Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Myślała, że wszystko, co najlepsze już za nią. Nie napisze drugiej tak dobrej książki, nie zakocha się ponownie, nie przeżyje już niczego spektakularnego. Jednak w Bieszczadach to, co wydaje się być końcem, może stać się początkiem.
Ida Zalewska przyjeżdża do pensjonatu „Zielone Wzgórze” pod Wetliną, żeby lizać rany po trudnym rozwodzie i napisać kolejną książkę. Co prawda całkiem niedawno wydała romans o bieszczadzkim kowboju, jej życie miłosne to raczej smutny dramat.
Jakub jest trenerem boksu i przewodnikiem górskim, a drobna i chłodna Ida zupełnie nie jest w jego typie. Ich pierwsze spotkanie jest zupełnie niefortunne. Ona sięga po swoją książkę na półce, on, nie wiedząc, że jest jej autorką, odradza jej czytanie kiepskich romansideł. Czy można gorzej zacząć znajomość z kobietą, którą potem próbuje się zaprosić na randkę?
Jakub wie, czego chce. Ida wie, czego nie chce. A Bieszczady i tak mają dla nich swój scenariusz. Czy Ida da sobie drugą szansę na pokochanie życia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redakcja: Anna Rozenberg
Redaktor prowadzący: Małgorzata Święcicka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Karolina Mrozek, Justyna Techmańska
Drogie czytelniczki i drodzy czytelnicy!
Zabieram Was po raz drugi w romantyczną podróż po Bieszczadach i chciałabym, byście wiedzieli, że o ile traktuję Bieszczady z najwyższą czułością, to jednak nie piszę przewodników turystycznych i to, co prawdziwe, miesza się z tym, co wymyślone, w różnych proporcjach. Nie szukajcie niektórych szlaków na mapie, bo one istnieją tylko na kartach tej książki. Postaci i wątki w tej książce są całkowicie wymyślone i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych jest całkowicie przypadkowe. Choć nie ukrywam, że pisanie Idy jest moim pisaniem i dałam tej bohaterce moje własne doświadczenie tworzenia tekstu.
© for the text by Katarzyna Fiołek
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3238-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Czuł, że to miejsce może go uleczyć. Przynajmniej jego duszę. Tyle razy słyszał to powiedzenie: „Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”, ale dopiero teraz zrozumiał, jak wielka mądrość jest w nim zawarta. Przyjeżdżając w te rejony, porzucasz całą resztę świata. Przynajmniej na jakiś czas.
Sebastian Sadlej, To nie moja wina
Gdy opuszcza się Lesko, małe, urokliwe miasteczko, które stanowi bramę do wciąż jeszcze dzikiego świata gór, wkracza się na wąską drogę, wijącą się wśród zielonych wzgórz. Przekracza się San, którego wartko płynące wody odbijają niebo i korony drzew i nagle przed kierowcą rozpościera się krajobraz, który – gdyby go namalować – byłby tak piękny, że aż kiczowaty. Soczysta zieleń drzew, w której dominują majestatyczne buki, otacza człowieka z każdej strony. Kwiaty dzikich łąk rozkwitają w całej feerii kolorów, od delikatnych bieli stokrotek po intensywny fiolet polnych dzwonków.
W miarę jak posuwamy się naprzód, droga staje się coraz bardziej kręta, prowadząc przez malowniczą okolicę, miejscami usianą piegami domków. Czas zdaje się płynąć wolniej. To się czuje po prostu w kościach. Często mija się stare, drewniane chaty z czerwonymi dachami, otoczone ogródkami, których nie powstydziłaby się żadna szanująca się starsza pani. Żywe obrazy z innej epoki.
Gdy wjeżdża się głębiej, wszystko coraz bardziej nabiera spokoju. Góry, porośnięte gęstymi lasami, wznoszą się może nie tak majestatycznie jak Tatry, ale wciąż dumnie, chyba nieco w zamyśleniu. Ich szczyty często skryte są w mglistym welonie. Latem drzewa nad drogą tworzą zielony tunel, przez który prześwitują promienie słońca, rzucając na asfalt świetliste cętki. Czasem równolegle do trasy pojawiają się małe strumienie. Szemrzą swoje opowieści i dokądś bardzo się śpieszą.
A kiedy dociera się do Wetliny, czuje się, że jest się na miejscu. Tak prostu. Tu, jak u Gałczyńskiego, „bije zielone serce przyrody”.
Droga z Leska do Wetliny to był zawsze jej ulubiony odcinek trasy, ale teraz cieszyła się, że dobiegła końca. Tyle godzin w aucie – bolała ją każda kosteczka! Zdecydowanie potrzebowała rozprostować plecy, nogi oraz ręce, które podejrzanie drętwiały. Czyżby PESEL dawał się we znaki?
Ida Zalewska wyjęła z samochodu ostatnią walizkę i wciągnęła ją po stromych schodkach prowadzących do pensjonatu.
– Och, trzeba było się nie kłopotać, pomógłbym. – Uśmiechnął się starszy pan o posturze szczupłej, a nawet śmiało można by rzec: wątłej.
– Nie, absolutnie nie ma sprawy, nie jest ciężka. – Ida odwzajemniła uśmiech i pomyślała, że całe szczęście, że mężczyzna nie wziął od niej walizki, bo wyglądał na takiego, któremu czynność ta mogłaby uszkodzić kręgosłup. Był jeszcze większym chucherkiem niż ona sama.
– Proszę się rozgościć i czuć jak u siebie w domu, zapraszam potem na dół do kuchni na pyszną kawę. Na pewno jest pani zmęczona – dodał jeszcze starszy pan, zanim zniknął gdzieś za drzwiami przepastnego domu.
Ida pomyślała, że chętnie skorzysta z zaproszenia, tylko musi się najpierw trochę ogarnąć w swoim nowym pokoju, w którym zamierzała spędzić następne trzy miesiące.
Wsunęła bagaż do pomieszczenia, zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła. Bolał ją kręgosłup po wielu godzinach za kierownicą i teraz tak przyjemnie było móc się przeciągnąć. Kiedy to zrobiła, kręgi jeden po drugim trzaskały i nabierały życia. Z zadowoleniem słyszała kolejne chrupnięcia. Co za ulga!
Rozejrzała się po pomieszczeniu. Jasne, nieduże, ale miała w nim wszystko, czego potrzebowała. Łóżko, szafa, komoda. I biurko. Biurko było zresztą najważniejsze. Podeszła do okna i pomyślała, że od takiego widoku może zakręcić się w głowie.
Pensjonat o wdzięcznej nazwie „Zielone Wzgórze” znajdował się w Wetlinie tuż przy drodze, która stanowiła część Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, ale okno jej pokoju nie wychodziło na ulicę, tylko na zielone, łagodne pagórki po południowej stronie. Wypisz wymaluj zielone wzgórza, które ciągnęły się w nieskończoność po lewej i prawej, zachodziły na siebie, tworząc drugie i trzecie plany. Czerwcowe słońce przetoczyło się już na zachodnią stronę i łagodnie oświetlało zbocza, ale ono samo jeszcze długo nie zamierzało opuścić nieba. W oddali słychać było szum potoku Wetlina, pędzącego gdzieś po kamieniach, a znacznie bliżej bzyczały owady, unoszące się nad łąką, która rozpościerała się tuż za ogrodzeniem. Sielanka!
Ida otworzyła okno balkonowe i wyszła na niewielki taras, na którym zmieścił się mały stolik kawowy i jeden fotel. Odetchnęła. Jakie powietrze! Zero spalin, zero smogu! Było cudownie! Przycupnęła na krawędzi fotela i obróciła twarz w stronę słońca, zamykając oczy. Wiatr cmoknął ją w piegi i zmierzwił długie kasztanowe włosy, przynosząc zapach skoszonej trawy i ziół. Pod powiekami tańczyły kolorowe plamy.
Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała, ale dopiero gdy słońce zaszło za chmurę, zrozumiała, że kompletnie straciła poczucie czasu. Nie miała pojęcia, czy siedzi tak od pięciu minut, czy od godziny. Przyłożyła dłonie do gorącego czoła i weszła z powrotem do pokoju. Rozpakowała walizki, starannie rozkładając swoje rzeczy na półkach i wieszając ubrania w szafach. Przesunęła niewielkie biurko bliżej okna, by światło mogło zalać jego blat i rozstawiła na nim komputer, notatniki i dwa wieczne pióra. Potem sprawdziła, czy materac na łóżku jest wygodny, i wzięła szybki, chłodny prysznic. Kiedy się ubrała, niebo barwiło się już na złoto, zwiastując zbliżający się wieczór. Było już zdecydowanie za późno na kofeinę, ale kolacja nie byłaby złym pomysłem. Ida dopiero teraz poczuła, że jej żołądek jest zupełnie pusty. Nie jadła cały dzień, nie licząc parszywej kanapki na śniadanie, którą wzięła do kawy na stacji benzynowej i po kilku gryzach wyrzuciła, bo oprócz tego, że ładnie wyglądała – niemal jak z reklamy – to nie miała nic wspólnego z jedzeniem.
Zanim wyszła, zerknęła w lustro na swoje odbicie. Nie uśmiechnęła się do niego. Dziewczyna w lustrze była szczupła, niska, drobna. I smutna. Tego nie dało się ukryć. Gęste włosy spływały brązową kaskadą aż do pasa. Była blada, miała wielkie zielone oczy i uroczy, lekko zadarty nos usiany złocistymi piegami, ale usta zaciśnięte były mocno i wyglądały jak pojedyncza kreska. Pociągnęła wargi błyszczykiem, ale nie zmieniło to wiele. Miało się wrażenie, że jest to twarz, której mięśnie odpowiedzialne za uśmiech całkowicie zanikły. Dziwnie nie pasowało to do całości, która może i wydawałaby się sympatyczna, gdyby nie to, że miało się przeświadczenie, że ta dziewczyna jest po prostu od urodzenia przygnębiona.
Nie było to prawdą, ale Ida dokładnie tak się czuła od dłuższego czasu.
Kuchnia w „Zielonym Wzgórzu” była jednocześnie jadalnią i siedziało w niej już kilka osób. Budynek cały był z bali, ale zdaje się, że tylko w kuchni nie zasłonięto ich płytami gipsowymi i piękne drewniane ściany stanowiły dekorację samą w sobie. Wisiały na nich czarno-białe zdjęcia, przedstawiające krajobrazy, jak domyślała się Ida, najprawdopodobniej bieszczadzkie. W pomieszczeniu panował radosny gwar i ogólna atmosfera wesołości, która pojawia się zawsze w okolicach lata. Goście przy stolikach zajęci byli rozmową i żartami. Wszyscy wyglądali, jakby dopiero co zeszli ze szlaku. Zmęczeni, ale szczęśliwi.
Ida stanęła niepewnie w progu.
– Och, jest pani nareszcie! – Starszy pan, który wcześniej pomagał ulokować się jej w pokoju, wyrósł jak spod ziemi. – Teraz to jest pani na pewno głodna, proszę siadać. Alicja już jest, zaraz do pani dołączy!
Ida podziękowała i usiadła przy najdalej postawionym stoliku. Leżał na nim kraciasty obrus, w wiklinowym koszyczku pysznił się żytni chleb.
– Pani Ida Zalewska, to pani! Jakże się cieszę! – Rozległ się głośny kobiecy głos i kilka głów obróciło się w jego stronę, zerkając ciekawie.
Twarz Idy natychmiast oblała się rumieńcem. W tym była słaba. W radzeniu sobie z rozpoznawalnością. To była nadal nowa sytuacja i niezwykle krępująca. Podeszła do niej śliczna, wysoka blondynka, ciągnąca za sobą małego, może sześcioletniego chłopca.
– Przepraszam najmocniej, że dopiero teraz, mieliśmy w szkole ostatnią radę! Jak się cieszę, że panią widzę! Jak już pani wie, jestem psychofanką pani książek! – Kobieta wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.
Ida mimowolnie uśmiechnęła się na dźwięk słowa „psychofanka”. Tak jeszcze nikt się nie określił.
– Tak, wiem, przesadziłam, nie chciałam pani wystraszyć! – Kobieta się zmieszała. – Po prostu strasznie się cieszę, że pani do nas przyjechała popracować!
– Mamo, kim jest ta pani? – zapytał chłopiec, który zerkał zza matki. Miał równie jasne jak ona włosy, fakturą przypominające strzechę. To był ten rodzaj włosów, który nigdy nie dawał się ujarzmić – żadnym grzebieniem, żadnym żelem. Niczym.
– Alicja Długołęcka. – Wyciągnęła rękę do Idy. – A to mój syn, Antek.
Uścisnęły sobie dłonie, po czym Ida wyciągnęła rękę do chłopca, ale ten szybko czmychnął z powrotem za mamę.
– Ta pani – wyjaśniła synowi Alicja – jest pisarką, którą mama bardzo, bardzo lubi. I będzie mieszkać u nas całe wakacje, żeby napisać książkę o Bieszczadach.
– O nas? – Oczy chłopca rozświetliły się i zerknął na Idę nieco odważniej.
Jego buzia tak jak twarz Idy również usiana była piegami. Układały się one w kształt skrzydeł motyla – biegnąc przez policzki i nos. Wyglądało to niezwykle uroczo i natychmiast skojarzyło się Idzie, nie wiedzieć czemu, z Tomkiem Sawyerem.
– Nie, nie o nas – wyjaśniła Alicja ze śmiechem.
– O takim panu i takiej pani.
– O królewiczu i królewnie? – Chłopczyk nie ustępował. Rozpierała go energia, bo zaczął podskakiwać w miejscu.
– Nie do końca. No nic. Nie dla dzieci.
– Nie dla dzieci? – Był najwyraźniej zmartwiony.
Ida pochwyciła spojrzenie małego i mrugnęła do niego porozumiewawczo.
– Jak będziesz miał ochotę, to mogę dla ciebie też coś napisać. Wyłącznie dla ciebie.
Chłopczyk popatrzył najpierw na matkę, potem na piegowatą kobietę. Przestał się wiercić i skinął pomału głową.
– Ale ja nie umiem czytać – powiedział cicho. Głoska „cz” zaświstała przez szczerbę po jedynkach.
– To nic. Ja napiszę i ci przeczytam, okej? – Ida wystawiła dłoń do przybicia piątki.
Antek przyłożył do niej nieśmiało swoją mocno już opaloną rączkę.
– Okej. – Wzruszył ramionami, po czym wybiegł z kuchni.
Alicja usiadła naprzeciwko.
– Nie trzeba, naprawdę, pani Ido, to… – zaczęła.
– Ido. Po prostu Ido. A teraz powiedz, co dobrego serwujecie tu do jedzenia, bo umieram z głodu!
Alicja klasnęła w ręce i zerwała się od stolika. Po chwili przyniosła tacę z konfiturami, masłem, pastami do kanapek, serem owczym i warzywami.
– Proszę, zaraz będzie herbata. No, no pomyśleć, że w skromnych progach Długołęckich zamieszka sama autorka Bieszczadzkiego kowboja! Nie mogę w to uwierzyć i proszę wybaczyć poziom ekscytacji, ale to naprawdę jest „coś”.
Ida się uśmiechnęła. To było szalenie miłe i jednocześnie niezmiernie krepujące. Nie spodziewała się, że jej powieść Bieszczadzki kowboj będzie takim sukcesem. To była jej trzecia książka i przyniosła jej spore pieniądze. Teraz wydawnictwo chciało jak najszybciej drugą część, a po tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatniego roku w jej życiu prywatnym, wyjazd w Bieszczady był chyba najlepszym pomysłem. Popytała na Instagramie o fajne, sympatyczne pensjonaty, a Alicja Długołęcka, właścicielka „Zielonego Wzgórza”, zgłosiła się do niej sama z propozycją. Na trzy długie letnie miesiące wynajęła jej pokój i zapewniła wyżywienie. Teraz o nic nie musiała się martwić, mogła tylko pisać, ewentualnie chodzić po górach. Nic jej tu nie będzie rozpraszać.
Swoje warszawskie mieszkanie wystawiła na Airbnb i nie zastanawiając się długo, przyjechała tutaj. Kobiety kilka razy rozmawiały online, ale na żywo widziały się po raz pierwszy. O Alicji Ida wiedziała tylko tyle, że jest nauczycielką polskiego, od kilkunastu lat prowadzi z mężem pensjonat, przy którym pomaga jej teść.
– Marek, mój mąż, jest przewodnikiem górskim, latem najczęściej się mijamy – wyjaśniła Alicja. – Ale tata bardzo nam pomaga. Bez niego to nie wiem, jak byśmy to logistycznie spięli.
– Nie chciałaś zrezygnować ze szkoły? – Ida nakładała sobie brzoskwiniową konfiturę na pajdę chleba i przez moment przemknęło jej przez myśl, że ma jej na pieczywie nieprzyzwoicie za dużo, ale nie potrafiła się powstrzymać. Jedzenie było absolutnie wspaniałe. Wszystko smakowało jak u babci. Pysznie!
– Myślałam, ale nie chcę tego robić. Jestem chora na szkołę. Długo by opowiadać, ale szkoła to mój rdzeń reaktora. Nie istnieję bez niej. – Roześmiała się. – Wolałam zatrudnić dziewczynę do kuchni. Na razie jest, jak jest, choć nie ukrywam, że bywa ciężko bez paru dni wytchnienia, jakie mają moje koleżanki.
Ida teraz to dostrzegła. W oczach tej ładnej kobiety kryło się świetnie maskowane zmęczenie.
– Ale każdy zasługuje raz na jakiś czas na urlop! Zwłaszcza ci, którzy goszczą urlopowiczów! – Ida znowu się uśmiechnęła i zdążyła nawet pomyśleć, że nauśmiechała się dziś tyle, ile razem w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Jej policzki zapomniały już przecież, że istnieją w nich jakiekolwiek mięśnie.
– To nie do końca jest takie proste. – Alicja zabrzmiała poważnie. – Ale proszę się w ogóle tym nie martwić. Najtrudniej jest w okolicy końca roku szkolnego, a to już prawie za mną.
Kobieta się uśmiechnęła i jeszcze raz podziękowała Idzie za wizytę, obiecując, że jak tylko nadejdą za kilka dni wakacje, będzie mogła poświęcić jej nieco więcej czasu i poopowiadać i o górach, i o samej Wetlinie. Ida dojadła zaś drugą kanapkę, wychwaliła jedzenie i wyszła z kuchni, by rozejrzeć się po budynku i podwórku.
Parter i pierwsze piętro pensjonatu to były pomieszczenia dla gości – na dole kuchnia z jadalnią, pokój telewizyjny, pomieszczenia służbowe, takie jak spiżarnia i graciarnia na sprzęt do uprawiania różnych sportów, który można było wypożyczać, a na górze – sześć pokoi dla gości. Najwyższe piętro było częścią prywatną właścicieli, którzy tam mieszkali. Całość urządzona była w lekkim jak piórko skandynawskim stylu, w którym Ida czuła się zawsze bardzo dobrze, ale ktoś – może Alicja, może jakiś projektant wnętrz – umiejętnie ocieplił chłód bielonych ścian i szarych sof wiklinowymi koszami, miękkimi fotelami, poduszkami, kocami, kolorowymi dywanikami i mnóstwem kwiatów w donicach. Miękkie, muślinowe firany pięknie rozpraszały światło. Wszystkie wnętrza były schludne i przytulne. Bardzo domowe.
Wzrok Idy przykuła ogromna biblioteczka ustawiona w pokoju telewizyjnym, w którym teraz nikogo nie było. Drewniane półki wznosiły się od podłogi do sufitu i uginały się pod ciężarem książek. Oczy Idy zrobiły się ogromne jak pięć złotych.
– Och! – wyrwało się z jej ust.
Była w raju. W pięknym domu na końcu świata, w którym mogła pisać tygodniami, ale do którego nie mogła przywieźć wszystkich swoich ulubionych rzeczy. To znaczy wszystkich swoich książek, w których dosłownie tonęło jej warszawskie mieszkanie. To, co zobaczyła tutaj, sprawiło, że serce zabiło jej mocniej. To był jej ulubiony widok na świecie. Biblioteczki! Zawsze gdy kogoś odwiedzała, rozglądała się za książkami. Zawsze najbardziej podejrzane wydawały jej się te osoby, które w domach i mieszkaniach ich nie miały. No bo jak to tak bez żadnej literatury w domu? Starała się nie oceniać nigdy nikogo, ale ten jeden aspekt nie dawał jej spokoju, bo ona sama nie wyobrażała sobie życia we wnętrzu bez chociażby kilkudziesięciu egzemplarzy ulubionych powieści. Osobiście miała ich setki. Może nawet tysiące.
Jeśli zaś znalazła u kogoś półki z książkami, to zawsze mniej lub bardziej dyskretnie starała się odczytać z grzbietów tytuły. Ciekawiło ją ogromnie, co czytają inni. Czy wolą literaturę popularnonaukową czy kryminały? Romanse czy horrory? Reportaże? A może beletrystykę? Dlatego widok, na który patrzyła teraz, sprawił, że drżało jej serce.
Przebiegała palcami grzbiety, przechylając głowę. Panował tu uroczy rozgardiasz, taki, jaki kochała najbardziej na tego typu meblach. Na półkach, wykonanych z ciepłego drewna, piętrzyły się książki różnych rozmiarów, ułożone w nieprzewidywalnym porządku. Mickiewicz przeplatał się tu z Robertem Małeckim, a Sienkiewicz z Norą Roberts. W tym uroczym bałaganie można znaleźć nie tylko klasyki literatury, ale także tomiki poezji, ilustrowane bajki, podręczniki i powieści przygodowe. Książki nosiły ślady czytania, miały pozdzierane obwoluty. Poukładane były i obok siebie, i jedna na drugiej, pomiędzy nie powciskane były jakieś zeszyty, atlasy i mapy. Półki zdobiły drobne pamiątki, przyciągające wzrok – stare zakładki, pocztówki z odległych miejsc, małe figurki i zasuszone kwiaty wciśnięte między strony.
Tylko jedna z nich zdawała się stanowić jakąś spójną tematycznie całość, bo od brzegu do brzegu zawalono ją przewodnikami po Bieszczadach. Z tych najstarszych, pożółkłych, wypadały kartki, a te nowe błyszczały luksusowym, kredowym papierem. W oko wpadła jej też Księga legend i opowieści bieszczadzkich. Nigdy jej nie czytała, ale pomyślała, że mogłaby stanowić wspaniałe źródło wiedzy o folklorze. Już miała po nią sięgnąć, gdy gdzieś pomiędzy przewodnikami Pascala a Bezdroży dostrzegła… swoją książkę.
Bieszczadzki kowboj stał do góry nogami i nijak nie pasował do reszty. To chyba nie tu powinno stać. Złapała za grzbiet i próbowała wyjąć książkę z ciasno upakowanego szeregu.
– Tego bym nie brał. To jakieś romansowe gówno, za przeproszeniem. Alicja to czyta. To nie jest przewodnik. – Usłyszała za plecami głos. Głos był niski, głęboki, ale jednocześnie rozkosznie miękki.
Poczuła się przyłapana na gorącym uczynku i rumieniec zabarwił na purpurowo nie tylko jej policzki, ale też uszy i szyję. Bała się, że jak się odwróci, właściciel pięknego głosu, bo bez wątpienia był to mężczyzna, rozpozna ją, a następnie dostrzeże fakt, że pani autorka w swym zadufaniu ze wszystkich książek na regale wybrała… własną.
Obejrzała się za siebie niepewnie i poczuła, że zaczyna brakować jej oddechu. Bardzo blisko, niemal dotykając jej pleców, stał olbrzym. Tak, po prostu olbrzym. Jej wzrok padł na potężną klatkę piersiową, potem prześlizgnął się w górę. Musiała niemal zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. Przełknęła ślinę. Mężczyzna przyglądał się jej szaro-niebieskimi oczami. Miał śniadą cerę, ciemną brodę i niemal czarne, lekko kręcone włosy zebrane w niesforny, samurajski węzeł na czubku głowy. Ręce skrzyżował na piersiach. Spod wypchanego potężnymi bicepsami rękawa czerwonej koszulki ze znaczkiem PTTK wybiegały w stronę nadgarstków kolorowe rysunki tatuaży. Miał je też na palcach i na szyi, na pewno na klatce piersiowej, ale niknęły za dekoltem.
– No co się pani tak patrzy? – odezwał się po chwili krępującego milczenia. – Mówię pani, niech pani odłoży ten chłam. To jest dobry przewodnik. – Szybkim ruchem wyciągnął niedużą książeczkę w ciemnozielonej okładce.
– Proszę! – Podał jej przedmiot, a Ida, która wciąż się nie odzywała, miała jedynie nadzieję, że mężczyzna zaraz sobie pójdzie. Paraliżował ją, choć nie umiałaby wyjaśnić dlaczego. Nie była w stanie wykrztusić z siebie nawet jednego słowa.
– No to sobie pogadaliśmy – zaśmiał się mężczyzna, ukazując ładne, równe zęby. Odsunął się od kobiety i bezczelnie zlustrował ją od stóp do głów.
Wtedy Idze przyszło na myśl, że jeśli to jest Marek, mąż Alicji, to to, co robi, jest bardzo, ale to bardzo niefajne. Nie zdążyła jednak zapytać, kim jest nieznajomy, bo do pokoju wszedł inny mężczyzna, również w czerwonej koszulce PTTK i, zobaczywszy kolegę, bardzo się ucieszył.
– Ej, stary, kolacja na stole, chodź. No tak, już spódniczkę zobaczył!
Drugi mężczyzna dostrzegł Idę, podszedł do niej dziarsko i wyciągnął przed siebie rękę.
– Marek Długołęcki, miło mi. Pani to pewnie Ida Zalewska, tak? – przywitał się. Jego uścisk był mocny i sztywny. – Rozumiem, że z tym barbarzyńcą już się pani poznała. Przepraszam za kolegę, jeśli był trochę nieokrzesany. Taki jego urok. Proszę na niego uważać, to nasz lokalny bawidamek.
Marek Długołęcki pociągnął kolegę za łokieć w stronę drzwi. Ten zmarszczył się na dźwięk słowa „bawidamek”, ale nic nie powiedział. Zasalutował Idzie żartobliwie i obaj wyszli z pomieszczenia.
W pokoju została głucha cisza. Ida z trudem przełykała ślinę. Nie bardzo rozumiała, co tu się zadziało i dlaczego miała mózg jak z waty. W rękach wciąż trzymała przewodnik Oficyny Wydawniczej Rewasz. Postanowiła zabrać go ze sobą do pokoju i przejrzeć. Po cichu miała nadzieję, że tego wielkiego jak szafa faceta już nigdy nie spotka. Na pewno pomyślał, że jest niedorozwinięta. Nie odezwała się do niego nawet słowem, tylko gapiła się niemal z rozdziawioną buzią. A zresztą! Nic jej nie obchodzi, co myślą obcy faceci!
Pomaszerowała prosto do swojego pokoju, przekładając zwiedzanie podwórka i okolicy na następny dzień. Nie chciała przypadkiem napatoczyć się na wytatuowanego olbrzyma. Kimkolwiek był. Jego obecność byłaby wysoce niewskazana, naruszył jej z trudem zdobytą równowagę.
W pokoju osunęła się na sofę i poczuła, jak jej ciało staje się ciężkie i bezwładne. To się działo ostatnio bardzo często i nawet dokładnie wiedziała, od którego momentu się zaczęło. Od ostatniej rozprawy rozwodowej. Zamiast wtedy poczuć się wolną i lekką, miała wrażenie, że ktoś ulepił ją z ciężkiej, mokrej gliny, a na dodatek założył na ramiona plecak wypchany po brzegi kamieniami. Ledwo wyszła z budynku Sądu Okręgowego, bo nogi nie chciały jej nieść.
Od tamtej pory uczucie ciężkości wracało co jakiś czas. Często. Za często. Zdarzało jej się pomyśleć, że to może jakieś poważne kłopoty z krążeniem, że powinna udać się do lekarza. Może to coś śmiertelnego? Wizja śmierci, o dziwo, nie przytłaczała Idy. Nie że na nią czekała, ale ponieważ wszystkie fajerwerki w jej życiu zgasły i zapadła w nim długa, niepokojąca ciemność, śmiertelna choroba mogłaby ją zwyczajnie uwolnić. Zdarzało jej się nawet dramatycznie pomyśleć, że ach, jakie tłumy byłyby na pogrzebie artystki! Zawsze na pogrzebach artystów są tłumy!
Westchnęła. Leżała na wznak z szeroko otwartymi oczami i czuła, że zapada się w kolorową narzutę, która pokrywała sofę. Wiedziała w głębi duszy, że z jej krążeniem jest wszystko jak najbardziej w porządku i wszystkie jej somatyczne objawy są skutkiem reakcji na wydarzenia ostatnich miesięcy. Ostatniego roku w zasadzie. W głowie pojawiły się wspomnienia, które przesuwały się szybko, jakby ktoś gwałtownie naciskał raz po raz spust migawki aparatu.
Rachunek za kolację znaleziony w jego marynarce.
Za dwie osoby.
A potem jeszcze jeden.
I kolejny.
Esemesy odczytywane ukradkiem i dziwne telefoniczne rozmowy późną nocą w jego gabinecie.
Uczucie zimna, kiedy chciała się z nim rano przywitać, a on ją odsuwał zniecierpliwiony tak, jak odsuwa się namolnego szczeniaka.
Wieczny brak czasu.
Zbywanie.
I czepianie się.
Że za mało się wystroiła na jego firmową kolację.
Albo że za bardzo.
Że wybrała zły film w kinie.
Za długi.
Za nudny.
Mogła to zostawić jemu, bo nad jej gustem trzeba popracować.
Ta kolacja niezła, ale wolałby, żeby było to i tamto.
Będzie musiał jej pokazać, jak się to robi.
Nauczyć ją.
Była taka nieobyta i to było takie zabawne.
Ha, ha, ha.
Zamknęła oczy. Nawet powieki miała ciężkie. Ołowiane.
Poznali się jeszcze na studiach. To znaczy ona była na studiach. Właśnie obroniła licencjat i przenosiła się z dziennych na zaoczne, by zakończyć naukę na uczelni tytułem magistra, i trafiła do firmy Budopol jako asystentka. To była jej pierwsza poważna praca. On był szefem działu sprzedaży i wcale początkowo jej się nie spodobał. Tak, imponował jej wiedzą i opanowaniem, emanował z niego spokój, ale jednocześnie podskórnie czuła, że to był facet, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakie robi na kobietach wrażenie.
Był szczupły, wysoki i tak, na pewno nie był biedny. Często czuła na sobie jego wzrok. Niebieskie oczy lustrowały jej postać, gdy przypadkiem trafiali na siebie w firmowej kuchni, na spotkaniach biznesowych, gdy usiłowała się skupić na robieniu notatek ze spotkań. Ale ponieważ nigdy nie zrobił żadnego kroku naprzód, nie powiedział na głos niczego niestosownego, ignorowała spojrzenia. Czasem miała nawet wrażenie, że je sobie wmawia.
Teraz, kiedy leżała na łóżku w małym pensjonacie gdzieś w Bieszczadach i rozmyślała o tym, zachciało jej się śmiać. Z gardła wydobył się chrapliwy dźwięk, który przypominał jednak wszystko tylko nie śmiech. Boże, jaka była głupia! Tragicznie głupia! Przecież tę metodę na umniejszanie jej, na sprawianie, by w siebie wątpiła, by zawsze jej się wydawało, że to nie ona ma rację, stosował od samego początku już wtedy. Trudno uwierzyć, że ktoś mógłby być tak wyrafinowany, ale obecnie miała pewność, że tę strategię specjalnie tak wysublimował. Był jak wąż, który długo czai się do ataku, najpierw bacznie obserwując ofiarę. Wtedy nie zdawała sobie z tego z sprawy. Miała dwadzieścia jeden lat, była ufna i naiwna jak dziecko, nawet pomimo tego, że życie nie głaskało ją po głowie.
Tak, życie Idy nie było usłane różami. Rodzice i siostra zginęli w wypadku, kiedy była małą dziewczynką, wychowywała ją babcia. A może… może to właśnie dlatego stanowiła taki łatwy kąsek? Bez trudu można ją zwodzić? Bo komu miała się poskarżyć na złego męża? Tacie? Nie było taty! Policji? Przecież jej nie bił, stosował jedynie wyrafinowaną przemoc psychiczną, ale robił to w taki sposób, że nikt nie zdążył się zorientować. Jej samej zajęło to lata.
Czuła się pusta w środku. Jak wydmuszka, jakby ktoś całkowicie pozbawił ją środka. Jakimś cudem znajdowała w sobie jeszcze zapasy emocji, które wykorzystywała do pisania książek, nie miała zielonego pojęcia, ale jednego była pewna – to pisanie utrzymało ją na powierzchni i nie pozwoliło zatonąć. To była jedyna rzecz, za która naprawdę losowi była wdzięczna. I kiedy tylko pomyślała o pisaniu, poczuła spokój. Bo wiedziała, że zawsze może po nie sięgnąć. Zwłaszcza w takich chwilach, kiedy nie radziła sobie do końca z własnym życiem. Za to z cudzym, tym wymyślonym – wręcz przeciwnie.
Usiadła na łóżku. Uczucie nienośnego ciężaru w całym ciele ustąpiło. Ustępowało równie nagle, jak się pojawiało. Znów mogła oddychać.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz