowy samochód i wyjeżdża z parkingu. Nigdy więcej go nie zobaczył.
Następnie zadzwonił do Lili.
– Dzień dobry, doktorze Norcross. – Jej głos budził w nim uczucie, jakie ludzie mają na myśli – przynajmniej powinni – kiedy mówią, że serce im śpiewa. Zapytała, jak mu mija drugi dzień w pracy.
– Właśnie wpadł do mnie najmniej samokrytyczny mężczyzna w Ameryce – odparł.
– Poważnie? Był u ciebie mój ojciec? Założę się, że nie wiedział, co sądzić o reprodukcji Hockneya.
Miał bystrą żonę, równie bystrą, jak ciepłą, i równie twardą, jak bystrą. Lila go kochała, ale zawsze potrafiła wybić go z rytmu. Sądził, że pewnie tego mu było trzeba. Jak większości mężczyzn.
– Ha, ha – rzucił. – Słuchaj, wspominałaś, że jest wolny etat w więzieniu. Skąd to wiesz?
Nastąpiła jedno–dwusekundowa pauza, w czasie której jego żona zastanawiała się, co się kryje pod tym pytaniem. Odpowiedziała własnym:
– Clint, czy jest coś, co musisz mi powiedzieć?
Do głowy mu nie przyszło, że mogła być zawiedziona jego decyzją o przejściu z prywatnego na państwowe. Nie, nie będzie zawiedziona, był tego pewien.
Dzięki Bogu za Lilę.
3
Żeby elektryczna golarka chwyciła siwy zarost pod nosem, Clint musiał wykrzywić twarz w grymas godny Quasimodo. Śnieżnobiały, sztywny włos sterczał z jego lewego nozdrza. Anton mógł sobie machać sztangami, ile chciał, ale białych kłaków w nosie – i uszach – nie uniknie żaden mężczyzna. Tego jednego natręta Clintowi udało się zgolić.
Nigdy nie miał takiej muskulatury jak Anton, nawet w ostatniej klasie liceum, kiedy, oficjalnie usamodzielniony przez sąd, mieszkał sam i należał do drużyny lekkoatletycznej. Był wtedy smuklejszy, chudszy, miał płaski, ale nieumięśniony brzuch, taki sam, jaki teraz miał Jared, jego syn. Z tego, co pamiętał, Paul Montpelier był pulchniejszy niż on sam w lustrzanym odbiciu tego ranka. Ale co prawda, to prawda, Clint bardziej przypominał jego niż przystojniaka od basenów. Swoją drogą, gdzie dziś jest Paul Montpelier? Czy rozwiązał swój kryzys? Pewnie tak. Czas leczy wszystkie rany. Oczywiście, jak zauważył jakiś mądrala, rani też wszystkich leszczy.
Clint miał nie większe, niż norma przewiduje – czyli zdrowe, w pełni świadome i ograniczone do fantazjowania – ciągoty do pozamałżeńskiego pieprzenia. Jego sytuacja, inaczej niż w przypadku Paula Montpeliera, nie była kryzysem żadnego rodzaju. Na tym, w jego przekonaniu, polega normalne życie – czasem obejrzysz się na ulicy za ładną dziewczyną; czasem instynktownie rzucisz okiem na kobietę w mini wysiadającą z samochodu; czasem poczujesz prawie podświadomy przypływ pożądania do jednej z modelek zdobiących The Price is Right. To smutne, jak mniemał, choć może też trochę komiczne, że upływ czasu odciąga cię coraz dalej od wersji twojego ciała, którą lubiłeś najbardziej, a zostawia ci stare instynkty (nie ambicje, dzięki Bogu), jak zapach gotowania, który wisi w powietrzu jeszcze długo po zjedzeniu kolacji. I czy osądzał wszystkich mężczyzn swoją miarą? Nie. Należał do ich plemienia, to wszystko. Prawdziwą zagadką były kobiety.
Uśmiechnął się do swojego odbicia. Był gładko ogolony. Żył. Miał mniej więcej tyle lat, co Paul Montpelier w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku.
– Hej, Anton, idź się pierdol – rzucił w stronę gładkiej tafli. Fałszywa brawura, ale przynajmniej się postarał.
Z sypialni za drzwiami łazienki dobiegły szczęk zamka, szuranie wysuwanej szuflady, łupnięcie lądującego w niej pasa z bronią Lili, dźwięk zasuwanej szuflady i znów szczęk, tym razem zamykanego zamka. A potem westchnienie i ziewnięcie.
Na wypadek gdyby już zasnęła, ubrał się bez słowa i zamiast usiąść na łóżku, żeby włożyć buty, podniósł je z podłogi, zamierzając zejść z nimi na dół.
Lila odchrząknęła.
– Spokojnie, jeszcze nie śpię.
Nie był pewien, czy to szczera prawda: Lila zdobyła się zaledwie na to, żeby odpiąć górny guzik spodni od munduru, zanim gruchnęła na łóżko. Nawet nie przykryła się kocem.
– Musisz być wykończona. Już wychodzę. Na Mountain wszyscy cali?
Zeszłego wieczoru przysłała mu esemesa, że na Mountain Rest Road była kraksa – „Nie czekajcie z kolacją”. Było to może nie niespotykane, ale na pewno niezwykłe. Zjedli z Jaredem pieczone steki i obalili dwa anchor steamy na tarasie.
– Przyczepa się odpięła. Ze Świata Zwierzaków czy jak im tam. Wiesz, tego sklepu sieciowego. Przewaliła się na bok, zatarasowała całą drogę. Wysypały się koci żwirek i karma dla psów. Musieliśmy ściągnąć buldożer, żeby to uprzątnął.
– Paskudna sprawa. – Schylił się i pocałował ją w policzek. – Hm. Może zaczniemy razem biegać? – Ten pomysł przyszedł mu do głowy nagle i od razu go rozweselił. Ciało, tak czy inaczej, będzie nawalało i rosło wszerz, nic się na to nie poradzi, ale można z tym powalczyć.
Lila otworzyła prawe oko, bladozielone w mroku pokoju za zaciągniętymi zasłonami.
– Nie dziś rano.
– Jasne, że nie – odparł. Stał nad nią, przekonany, że odwzajemni pocałunek, ona jednak tylko życzyła miłego dnia i poprosiła, żeby kazał Jaredowi wynieść śmieci. Oko się zamknęło. Błysk zieleni… A potem nic.
4
Zapach w szopie był niemal nie do zniesienia.
Gęsia skórka pokryła jej nagie ciało i Evie musiała powstrzymać odruch wymiotny. Śmierdziało spalonymi chemikaliami, starym dymem z palonych liści i zepsutą żywnością.
Jedna z ciem zagnieździła się w jej włosach. Dotyk pulsującego ciała owada dodawał Evie otuchy. Rozejrzała się, oddychając najpłycej, jak mogła.
Szopa z prefabrykatów została przerobiona na wytwórnię narkotyków. Pośrodku stała kuchenka gazowa, połączona żółtawymi rurkami z dwiema białymi stalowymi butlami. Blat pod ścianą zajmowały tace, butle wody, otwarte opakowanie woreczków strunowych, probówki, kawałki korka, niezliczone wypalone zapałki, szklana fajka z osmaloną główką i zlew z przymocowanym wężem, wyprowadzonym na zewnątrz pod siatką, którą Evie odciągnęła, wchodząc. Puste butelki i zgniecione puszki, walające się po podłodze. Rozchwierutane krzesło ogrodowe z oparciem ostemplowanym logo Dale'a Earnhardta Jr. W kącie zwinięta szara koszula w kratę.
Evie strzepnęła sztywną koszulę, żeby ją rozprostować i wytrząsnąć z niej choć część brudu, po czym naciągnęła ją na siebie. Opadła jej na tyłek i uda. Musiała należeć do jakiegoś obrzydliwca. Imponująca plama w kształcie Kalifornii na piersi wskazywała, że ów obrzydliwiec był niechlujny i lubił majonez.
Ukucnęła przy butlach propanu i wyrwała pożółkłe rurki. Przekręciła zawory o centymetr.
Wyszła z szopy, zaciągnęła za sobą siatkę i przystanęła, żeby odetchnąć świeższym powietrzem.
Jakieś sto metrów niżej, w dole zalesionego wału, stała przyczepa mieszkalna. Przed nią, na wysypanym żwirem placyku, parkowały dwa samochody osobowe i pikap. Trzy wypatroszone króliki, jeden jeszcze ociekający krwią, wisiały na sznurze do bielizny obok kilku par wyblakłych majtek i kurtki dżinsowej. Z komina przyczepy buchały kłęby dymu z palonego drewna.
Tam, skąd przyszła, za przerzedzonym lasem i łąką, nie było już widać Drzewa. Nie była jednak sama; dach szopy obsiadły ćmy, trzepoczące skrzydłami, wiercące się.
Ruszyła w dół wału. Gałęzie przewróconych drzew kłuły jej stopy, kamień rozciął piętę. Nie zwolniła kroku. Jej rany szybko się goiły. Przy sznurze do bielizny zatrzymała się i nadstawiła uszu. Usłyszała śmiech mężczyzny, odgłosy włączonego telewizora i dziesięciu tysięcy dżdżownic, spulchniających glebę na otaczającym ją spłachetku ziemi.
Krwawiący królik potoczył ku niej zamglone ślepia. Zapytała go, jak wygląda sytuacja.
– Trzech mężczyzn, jedna kobieta – odparł królik. Z jego rozharatanego czarnego pyszczka wyfrunęła mucha; chwilę krążyła w powietrzu, po czym wpadła do zwisającego ucha. Evie słyszała, jak buszuje w środku. Nie miała jej tego za złe – mucha robiła to, do czego jest stworzona – ale żal jej było królika; nie zasłużył na tak parszywy los. Choć Evie kochała wszystkie zwierzęta, największą sympatią darzyła te małe, przekradające się po łąkach i przeskakujące nad przewróconymi martwymi drzewami, te z wiotkimi skrzydłami i te, które smyrgają w zaroślach.
Wsunęła dłoń za głowę umierającego stworzenia i delikatnie przysunęła pokryty zakrzepłą krwią pyszczek do swoich ust.
– Dziękuję – szepnęła.
A potem pozwoliła mu zamilknąć.
5
Życie w tym konkretnym zakątku Appalachów miało tę zaletę, że za dwie pensje urzędnicze Norcrossowie mogli sobie pozwolić na przyzwoity dom. Z trzema sypialniami, w nowoczesnym stylu, stał na osiedlu pełnym podobnych domów. Wszystkie były ładne, nieprzesadnie przestronne, z trawnikami w sam raz nadającymi się do tego, by porzucać do siebie piłkę, i z widokiem na wzgórza, które w porach roku, kiedy świat się zielenił, porastała bujna roślinność. Trochę przygnębiać mogło tylko to, że nawet przy obniżonych cenach prawie połowa tych całkiem atrakcyjnych domów stała pusta. Jedynym wyjątkiem był dom pokazowy na szczycie wzgórza, utrzymywany w nienagannym porządku, lśniący czystością i umeblowany. Lila twierdziła, że to tylko kwestia czasu, kiedy do jednego z pustostanów włamie się jakiś ćpun i spróbuje tam otworzyć interes. Clint powiedział jej, żeby się nie martwiła – ma chody u pani szeryf. Mało tego: tak jakby się ze sobą spotykają. („Kręcą ją starzy faceci?”, odparła Lila, trzepocząc rzęsami i wtulając się biodrem w jego biodro).
Na piętrze domu Norcrossów były główna sypialnia, pokój Jareda i trzecia sypialnia, która służyła dorosłym za gabinet. Na parterze mieściła się duża otwarta kuchnia, oddzielona od pokoju dziennego blatem barowym. Po prawej stronie pokoju dziennego, za zamkniętymi przeszklonymi drzwiami, znajdowała się rzadko używana jadalnia.
Clint pił kawę przy blacie barowym i czytał „New York Timesa” na iPadzie. Trzęsienie ziemi w Korei Północnej spowodowało niezliczone ofiary w ludziach. Rząd północnokoreański utrzymuje, że straty są niewielkie dzięki „niezrównanej architekturze”, ale nagrania z telefonów komórkowych pokazują zakurzone ciała i góry gruzu. Na Zatoce Adeńskiej płonie platforma wiertnicza, prawdopodobnie w wyniku sabotażu, do którego jednak nikt nie chce się przyznać. Wszystkie państwa regionu zmieniły się w dyplomatyczny odpowiednik paczki chłopców, którzy wybili szybę podczas gry w baseball i teraz zmykają do domu, nie oglądając się za siebie. Na pustyni w Nowym Meksyku trwa czterdziesty czwarty dzień konfrontacji między FBI a milicją pod dowództwem Brata Krwi Jasnego Liścia (z domu Scotta Davida Winsteada juniora). Ta wesoła gromadka odmawia płacenia podatków, uznania legalności konstytucji i złożenia swojego arsenału broni automatycznej. Kiedy ludzie dowiadywali się, że Clint jest psychiatrą, często namawiali go, żeby zdiagnozował choroby psychiczne u polityków, celebrytów i innych osób z pierwszych stron gazet. Zazwyczaj nie chciał tego robić, ale w tym przypadku uważał, że śmiało może postawić diagnozę na odległość: Brat Krwi Jasny Liść cierpiał na zaburzenie dysocjacyjne.
U dołu pierwszej strony widniało zdjęcie młodej kobiety o zapadniętych policzkach, stojącej przed chałupą w Appalachach, z małym dzieckiem na ręku: Rak w Zagłębiu Węglowym. To przypomniało Clintowi o wycieku chemikaliów do lokalnej rzeki przed pięcioma laty. Przez tydzień nie mieli bieżącej wody. Dzisiaj podobno wszystko było w porządku, ale w jego domu na wszelki wypadek dalej piło się wodę butelkowaną.
Słońce grzało mu twarz. Spojrzał w stronę dwóch dużych bliźniaczych wiązów w głębi podwórka, za krawędzią tarasu z basenem. Pomyślał, że są jak bracia, jak siostry, jak mąż i żona – był pewien, że pod ziemią ich korzenie splotły się ze sobą na śmierć i życie. W oddali sterczały ciemnozielone kłykcie gór. Chmury topniały na patelni pogodnego, błękitnego nieba. Ptaki śpiewały na niebie. Szkoda tak pięknego krajobrazu dla ludzi, to też powiedział mu jakiś stary mądrala.
Clint chciał wierzyć, że on zasłużył na ten piękny krajobraz. Nigdy nie przypuszczał, że pewnego dnia zostanie właścicielem takiego widoku. Ciekaw był, jak bardzo musi zniedołężnieć i osłabnąć, zanim zrozumie, jak to jest, że jednym w życiu tak się powodzi, a na innych spadają same nieszczęścia.
– Cześć, tato. Dzień dobry. Co tam w świecie? Coś dobrego?
Clint odwrócił się od okna; Jared wchodził do kuchni niespiesznym krokiem, zasuwając plecak.
– Chwileczkę… – Przerzucił na wyświetlaczu kilka stron. Nie chciał, żeby syn w drodze do szkoły myślał o wyciekach ropy, milicji czy raku. O, jest coś w sam raz. – „Fizycy stawiają hipotezę, że wszechświat może trwać wiecznie” – przeczytał.
Jared przegrzebał szafkę z przekąskami, znalazł Nutribar i schował do kieszeni.
– I to niby dobrze? Możesz mi wyjaśnić dlaczego?
Clint myślał chwilę, zanim dotarło do niego, że syn tylko się z nim drażni.
– Przejrzałem cię. – Spojrzał na Jareda i podrapał się środkowym palcem w powiekę.
– Nie musisz tak się kamuflować, tato. Wszystko, co się dzieje między ojcem a synem, zostaje między ojcem a synem. – Jared nalał sobie kawy. Pił czarną, jak Clint w czasach, kiedy miał młody żołądek.
Ekspres stał blisko zlewu. Okno nad zlewem wychodziło na taras. Jared pociągnął łyk i spojrzał przez szybę.
– O, rany… Jesteś pewien, że możesz zostawić mamę samą z Antonem?
– Idź już, proszę – powiedział Clint. – Wynocha do szkoły. Niech cię tam czegoś nauczą.
Syn nagle mu dorósł. To było wzruszające, melancholijne, irytujące, niezrozumiałe, cudowne, niesamowite, niepokojące. Pierwszym słowem Jareda było „Pies!”, a właściwie, jak wtedy to wymawiał, „pieś”. „Pieś! Pieś!”. Był sympatycznym, dociekliwym dzieckiem, pełnym dobrych chęci, i wyrósł na sympatycznego młodego mężczyznę, który pozostał dociekliwy i pełen dobrych chęci. Clint szczycił się tym, że bezpieczny dom, jaki mu zapewnili, pozwalał Jaredowi w coraz większym stopniu stawać się sobą. Sam nigdy nie dostał takiej szansy.
Zastanawiał się, czy dać już synowi prezerwatywy, ale nie miał ochoty rozmawiać o tym z Lilą, nie chciał też, żeby chłopak uznał, że go do czegoś zachęca. Najchętniej w ogóle nie myślałby o tym. Jared twierdził, że z Mary tylko się przyjaźnią, i może nawet sam w to wierzył. Clint widział jednak, jak syn patrzy na tę dziewczynę; tak jak się patrzy na kogoś, z kim chce się bardzo, ale to bardzo blisko zaprzyjaźnić.
– Supersztama. – Jared wyciągnął dłonie. – Pamiętasz jeszcze, jak to idzie?
Pewnie, że pamiętał: najpierw żółwik, potem podnieść i spleść kciuki, przekręcić dłonie, przejechać jedną po drugiej i w górze przybić dwie piątki. Choć dawno tego nie robili, wyszło doskonale; obaj parsknęli śmiechem. Poranek od razu stał się przyjemniejszy.
Jared wyszedł, zanim Clint przypomniał sobie, że miał mu kazać wynieść śmieci.
Jeszcze jeden objaw starzenia się: zapominasz to, co chcesz pamiętać, a pamiętasz to, o czym chcesz zapomnieć. Może to też powiedział ten stary mądrala. Clint powinien to sobie wyhaftować na poduszce.
6
Po sześćdziesięciu dniach dobrego sprawowania Jeanette Sorley miała prawo spędzać w świetlicy trzy poranki tygodniowo, od ósmej do dziewiątej. W praktyce oznaczało to, że była tam od ósmej do ósmej pięćdziesiąt pięć, bo o dziewiątej zaczynała sześciogodzinną zmianę w stolarni, gdzie, wdychając opary lakieru przez cienką bawełnianą maseczkę, robiła nogi do krzeseł. Dostawała trzy dolary za godzinę. Pieniądze trafiały na konto, z którego miały jej zostać wypłacone czekiem w dniu zwolnienia (więźniarki nazywały swoje konta pracownicze Darmowym Parkingiem, jak w grze monopol). Gotowe krzesła wystawiano w sklepie więziennym po drugiej stronie drogi numer siedemnaście. Niektóre kosztowały sześćdziesiąt dolarów, większość osiemdziesiąt – i całkiem dobrze się sprzedawały. Jeanette nie wiedziała, na co szły te pieniądze, i nie zastanawiała się nad tym. Interesowało ją tylko prawo pobytu w świetlicy. Były tam gry planszowe, duży telewizor i czasopisma. No i automaty: jeden z przekąskami, drugi z napojami, oba na ćwierćdolarówki, a więźniarki ćwierćdolarówek nie miały, ćwierćdolarówki uznawano za kontrabandę – paragraf 22! – ale przynajmniej człowiek mógł sobie popatrzeć. (Poza tym w wyznaczone dni tygodnia świetlica zamieniała się w salę widzeń i doświadczeni odwiedzający, jak Bobby, syn Jeanette, wiedzieli, że muszą przynieść dużo ćwierćdolarówek).
Tego ranka siedziała obok Angel Fitzroy i oglądała poranny serwis informacyjny na WTRF, Kanale 7, nadającym z Wheeling. Wiadomości stanowiły ten sam miszmasz, co zwykle: strzelanina na drodze, pożar transformatora, kobieta aresztowana za napaść na inną kobietę na zawodach Monster Truck Jam, awantura w parlamencie stanowym o nowe więzienie dla mężczyzn, zbudowane na terenie wyrobiska kopalnianego na szczycie górskim i podobno obarczone wadami konstrukcyjnymi. Co się tyczy wiadomości z kraju, trwało oblężenie siedziby milicji Brata Krwi Jasnego Liścia. Na drugim końcu świata tysiące ludzi przypuszczalnie zginęło podczas trzęsienia ziemi w Korei Północnej, a australijscy lekarze donosili o wybuchu epidemii śpiączki, na którą, według wstępnych ustaleń, zapadały tylko kobiety.
– To przez metę – stwierdziła Angel Fitzroy. Skubała zębami twixa, którego znalazła w wylocie automatu. Starała się, żeby wystarczył na jak najdłużej.
– Co? Śpiące kobiety, laska z Monster Truck Jam czy ten facet jak z reality show?
– Może wszystko. Ale myślałam o lasce z Jam. Raz byłam na podobnej imprezie i kurczę, prawie wszyscy oprócz dzieciarni byli albo na koce, albo upaleni. Chcesz trochę? – Angel wyciągnęła resztkę twixa w stulonej dłoni (na wypadek gdyby oficer Lampley w tej chwili obserwowała je przez jedną z kamer w świetlicy). – Nie jest tak zeschnięty, jak niektóre z tych w środku.
– Nie, dziękuję – odparła Jeanette.
– Czasem jak coś zobaczę, to chce mi się umrzeć – stwierdziła Angel, jakby nigdy nic. – Albo wszystkich pozabijać. Obczaj to. – Wskazała na nowy plakat między automatami z przekąskami i z napojami. Przedstawiał piaszczystą wydmę ze śladami stóp prowadzącymi w dal. Pod zdjęciem było hasło: „Największym wyzwaniem jest dotrzeć do celu”.
– Facet dotarł do celu, ale gdzie się podział? Gdzie to w ogóle jest? – dociekała Angel.
– W Iraku? – podsunęła Jeanette. – Pewnie siedzi w najbliższej oazie.
– E tam, umarł na udar słoneczny. Leży gdzieś, gdzie go nie widać, z wywalonymi gałami i skórą czarną jak cylinder magika. – Angel powiedziała to bez uśmiechu.
Angel była ćpunką ze wsi, i to głębokiej, z tych, gdzie ogryza się korę z drzew, a dzieci chrzci w bimbrowni. Wsadzili ją za napaść, ale Jeanette domyślała się, że Angel ma na koncie większość przestępstw z kodeksu. Jej koścista, pełna kantów twarz wyglądała na tak twardą, że można by nią kruszyć asfalt. Sporą część pobytu w Dooling Angel spędziła w Skrzydle C. W Skrzydle C wypuszczali z celi tylko na dwie godziny dziennie. Skrzydło C było dla niegrzecznych dziewczyn.
– Nawet jeśli umierasz na udar słoneczny w Iraku, raczej nie czerniejesz – powiedziała Jeanette. Być może błędem było nie zgadzać się (nawet w żartach) z Angel, która wykazywała, jak to lubił określać doktor Norcross, „skłonności do agresji”, ale tego ranka miała ochotę poigrać z losem.
– Mówię tylko, że to bzdura – rzuciła Angel. – Największe wyzwanie to przetrwać w cholerę każdy dzień, jak pewnie dobrze wiesz.
– Jak myślisz, kto to powiesił? Doktor Norcross?
Angel prychnęła.
– Norcross jest za mądry na coś takiego. Nie, to naczelnik Coates. Jaaaanice. Niuńka ma fioła na punkcie motywacji. Widziałaś plakat w jej gabinecie?
Jeanette widziała plakat – stary, ale niejary. Przedstawiał kotka uwieszonego na gałęzi. Trzymaj się, mały, a jakże. Większość kociaków w tym więzieniu już pospadała ze swoich gałęzi. Niektóre na głowę.
W telewizji pokazywali właśnie zdjęcie zbiegłego więźnia.
– O, rany – sapnęła Angel. – Żywy dowód, że czarne nie zawsze jest piękne, co?
Jeanette tego nie skomentowała. Prawda była taka, że wciąż podobali się jej faceci, którym źle z oczu patrzyło. Pracowała nad tym z doktorem Norcrossem. Na razie jednak nie potrafiła się pozbyć pociągu do mężczyzn, którzy wyglądali, jakby w każdej chwili mogli wpaść na pomysł, żeby wychłostać twoje nagie plecy trzepaczką do jajek, kiedy będziesz pod prysznicem.
– McDavid jest w jednym ze żłobków Norcrossa w Skrzydle A – powiedziała Angel.
– Skąd wiesz? – Jeanette lubiła bystrą i zadziorną Kitty McDavid jak mało kogo. Krążyły słuchy, że Kitty na wolności zadawała się z ostrymi zawodnikami, ale tak naprawdę wredna była co najwyżej dla siebie. W przeszłości zapamiętale się cięła; zostały jej blizny na piersiach, bokach tułowia, górnej części ud. I miała skłonności do depresji, choć leki od Norcrossa wyraźnie jej pomagały.
– Jeśli chcesz znać najnowsze wiadomości, musisz przychodzić tu wcześnie. Ona mi powiedziała. – Angel wskazała na Maurę Dunbarton, podstarzałą funkcyjną, która odsiadywała dożywocie. Maura właśnie rozkładała na stolikach czasopisma przywiezione na wózku. Robiła to z niezmierną starannością i precyzją. Sterczące białe włosy otaczały jej głowę niemal transparentną aureolą. Nogi miała wciśnięte w grube pończochy przeciwżylakowe koloru waty cukrowej.
– Maura! – zawołała Jeanette zniżonym głosem. Krzyczenie w świetlicy było ściśle verboten, zakaz nie obowiązywał tylko dzieci w dni odwiedzin i osadzonych podczas comiesięcznej imprezy. – Chodź no tu, koleżanko!
Maura powoli potoczyła wózek w ich stronę.
– Mam „Seventeen” – oznajmiła. – Któraś z was jest zainteresowana?
– Nie byłam tym zainteresowana, kiedy miałam siedemnaście lat – odparła Jeanette. – Co to za historia z Kitty?
– Pół nocy wrzeszczała. Dziwne, że nie słyszałaś. Wyciągnęli ją z celi, zrobili jej zastrzyk i przenieśli do A. Teraz śpi.
– Co wrzeszczała? – spytała Angel. – Coś konkretnego czy tylko tak sobie?
– Że nadchodzi Czarna Królowa – odparła Maura. – Że będzie tu dzisiaj.
– Aretha Franklin da nam koncert? To jedyna czarna królowa, jaką znam..
Maura nie słuchała. Patrzyła na niebieskooką blondynkę na okładce czasopisma.
– Na pewno żadna z was nie chce tego „Seventeen”? Są ładne sukienki wyjściowe.
– Nie nałożę takiej kiecki, dopóki nie dadzą mi diademu. – Angel wybuchnęła śmiechem.
– Czy doktor Norcross był u Kitty? – spytała Jeanette.
– Jeszcze go nie ma – odparła Maura. – Kiedyś miałam sukienkę wyjściową. W ładnym odcieniu niebieskiego, bufiastą. Mąż wypalił w niej dziurę żelazkiem. Niechcący. Chciał tylko pomóc. Tyle że nikt go nie nauczył prasować. Jak większości mężczyzn. Teraz to już na pewno się nie nauczy.
Nie odpowiedziały. Wszyscy wiedzieli, co Maura Dunbarton zrobiła swojemu mężowi i dwójce dzieci. Od tego czasu minęło trzydzieści lat, ale niektórych zbrodni nie sposób zapomnieć.
7
Trzy–cztery lata wcześniej – a może pięć–sześć; początek dwudziestego pierwszego wieku jakoś jej umknął, punkty orientacyjne utonęły we mgle – na parkingu za K-martem w Karolinie Północnej Tiffany Jones usłyszała od pewnego mężczyzny, że jest na najlepszej drodze do tego, żeby źle skończyć. Choć te lata wyparowały z jej życiorysu, akurat tę chwilę zapamiętała. Mewy wrzeszczały i dziobały w śmieciach na tyłach rampy załadunkowej K-marta. Siąpiący deszcz spływał po szybie dżipa, w którym siedziała, należącego do faceta, który powiedział jej, że jest na najlepszej drodze do tego, żeby źle skończyć. Był ochroniarzem centrum handlowego. Chwilę wcześniej zrobiła mu laskę.
Nakrył ją na kradzieży dezodorantu. Quid pro quo, na które się umówili, było względnie proste i niezaskakujące: ona mu obciągnęła, on puścił ją wolno. Był z niego kawał chłopa. Musiała się nieźle nagimnastykować, żeby między jego brzuszyskiem, udami a kierownicą samochodu dostać się do kutasa. Tiffany jednak zrobiła w życiu wiele gorszych rzeczy i to w porównaniu z nimi byłby niewart zapamiętania drobiazg, gdyby nie jego słowa.
– To cię musi dołować, co? – Współczujący grymas rozlał się po jego spoconej twarzy, kiedy wiercił się na siedzeniu, usiłując podciągnąć jaskrawoczerwone plastikowe gacie do joggingu; pewnie tylko takie mógł dostać w swoim rozmiarze. – Człowiek wie, że jest na najlepszej drodze do tego, żeby źle skończyć, kiedy musi pójść na układ z kimś takim jak ja.
Do tamtej chwili Tiffany sądziła, że ludzie, którzy znęcają się nad innymi – tacy jak jej kuzyn Truman – nie dopuszczają do siebie myśli o tym, kim są. Inaczej jak w ogóle mogliby ze sobą żyć? Jak można w pełni świadomie krzywdzić albo poniżać drugiego człowieka? Cóż, można, jak się okazuje – i tacy faceci jak ten wieprz z ochrony centrum handlowego to robili. To był dla niej prawdziwy szok; oto nagle miała wytłumaczenie, dlaczego jej życie tak fatalnie się ułożyło. Tiffany nie była pewna, czy kiedykolwiek doszła po tym do siebie.
Trzy, może cztery ćmy miotały się wewnątrz kulistego abażuru nad blatem. Żarówka się przepaliła. Nieważne; światło poranka napełniało przyczepę. Ćmy hulały, trzepotały skrzydłami, ich małe cienie migotały w tańcu. Skąd się tam wzięły? A skoro już o tym mowa, skąd ona wzięła się tutaj? Po trudnej wczesnej młodości Tiffany na pewien czas zdołała się jako tako w życiu urządzić. W dwa tysiące szóstym roku była kelnerką w bistro. Dostawała przyzwoite napiwki, miała dwupokojowe mieszkanie w Charlottesville i hodowała paprotki na balkonie. Nieźle jak na dziewczynę, która nie skończyła szkoły średniej. W weekendy lubiła wynajmować dużego gniadosza imieniem Moline, łagodnego usposobienia i łatwego w prowadzeniu, i jeździć na nim w Shenandoah. Teraz siedziała w przyczepie mieszkalnej we Wschodniej Pipidówie w Appalachach i nie była na najlepszej drodze do tego, żeby źle skończyć – ona już źle skończyła. Dobrze chociaż, że ten zły koniec upływał pod znieczuleniem. Nie bolał tak, jak należałoby oczekiwać, co może było w tym wszystkim najgorsze, bo znaczyło, że wycofała się tak daleko w głąb, do ostatniego rzędu samej siebie, tam, skąd nawet nie mogła…
Coś łupnęło i nagle znalazła się na podłodze. Uderzyła biodrem o kant blatu; pulsowało bólem.
Z papierosem zwisającym z ust Truman spojrzał na nią z góry.
– Ziemia do jebanej ćpunki. – Był w kowbojkach, bokserkach i niczym więcej. Skóra torsu opinała jego żebra ciasno jak folia spożywcza. – Ziemia do jebanej ćpunki – powtórzył i klasnął w dłonie przed jej twarzą, jakby była niegrzecznym psem. – Nie słyszysz? Ktoś puka.
Tru był takim palantem, że ta cząstka Tiffany, która jeszcze żyła – ta, którą niekiedy kusiło, żeby uczesać włosy albo zadzwonić do Elaine z Planned Parenthood, która przekonywała ją, żeby zgłosiła się na odwyk – czasem przyglądała mu się z naukowym zadziwieniem. Tru był wzorcem palanta. Tiffany zadawała sobie pytanie „Czy taki-a-taki jest gorszym palantem od Trumana?”. Niewielu mogło mu dorównać – może Donald Trump i kanibale, ale chyba nikt więcej. Truman miał na koncie mnóstwo brudnych sprawek. W dzieciństwie grzebał sobie palcem w tyłku, a potem pchał go mniejszym dzieciom do nosów. Później okradł rodzoną matkę, zastawił jej biżuterię i antyki w lombardzie. Wkręcił Tiffany w metę tego popołudnia, kiedy odwiedził ją w jej ładnym mieszkaniu w Charlottesville. Za dobry żart uważał przypalanie twojego nagiego ramienia papierosem, kiedy spałaś. Zgwałcił niejedną kobietę, ale nigdy go za to nie zamknęli. Niektórym palantom po prostu sprzyja szczęście. Jego twarz porastała zaniedbana rudozłota broda, oczy miały wielkie źrenice, ale patrząc na jego wysuniętą szczękę, Tiffany wciąż poznawała w nim złośliwego, pozbawionego skrupułów gnoja, którym zawsze był.
– Jebana ćpunka, zgłoś się.
– Co? – wydobyła z siebie.
– Powiedziałem ci, żebyś drzwi otworzyła! Jezu! – Truman zamierzył się na nią i Tiffany osłoniła głowę rękami. Zamrugała, żeby powstrzymać łzy.
– Pierdol się – rzuciła bez przekonania. Miała nadzieję, że doktor Flickinger nie usłyszał. Był w łazience. Tiffany lubiła doktora. Była z nim niezła jazda. Zawsze nazywał ją „madame” i puszczał oko, żeby dać znać, że to nie tylko dla jaj.
– Jesteś bezzębną, głuchą, jebaną ćpunką – oznajmił Truman, przeoczając fakt, że i jemu przydałaby się wizyta u chirurga szczękowego.
Kumpel Trumana wyszedł z sypialni, usiadł przy rozkładanym stole i powiedział:
– Jebana ćpunka dzwoni dom. – Zachichotał z własnego dowcipu i poruszał łokciami jak w tańcu. Tiffany nie pamiętała, jak mu na imię, ale miała nadzieję, że jego matka jest przedumna z syna, który wytatuował sobie na jabłku Adama gadającą kupę z South Park.
Pukanie do drzwi. Tym razem Tiffany usłyszała: dwa mocne stuknięcia.
– Mniejsza z tym! Gdzież bym śmiał cię fatygować, Tiff. Siedź se na tym swoim durnym dupsku. – Truman otworzył drzwi szarpnięciem.
Na zewnątrz stała kobieta. Miała na sobie kraciastą koszulę Trumana. Spod poły wystawała noga oliwkowego koloru.
– O co chodzi? – spytał Truman. – Czego chcesz?
Odpowiedział mu słaby głos:
– Cześć, mężczyzno.
Kumpel Trumana zawołał od stołu:
– Akwizytorka Avonu czy co?
– Słuchaj, skarbie – zwrócił się do niej Truman – chcesz, to wejdź, ale koszulę będziesz mi musiała oddać.
To naprawdę rozbawiło jego kumpla.
– Rewelacja! Tru, masz dziś urodziny czy jak?
Tiffany usłyszała szum spuszczonej wody w łazience. Doktor Flickinger załatwił, co miał do załatwienia.
Kobieta za drzwiami wyrzuciła rękę do przodu i chwyciła Trumana za szyję. Zarzęził cicho; papieros wypadł mu z ust. Podniósł dłoń i wczepił palce w nadgarstek nieznajomej. Tiffany widziała, że skóra kobiety zbielała pod jego naciskiem, jej ręka jednak wciąż trzymała mocno.
Na policzkach Trumana rozlały się czerwone plamy. Z nadgarstka kobiety, który rozorał paznokciami, ciekła krew. Nie zwalniała jednak uchwytu. Rzężenie przeszło w świst. Wolna dłoń Trumana odnalazła rękojeść noża Bowie, który nosił za pasem, i wyszarpnęła go.
Kobieta weszła do środka; drugą ręką zablokowała przedramię Trumana, zanim ten ugodził ją nożem. Pchnęła go i przyparła do przeciwległej ściany przyczepy. Stało się to tak szybko, że Tiffany nawet nie zdążyła dostrzec twarzy nieznajomej; widziała tylko przesłaniające ją splątane włosy, sięgające ramion i tak ciemne, że zdawały się mieć zielony odcień.
– Hola, hola, hola – zawołał kumpel Trumana; wymacał pistolet, schowany za rolką papierowych ręczników, i zerwał się z krzesła.
Czerwone plamy na policzkach Trumana zmieniły się w sine chmury. Wydawał dźwięk przypominający skrzypienie tenisówek na twardym drewnie, jego grymas przypominał minę smutnego klauna. Oczy uciekły mu w głąb. Tiffany widziała pulsowanie jego serca pod napiętą skórą, na lewo od mostka. Siła tej kobiety była zdumiewająca.
– Hola – powtórzył kumpel Trumana.
W tej samej chwili nieznajoma uderzyła Trumana z byka. Jego nos złamał się z trzaskiem wybuchającej petardy.
Strumień krwi chlusnął na sufit, kilka kropel wylądowało na kulistym abażurze. Ćmy wpadły w amok, obijały się o lampę, grzechocząc jak kostki lodu w szklance.
Kiedy spojrzenie Tiffany zsunęło się z powrotem na dół, zobaczyła, że kobieta obróciła Trumana w stronę stołu. Kumpel Trumana stał z pistoletem w wyciągniętej ręce. Przyczepą wstrząsnął huk, jakby kamienna kula do kręgli spadła na tor. W czole Trumana pojawił się ślad o nieregularnych kształtach. Na jego oko, niczym poszarpana chusteczka, opadł oderwany strzęp skóry z częścią brwi. Krew zalała obwisłe usta Trumana i ściekła po brodzie. Płat skóry z brwią spoczął na policzku. Tiffany pomyślała, że wygląda jak te podobne do mopa gąbki w myjni samochodowej, które czyszczą przednią szybę.
Druga kula wyrwała dziurę w ramieniu Trumana; krew trysnęła na twarz Tiffany. Nieznajoma pchnęła martwego Trumana na jego kumpla. Stół załamał się pod ciężarem trzech ciał. Tiffany nie słyszała swoich krzyków.
Nastąpił przeskok w czasie.
Tiffany zorientowała się, że jest w kącie szafy, z płaszczem przeciwdeszczowym podciągniętym pod brodę. Seria głuchych, rytmicznych łupnięć bujała przyczepą. Tiffany sięgnęła pamięcią w odległą przeszłość, do kuchni bistro w Charlottesville, w której szef ubijał tłuczkiem cielęcinę. Te łupnięcia brzmiały tak samo, tylko były dużo, dużo głośniejsze. Rozbrzmiał zgrzyt rozdzieranego metalu i plastiku, po czym zapadła cisza. Przyczepa przestała się kołysać.
Pukanie wstrząsnęło drzwiami szafy.
– Nic ci nie jest? – To ta kobieta.
– Idź sobie! – zawyła Tiffany.
– Ten w łazience wyszedł przez okno. Raczej nie musisz się nim martwić.
– Coś ty zrobiła? – załkała Tiffany. Była zbryzgana krwią Trumana; nie chciała umrzeć.
Kobieta przez chwilę nie odpowiadała. Nie musiała. Tiffany widziała, co zrobiła, a przynajmniej zobaczyła wystarczająco dużo. I wystarczająco dużo usłyszała.
– Teraz powinnaś odpocząć – powiedziała kobieta. – Tak, odpocznij sobie.
Po kilku sekundach Tiffany, przez bariery akustyczne wytworzone hukiem wystrzałów, usłyszała trzask zamykanych drzwi wyjściowych.
Skuliła się pod płaszczem przeciwdeszczowym, raz po raz powtarzając imię Trumana.
Nauczył ją palić narkotyki. „Bierz małe machy, lepiej się poczujesz”, powiedział. Co za kłamca. Ależ z niego był drań, ależ potwór. Dlaczego więc po nim płakała? To było silniejsze od niej. Chciałaby przestać, ale nie mogła.
8
Akwizytorka Avonu, która nie była akwizytorką Avonu, ruszyła z powrotem w stronę wytwórni metamfetaminy. Z każdym krokiem smród propanu przybierał na sile, aż całkowicie wypełnił powietrze. Zostawiała za sobą ślady stóp, białe, drobne i delikatne, kształty, które pojawiały się znikąd i wydawały się uwite z puszku trojeści. Rąbek pożyczonej koszuli trzepotał wokół jej smukłych ud.
Przed szopą podniosła kartkę zaczepioną o krzak. Wielkie niebieskie litery u góry informowały: „Codzienne promocje!”. Niżej były zdjęcia dużych i małych lodówek, pralek, zmywarek, kuchenek mikrofalowych, odkurzaczy, zgniatarek do śmieci, robotów kuchennych i tak dalej. Jedna fotografia przedstawiała zadbaną młodą kobietę w dżinsach, uśmiechniętą wymownie do córki, blondynki, jak mama. Ładna dziewuszka z kolei uśmiechała się do plastikowego bobasa, którego trzymała w ramionach. Były też wielkie telewizory pokazujące mężczyzn uganiających się za piłką, mężczyzn grających w baseball, mężczyzn w samochodach wyścigowych, a także grille, obok których stali mężczyźni z olbrzymimi widelcami i olbrzymimi szczypcami. Chociaż te słowa nigdzie nie padały wprost, przesłanie płynące z gazetki reklamowej było oczywiste: kobiety pracują i wiją gniazdo, mężczyźni pieką zdobycz.
Evie zwinęła gazetkę w rulon i zaczęła strzelać palcami lewej dłoni. Przy każdym pstryknięciu skakała iskra. Za trzecim razem papier zapłonął. Evie też umiała piec. Podniosła rulon, obejrzała płomień i wrzuciła go do szopy. Odeszła szybkim krokiem przez las w stronę drogi numer 43, zwanej przez miejscowych Ball’s Hill Road.
– Pracowity dzień – powiedziała do ciem, które znów krążyły wokół niej. – Pracowity, bardzo pracowity.
Nie obejrzała się, kiedy szopa wyleciała w powietrze. Nawet nie drgnęła, gdy kawałek blachy falistej śmignął jej nad głową.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI