Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co dzieje się po tym, kiedy rzucasz wszystko i wyjeżdżasz w Bieszczady?
Na początku możesz walnąć pudełkiem maślanych ciastek w łeb gburowatego i przystojnego kowboja. Kowboja prosto z Bieszczad. I po sielankowej wizji, i po ciastkach, które były naprawdę niezłe.
Karolina ma 22 lata, kocha gotować i robić zdjęcia, a najbardziej żałuje tego, że w dzieciństwie sporo ją ominęło, bo musiała być „tą odpowiedzialną”. Dlatego postanawia rzucić swoją pierwszą pracę w korporacji, zwolnić tempo życia i posmakować beztroski. W końcu musi zaliczyć spanie pod namiotem, jazdę konną i parę innych rzeczy ze swojej bucket list.
Pensjonat w sercu Bieszczad, który akurat szuka kogoś do prowadzenia social mediów i kuchni wydaje się miejscem idealnym. Zdecydowanie mniej idealny jest Maciej, jego współwłaściciel, który ma silną alergie na dziewczyny ze stolicy, zwłaszcza te, które celują w niego aparatem.
Czy Maciej odpuści wreszcie Karolinie? Czy Karolina rozliczy się z przeszłością i uwierzy, że może ją spotkać coś dobrego?
Pikantna baśń dla dużych dziewczyn, nie tylko dla tych zakochanych w Bieszczadach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
Projekt okładki: Marta Urbaniak, myartuse.pl
Redakcja: Anna Rozenberg
Redaktor prowadzący: Małgorzata Święcicka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: MŚ, Karolina Mrozek
© for the text by Katarzyna Fiołek
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3095-3
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Beżowa skoda octavia przesuwała się powoli krętą drogą. Kwietniowe słońce wpadało prosto przez przednią szybę, młoda kobieta prowadząca auto mrużyła jasne oczy. Było niemiłosiernie gorąco jak na kwiecień. Kobieta przygryzała usta i na tyle, na ile pozwalało prowadzenie samochodu, rozglądała się dookoła.
Jak tu było pięknie! Ileż się naczytała o bieszczadzkich krajobrazach, o krainie kontrastów, gdzie górzyste szczyty sąsiadują z malowniczymi dolinami. I rzeczywiście wydawało się, że to idealne miejsce dla miłośników pieszych wędrówek, pragnących doświadczyć harmonii z przyrodą. Po obu stronach ciągnęły się lasy, polany, czasem wsie i miasteczka, ale przede wszystkim zielone pagórki upstrzone domkami o czerwonych dachach. Świat migał za szybą i im było dalej, tym był piękniejszy. Zielona tablica informacyjna wskazywała dwadzieścia dwa kilometry do celu. Kobieta spojrzała na telefon. Nawigacja potwierdziła. Zaraz będzie w Lesku! Zdążyła już wyczytać, że to brama Bieszczad, i nie mogła się doczekać!
Bieszczady… miejsce, gdzie czas zwalnia. Serce waliło jej z niepokoju i ekscytacji. Nigdy tu nie była. W ogóle nie była prawie nigdzie, ale tu zawsze coś ją przyciągało. Kiedy jako uczennica patrzyła na mapę Polski, jej południowo-wschodni kraniec, który wciskał się długim trójkątem w pasmo gór, w jakiś dziwny i niewytłumaczalny sposób ją fascynował. To było tak daleko! Tak daleko od tego, od czego chciała uciec. I oto prawie jest. Nie miała pewności, co czeka ją na końcu drogi, ale chciała się przekonać i – przede wszystkim – bardzo nie chciała wracać ani do Rzeszowa, w którym spędziła ostatnich kilka dni, ani tym bardziej do Warszawy. Poza tym ewentualna droga powrotna wydawała się raczej dla jej skody chwilowo niewykonalna. Bezlitośnie coś w niej skrzypiało za każdym razem, kiedy włączała silnik. Skrzypienie ustawało w trakcie jazdy, ale na pewno nie wróżyło nic dobrego. Nie miała pieniędzy ani na naprawę, ani tym bardziej na nowy samochód.
Kolejny zakręt. Tekturowe pudełka z napisem na wierzchu „Made by Karolina”, które leżały na przednim siedzeniu pasażera, przesunęły się nieznacznie. Oby tylko nie spadły! W środku była jej specjalność – kruche ciasteczka maślane oraz ciasteczka z makiem i marmoladą. Wszystkie piekła dziś rano, ku uciesze właścicielki mieszkania, która rano przyszła odebrać klucze. Ona też dostała swoje pudełko.
Karolina miała nadzieję, że to, co przygotowała, będzie jej tajną bronią w rozmowie o pracę, którą po prostu musiała dostać. Dlaczego tak się uparła na to ogłoszenie? W zasadzie zapytana nie umiałaby jednoznacznie odpowiedzieć. Raz, że bardzo chciała zająć się tym, w czym była naprawdę dobra – pieczeniem ciast i fotografią kulinarną, a także, jeśli ich namówi, prowadzeniem instagramowego konta agroturystyki i stadniny, a dwa – to wyglądało, o ile dobrze zrozumiała, na ofertę z noclegiem. Mogłaby zarobić i niemal wszystko odłożyć. Pierwszy raz w życiu nie musiałaby przez kilka miesięcy martwić się o czynsz. Właścicielka agroturystyki oferowała pokój i pracę. Kobieta, z którą rozmawiała przez telefon, sprawiałą wrażenie prawie przekonanej co do jej osoby, ale powiedziała uczciwie, że ma dziś jeszcze rozmowę z dwiema innymi kandydatkami. Dlatego Karolina poprosiła o spotkanie w cztery oczy. Osobiście. Nie online. Jej wypieków nie można spróbować online.
No i jeszcze coś zwróciło jej uwagę. Na miejscu były konie. A ona strasznie chciała sprawdzić, czy jazda konna mogłaby jej się podobać. Bo w środku czuła, że bardzo by mogła. Mała Karo piałaby z zachwytu, wiedząc, że duża Karo zacznie spełniać jej marzenia. Widziała się konno na jakiejś połoninie. Czemu nie? Zawsze chciała, ale nigdy nie było sposobności. Tylu rzeczy nie miała okazji sprawdzić wcześniej, życie dość skutecznie ją omijało. Teraz chciała zrobić coś inaczej. Zrobiła sobie nawet listę rzeczy, których chciałaby spróbować. I jazda konna też na niej się znajdowała.
Zmarszczyła brwi na myśl o tym, ale zaraz uśmiechnęła się do siebie. W głośniku popłynęła jedna z jej ulubionych piosenek – „Nothing better to do” LeAnn Rimes – i tak się jakoś złożyło, że kiedy tylko się skończyła, głos aplikacji GPS powiadomił ją, że miejsce docelowe znajduje się po prawej stronie. Wjechała do Leska!
Leżące na malowniczym zakolu Sanu Lesko od razu sprawiało wrażenie miejsca urokliwego, które umie zachwycić swoim małomiasteczkowym czarem i bogatą przeszłością. Każdy kamień na ulicach wydawał się opowiadać własną historię. Kawiarniane ogródki na rynku kusiły do spędzenia leniwego popołudnia, a kolorowe fasady budynków dopełniały atmosfery przytulności.
Karolina rozglądała się z otwartą buzią. Była zachwycona.
Zaparkowała samochód, spojrzała w lusterko i poprawiła włosy. Nie bardzo dało się cokolwiek zrobić z burzą długich blond loków – przy każdym ruchu głową tańczyły wokół twarzy i na plecach. Uśmiechnęła się do odbicia. Będzie dobrze, Karo! Uda ci się!
Otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. Postawiła na chodniku stopy obute w brązowe czółenka, usiłowała wygładzić materiał zielonej sukienki. No nic. Na to już nic się nie poradzi. Podeszła do auta od strony pasażera i wyciągnęła pudełka z ciastkami. Ustawiła je jedno na drugim, zamknęła drzwi kopnięciem. Szła, ostrożnie się rozglądając. Jest! Następny budynek, tuż na rogu ulicy. Kawiarnia „Smerek”. To w niej miała się stawić. Była chwilę przed czasem. W pewnej chwili zawiał wiatr, zarzucając jej loki na twarz i niemal do pasa podwiał jej sukienkę. O cholera! Desperacko ją obciągnęła, zakrywając długie, szczupłe nogi na tyle, na ile to tylko było możliwe. Ktoś z drugiej strony ulicy gwizdnął, ale nie miała najmniejszej ochoty sprawdzać, czy to na nią.
Weszła po schodkach narożnej kamienicy i w momencie, gdy miała złapać za klamkę, drzwi otworzyły się z impetem, ze środka wypadł wysoki mężczyzna i uderzył prosto w piramidę tekturowych pudełek, która nagle przed nim wyrosła. Pudełka spadły na ziemię i wysypały się z nich ciasteczka, pstrząc schodki i chodnik plamami marmolady i śniegiem cukru pudru.
– Och, nie! – krzyknęła dziewczyna i ukucnęła, by zebrać to, co jeszcze się dało.
– Co do chole…? – chciał zapytać głośno mężczyzna, ale ukucnął obok i zaczął jej pomagać. – Przepraszam. Najmocniej przepraszam, ja kompletnie pani nie zauważyłem, strasznie mi przykro.
Miał głęboki, miękki głos. Podał jej jedno pogniecione pudełko z żałośnie wyglądającymi resztkami czegoś, co jeszcze przed chwilą było kruchymi ciastkami w kształcie serduszek. Prawie wszystkie były w kawałkach. Mężczyzna dopiero teraz podniósł wzrok i na moment zabrakło mu oddechu. Przed nim przyklękała na jednym kolanie najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widział. Była niewysoka, szczupła i z rozpaczą w oczach rozglądała się wokół. Delikatna sukienka w kolorze wiosennej zieleni idealnie pasowała to jasnej skóry, złotawych włosów poskręcanych w miękkie sprężyny, które opadały jej wciąż na twarz, a one nieustannie je odgarniała. Wokół pachniało maślanymi ciastkami.
Wstał i podał jej dłoń, by zrobiła to samo. Chwyciła jego rękę. W tym samym momencie poczuł dziwny prąd, który przebiegł pomiędzy opuszkami ich palców, gdy tylko ich ręce się dotknęły. Złapał ją mocno. Jej szczupła dłoń niemal zniknęła w jego własnej. Podniosła się szybko, za szybko, lekko się zachwiała, musiał ją podtrzymać drugą ręką za łokieć. Dopiero teraz odwzajemniła spojrzenie. Błękitne oczy otoczone były firanką długich rzęs. Lekko się szkliły, ewidentnie rozwalenie pudełek ze słodyczami sprawiło jej przykrość. Stał jak wryty i wciąż trzymał jej dłoń. Wyrwała ją po chwili, policzki jej płonęły. Nie było jej przykro, była wściekła!
Jedyne, co Karolina miała ochotę teraz zrobić, to grzmotnąć tego przygłupa którymś z pudełek. Podniosła wzrok po raz kolejny. Był od niej dużo wyższy, co najmniej o głowę. W ogóle był potężny. Biały podkoszulek opinał szeroki tors i bicepsy. O dekolt koszulki zahaczone były okulary przeciwsłoneczne. Zielone oczy przyglądały jej się w sposób, którego nie lubiła, bo tak czasem patrzyli na nią faceci, i starała się tego unikać za wszelką cenę, ale teraz od tego spojrzenia mrowił ją kark.
– Czy może pan następnym razem uważać? Widzi pan, co pan narobił?
– Może mogę się pani jakoś odwdzięczyć? Może zapłacę pani za te ciastka… – sięgnął do kieszeni.
Teraz ona złapała jego rękę, powstrzymując wyciąganie portfela. Znowu ten dziwny prąd.
– Po prostu niech pan uważa. Trzeba widzieć trochę dalej niż czubek własnego nosa!
Zmrużył oczy i potarł brodę. Był nieogolony i teraz było w jego spojrzeniu coś, co zbiło Karolinę z tropu.
– Słucham? A co lalka na warszawskich rejestracjach może mi mówić o czubku własnego nosa?
Zdziwiła się. Widział, jak wysiadała ze swojego auta?
– Tak, widziałem – wycedził, jakby czytał w jej myślach. Zielone spojrzenie było jak lód. – Nosi pani te pudełka tak samo, jak pani jeździ. Czyli bez rozumu.
– Dostał pan kiedyś pudełkiem pełnym ciastek w łeb? – zapytała.
Teraz on był zbity z tropu. Przyglądał się chwilę bez słowa. Po czym przesunął się na bok, otworzył drzwi i zaprosił ją do środka.
– Proszę! Niech pani już idzie. Strasznie się pani śpieszyła.
Jego głos był drwiący, a Karolina mogła przysiąc, że gdy mijała go, wchodząc do środka, mrowienie na karku zaczęło przypominać kłucie milionami szpileczek lodu. Odwróciła się przez ramię. Wciąż na nią patrzył.
Ruszyła przed siebie. Co za patafian! Wytrącił ją z równowagi. Wszystko na marne. W życiu nie dostanie tej roboty! Teraz miała ochotę się rozpłakać. Łzy zawisły na rzęsach, ale dostrzegła w kącie sali ciemnowłosą kobietę, która intensywnie się jej przyglądała. Kobieta uśmiechnęła się do niej i przywołała ją ręką do siebie. Karolina ruszyła niepewnie w jej stronę
– Pani Karolina, tak?
– Tak. – Wyciągnęła rękę na powitanie. – Karolina Kubicz.
– Bardzo mi miło. Tamara Zielińska. Proszę, niech pani siada.
Karolina postawiła ostrożnie pudełka na stoliku przed Tamarą.
– To są… To są ciastka, które upiekłam dziś rano, żeby mogła pani spróbować i żebym mogła panią przekonać, jak gotuję, ale jakiś idiota wytrącił mi je przed chwilą z ręki – zamilkła. – Przepraszam, nie powinnam powiedzieć „idiota” na rozmowie kwalifikacyjnej o pracę.
– Jak ten idiota wyglądał? – zapytała Tamara, otwierając pierwsze pudełko.
– Nnnie wiem, wysoki bardzo, biały t-shirt…
– Opryskliwy?
Karolina wzruszyła ramionami.
– Raczej tak.
– A to tak, był tu taki. – Uśmiechnęła się. – To rzeczywiście jest idiota. Znany tu. No nic. Dziękuję, że pani przyjechała. Z radością informuję, że ma pani tę pracę. Pozostałe kandydatki nie stawiły się na rozmowę. Nawet nie zadzwoniły. Naprawdę jechała pani do mnie aż z Rzeszowa? – Z Tamary wylewał się potok słów, ale wyglądała niezwykle sympatycznie. W piwnych oczach mieszkało ciepło.
Karolina kiwnęła głową. Tak naprawdę jechała z Warszawy, w Rzeszowie dowiedziała się o ogłoszeniu, ale serio była z daleka. Nie powiedziała tego głośno, żeby nie wyjść na desperatkę.
– Zatem cała nadzieja w pani! Zaraz wszystko pani opowiem, ale najpierw… – ugryzła kawałek ciastka maślanego, które wyjęła z pudełka. – O Boże, to pani to piekła? Przecież to smakuje jak niebo!
Spotkanie z tą dziewczyną wytrąciło Macieja z równowagi. Nie lubił być wytrącany, nie tak znienacka, nie przez obce kobiety. Ale tym razem było jakoś… inaczej. Miał na to tylko dwa wytłumaczenia. Po pierwsze dziewczyna była oszałamiająco piękna. Najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek widział. Jego ciało reagowało jak wtedy, gdy miał piętnaście lat. To było porażające. Po drugie nie uprawiał seksu od ponad pół roku. Tak, to musiało być to. To wina celibatu. Zbyt długa ta abstynencja. Teoretycznie potrzebował szybkiej randki, ale na samą myśl o niej śniadanie podjechało mu do gardła. Miał po dziurki w nosie randek, testowania, podchodów. Może kiedyś się to zmieni, może nigdy. Ale z tą dziewczyną ze schodków umówiłby się i byłaby zdziwiona, co chciałby z nią zrobić.
Westchnął. Podrapał się po szorstkim zaroście i wszedł do dużej kuchni.
Było to najważniejsze pomieszczenie na terenie posiadłości o miłej uchu nazwie „Cztery Podkowy”. Znajdowało się w tak zwanym głównym domu – ogromnej starej drewnianej chacie na kamiennej podmurówce. Agroturystyka istniała w tym miejscu od trzydziestu lat. Założyli ją rodzice Macieja i jego brata Jakuba, a potem, kiedy ojciec zmarł, mama prowadziła ją sama. To było, zanim jeszcze pojawiły się tam konie.
Studenci, kluby emerytów, rodziny z dziećmi – co roku w sezonie od maja do września zatrzymywało się w „Czterech Podkowach” mnóstwo osób. Niektórzy łączyli to z jeździectwem, innym pasowało zaciszne miejsce z możliwością wyjścia na górskie szlaki. Najpierw oferowali tylko noclegi, potem, kiedy wybudowano główny dom, rodzice z chłopcami przenieśli się do mieszkania na górze, przerabiając swoje poprzednie lokum – mniejszy dom na kolejne miejsce z możliwością noclegu i dostawiając kilka apartamentów z boku. Wciąż jednak było tu bardzo kameralnie.
W głównym domu na dole powstała kuchnia, w której zaczęto – za dodatkową opłatą – serwować śniadania. Goście cenili miejsce za czystość i rodzinną atmosferę, a oni nigdy nie mieli problemu z obłożeniem i rezerwacjami. Teraz się to trochę zmieniło i Maciej nie do końca miał pomysł, jak to naprawić. Trzeba przedsięwziąć jakieś kroki, może zacząć reklamować się bardziej w Internecie? Ale jak? Cały ten Internet to było coś, co doprowadzało go do szału. Miał skakać jak małpa, kręcąc rolki na TikToku? Jeszcze nie wiedział, jak to rozgryźć.
Kiedy Maciej miał osiemnaście lat, sprowadził pierwszego konia. Dla siebie. Potem kolejnego. Też dla siebie. A potem następne, które mogły już pracować na wszystkie pozostałe, bo coś, co miało być fanaberią, stało się nie tylko hobby, ale i sposobem na życie. Dawno zdał wszystkie możliwe certyfikaty instruktorskie, zaczął wygrywać konkursy w ujeżdżeniu, aż w końcu zaczęli się do niego zgłaszać właściciele innych koni i stadnin z prośbą o pomoc i wsparcie – a to w pracy nad techniką, a to w poskromieniu jakiegoś trudnego ogiera.
Lekcje jazdy konnej były całoroczne, stadnina rozrastała się, więc kolejne uprawnienia zrobił Jakub. Zatrudnili na stałe kilka osób do pomocy przy karmieniu i sprzątaniu końskich boksów. Po śmierci ojca matka zajęła się noclegami i wyżywieniem gości, a bracia – pensjonatem dla koni, lekcjami i hodowlą koni pełnej krwi angielskiej. Ich stadko folblutów było obecnie najbardziej interesujące w Polsce.
Całe górne piętro głównego domu zajmował teraz Jakub z rodziną. Mieli tam dla siebie czteropokojowe, przytulne mieszkanie. Dół budynku stanowiła kuchnia z jadalnią, pełniącą jednocześnie funkcję stołówki dla gości oraz malutkie mieszkanie matki, na które składał się pokój z aneksem kuchennym i łazieneczką, i do którego prowadziło osobne wejście z drugiej strony domu. Starsza kobieta mogła w nim zaznać spokoju nie niepokojona przez nikogo.
O tej porze dnia kuchnia w głównym domu świeciła pustkami. Jej okna wychodziły na wschodnią stronę, więc teraz po pomieszczeniu snuł już się półmrok, choć dzień był przecież bardzo słoneczny. Maciej zajrzał do lodówki i wyjął zimną puszkę słodkiego napoju. Usiadł przy stole, który znajdował się we wnęce za drzwiami, otworzył z sykiem puszkę, wypił nieco i przymknął oczy. Co za dzień! Cały ranek porządkował stajnie, potem podwiózł Tamarę do miasteczka, choć nie powiedziała mu, po co chce tam jechać, i całą drogę zachowywala się bardzo tajemniczo. Lubił swoją bratową, była naprawdę dobrą dziewczyną. Całkiem nie w jego w typie, gdyby ktoś go o to pytał, ale miała pogodny i zabawny charakter. Potem tekturowe pudełka zaburzyły mu cenną równowagę na dłużej, niż powinny, a teraz wrócił z konnej przejażdżki z jednym ze swoich klientów. Był zmęczony. Klient, który niedawno obchodził czterdzieste urodziny i w ramach drugiej młodości złapał końskiego bakcyla, chciał robić rzeczy, których nie robi się w czasie zajęć dla początkujących. Zawsze go stresowali tacy ludzie – wszystkowiedzący i głośni. Byli nieobliczalni i zdolni do wszystkiego.
Lubił tu przebywać. Kochał to miejsce prawie tak mocno jak swój domek na wzgórzu. Ale kuchnia miała w sobie coś magicznego. Była najbardziej domową ze wszystkich kuchni, jakie znał, choć czasem jadało w niej po kilkanaście osób! A może właśnie to stanowiło o jej uroku? Kiedy tak siedział z wciąż zamkniętymi oczami i głową przechyloną lekko do tyłu, usłyszał, że do kuchni ktoś wchodzi. Nie mógł poznać po krokach, kto to mógł być, ale za nic nie chciał podnieść powiek. Stan błogości znajdował się tuż tuż na wyciągnięcie ręki. Ktoś, kto wszedł, nie był ani jego bratem, ani bratankiem Jaśkiem, bo jego usłyszałby, zanim by wszedł, kroki nie należały także do Tamary, która człapała jak pingwin. W ten sposób nie poruszała się też matka, bo kroki były lekkie i energiczne i w niczym nie przypominały szurania starszej pani. Kto tu wszedł?
Ciekawość wzięła w końcu górę i otworzył oczy. W kuchni jednak nikogo nie było. Ale w powietrzu został delikatny powiew i, mógłby przysiąc, zapach maślanych ciasteczek. Zapach złotowłosej dziewczyny ze schodków kawiarni. Serce w nim zamarło. Czy on zwariował? Rozejrzał się raz jeszcze. Przyłożył zimną puszkę do czoła, dopił lemoniadę i wyszedł z domu.
Czerwony pick up zamigał światłami. Wsiadł, odpalił silnik i wykręcił na podjeździe. Jego małej chatki nie było stąd widać. Włączył radio i wolno przesuwał się szutrową drogą. Nagle wydawało mu się, że coś zauważył. Coś, czego nie powinno tu być. Zatrzymał samochód i zmrużył oczy. Po delikatnie zamglonej łące po prawej stronie szła dziewczyna. Tak, bez wątpienia dziewczyna. Szła prosto pod słońce, więc była do niego odwrócona tyłem i nie widział jej twarzy. Widział tylko jej ciemną na tle słońca, szczupłą sylwetkę. Kiedy usłyszała samochód, odwróciła się. Długie kręcone włosy zatańczyły wokół głowy.
Maciej zaczął szybciej oddychać. Usiłował przyjrzeć się dokładniej, ale ostatnie czerwone promienie słońca wdzierały mu się w źrenice. Postać dziewczyny wkrótce zniknęła w fioletowym welonie mgły. Minęła dłuższa chwila, zanim ruszył dalej. Do diaska, natychmiast musi zainstalować Tindera, bo zaczyna mieć omamy. Roześmiał się na tę myśl, choć w głębi serca poczuł jakieś drgnienie, jakąś nutę tęsknoty, której się nie spodziewał i o którą się nie podejrzewał. Szlag! Włączył radio. Dixie Chicks! Tak! „Long time gone”. I od razu wszystko się ożywiło, tęskna nuta zniknęła. Wziął do ręki telefon i kliknął w aplikację sklepu. Wpisał „Tinder” i rozpoczął pobieranie.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz