Wyspa Sachalin. Notatki z podróży - Anton Czechow - ebook

Wyspa Sachalin. Notatki z podróży ebook

Anton Czechow

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wstrząsający opis prawzoru Gułagu napisany przez mistrza literatury rosyjskiej

Anton Czechow napisał ten reportaż po podróży na Sachalin, którą odbył w 1890 roku. W trakcie swojego pobytu pisarz odwiedził wszystkie więzienia i osiedla na „katorżniczej wyspie” i dokładnie zbadał życie zesłanych i więźniów. Przejmujące wrażenia z tej podróży uzupełnił o szczegółowe dane dotyczące historii i geografii Sachalinu oraz ówczesnego rosyjskiego systemu więziennictwa, którego był zagorzałym przeciwnikiem.

Porównywana ze słynnymi Wspomnieniami z domu umarłych Fiodora Dostojewskiego książka wstrząsnęła opinią publiczną i zwróciła uwagę na tragiczny los katorżników, stając się zarazem świadectwem doskonałego warsztatu dziennikarskiego oraz postawy obywatelskiej Czechowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 525

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Porażające i na czasie.
00
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

uhhhh jakże aktualna no i autor Czechow , i ten egzotyczny Sachalin
00

Popularność




Anton Czechow Wyspa Sachalin. Notatki z podróży Tytuł oryginału Ostrow Sachalin ISBN Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Buchalik, 2022 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2022All rights reserved Redakcja Magdalena Wójcik Korekta Magdalena Ciszewska, Jadwiga Jęcz Skład i opracowanie graficzne Paweł Uniejewski/Studio graficzne Pixelnoiz Projekt graficzny okładki Paulina Radomska-Skierkowska Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

I

Miasto Nikołajewsk nad Amurem. — Statek „Bajkał”. — Przylądek Pronge i wejście do Limanu. — Półwysep Sachaliński. — La Pérouse, Broughton, Kruzensztern i Niewielski. — Badacze japońscy. — Przylądek Dżaore. — Wybrzeże Tatarskie — De-Castri.

5 lipca 1890 roku przypłynąłem statkiem do miasta Nikołajewska, jednego z najdalej wysuniętych na wschód przyczółków naszej ojczyzny. Amur rozlewa się tutaj szeroko, od morza dzieli nas ledwie 27 wiorst; okolica jest patetyczna i piękna, ale pamięć o historii tego kraju, opowieści towarzyszy podróży o surowych zimach i nie mniej surowych lokalnych obyczajach, bliskość katorgi i sam widok podupadłego, wymierającego miasta całkiem psują zachwyt krajobrazem.

Nikołajewsk założył nie tak dawno, w roku 1850, znamienity Giennadij Niewielski; było to bodaj jedyne podniosłe wydarzenie w historii tego miasta. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy na brzegach Amuru energicznie krzewiono kulturę, nie szczędząc żołnierzy, więźniów ani przesiedleńców, w Nikołajewsku stacjonowali urzędnicy zarządzający tym krajem, nazjeżdżało się mnóstwo rosyjskich i cudzoziemskich poszukiwaczy przygód, zapuszczali korzenie osiedleńcy skuszeni obfitością ryb i zwierzyny; miasto wyraźnie miało aspiracje, bo zdarzyło się nawet, że zajrzał tu pewien uczony i uznał, że można i że warto wygłosić prelekcję w klubie. Dziś blisko połowa domów stoi porzucona, na wpół zrujnowana, ciemne okna bez ram patrzą na przechodnia jak oczodoły czaszek. Mieszkańcy wiodą senne, pijackie życie, niedojadając lub jedząc cokolwiek im Bóg ześle. Żyją z dostawy ryb na Sachalin, podkradają wydobywane w okolicy złoto, eksploatują tubylców oraz handlują jelenim porożem, z którego Chińczycy sporządzają afrodyzjak w tabletkach. W drodze z Chabarowki do Nikołajewska spotkałem wielu przemytników; nie ukrywają tutaj swojej profesji. Jeden z nich pokazał mi złoty piasek i parę rogów i powiedział z dumą: „Mój ojciec też był przemytnikiem!”. Eksploatacja tubylców, oprócz tradycyjnego wpędzania w pijaństwo i ogłupiania, znajduje też wyraz w całkiem oryginalnej formie. Taki na przykład kupiec Iwanow z Nikołajewska, nieżyjący już, każdego lata jeździł na Sachalin i ściągał daninę z Giliaków, a niepokornych torturował i wieszał.

Hotelu w mieście nie ma. W lokalnym klubie pozwolono mi odpocząć po obiedzie w sali z niskim sufitem — ponoć zimą wyprawia się tu bale; na pytanie, gdzie mógłbym przenocować, obsługa tylko wzruszyła ramionami. Nie było wyjścia, spędziłem dwie noce na statku, kiedy zaś ten odpłynął z powrotem do Chabarowki, ocknąłem się jak rak na mieliźnie: co teraz? Mój bagaż leży na przystani, a ja chodzę wte i wewte po nabrzeżu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Akurat naprzeciw miasta, dwie czy trzy wiorsty od brzegu, cumuje statek „Bajkał”, którym wkrótce ruszę do Cieśniny Tatarskiej, ale wypływa dopiero za cztery czy pięć dni, chociaż na maszcie powiewa już flaga wyjścia z portu. Może od razu na „Bajkał”? Ale to jakoś głupio, nie wpuszczą, powiedzą: za wcześnie. Powiał wiatr, Amur zmarszczył się i wzburzył jak morze. Łapie mnie chandra. Idę do klubu, jem obiad, możliwie opieszale, i słucham, jak przy sąsiednim stole rozmawiają o złocie, o porożu, o występach magika, tu, w Nikołajewsku, o jakimś Japończyku, który wyrywa zęby bez kleszczy, gołymi palcami. Jeżeli słuchać uważnie i długo, mój Boże, jak daleko od Rosji toczy się to życie! Poczynając od bałyka z kety, lokalnej zakąski pod wódkę, a kończąc na rozmowach, we wszystkim czuć tu coś specyficznego, całkiem nierosyjskiego. Płynąc Amurem, ciągle miałem wrażenie, że nie jestem w Rosji, tylko raczej w Patagonii albo może Teksasie; raz — przez oryginalną, nierosyjską przyrodę, i dwa — ciągle myślałem, że specyfika naszego rosyjskiego życia jest rdzennym Amurcom najzupełniej obca, że Puszkin i Gogol są tu niezrozumiali i przez to niepotrzebni, że nasza historia jest nudna i my, przybysze z Rosji, zdajemy się cudzoziemcami. Odnotowałem zupełną obojętność miejscowych względem religii i polityki. Duchowni, których spotkałem nad Amurem, nie przestrzegają postów; nawiasem mówiąc, o jednym z nich, w białym jedwabnym kaftanie, opowiadano mi, że podkrada złoto, konkurując o nie z własnymi owieczkami. Jeżeli chcielibyście zanudzić Amurca i skłonić do ziewania, zagadnijcie go o politykę, o rosyjski rząd albo o rosyjską sztukę. Nawet moralność jest tu jakaś dziwna, nie nasza. Rycerskie maniery względem kobiet stały się niemal kultem, a jednocześnie jest całkiem dopuszczalne odstąpić przyjacielowi żonę za pieniądze; albo jeszcze lepiej: z jednej strony brak przesądów stanowych — nawet zesłańców traktuje się tu jak równych, a z drugiej — żaden grzech ustrzelić w lesie chińskiego włóczęgę, jak psa, albo nawet chyłkiem zapolować na zbiegłych katorżników.

Ale co było dalej. Nie znalazłem kwatery i pod wieczór postanowiłem dostać się na „Bajkał”. I znów kłopoty: morze wzburzyło się i giliaccy przewoźnicy za żadne pieniądze nie chcą mnie tam zabrać. Znów chodzę wte i wewte po brzegu i nie wiem, co ze sobą począć. Tymczasem zachodzi słońce i fale Amuru ciemnieją. Na obu brzegach giliackie psy wyją jak potępione. Po co ja tu przyjechałem? — pytam sam siebie i moja wyprawa zdaje mi się skrajnie lekkomyślna. I myśl, że jestem tak blisko katorgi, że za parę dni wyjdę na sachaliński brzeg bez choćby jednego listu polecającego, że mogą mnie odesłać z powrotem, ta myśl paskudnie mnie niepokoi. Ale oto wreszcie dwaj Giliacy zgadzają się przewieźć mnie za rubla i łódką skleconą z trzech desek docieram na „Bajkał”.

Jest to statek morski średniej wielkości; po statkach, z którymi miałem przyjemność na Bajkale i Amurze, zdaje mi się całkiem znośny. Pływa między Nikołajewskiem, Władywostokiem i portami japońskimi, zabiera pocztę, żołnierzy, więźniów, pasażerów i towary, głównie państwowe; na mocy kontraktu rządowego, który daje porządne subsydium, zobowiązany jest każdego lata kilkakrotnie zawijać na Sachalin: do posterunków Aleksandrowskiego i Korsakowskiego na południu. Opłaty są bardzo wysokie, wyższe pewnie niż gdziekolwiek na świecie. Kolonizacja, która wymaga przede wszystkim swobody i łatwości przemieszczania się, i wysokie opłaty — to mocno nielogiczne. Mesa i kajuty „Bajkału” są ciasne, ale czyste i umeblowane całkiem po europejsku; jest pianino. Służba to Chińczycy z długimi warkoczami; wołają ich z angielska — boy. Kucharz też jest Chińczykiem, ale gotuje po rosyjsku, chociaż wszystkie potrawy bywają gorzkie od wytrawnego curry i pachną jakimś pachnidłem, jakby leszczynowcem.

Naczytawszy się o sztormach i krach w Cieśninie Tatarskiej, spodziewałem się spotkać na „Bajkale” ochrypłych wielorybników, plujących na rozmówcę tytoniem do żucia, tymczasem znalazłem ludzi całkiem kulturalnych. Dowódca statku, pan L., pochodzący z zachodu, pływa po północnych morzach już od trzydziestu lat i poznał je wzdłuż i wszerz. W tym czasie widział najróżniejsze cuda, ma dużą wiedzę i ciekawie opowiada. Krążąc pół życia w okolicach Kamczatki, miałby pewnie większe niż Otello prawo mówić „o głuchych puszczach, o wielkich jaskiniach, o dzikich skałach trącających niebo”1. Zawdzięczam mu wiele historii, które włączyłem do tych notatek. Ma trzech pomocników: pana B., spokrewnionego ze słynnym astronomem B., i dwu Szwedów, Iwana Martynycza i Iwana Wieniaminycza, ludzi dobrych i sympatycznych.

8 lipca przed obiadem „Bajkał” podniósł kotwicę. Płynęło z nami trzystu żołnierzy pod dowództwem oficera i nieco więźniów. Jednego z więźniów żegnała pięcioletnia dziewczynka, córka; kiedy wchodził po trapie, trzymała się jego kajdan. Płynęła też pewna więźniarka, o tyle nietypowa, że wraz z nią dobrowolnie szedł na katorgę jej mąż2. Oprócz mnie i oficera było jeszcze kilku lepszych pasażerów płci obojga, w tym nawet jedna baronowa. Niech czytelnika nie dziwi tylu inteligentów na pustkowiu. Nad Amurem i w Obwodzie Nadmorskim inteligencja stanowi spory procent nielicznej populacji i jest jej tutaj stosunkowo więcej niż w jakiejkolwiek innej rosyjskiej guberni. W pewnym mieście na brzegu Amuru mieszka 16 samych tylko generałów, wojskowych i cywilnych. A teraz może i więcej.

Dzień był spokojny i bezchmurny. Na pokładzie gorąco, w kajutach duszno; temperatura wody +18°. Pogoda jak nad Morzem Czarnym. Na prawym brzegu palił się las; zbita zielona masa wypluwała purpurowe płomienie, kłęby dymu zlały się w długie, czarne, nieruchome pasmo, wiszące nad drzewami… Potężny pożar, ale wokół cisza i spokój, nikogo nie obchodzi, że ginie puszcza. Widać zielony skarb należy tu tylko do Boga.

Po obiedzie, koło szóstej, byliśmy już blisko przylądka Pronge. Tutaj kończy się Azja i można by powiedzieć, że Amur wpada do Wielkiego Oceanu, gdyby drogi nie przegradzała mu wyspa Sachalin. Przed nami szeroko rozlewa się liman, na wprost ledwie widoczna blada smuga — to wyspa katorżników; po lewej, plącząc się we własnych załomach, brzeg znika we mgle, uchodzi gdzieś na północ. Ma się wrażenie, że to koniec świata i że dalej nie ma już dokąd płynąć. Duszę napełnia uczucie, jakie znał zapewne Odyseusz, kiedy płynął nieznanym morzem i przeczuwał spotkania z dziwnymi istotami. I rzeczywiście — po prawej, przy samym skręcie do limanu, od przycupniętej na mieliźnie giliackiej wioski mkną w naszą stronę na dwu łódkach dziwaczne stworzenia, wrzeszczą w niepojętym języku i czymś wymachują. Nie bardzo widzę, co tam mają w rękach, ale kiedy podpływają bliżej, rozpoznaję szare ptaki.

— Chcą nam sprzedać ubite gęsi — wyjaśnia ktoś.

Skręcamy w prawo. Na całym naszym kursie ustawiono znaki wskazujące farwater. Dowódca nie schodzi z mostka, a mechanik nie opuszcza maszynowni; „Bajkał” płynie coraz wolniej i wolniej, wymacując drogę. Trzeba bardzo uważać, żeby nie osiąść na mieliźnie. Statek ma zanurzenie 12 1/2 stopy, a czasem musi płynąć w miejscach głębokich na 14 i była nawet chwila, kiedy słyszeliśmy, jak szoruje kilem po piasku. Właśnie ten płytki nurt i specyficzny obraz, jaki dają razem Wybrzeże Tatarskie i brzeg sachaliński, sprawiły, że Sachalin długo uważano w Europie za półwysep. W 1787 roku, w czerwcu, znany francuski żeglarz i odkrywca hrabia La Pérouse przybił do zachodniego brzegu Sachalinu, powyżej 48° i nawiązał kontakt z tubylcami. Sądząc z jego relacji, zastał na brzegu nie tylko mieszkających tutaj Ajnów, ale też Giliaków, którzy przyjechali na handel — ludzi bywałych, obeznanych z Sachalinem i z Wybrzeżem Tatarskim. Narysowali mu na piasku i wyjaśnili, że ląd, na którym mieszkają, jest wyspą, i że wyspę tę dzielą od kontynentu i od Iesso (Japonii) cieśniny3. Płynąc dalej na północ wzdłuż zachodniego brzegu, hrabia miał nadzieję znaleźć wyjście z Morza Japońskiego na Ochockie i w ten sposób znacząco skrócić sobie drogę na Kamczatkę; im dalej jednak, tym cieśnina stawała się płytsza. Głębokość co milę zmniejszała się o sążeń. Hrabia płynął na północ, dopóki mu pozwalało zanurzenie statku, kiedy jednak doszedł do 9 sążni, zawrócił. Stopniowy, równomierny spadek głębokości i to, że prąd był niemal niewyczuwalny, przekonało go, że znajduje się nie w cieśninie, ale w zatoce i że Sachalin łączy z kontynentem przesmyk. W De-Castri raz jeszcze spotkał się z Giliakami. Kiedy naszkicował im na papierze wyspę oderwaną od kontynentu, jeden z nich wziął jego ołówek, nakreślił linię w poprzek cieśniny i wyjaśnił, że przez ten przesmyk Giliacy muszą czasem przeciągać łodzie i że niekiedy nawet porasta go trawa — tak w każdym razie zrozumiał La Pérouse. To jeszcze mocniej przekonało go, że Sachalin jest półwyspem4.

Dziewięć lat później w Cieśninie Tatarskiej zjawił się Anglik W. Broughton. Statek miał niewielki, o dopuszczalnym zanurzeniu 9 stóp, zdołał więc dotrzeć nieco dalej niż La Pérouse. Stanął na głębokości dwu sążni i wysłał na północ pomocnika z zadaniem wykonania pomiarów; ten pośród mielizn znalazł i głębsze miejsca, zdarzały się one jednak coraz rzadziej i za każdym razem prowadziły go albo do brzegu Sachalinu, albo do płaskiego piaszczystego wybrzeża kontynentu, przy tym zaś brzegi sprawiały wrażenie, że się łączą, jakby zatoka kończyła się w tym miejscu bez żadnego wyjścia dalej. Tak więc Broughton musiał dojść do tych samych wniosków co La Pérouse.

Nasz znamienity Kruzensztern, badający brzegi wyspy w roku 1805, powtórzył ich błąd. Wyruszył na Sachalin z pewną już sugestią, jako że posługiwał się mapą La Pérouse’a. Przepłynął wzdłuż wschodniego wybrzeża, minął północne przylądki Sachalinu, znalazł się w cieśninie, trzymając kurs z północy na południe, i — zdawać by się mogło — był już całkiem blisko rozwiązania zagadki, ale stopniowe podnoszenie się dna do 3 1/2 sążnia, ciężar właściwy wody i przede wszystkim uprzednia sugestia sprawiły, że uznał istnienie przesmyku, którego faktycznie nie widział. Gryzły go jednak wątpliwości. „Bardzo możliwe — pisze — że Sachalin był kiedyś, i to może nawet całkiem niedawno, wyspą”. Wracał chyba z niespokojnym sumieniem: kiedy w Chinach zobaczył po raz pierwszy notatki Broughtona, „mocno się ucieszył”5.

Błąd poprawił Niewielski w roku 1849. Autorytet jego poprzedników był jednak tak wielki, że kiedy zameldował o swoich odkryciach w Petersburgu, nie uwierzono mu i uznano, że zachował się bezczelnie, zasłużył na karę i „oczywistą w tej sytuacji” degradację — i nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nie interwencja samego cesarza, który uznał wyczyn Niewielskiego za brawurowy, szlachetny i patriotyczny6. Niewielski był energiczny, temperamentny, wykształcony, zdolny do poświęceń, przeniknięty do szpiku kości ideą i wręcz fanatycznie jej oddany, czysty moralnie. Jeden z tych, którzy go znali, pisze: „Nie spotkałem nigdy uczciwszego człowieka”. Na wschodnim wybrzeżu i na Sachalinie mógłby w jakieś pięć lat zrobić świetną karierę, ale stracił córkę, zmarła z głodu; sam się zestarzał, zestarzała się też i straciła zdrowie jego żona, „kobieta młodziutka, śliczna i życzliwa”, bohatersko znosząca wszystkie wyrzeczenia7.

Żeby zakończyć kwestię przesmyku i półwyspu, pozwolę sobie dorzucić jeszcze kilka szczegółów. W 1710 roku pekińscy misjonarze na polecenie cesarza chińskiego sporządzili mapę Tatarii; kreśląc ją, korzystali z map japońskich — widać to wyraźnie, ponieważ w owym czasie o żeglowności cieśnin La Pérouse’a i Tatarskiej mogli wiedzieć tylko Japończycy. Mapę wysłano do Francji, gdzie zdobyła popularność, ponieważ włączono ją do atlasu geografa d’Anville’a8. Później stała się jeszcze przyczyną drobnego nieporozumienia, któremu Sachalin zawdzięcza swoją nazwę. Przy zachodnim wybrzeżu wyspy, akurat naprzeciw ujścia Amuru, widnieje na mapie napis sporządzony przez misjonarzy: „Saghalien-angahata”, co po mongolsku znaczy „skały czarnej rzeki”. Nazwa ta tyczyła się zapewne jakiejś rafy albo przylądka przy ujściu Amuru, ale we Francji zrozumiano ją opacznie i odniesiono do samej wyspy. Stąd nazwa Sachalin, którą Kruzensztern zachował także na rosyjskich mapach. Japończycy nazywali Sachalin Karafto albo Karaftu, co znaczy Chińska Wyspa.

Prace Japończyków trafiały do Europy albo zbyt późno, kiedy nie były już potrzebne, albo poddane fatalnym poprawkom. Na mapie misjonarzy Sachalin miał postać wyspy, jednak d’Anville odniósł się do tego z niedowierzaniem i przerzucił pomiędzy wyspą a kontynentem przesmyk. Japończycy pierwsi zaczęli badać Sachalin, poczynając od roku 1613, ale w Europie przydano temu tak nikłe znaczenie, że kiedy później Rosjanie i Japończycy spierali się, do kogo wyspa ma należeć, o prawie pierwszej eksploracji mówili i pisali jedynie Rosjanie9.

Dawno już pora na nowe, możliwie dokładne badanie brzegów Tatarii i Sachalinu. Obecne mapy są niewystarczająco dokładne, co widać choćby po tym, że statki wojenne i handlowe często osiadają na mieliznach i rafach, znacznie częściej, niż piszą o tym gazety. To głównie przez złe mapy dowódcy statków są tutaj bardzo ostrożni, podejrzliwi i nerwowi. Dowódca „Bajkału” nie dowierza oficjalnej mapie i płynie według własnej, którą sam rysuje i poprawia podczas rejsów.

Żeby nie osiąść na mieliźnie, pan L. nie odważył się płynąć nocą i po zachodzie słońca rzuciliśmy kotwicę koło przylądka Dżaore. Na samym przylądku, na wzgórzu, stoi samotna chata, w której mieszka oficer marynarki pan B.; stawia on znaki rzeczne i trzyma nad nimi pieczę; za chatką zaczyna się nieprzebyta gęsta tajga. Dowódca posłał panu B. świeże mięso; skorzystałem z okazji i popłynąłem szalupą na brzeg. Zamiast przystani kupa śliskich głazów, po których przyszło nam skakać, a na wzgórze do chaty prowadzą schody z bali, wkopanych w ziemię niemal pionowo, tak że wchodząc, trzeba się mocno przytrzymywać rękami. Co za koszmar! Kiedy wdrapywałem się na górę i szedłem do chaty, otoczyły mnie chmury komarów, dosłownie chmury, zrobiło się od nich ciemno, twarz i ręce mnie piekły i nie mogłem się bronić. Myślę, że jeśli, nocując tu pod gołym niebem, człowiek nie otoczy się ogniskami, może zginąć lub w każdym razie oszaleć.

Chatę dzieli na dwoje sień: po lewej mieszkają marynarze, po prawej oficer z rodziną. Gospodarza nie było w domu. Zastałem szykownie ubraną, kulturalną damę, jego żonę, i dwie córki, małe dziewczynki pogryzione przez komary. W pokojach wszystkie ściany pokryte były jedliną, okna zasłonięte muślinem i śmierdziało dymem, a mimo to komary kłuły i gryzły biedne dziewczynki. Salon urządzony dość skromnie, prowizorycznie, ale przytulnie i z gustem. Na ścianie szkice, wśród nich portret kobiety nakreślony ołówkiem. Okazuje się, że pan G. jest artystą.

— Dobrze się państwu tu mieszka? — pytam damę.

— Dobrze, tylko te komary.

Świeże mięso wcale jej nie ucieszyło; powiedziała, że razem z dziećmi dawno już się przyzwyczaiła do solonego i świeżego nie lubi.

— Zresztą wczoraj gotowaliśmy pstrągi.

Do szalupy odprowadził mnie ponury marynarz. Jakby czując, o co go chciałem zapytać, westchnął i powiedział:

— Dobrowolnie nikt tutaj nie siedzi.

Nazajutrz wcześnie rano ruszyliśmy dalej, było bezwietrznie i ciepło. Wybrzeże Tatarskie jest górzyste i pełne iglic — ostro zakończonych stożkowatych szczytów. Spowija je lekka niebieskawa mgiełka: to dym dalekich pożarów lasów, który czasem bywa tutaj, jak mówią, tak gęsty, że zagraża żegludze jak prawdziwa mgła. Gdyby ptak poleciał na wprost od morza przez góry, pewnie by nie zobaczył ani jednego domu, ani jednej żywej duszy na pięćset wiorst i dalej… Brzeg wesoło zielenieje w słońcu i najwyraźniej świetnie obywa się bez człowieka. O szóstej szliśmy najwęższą częścią cieśniny, między przylądkami Pogobi i Łazariewa, i widzieliśmy z bliska oba brzegi; o ósmej mijaliśmy Czapę Niewielskiego — tak nazywa się góra z podobnym do czapki wybrzuszeniem na szczycie. Poranek był słoneczny, wszystko aż promieniało, i duma, że oto oglądam te brzegi, spotęgowała jeszcze moją radość.

O drugiej weszliśmy do zatoki De-Castri. To jedyne miejsce, gdzie podczas burzy mogą chronić się statki, kursujące cieśniną; bez niej żegluga wzdłuż całkiem niegościnnych brzegów Sachalinu byłaby niemożliwa10. Jest tu nawet takie powiedzonko: „zwiewać do De-Castri”. Zatoka jest wspaniała, jakby przyroda stworzyła ją na zamówienie. To okrągła sadzawka o średnicy trzech wiorst, z wysokimi brzegami, chroniącymi przed wiatrem, z wąskim wyjściem w morze. Na pozór jest więc idealna, niestety — tylko na pozór; przez siedem miesięcy w roku skuwa ją lód, wystawiona jest na wiatry ze wschodu i tak płytka, że statki rzucają kotwicę dwie wiorsty od brzegu. Wyjścia w morze strzegą trzy wyspy czy raczej rafy przydające wyspie specyficznej urody; jedna z nich zwana jest Ostrygową: jej podwodne brzegi oblepiają wyjątkowo dorodne i mięsiste ostrygi.

Na brzegu stoi kilka niewielkich domów i cerkiew. To Posterunek Aleksandrowski. Mieszkają tu dowódca posterunku, jego sekretarz i telegrafiści. Pewien miejscowy urzędnik, który wpadł do nas na statek na obiad, człowiek nudny i znudzony, dużo mówił przy stole, dużo pił i opowiedział nam starą historyjkę o gęsiach, które zjadły owoce z nalewki i upiły się w trupa; gospodarze myśleli, że są martwe, oskubali je i wyrzucili, a potem gęsi ocknęły się i gołe wróciły do domu; urzędnik zaklinał się przy tym, że rzecz miała miejsce w De-Castri na jego własnym podwórku. Cerkiew nie ma księdza, duchowny przyjeżdża z Mariinska, kiedy jest taka potrzeba. Dobra pogoda zdarza się tu rzadko, tak samo jak w Nikołajewsku. Ponoć wiosną tego roku była tu jakaś ekspedycja kartografów i przez cały maj złapała tylko trzy słoneczne dni. Co to za robota bez słońca!

Na redzie zastaliśmy okręty wojenne „Bóbr” i „Tunguz” oraz dwa torpedowce. Przypominam też sobie pewien szczegół: kiedy tylko rzuciliśmy kotwicę, niebo zachmurzyło się, nadciągnął sztorm i woda przybrała niezwykły, jaskrawozielony kolor. „Bajkał” musiał wyładować cztery tysiące funtów państwowych towarów, więc zostaliśmy w De-Castri na noc. Dla zabicia czasu wędkowaliśmy z pokładu z mechanikiem i nałowiliśmy dużych byczków z szerokimi łbami, nie spotkałem takich ani w Morzu Czarnym, ani w Azowskim. Trafiała się też flądra.

Statki rozładowuje się tutaj koszmarnie długo, w nerwach i pośród pyskówek. To zresztą typowe dla wszystkich naszych wschodnich portów. W De-Castri ładunek trafia najpierw na małe barki — szalandy, które mogą przybijać do brzegu tylko podczas przypływu, dlatego też obciążone często osiadają na mieliźnie; bywa, że statek z powodu stu worków mąki tkwi na redzie przez cały czas od odpływu do przypływu. W Nikołajewsku panuje jeszcze gorszy bałagan. Tam, stojąc na pokładzie „Bajkału”, widziałem, jak holownik, ciągnący barkę z dwustu żołnierzami, zgubił linę holowniczą; barkę prąd zniósł na redę, wprost na łańcuch kotwiczny statku, który stał koło nas. Ze ściśniętymi sercami czekaliśmy, aż lada chwila łańcuch przetnie barkę na pół, na szczęście jednak dobrzy ludzie zdążyli złapać hol i żołnierze tylko najedli się strachu.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

1 W. Shakespeare, Otello, tłum. L. Ulrich (przyp. red.).

2 Na amurskich statkach i na „Bajkale” więźniowie podróżują na pokładzie wraz z pasażerami trzeciej klasy. Wyszedłem kiedyś o świcie przespacerować się na dziób i zobaczyłem, jak żołnierze, kobiety, dzieci, dwu Chińczyków i więźniowie w kajdanach mocno spali, przytuleni do siebie; pokrywała ich rosa i było dość zimno. Konwojent stał pośród tej plątaniny ciał, oparty obiema rękami na karabinie, i również spał.

3 La Pérouse pisze, że nazywali oni swoją wyspę Czoko, prawdopodobnie jednak nie zrozumiał Giliaków, określających w ten sposób jakiś inny obiekt. Na mapie naszego Kraszeninnikowa (1752 r.) na zachodnim brzegu Sachalinu zaznaczono rzekę Czuchę. Może ta Czucha ma coś wspólnego z Czoko? La Pérouse pisze zresztą, że Giliak, rysując wyspę i nazywając ją Czoko, zaznaczył też rzekę. Czoko w przekładzie znaczy „my”.

4 Nie od rzeczy będzie tu przytoczyć pewną obserwację Niewielskiego: tubylcy rysują kreskę od brzegu do brzegu, żeby pokazać, że można tak przepłynąć łodzią, czyli że między brzegami jest cieśnina.

5 Sytuacja, w której trzech poważnych badaczy jakby się zmówiło, żeby powtórzyć identyczny błąd, mówi sama za siebie. Nie odkryli wejścia do Amuru dlatego, że dysponowali bardzo skromnymi środkami badawczymi, i przede wszystkim jako ludzie genialni podejrzewali i niemal domyślali się, że prawda jest inna i że powinni byli się z nią liczyć. Że przesmyk i półwysep Sachalin to nie mity, ale że kiedyś naprawdę istniały, co dzisiaj już jest udowodnione.

Szczegółową historię badań Sachalinu znaleźć można w książce A.M. Nikolskiego Wyspa Sachalin i jej fauna kręgowa. Jest tam również dość wyczerpująca bibliografia literatury o Sachalinie.

6 Więcej w jego książce Bohaterskie czyny oficerów rosyjskich na najdalszym Wschodzie Rosji w latach 1849‒1855.

7 Żona Niewielskiego, Jekatierina Iwanowna, jadąc do męża z Rosji, zrobiła konno 1100 wiorst w 23 dni, i to chora, przez grząskie bagna, dziką skalistą tajgę i lodowce Traktu Ochockiego. Najzdolniejszy towarzysz Niewielskiego, N.K. Boszniak, który w wieku zaledwie 20 lat odkrył Cesarską Przystań, „marzyciel i dziecko”, jak określił go jeden ze współpracowników, opowiada w swoich notatkach: „Na pokładzie «Bajkału» dotarliśmy razem do Ajanu i przesiedliśmy się tam na marną barkę «Szelechow». Kiedy barka zaczęła tonąć, nikt nie zdołał przekonać pani Niewielskiej, że jako pierwsza powinna zejść na brzeg. «Dowódca i oficerowie schodzą z pokładu ostatni — mówiła — więc ja również zejdę dopiero wtedy, kiedy na statku nie pozostanie już ani jedna kobieta i ani jedno dziecko». I tak też zrobiła. Tymczasem barka leżała już na boku…”. Dalej Boszniak pisze, że często przebywając w towarzystwie pani Niewielskiej, nie słyszał nigdy — on sam czy jego towarzysze — ani jednej skargi czy pretensji; na odwrót, zawsze cechowała ją spokojna i dumna świadomość tej gorzkiej, choć wysokiej pozycji, jaką wyznaczyła jej Opatrzność. Zimę zwykle spędzała samotnie, mężczyźni wyruszali na wyprawy; w pokojach miała wówczas 5° ciepła. Kiedy w 1852 r. z Kamczatki nie dotarły statki z żywnością, wszyscy znaleźli się w rozpaczliwym położeniu. Zabrakło mleka dla niemowląt i świeżego jedzenia dla chorych, kilku ludzi zmarło na szkorbut. Niewielska oddała swoją jedyną krowę do wspólnego użytku; wszelkie świeże produkty dzieliła między ludzi. Z tubylcami rozmawiała tak naturalnie i uważnie, że dostrzegli to nawet nieokrzesani dzicy. A miała wówczas zaledwie 19 lat. (Lejtnant Boszniak, Wyprawa do Kraju Nadamurskiego, „Antologia morska”, 1859, II). O wzruszających jej stosunkach z tubylcami wspomina również w swoich notatkach jej mąż. „Jekatierina Iwanowna — pisze — sadzała ich w kręgu na podłodze, przy dużej czarce kaszy albo herbaty, w jedynym pokoju, jaki mieliśmy w oficynie, będącym zarazem holem, bawialnią i jadalnią. Oni zaś, rozkoszując się takim przyjęciem, bardzo często klepali gospodynię po ramieniu, posyłając ją to po tamczi (tytoń), to znów po herbatę”.

8Nouvel Atlas de la Chine, de la Tartaire chinoise et du Thibet, 1737.

9 Japończyk, geodeta Mamiya Rinzō w 1808 r., podróżując łodzią wzdłuż zachodniego brzegu, był na Wybrzeżu Tatarskim przy samym ujściu Amuru i nieraz przepływał z wyspy na kontynent i z powrotem. To on pierwszy udowodnił, że Sachalin jest wyspą. Nasz naturalista F. Szmit wyrażał się bardzo pochlebnie o jego mapie, określając ją jako „wyjątkowo dobrą, bo wyraźnie opartą na własnych pomiarach”.

10 O użytkowaniu tej zatoki obecnie i w przyszłości patrz K. Skalkowski, Handel rosyjski na Oceanie Spokojnym, s. 75.