Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nominowana do The Costa Novel Award, The Women’s Prize for Fiction i RSL Ondaatje Prize. Zachwycająca opowieść o tożsamości, przynależności i magicznej mocy natury, która pomaga oswoić traumę.
Ada Kazantzakis ma szesnaście lat i nie wie nic o historii swojej rodziny. Urodzona i wychowana w Londynie nastolatka nie mówi ani po grecku ani po turecku, a po śmierci matki z trudem odnajduje się wśród rówieśników. Nie zdaje sobie sprawy, że wiele lat temu na Cyprze – wyspie, gdzie spotykają się trzy kontynenty, plaże są złote, a woda turkusowa – młody Grek Kostas zakochał się w Turczynce Defne, mimo że byli śmiertelnymi wrogami. Ich uczucie rozkwitało w kraju ogarniętym wojną domową, potajemnie spotykali się w miejscowej tawernie, za świadka mając jedynie drzewko figowe. Wiele lat później to samo drzewo rośnie w londyńskim ogrodzie Kostasa i okazuje się dla Ady jedyną drogą do odkrycia prawdy o tym, kim jest i kim byli jej rodzice.
Shafak podjęła się kuszącej, a zarazem ryzykownej operacji: rozpisała historię na wiele głosów i nie są to tylko głosy ludzkie. Jest to próba oddania pola słabszym, niezauważanym, istniejącym inaczej niż my. Ta powieść upomina się o miejsce dla tego, co nie jest ludzkie, nie tracąc z oczu tego, co czysto ludzkie. To również podróż w czasie i przestrzeni oraz panorama tematów istotnych i naglących.
Małgorzata Lebda
Jest to doskonała powieść – pozostaje w harmonii z charakterystycznym dla Shafak współczuciem wobec pominiętych i niekochanych, wygnanych, wykluczonych i rozdzielonych przez samą historię. Jestem pewien, że książka ta poruszy wielu czytelników na całym świecie, tak jak poruszyła mnie.
Robert Macfarlane
Shafak tworzy dla nas nowy dom ze słów.
Colum McCann
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Imigrantom i uchodźcom na całym świecie,
Wyrwanym z korzeniami, przesadzonym,
odciętym od korzeni,
Oraz drzewom, które zostawiliśmy za sobą,
Zakorzenionym w naszej pamięci...
Kto nie poznał chilijskiego lasu, ten nie zna naszej planety. Z tej ziemi, z tego błota, z tej ciszy wyrosłem, by wędrować i śpiewać po świecie.
– Pablo Neruda, Wyznaję, że żyłem, tłum. Zofia Szleyen
To o krew woła, mówią: krew krwi pragnie.
Gadały drzewa, chodziły kamienie [...].
– William Szekspir, Makbet, tłum. Maciej Słomczyński
Wyspa
Jak daleko sięgają wspomnienia, na samym krańcu basenu Morza Śródziemnego, leży wyspa tak piękna i niebieska, że liczni podróżnicy, pielgrzymi oraz kupcy, którzy się w niej zakochali, postanowili nigdy jej nie opuścić bądź też próbowali holować ją na linach przez całą drogę wiodącą do ich własnych krajów.
Być może to tylko legendy.
Lecz legendy opowiadają nam o tym, o czym zapomniała historia.
Minęło wiele lat, odkąd opuściłam to miejsce na pokładzie samolotu, w walizce wykonanej z miękkiej, czarnej skóry, aby nigdy nie powrócić. I choć zaadoptowała mnie inna ziemia, Anglia, gdzie wzrosłam i rozkwitłam, nie ma dnia, żebym nie pragnęła wrócić. Do domu. Do ojczyzny.
Nadal musi być tam, gdzie ją zostawiłam, wznosząc się i opadając na spienionych falach, które rozbijają się o jej poszarpane brzegi. Tam, gdzie spotykają się trzy kontynenty – Europa, Afryka i Azja – oraz Lewant, rozległa, niezmierzona kraina, która na dobre zniknęła ze współczesnych map.
Mapa to dwuwymiarowe odwzorowanie z umownymi symbolami i wyżłobionymi liniami, które decydują, kto zostanie naszym wrogiem, a kto przyjacielem, kto zasługuje na naszą miłość, kto na nienawiść, a kto na całkowitą obojętność.
Kartografia to jeszcze jedna nazwa na użytek historii opowiadanych przez zwycięzców.
Na użytek historii opowiadanych przez przegranych takie nie istnieją.
Ja zapamiętałam ją tak: złote plaże, turkusowa woda i czyste niebo. Każdego roku żółwie morskie wychodziły na brzeg, żeby złożyć jaja w drobnym piasku. Późnopopołudniowy wiatr przynosił zapach gardenii, cyklamenu, lawendy i wiciokrzewu. Rozgałęziające się sznury glicynii pięły się po bielonych wapnem murach, próbując sięgnąć chmur, przepełnione nadzieją właściwą jedynie marzycielom. Kiedy noc składała pocałunki na twojej skórze, tak jak to miała w zwyczaju, dało się wyczuć jaśmin w jej oddechu. Księżyc, tutaj bliższy Ziemi, unosił się nad dachami, jasny i łagodny, kąpiąc w intensywnym blasku wąskie alejki i brukowane ulice. A cienie i tak znajdowały sposób, aby przemykać obok światła. Szepty, w których pobrzmiewały podejrzliwość i knowania, rozchodziły się w mroku. Wyspa była bowiem podzielona na dwie części: północną i południową. W każdej z nich panowały inne wspomnienia, inny scenariusz, inny język, a podczas modlitwy wyspiarze rzadko zwracali się do tego samego boga.
Przecinające stolicę zasieki tkwiły tam niczym rana w sercu. Linię demarkacyjną – granicę – znaczyły: zniszczone domy noszące ślady po kulach, puste podwórza poorane bliznami po wybuchach granatów, zabite deskami sklepy, które popadły w ruinę, zdobione bramy wiszące pod różnymi kątami na zepsutych zawiasach, luksusowe auta z innej epoki rdzewiejące pod warstwami kurzu... Drogi zostały zablokowane zwojami drutu kolczastego, stosami worków z piaskiem, beczkami pełnymi betonu, rowami przeciwpancernymi i strażnicami. Ulice kończyły się gwałtownie, niczym urwane myśli albo nieprzepracowane uczucia.
Kiedy żołnierze nie robili obchodów, stali na straży z karabinami maszynowymi; młodzi, znudzeni, samotni mężczyźni z różnych zakątków świata, którzy niewiele wiedzieli o wyspie i o jej skomplikowanej historii, dopóki nie trafili na posterunek w tym obcym środowisku. Mury pokrywały zamieszczone tam zgodnie z prawem znaki w śmiałych kolorach, głoszące wielkimi literami:
ZAKAZ WSTĘPU
NIE ZBLIŻAĆ SIĘ, TEREN STRZEŻONY!
ZAKAZ FOTOGRAFOWANIA I FILMOWANIA
Nieco dalej wzdłuż barykady jakiś przechodzień nielegalnie naskrobał na beczce:
WITAJCIE NA ZIEMI NICZYJEJ
Zapora dzieląca Cypr od brzegu do brzegu, strefa buforowa patrolowana przez oddziały Organizacji Narodów Zjednoczonych, miała długość prawie stu osiemdziesięciu kilometrów i miejscami grubość ponad sześciu kilometrów, a miejscami ledwie kilku metrów. Ciągnęła się przez wszystkie możliwe krajobrazy: opuszczone wioski, nadmorskie prowincje, mokradła, ugory, lasy sosnowe, żyzne równiny, kopalnie miedzi i stanowiska archeologiczne, wijąc się niczym widmo pradawnej rzeki. Ale to właśnie tutaj, w stolicy i wokół niej, stawała się bardziej widoczna, namacalna, a przez to natrętna.
Nikozja, jedyna podzielona stolica na świecie.
Takie określenie brzmiało niemal pozytywnie, jakby było w nim coś rzadkiego, a nawet wyjątkowego, niczym przeciwstawianie się grawitacji, choćby takiego pojedynczego ziarnka piasku poruszającego się w górę w dopiero co odwróconej klepsydrze. W rzeczywistości jednak Nikozja nie stanowiła wyjątku; była jeszcze jedną nazwą na liście miejsc segregacji i podzielonych społeczności, tych powierzonych historii i tych, które dopiero miały powstać. Lecz w tamtej chwili prezentowała się jako osobliwość. Ostatnie podzielone miasto w Europie.
Moje rodzinne miasto.
Ale granica, nawet tak wyraźna i dobrze strzeżona jak ta, nie powstrzyma wielu rzeczy. Na przykład meltemi czy też meltem, etezyjskiego wiatru o łagodnej nazwie, choć zdumiewającej sile. Motyli, koników polnych i jaszczurek. A także węży, w całej swej mozolnej powolności. I od czasu do czasu urodzinowego balonu, który wyrwie się z uścisku dziecka i poszybuje ku niebu, gdzie zbłądzi prosto na terytorium wroga.
Nie powstrzyma również ptaków. Czapli modrych, trznadli czarnogłowych, trzmielojadów, pliszek żółtych, piecuszków, dzierzb białoczelnych i moich ulubionych wilg zwyczajnych. Podczas podróży z półkuli północnej, po zmroku – jako że migrują głównie o tej porze – gdy ciemność gęstnieje wokół koniuszków ich skrzydeł i wytłacza czerwone obwódki wokół ich oczu, zatrzymują się tutaj, w połowie swojej długiej przeprawy, zanim podejmą lot do Afryki. Wyspa to dla nich miejsce odpoczynku, przerywnik w opowieści, doraźność.
Jest takie wzgórze w Nikozji, gdzie ptaki wszelkiego upierzenia szukają strawy i zaspokajają głód. Pokrywa je gruba warstwa przerośniętych jeżyn, parzących pokrzyw i kęp wrzosów. W tej gęstwinie tkwi stara studnia z krążkiem linowym, skrzypiącym przy najlżejszym choćby szarpnięciu, i metalowym wiadrem przywiązanym do sznura, poszarpanego i pokrytego glonami, które świadczą o bezruchu. Daleko w dole zawsze panują atramentowa ciemność i przejmujący chłód, nawet kiedy w samo południe z nieba leje się żar. Ta studnia to wygłodniałe usta czekające na kolejny posiłek. Pożera każdy promień słońca, każdą smugę ciepła i zatrzymuje najmniejsze nawet okruchy w swoim długim, kamiennym gardle.
Jeśli kiedykolwiek trafisz w te strony i pod wpływem ciekawości albo instynktu wychylisz się za krawędź i spojrzysz w dół, w oczekiwaniu, aż twoje oczy przywykną do mroku, być może dostrzeżesz w dole błysk, niczym ulotne lśnienie rybich łusek tuż przed zanurzeniem się w wodzie. Nie daj się jednak zwieść. Na dnie nie ma żadnych ryb. Ani węży. Ani skorpionów. Ani pająków zwisających na jedwabistych sieciach. Źródłem światła nie jest żadna żywa istota, lecz zabytkowy zegarek kieszonkowy z osiemnastokaratowego złota pokrytego macicą perłową, na którym wygrawerowano fragment wiersza:
Dotrzeć tam kiedyś – to twe zamierzenie.
Podróży jednak wcale nie przyspieszaj...[1]
A z tyłu widnieją dwie litery, czy też może raczej jedna litera zapisana dwukrotnie:
Y&Y
Studnia ma szerokość blisko półtora metra i głębokość dziesięciu metrów. Jest wykonana z delikatnie zaokrąglonych ciosów zstępujących w identycznych poziomych względem siebie kołach aż do samego dołu ku milczącej i stęchłej wodzie. Na dnie uwięzieni są dwaj mężczyźni. Właściciele popularnej tawerny. Obaj szczupli, średniego wzrostu, z dużymi odstającymi uszami, z których dawniej stroili sobie żarty. Obaj urodzeni i wychowani na tej wyspie, a w wieku czterdziestu kilku lat porwani, pobici i zamordowani. Zostali wrzuceni do tego szybu po tym, jak spętano ich razem łańcuchami, a potem przywiązano jeszcze do trzylitrowej puszki po oliwie z oliwek wypełnionej betonem, mającej zagwarantować, że nigdy nie wypłyną na powierzchnię. Zegarek kieszonkowy, który jeden z nich miał przy sobie w noc porwania, stanął dokładnie osiem minut przed północą.
Czas to taki ptak śpiewający. I podobnie jak każdego innego ptaka śpiewającego można go pojmać. Można go więzić w klatce, pewnie nawet dłużej, niż wydaje ci się to możliwe. Ale czasu nie da się kontrolować w nieskończoność.
Żadna niewola nie trwa wiecznie.
Pewnego dnia woda pokryje metal rdzą, a łańcuchy puszczą i twarde betonowe serce zmięknie, jak to bywa z większością najtwardszych serc w miarę upływu lat. Dopiero wtedy dwa ciała, w końcu wolne, uniosą się w stronę skrawka nieba, połyskując w rozproszonych promieniach słońca; wzniosą się ku rozkosznemu błękitowi, najpierw wolno, a potem szybko i gwałtownie niczym poławiacze pereł spieszący zaczerpnąć powietrza.
Prędzej czy później ta stara studnia niszczejąca na samotnej, pięknej wyspie na samym krańcu basenu Morza Śródziemnego zawali się, a jej sekret ujrzy światło dzienne, bo właśnie taki jest los sekretów.
CZĘŚĆ PIERWSZA
JAK ZAKOPAĆ DRZEWO
Dziewczyna o imieniu Wyspa
Anglia, koniec drugiej dekady XXI wieku
Właśnie końca dobiegała ostatnia lekcja w tym roku w szkole średniej Brook Hill w północnej części Londynu. Lekcja historii. W jedenastej klasie. Jedyne piętnaście minut zostało do dzwonka, którego niecierpliwie wyczekiwali wszyscy uczniowie spragnieni przerwy bożonarodzeniowej. Z jednym wyjątkiem.
Szesnastoletnia Ada Kazantzakis siedziała w skrytym napięciu na swoim miejscu pod oknem w głębi sali. Lśniące włosy w kolorze mahoniu miała zebrane w kucyk przy samym karku; jej delikatne rysy znaczyło napięcie, a duże, brązowe, sarnie oczy zdawały się zdradzać, że nie spała dobrze minionej nocy. Dziewczyna nie cieszyła się na myśl o okresie świątecznym ani nie czuła ekscytacji z powodu prognozowanego śniegu. Od czasu do czasu ukradkowo zerkała za okno, choć jej twarz nie zdradzała prawie żadnych uczuć.
Około południa zaatakował grad. Mlecznobiałe, zmrożone grudki zrywające ostatnie liście z drzew, łomoczące o dach wiaty na rowery i odbijające się od ziemi w dzikim popisie stepowania. I chociaż opady ustały, każdy widział, że pogoda zdecydowanie się pogarsza. Nadciągał orkan. Tego dnia rano w radiu podano do wiadomości, że w ciągu maksymalnie czterdziestu ośmiu godzin Wielka Brytania znajdzie się pod wpływem wiru polarnego, który sprowadzi rekordowo niskie temperatury, marznący deszcz i zamiecie. Spodziewano się, że niedobory wody, przerwy w dostawie prądu i pękanie instalacji sparaliżują spore połacie Anglii i Szkocji, jak również część północnej Europy kontynentalnej. Ludzie gromadzili zapasy – konserwy rybne, gotowaną fasolę, makaron, papier toaletowy – jakby szykowali się na oblężenie.
Przez cały dzień uczniowie nie przestawali rozprawiać o orkanie, pełni obaw o swoje kalendarze świąteczne i plany wyjazdowe. Ale nie Ada. Na nią nie czekały żadne spotkania rodzinne ani egzotyczne wyprawy. Jej ojciec nie zamierzał się nigdzie ruszać. Musiał pracować. Zawsze musiał pracować. Był nieuleczalnym pracoholikiem; zaświadczyłby o tym każdy, kto go znał. Z tym że od śmierci żony uciekał w swoje badania niczym zwierzę ukrywające się w norze w poszukiwaniu bezpieczeństwa i ciepła.
Na jakimś etapie swojego krótkiego życia Ada zrozumiała, że Kostas Kazantzakis różnił się od innych ojców. Nadal jednak nie potrafiła okazać wyrozumiałości jego obsesji na punkcie roślin. Inni ojcowie pracowali w biurach, sklepach albo resortach rządowych, nosili dobrze skrojone garnitury, białe koszule i lśniące, czarne buty, podczas gdy jej ojciec zwykle przywdziewał kurtkę przeciwdeszczową, oliwkowe albo brązowe spodnie z moleskinu i solidne buciory. Zamiast teczki miał torbę na ramię, w której przechowywał rozmaite przedmioty, takie jak lupy, zestaw preparacyjny, prasa do suszenia roślin, kompas i notatniki. Inni ojcowie w nieskończoność omawiali interesy i plany emerytalne, ale jej ojca bardziej interesował toksyczny wpływ pestycydów na kiełkowanie nasion albo szkody ekologiczne spowodowane wycinaniem drzew. O efektach deforestacji opowiadał z pasją, którą pozostali członkowie grupy rodzicielskiej rezerwowali dla płynności swoich portfeli akcji. W dodatku nie tylko o tym opowiadał, ale także pisał. Jako ekolog ewolucyjny i botanik wydał dwanaście książek. Jedna z nich nosiła tytuł Tajemnicze królestwo. W jaki sposób grzyby kształtowały naszą przeszłość i zmieniają przyszłość?. Kolejna z jego monografii traktowała o rogatkach, przylaszczkach i mchach. Okładka prezentowała kamienny mostek zawieszony nad strumieniem pieniącym się wokół głazów obleczonych aksamitną zielenią. Tuż nad tą oniryczną wizją znajdował się pozłacany tytuł Atlas pospolitych mszaków Europy. Pod spodem widniały jego imię i nazwisko zapisane wielkimi literami: KOSTAS KAZANTZAKIS.
Ada nie miała pojęcia, jacy ludzie czytali książki autorstwa jej ojca, ale nie odważyła się wspomnieć o nich nikomu ze szkoły. Nie zamierzała dawać swoim koleżankom i kolegom z klasy jeszcze jednego powodu do uznania jej oraz jej rodziny za dziwaków.
Zdawało się, że jej ojciec wolał towarzystwo drzew niż ludzi, bez względu na porę. Zawsze taki był, ale kiedy jeszcze żyła matka Ady, potrafiła temperować jego ekscentryczność, prawdopodobnie dlatego, że sama miała swoje dziwactwa. Od jej śmierci dziewczyna czuła, że ojciec się od niej oddala. Albo może to ona oddalała się od niego. W domu pełnym miazmatów żałoby trudno było jednoznacznie stwierdzić, kto unikał kogo. I właśnie w tym domu mieli przetrwać nie tylko orkan, ale także cały okres świąteczny. Tylko we dwoje.
Ada miała nadzieję, że ojciec pamiętał przynajmniej o zakupach. Spuściła wzrok na swój zeszyt. U dołu otwartej strony naszkicowała motyla. Wolno powiodła palcem po konturze skrzydeł, tak kruchych, tak delikatnych.
– Hej, masz gumę?
Wyrwana z zamyślenia Ada się odwróciła. Lubiła siedzieć na końcu sali. To jednak oznaczało towarzystwo Emmy-Rose, która miała irytujące nawyki: strzelania stawami oraz żucia jednej gumy za drugą, niezgodnie z regulaminem szkoły, a także skłonność do rozwodzenia się na tematy, które nie interesowały nikogo poza nią samą.
– Nie, przykro mi. – Ada pokręciła głową, zerkając nerwowo na nauczycielkę.
– Historia to najbardziej fascynujący z przedmiotów – mówiła właśnie pani Walcott, mocno wciskając obcasy swoich półbutów w podłogę za biurkiem, jakby do nauki swoich dwudziestu dziewięciu uczniów potrzebowała solidnego zakotwiczenia. – Jak mielibyśmy kształtować przyszłość bez znajomości przeszłości?
– Jak ja jej nie znoszę – mruknęła pod nosem Emma-Rose.
Ada milczała. Nie była pewna, o kogo konkretnie chodziło jej koleżance. Jeśli o nią, nie miała nic na swoje usprawiedliwienie. Jeśli o nauczycielkę, nie zamierzała przyłączyć się do szkalowania. Lubiła panią Walcott, która choć pełna dobrych intencji, zdecydowanie nie radziła sobie z utrzymywaniem dyscypliny w klasie. Podobno kilka lat wcześniej straciła męża. Ada nieraz wyobrażała sobie, jak musi wyglądać codzienność tej kobiety; jak każdego dnia rano zwleka z łóżka swoje pulchne ciało, pędzi wziąć prysznic, zanim skończy się ciepła woda, buszuje w szafie w poszukiwaniu stosownej sukienki, niewiele różniącej się od stosownej sukienki z poprzedniego dnia, pitrasi śniadanie dla bliźniąt, które następnie podrzuca do żłobka, z zaczerwienioną twarzą i przepraszającym tonem głosu. Rozmyślała także o tym, jak jej nauczycielka dotyka się nocą, o jej rękach zataczających koła pod bawełnianą koszulą nocną, o mężczyznach, których czasem zapraszała do siebie, a którzy zostawiali tylko mokre ślady stóp na dywanie i gorycz w jej duszy.
Ada nie miała pojęcia, czy jej fantazje znajdowały potwierdzenie w rzeczywistości, ale tak przypuszczała. Na tym polegał jej talent, być może jedyny. Wyczuwała smutek innych ludzi, tak jak zwierzę potrafi zwietrzyć członków swojego gatunku z odległości wielu kilometrów.
– No dobrze, moi drodzy, jeszcze jedna informacja, zanim wyjdziecie! – oznajmiła pani Walcott, klaszcząc w dłonie. – W przyszłym semestrze będziemy uczyli się o migracji i zmianach pokoleniowych. To przyjemny projekcik, zanim na poważnie zabierzemy się do pracy i zaczniemy powtarzać materiał pod kątem egzaminów końcowych. Chcę, żebyście podczas przerwy świątecznej, w ramach przygotowań do zajęć, przeprowadzili wywiad z krewnymi ze starszego pokolenia. Najlepiej z dziadkami, ale to mogą być także inni członkowie rodziny. Dowiedzcie się, jak wyglądały czasy ich młodości, i napiszcie na ten temat wypracowanie na cztery albo pięć stron.
W sali zabrzmiał chór nieszczęśliwych okrzyków.
– Niech wasze prace opierają się na faktach historycznych – dodała pani Walcott, ignorując reakcję uczniów. – Chcę otrzymać solidne analizy poparte dowodami, a nie spekulacje.
Rozległo się jeszcze więcej westchnień i jęków.
– I nie zapomnijcie poszukać pamiątek rodowych: starego pierścionka, sukni ślubnej, zestawu zabytkowej porcelany, ręcznie robionej kapy, pudełka pełnego listów albo przepisów rodzinnych, wszelkich memorabiliów przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Ada spuściła wzrok. Nigdy nie poznała swoich krewnych ze strony ojca ani matki. Wiedziała, że mieszkali gdzieś na Cyprze, ale na tym jej wiedza się kończyła. Jakimi byli ludźmi? Jak spędzali czas? Czy rozpoznaliby ją, gdyby mijali się na ulicy albo wpadli na siebie w supermarkecie? Jedyną członkinią rodziny, o której słyszała, była pewna ciotka, Meryem. Przysyłała im do Anglii wesołe pocztówki przedstawiające słoneczne plaże i pastwiska pełne dzikich kwiatów, a przy tym stojące w sprzeczności z jej całkowitą nieobecnością w ich życiu.
Ale jeszcze bardziej tajemniczy od krewnych wydawał jej się sam Cypr. Choć oglądała zdjęcia w internecie, nigdy nie odwiedziła tego miejsca, na którego cześć została nazwana.
W języku jej matki imię Ada znaczyło „wyspa”. Jako dziecko sądziła, że miało odnosić się do Wielkiej Brytanii, jedynej znanej jej wyspy. Dopiero później zrozumiała, że chodziło o całkiem inny zakątek świata, w dodatku taki, gdzie została poczęta. To odkrycie wprawiło ją w zdumienie, a nawet w skrępowanie. Po pierwsze zwróciło bowiem uwagę na fakt, że jej rodzice uprawiali seks, a po drugie nieodzownie łączyło się z miejscem, które dotąd istniało tylko w jej wyobraźni. Potem włączyła swoje własne imię do kolekcji słów nieangielskich, które gromadziła jak trofea, słów, które choć ciekawe i barwne, wydawały się wystarczająco odległe i obce, aby pozostać niezgłębione, niczym zebrane na plaży idealne kamyki, które nie wiadomo po co przynosi się do domu. Udało jej się zebrać ich trochę. Oraz kilka idiomów. I piosenek, radosnych dźwięków. Ale nic ponadto. Rodzice nie nauczyli jej swoich języków ojczystych, gdyż woleli komunikować się w domu wyłącznie po angielsku. Ada nie mówiła po grecku, jak ojciec, ani po turecku, jak matka.
Kiedy dorastała, za każdym razem, gdy próbowała się dowiedzieć, dlaczego nie wybrali się jeszcze na Cypr, żeby spotkać się z rodziną, albo czemu krewni nie odwiedzili ich w Anglii, zarówno ojciec, jak i matka wynajdowali całą masę wymówek. Moment był nieodpowiedni... Mieli za dużo pracy albo wydatków... Powoli zaczęło kiełkować w niej podejrzenie, że najprawdopodobniej ślub rodziców nie spotkał się z aprobatą ich rodzin. Założyła, że w tej sytuacji także i ona, owoc tego małżeństwa, nie mogła liczyć na ich przychylność. Mimo wszystko, jak długo Ada mogła, tak długo kurczowo trzymała się nadziei, że gdyby tylko któryś z jej bliskich spędził czas z nią i jej rodzicami, wszystko zostałoby im wybaczone.
Jednak od śmierci matki Ada przestała drążyć temat krewnych. Skoro nie pojawili się na pogrzebie jednej ze swoich, raczej nie wykrzesaliby z siebie ani odrobiny miłości do dziecka zmarłej – dziewczyny, której dotąd nie widzieli na oczy.
– Podczas przeprowadzania wywiadów nie osądzajcie starszego pokolenia – powiedziała pani Walcott. – Wysłuchajcie ich uważnie i spróbujcie spojrzeć na świat ich oczami. I nie zapomnijcie nagrać całej rozmowy.
Jason z pierwszego rzędu przerwał nauczycielce.
– To znaczy, że mamy być mili dla nazistowskich zbrodniarzy, jeśli będziemy z nimi rozmawiać?
Pani Walcott westchnęła.
– No cóż, to dość ekstremalny przykład. I nie, nie oczekuję, że będziecie mili dla takich osób.
Jason wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby właśnie zdobył punkt.
– Proszę pani! – zaświergotała Emma-Rose. – Mamy w domu zabytkowe skrzypce. Czy to się liczy jako pamiątka rodowa?
– Oczywiście, jeśli tylko należą do twojej rodziny od pokoleń.
– O tak, mamy je od dawna. – Emma-Rose się rozpromieniła. – Moja matka twierdzi, że zostały wykonane w Wiedniu w dziewiętnastym wieku. Albo może w osiemnastym? Tak czy inaczej, są bardzo cenne, ale ich nie sprzedajemy.
Zafaar podniósł rękę.
– My mamy kufer posagowy, który należał do mojej babci. Przywiozła go z Pendżabu. To się nada?
Serce Ady zabiło mocniej. Nie słyszała odpowiedzi nauczycielki ani dalszej części rozmowy. Cała się spięła, próbując nie patrzeć na Zafaara ani nie zdradzać emocji.
Miesiąc wcześniej oboje zostali niespodziewanie połączeni w parę; w ramach projektu naukowego mieli wspólnie skonstruować urządzenie do liczenia kalorii w różnych produktach spożywczych. Po wielu dniach nieudanych prób zorganizowania spotkania poddała się i większość pracy wykonała sama – znalazła artykuły, kupiła zestaw, zbudowała kalorymetr. Na koniec oboje dostali szóstki. Z niewyraźnym uśmiechem błądzącym w kąciku ust Zafaar podziękował jej z zakłopotaniem, które mogło być efektem wyrzutów sumienia, ale równie dobrze mogło oznaczać obojętność. Wtedy rozmawiali po raz ostatni.
Ada nigdy nie całowała się z chłopakiem. Wszystkie jej rówieśnice miały na ten temat coś do powiedzenia – prawdziwego albo zmyślonego – kiedy rozmawiały w przebieralni przed wuefem albo po nim. Ona jedna niezmiennie milczała, co zostało dostrzeżone i wywołało sporo docinek i kpin. Pewnego razu znalazła w swoim plecaku czasopismo pornograficzne, umieszczone tam przez czyjeś niewidzialne ręce niewątpliwie po to, aby wywołać w niej panikę. Przez cały dzień dręczyły ją obawy, że jakiś nauczyciel znajdzie tę sprośną publikację i powiadomi jej ojca. Nie żeby bała się go tak, jak niektórzy uczniowie bali się swoich ojców. Nie chodziło o strach. Ani o poczucie winy po tym, jak postanowiła zatrzymać magazyn. Nie dlatego nie wspomniała mu o tym incydencie – podobnie jak o wielu innych. Nie zwierzała mu się, odkąd jakiś pierwotny instynkt kazał jej sądzić, że musi chronić go przed jeszcze większym bólem.
Gdyby żyła jej matka, Ada pokazałaby jej czasopismo. Przejrzałyby je razem, chichocząc. Porozmawiałyby, dzierżąc w dłoniach kubki z gorącą czekoladą i wdychając parę unoszącą się prosto ku ich twarzom. Matka rozumiała niesforne myśli, grzeszne myśli, ciemną stronę księżyca. Powiedziała kiedyś, pół żartem, pół serio, że jest zbyt zbuntowana, aby być dobrą mamą, i zbyt matczyna, aby być dobrą buntowniczką. Dopiero potem, kiedy jej zabrakło, Ada zrozumiała, że mimo wszystko była równie udaną mamą, jak i buntowniczką. Od jej śmierci minęło dokładnie jedenaście miesięcy i osiem dni. To miały być pierwsze święta Bożego Narodzenia bez niej.
– Co o tym sądzisz, Ado? – zapytała nagle pani Walcott. – Zgadzasz się?
Ponieważ dziewczyna zdążyła na powrót zająć się swoim rysunkiem, potrzebowała chwili, aby oderwać wzrok od motyla i zdać sobie sprawę, że nauczycielka patrzy prosto na nią. Zaczerwieniła się po koniuszki uszu. Spięła grzbiet, jakby całe jej ciało wyczuło niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie pojęło. Kiedy odzyskała głos, wydobyła go z takim trudem, że nie była pewna, czy w ogóle było ją słychać.
– Słucham?
– Pytałam, czy twoim zdaniem Jason ma rację.
– Przepraszam, proszę pani... W jakiej sprawie?
Rozległ się zduszony chichot.
– Rozmawiamy o pamiątkach rodowych – wyjaśniła pani Walcott ze zmęczonym uśmiechem. – Zafaar wspomniał o kufrze posagowym swojej babci. Potem Jason zapytał, dlaczego to zawsze kobiety kurczowo trzymają się tych suwenirów i bibelotów z przeszłości. A ja chciałam się dowiedzieć, czy zgadzasz się z jego konstatacją.
Ada z trudem przełknęła ślinę. Puls zadudnił jej w skroniach. Sącząca się gęsta i lepka cisza wypełniała przestrzeń wokół niej. Dziewczyna wyobraziła sobie, jak niczym czarny atrament rozlewa się na szydełkowanych białych serwetkach – takich samych jak te, które znalazła kiedyś w szufladzie toaletki matki. Równo pocięte na obsesyjnie małe kawałki zostały powkładane między warstwy bibuły, jakby matka nie potrafiła zachować ich w nienaruszonym stanie ani wyrzucić po tym, jak je zniszczyła.
– Jakieś pomysły? – dodała pani Walcott łagodnym, lecz nieustępliwym tonem.
Nie pojmując dlaczego, Ada wstała wolno, głośno szurając krzesłem po kamiennych płytach na podłodze. Chrząknęła, mimo że nie miała pojęcia, co powiedzieć. Miała pustkę w głowie. Widoczny na otwartej stronie niespokojny, gotowy do startu motyl wzbił się w powietrze, mimo że jego skrzydła, niedokończone i niewyraźne na brzegach, nie były wystarczająco mocne.
– Ja... nie sądzę, żeby to zawsze dotyczyło kobiet. Mój ojciec też tak robi.
– Naprawdę? – zapytała pani Walcott. – A konkretnie?
Teraz wszyscy koledzy i koleżanki z klasy wlepiali w nią spojrzenia, czekając, aż powie coś sensownego. Oczy jednych wyrażały litość, a innych – zwykłą obojętność, którą zdecydowanie wolała. Czuła się wytrącona z równowagi ich kolektywnym wyczekiwaniem, a napięcie zatykało jej uszy, jakby opadała pod wodę.
– Możesz podać nam przykład? – kontynuowała pani Walcott. – Co gromadzi twój ojciec?
– Mmm, mój ojciec... – mruknęła Ada, po czym zamilkła.
Co mogła o nim powiedzieć? Że zapominał jeść, a czasem nawet się odzywać? Że całymi dniami nie odżywiał się, jak należy, albo nie zdołał sklecić choćby jednego pełnego zdania? Albo że gdyby tylko mógł, najpewniej spędziłby resztę życia w ogrodzie za domem, bądź jeszcze lepiej gdzieś w lesie, z rękami zanurzonymi w glebie, otoczony bakteriami, grzybami i wszystkimi tymi roślinami, które wzrastały i gniły z minuty na minutę? Co takiego mogła powiedzieć o swoim ojcu, co pozwoliłoby im go zrozumieć, skoro jej samej wydawał się coraz bardziej obcy?
Zamiast tego wypowiedziała jedno tylko słowo:
– Rośliny.
– Rośliny – powtórzyła pani Walcott, wykrzywiając twarz w grymasie niezrozumienia.
– Ojciec je uwielbia – dodała Ada pospiesznie i natychmiast pożałowała tych słów.
– Och, jak uroczo... Kocha kwiatki! – skomentował Jason słodkim głosikiem.
Po sali poniósł się śmiech, którego już nikt nie hamował. Ada zauważyła, że nawet jej przyjaciel Ed ucieka od niej wzrokiem i udaje, że czyta coś w swoim podręczniku, przygarbiony, z pochyloną głową. Skupiła się więc na Zafaarze i napotkała spojrzenie jego lśniących, czarnych oczu, które rzadko poświęcały jej uwagę; teraz świdrowały ją z ciekawością graniczącą z troską.
– No cóż, to cudownie – stwierdziła pani Walcott. – Ale czy mogłabyś wskazać przedmiot, na którym mu zależy? Coś, co ma dla niego wartość emocjonalną.
W tamtej chwili Ada niczego nie pragnęła bardziej, niż znaleźć właściwe słowa. Dlaczego się przed nią ukrywały? Poczuła bolesny skurcz żołądka, tak ostry, że przez kilka sekund nie mogła oddychać, a co dopiero mówić. W końcu jednak usłyszała swój głos:
– Spędza mnóstwo czasu ze swoimi drzewami.
Pani Walcott skinęła nieznacznie głową, a uśmiech zniknął z jej ust.
– Zwłaszcza z tym figowym, które wydaje się jego ulubieńcem.
– W porządku, możesz już usiąść – powiedziała pani Walcott.
Ale Ada nie usłuchała. Ból, który przeszył jej mostek, właśnie szukał ujścia. Poczuła ucisk w piersi, jakby ścisnęły ją niewidzialne ręce. Była zdezorientowana, podłoga falowała jej pod stopami.
– Boże, ale ona jest żałosna – szepnął ktoś na tyle głośno, aby zostać usłyszanym.
Ada zacisnęła powieki, gdy ten komentarz zostawił piekący ślad na jej skórze. Nic z tego, co robili albo mówili, nie było jednak gorsze od doskwierającej jej nienawiści do samej siebie. Co się z nią działo? Dlaczego nie potrafiła odpowiedzieć na proste pytanie tak samo jak pozostali?
W dzieciństwie uwielbiała wirować na dywanie w tureckie wzory tak długo, aż zaczynało kręcić się jej w głowie, i opadała na ziemię, skąd obserwowała świat zataczający jedno koło za drugim. Nadal pamiętała ręcznie wyplatane kształty rozszczepiające się w tysiąc iskier, mieszające się ze sobą kolory. Szkarłat z zielenią. Szafran z bielą. Teraz jednak doświadczała całkiem innego wrażenia skołowania. Czuła się tak, jakby weszła w pułapkę i usłyszała trzask zamykanych drzwi oraz zgrzyt zamka. Była sparaliżowana.
W przeszłości nieraz podejrzewała, że dźwiga smutek należący nie tylko do niej. Na lekcjach przyrody dowiedziała się, że każdy dziedziczy jeden chromosom po matce i jeden po ojcu – długie łańcuchy DNA z tysiącami genów tworzących miliardy neuronów i tryliony połączeń między nimi. Cała ta informacja genetyczna przechodziła z rodziców na dzieci: przeżywalność, rozwój, reprodukcja, kolor włosów, kształt nosa, to, czy będzie się miało piegi albo kichało od słońca. Było tam wszystko. Ale nic z tego nie tłumaczyło dręczących ją wątpliwości. Czy można otrzymać w spadku coś tak nieuchwytnego i niemierzalnego jak smutek?
– Możesz usiąść – powtórzyła pani Walcott.
Dziewczyna trwała bez ruchu.
– Ado... nie słyszałaś, co powiedziałam?
Wciąż na stojąco nastolatka próbowała zdusić strach, który podchodził jej do gardła i zatykał nozdrza. Smakował jak morze w promieniach ostrego, bezlitosnego słońca. Dotknęła go czubkiem języka. Nie była to jednak słona bryza, lecz ciepła krew. Leciała z policzka, który przygryzała od środka.
Ada spojrzała w stronę za okna, za którym nadciągał orkan. Na niebie w kolorze szarego łupka, wśród gęstych chmur, dojrzała opiłek karmazynu krwawiący na horyzoncie niczym stara rana, która nigdy się nie zabliźniła.
– Usiądź, proszę – dotarł do niej głos nauczycielki.
A ona kolejny raz nie usłuchała.
Później, znacznie później, kiedy to, co najgorsze, już się wydarzyło, a ona leżała w swoim łóżku, wsłuchując się w odgłosy kroków krążącego po domu ojca, który tak jak ona cierpiał na bezsenność, Ada Kazantzakis kolejny raz wspominała ten moment, tę szczelinę w kontinuum czasoprzestrzeni, kiedy mogła wykonać polecenie, usiąść na krześle i pozostać bardziej lub mniej niewidzialna dla wszystkich w klasie, pomijana, lecz także niekłopotana. Mogłaby utrzymać poprzedni stan, gdyby tylko powstrzymała się przed tym, co zrobiła.
Figa
Tego popołudnia, kiedy chmury zebrały się nad Londynem, a świat nabrał barw melancholii, Kostas Kazantzakis zakopał mnie w ogrodzie. Za domem. Zwykle podobało mi się tam, wśród bujnych kamelii, słodko pachnącego wiciokrzewu i leciwych leszczyn z ich pajęczastymi kwiatami, ale to nie był zwykły dzień. Próbowałam się rozchmurzyć i skupić na pozytywach, ale na próżno. Byłam podenerwowana, pełna obaw. Nigdy wcześniej nie zostałam zakopana.
Kostas harował na zewnątrz na zimnie od wczesnych godzin porannych. Jego czoło pokrywała cienka warstewka potu, połyskująca za każdym razem, gdy wbijał stalową krawędź łopaty w twardą ziemię. Za nim rozpościerały się cienie drewnianych treliaży, które choć latem służyły za wsparcie dla pnących róż i powojników, obecnie nie były niczym więcej jak tylko ażurowym przepierzeniem odgradzającym ogród od tarasu sąsiada. Przy jego skórzanych butach, obok srebrzystego śladu zostawionego przez ślimaka, wolno rosła górka wilgotnej i rozpadającej się pod dotykiem ziemi. Oddech skraplał mu się przed twarzą, ramiona miał naprężone pod granatową parką – tą samą, którą kupił w sklepie vintage na ulicy Portobello – a kłykcie czerwone i odrapane, miejscami nawet krwawiące, z czego najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy.
Byłam zmarznięta i choć nie chciałam się do tego przyznać nawet sama przed sobą, przerażona. Żałowałam, że nie mogę zwierzyć się mu ze swoich obaw. Ale nawet gdybym potrafiła mówić, nie usłyszałby mnie; był zbyt nieobecny, pogrążony we własnych myślach, kiedy tak kopał, nie spoglądając nawet w moją stronę. Zadowolony z efektu pracy odłożył łopatę, przyjrzał się mi oczami w kolorze szałwii, które według mojej najlepszej wiedzy widziały zarówno nieprzyjemne, jak i bolesne sceny, po czym wepchnął mnie do dołu.
Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia cała okolica skrzyła się światełkami i metalowymi błyskotkami. Dmuchanymi mikołajami i reniferami o plastikowych uśmiechach. Jasne, migoczące girlandy zwisały ze sklepowych markiz, a w oknach domów pobłyskiwały gwiazdy pozwalające ukradkiem zerknąć na życie innych ludzi, które zawsze wydawało się mniej skomplikowane i bardziej ekscytujące. Szczęśliwsze.
Ukryta w żywopłocie cierniówka zaczęła koncert, wydobywając pospieszne, szorstkie tony. Zastanowiło mnie, co też ptak śpiewający z Afryki Północnej robi w naszym ogrodzie o tej porze roku i dlaczego nie poleciał w cieplejsze miejsce wraz z całą resztą, która musiała właśnie kierować się na południe, a gdyby choć trochę zmieniła kurs, mogłaby równie dobrze udać się na Cypr i odwiedzić moją ojczyznę.
Wiedziałam, że ptaki śpiewające od czasu do czasu gubiły drogę, chociaż zdarzało się to niezmiernie rzadko. A bywało i tak, że nie mogły wyruszyć w podróż odbywaną rok po roku, taką samą, choć różną, przez długie kilometry pustki rozciągającej się we wszystkich kierunkach. Zostawały wtedy, nawet jeśli to oznaczało głód i zimno, a zdecydowanie za często także śmierć.
Ta zima trwała już naprawdę długo. Tak niepodobna do umiarkowanych temperatur, pochmurnego nieba, przelotnych opadów, błotnistych szlaków i kaskad mroku oraz szarości z poprzedniego roku. Typowych dla starej drogiej Anglii. W tym roku już wczesną jesienią klimat stał się nieobliczalny. Nocami słyszeliśmy wycie wichury przywodzące na myśl wszystko to, co niepohamowane i nieposkromione, drzemiące w każdym z nas, z czym nie potrafiliśmy się zmierzyć, a tym bardziej dojść do ładu. Niejeden poranek po przebudzeniu witał nas drogami skutymi lodem i źdźbłami traw sztywnymi niczym szmaragdowe odłamki. Na ulicach Londynu spały tysiące bezdomnych ludzi, a miejsc w schroniskach nie starczało nawet dla jednej czwartej z nich.
Czekała nas jak dotąd najzimniejsza noc w roku. Powietrze, jakby naciągnięte kawałkami szkła, przeszywało wszystko, w co trafiło. Właśnie dlatego Kostas tak bardzo się spieszył, skupiony na wykonaniu zadania, zanim ziemia skamienieje.
Orkan Hera, jak nazwano nadciągający cyklon. Tym razem nie byli to: George, Olivia, Charlie ani Matylda, lecz postać mitologiczna. Prognozowano, że nie miał sobie równych od stuleci. Miał okazać się gorszy od wielkiej burzy z tysiąc siedemset trzeciego roku, która zrywała dachówki z budynków, odzierała damy z gorsetów na fiszbinach, dżentelmenów z pudrowanych peruk, a nędzarzy z łachmanów; niszczyła zarówno obłożone drewnem rezydencje, jak i wzniesione z błota slumsy; miażdżyła okręty, jakby to były papierowe łódeczki, a wszystkie ścieki spływające do Tamizy zdmuchiwała na brzeg.
Może to tylko opowieści, ale ja w nie wierzyłam. Tak jak wierzyłam w legendy i ukryte w nich prawdy, które próbowały przekazać.
Tłumaczyłam sobie, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spędzę pod ziemią jedynie trzy miesiące, może nawet krócej. Kiedy żonkile zakwitną wzdłuż ścieżek, a dzwonki pokryją poszycie w lesie i cała przyroda znów zbudzi się do życia, zostanę odkopana. Ustawiona w pionie i przywrócona do życia. Ale bez względu na to, jak bardzo bym nie próbowała, nie potrafiłam trzymać się tej wątłej nadziei, kiedy sroga i niemiłosierna zima zdawała się nie mieć końca. Właściwie nigdy nie szło mi z optymizmem. Prawdopodobnie mam to zapisane w DNA. Pochodzę z długiej linii pesymistów. Zachowałam się więc tak, jak miałam w zwyczaju: zaczęłam wyobrażać sobie wszystko, co mogło pójść źle. Co by było, gdyby w tym roku wiosna nie nadeszła, a ja zostałabym pod ziemią na zawsze? Co by było, gdyby wiosna w końcu się jednak pojawiła, ale Kostas Kazantzakis zapomniałby mnie wykopać?
Powiał wiatr, tnąc mnie niczym ząbkowany nóż. Kostas musiał to zauważyć, ponieważ przestał kopać.
– Tylko spójrz na siebie! Biedactwo, ty zamarzasz.
Dbał o mnie, jak zawsze. W przeszłości zawsze wtedy, gdy powietrze stawało się lodowate, Kostas podejmował środki ostrożności, aby zachować mnie przy życiu. Pamiętam pewne chłodne, styczniowe popołudnie, kiedy osłonił mnie ze wszystkich stron parawanami i owinął kilkoma warstwami juty, aby zredukować utratę wilgoci. Innym razem okrył mnie chochołem. Ustawił w ogrodzie lampy grzewcze, aby zapewnić mi ciepło nocą i, co najważniejsze, tuż przed świtem, w najmroczniejszej i często najzimniejszej porze dnia. Wtedy, gdy w wieczny sen zapadają bezdomni na ulicach i większość z nas... drzew figowych.
Jestem Ficus carica, znana jako pospolita figa jadalna, chociaż zapewniam, że nie ma we mnie nic pospolitego. Jako dumna członkini rodziny morwowatych Moraceae z królestwa Plantae wywodzę się z Azji Mniejszej, a można mnie spotkać w całej rozciągłości geograficznej od Kalifornii po Portugalię i Liban, od brzegów Morza Czarnego po wzgórza Afganistanu i doliny Indii.
Zakopywanie figowców pod ziemią w czasie najsurowszych zim i odkopywanie ich na wiosnę to osobliwa, choć powszechnie znana tradycja. Hołdują jej również Włosi zasiedlający chłodne miasta w Ameryce i Kanadzie. Podobnie jak Hiszpanie, Portugalczycy, Maltańczycy, Grecy, Libańczycy, Egipcjanie, Tunezyjczycy, Marokańczycy, Algierczycy, Izraelczycy, Palestyńczycy, Irańczycy, Kurdowie, Turcy, Jordańczycy, Syryjczycy, Sefardyjczycy... I my, Cypryjczycy.
W dzisiejszych czasach może już nie młodszym pokoleniom, ale starszym zwyczaj ten nie jest obcy. Tym ludziom, którzy najpierw wyemigrowali z łagodniejszych stref klimatycznych basenu Morza Śródziemnego do wietrznych miast i konurbacji na Zachodzie. Tym, którzy nawet po latach nie przestali wymyślać sprytnych sposobów szmuglowania przez granice swoich ulubionych smrodliwych serów, wędzonego pastrami, faszerowanych owczych jelit, mrożonego manti, domowego tahini, melasy karobowej, karidaki glyko, flaków wołowych, kiełbasy śledzionowej, gałek ocznych tuńczyka, baranich jaj... mimo że, gdyby tylko poszukali, znaleźliby przynajmniej część tych delikatesów w dziale „kuchnie świata” w supermarketach w swoich krajach adopcyjnych. Choć pewnie i tak upieraliby się wtedy, że to nie ten smak.
Imigranci w pierwszym pokoleniu to wyjątkowy gatunek. Często ubierają się na beżowo, szaro albo brązowo. W kolory, które nie rzucają się w oczy. Barwy, które szepczą, a nigdy krzyczą. W ich manierach dostrzega się pewną skłonność do oficjalności, jakby chcieli, aby traktowano ich z godnością. Poruszają się z pewną niezgrabnością, nie całkiem swobodni w otaczającej ich rzeczywistości. Jednocześnie dozgonnie wdzięczni za szansę, którą dał im los, i przerażeni tym, co im odebrał, zawsze niedopasowani, odseparowani od innych jakimś niebywałym doświadczeniem, niczym osoby, które przeżyły wypadek samochodowy.
Imigranci w pierwszym pokoleniu bez przerwy rozmawiają ze swoimi drzewami – oczywiście pod warunkiem, że w pobliżu nie ma innych ludzi. Zwierzają się nam, opisując swoje marzenia i aspiracje, w tym te, które zostawili za sobą niczym wełniane nitki zaczepione o drut kolczasty podczas przechodzenia przez ogrodzenie. Ale najczęściej po prostu cieszą się z naszego towarzystwa, plotkując z nami jak ze starymi, dawno utraconymi przyjaciółmi. Są troskliwi i czuli wobec swoich roślin, zwłaszcza tych, które przywieźli ze sobą z utraconej ojczyzny. Głęboko wierzą, że każde drzewo figowe ocalone przed burzą to czyjeś ocalone wspomnienie.
W klasie
– Ado, usiądź, proszę – powtórzyła raz jeszcze pani Walcott, surowym głosem zabarwionym napięciem.
Ale dziewczyna ponownie nie wykonała żadnego ruchu. Nie chodziło o to, że nie słyszała nauczycielki. Doskonale rozumiała, o co ją proszono, i nie miała zamiaru się sprzeciwiać, ale w tamtej chwili po prostu nie mogła zmusić ciała, aby usłuchało jej umysłu. Kątem oka dostrzegła wznoszącą się kropkę. Motyl, którego naszkicowała w zeszycie, latał po sali. Obserwowała go niespokojnie, zmartwiona, że ktoś jeszcze mógłby go zauważyć, nawet jeśli jakaś jej niewielka, odrębna część wiedziała, że tak się nie stanie.
Poruszający się zygzakiem motyl przysiadł na ramieniu nauczycielki, po czym przeskoczył na jeden z jej wiszących srebrnych kolczyków w kształcie żyrandolu. Równie szybko wykonał kolejny ruch: wzbił się w powietrze, skręcił w stronę Jasona, wylądował na jego szczupłych barkach i zsunął mu się pod koszulę. Oczami wyobraźni Ada ujrzała ukrywane pod kamizelką siniaki, w większości stare i wyblakłe, ale jeden wyjątkowo duży i świeży. Ten chłopak, który w szkole zawsze sypał dowcipami i emanował pewnością siebie, w domu był bity przez własnego ojca. Dziewczyna wydała zduszony okrzyk. Ból. Wszędzie, w każdym było tak dużo bólu. Jedyna różnica polegała na tym, że niektórzy potrafili go ukrywać, a inni dłużej nie mogli go znieść.
– Ado? – powiedziała pani Walcott, tym razem głośniej.
– Może jest głucha? – zażartował jeden z uczniów.
– Albo opóźniona!
– Nie używamy takich słów w klasie – upomniała pani Walcott, co nikogo nie przekonało. Ponownie skupiła wzrok na swojej uczennicy. Na szerokiej twarzy kobiety na przemian malowały się dezorientacja i troska. – Czy coś się stało?
Wrośnięta w ziemię Ada nie wydusiła ani słowa.
– Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, możesz to zrobić po zajęciach. Może porozmawiamy później?
Ciało Ady wciąż nie współpracowało. Jej kończyny zachowywały się tak, jakby miały własną wolę i nie chciały się podporządkować. Pamiętała, jak ojciec opowiadał jej kiedyś, że w ekstremalnie niskich temperaturach niektóre ptaki, takie jak sikora jasnoskrzydła, na krótki czas zapadają w letarg, aby oszczędzić energię na okres gorszych warunków pogodowych. I właśnie tak się teraz czuła, jakby ogarniała ją apatia mająca przygotować ją na to, co wkrótce nastąpi.
„Usiądź, idiotko, tylko się ośmieszasz!”
Czy to któryś z jej rówieśników wyszeptał te słowa, czy może zrobił to złośliwy głos w jej głowie? Nigdy się tego nie dowiedziała. Ściągnęła usta w cienką kreskę, zacisnęła zęby, chwyciła krawędź ławki w desperackiej potrzebie przytrzymania się czegoś, zlękniona, że jeśli puści, straci równowagę i upadnie. Z każdym wdechem panika kipiała i przetaczała się przez jej płuca, przenikała każdy jej nerw i każdą komórkę, a gdy tylko Ada otworzyła usta, wylała się z niej spieniona, niczym podziemna rzeka pragnąca wystąpić z brzegów. Z jej wnętrza wydobył się dźwięk równie znajomy co obco brzmiący: głośny, chrypiący, szorstki, fałszywy.
Krzyczała.
Tak niespodziewany, mocny i niesamowicie wysoki był jej głos, że pozostali uczniowie zamilkli. Nieruchoma pani Walcott przyciskała dłonie do piersi i tylko zmarszczki wokół jej oczu nabrały wyrazistości. Przez długie lata nauczania nigdy nie widziała nic podobnego.
Minęły cztery sekundy. Minęło ich osiem, dziesięć, dwanaście... Zegar na ścianie kontynuował pracę dotkliwie wolno. Czas deformował się i zapadał do środka niczym przesuszone, osmolone drewno.
Pani Walcott podeszła do uczennicy, żeby z nią porozmawiać. Ada poczuła palce nauczycielki na swoim ramieniu. Wiedziała, że kobieta coś do niej mówi, ale nie potrafiła rozróżnić słów, skoro cały czas krzyczała. Minęło piętnaście sekund. Osiemnaście, dwadzieścia, dwadzieścia trzy...
Jej własny głos porywał ją i niósł wbrew jej woli, niczym czarodziejski dywan. Miała wrażenie, że dryfuje, obserwując wszystko z poziomu lampy na suficie, z tym że wcale nie czuła się tak, jakby znajdowała się wysoko w górze. Ogarniało ją natomiast wrażenie, jakby znalazła się poza swoim ciałem, poza tą chwilą, poza światem.
Wspomniała kazanie, którego kiedyś wysłuchała, może w kościele, może w meczecie, jako że na różnych etapach swojego dzieciństwa chadzała do obu, nawet jeśli niezbyt długo. „Kiedy dusza opuszcza ciało, wznosi się ku firmamentowi, a podczas tej podróży zatrzymuje się, żeby popatrzeć na wszystko to, co znajduje się w dole, nieskażona, nieporuszona, nietknięta bólem”. Czy powiedział to biskup Vasilios, czy może imam Mahmoud? Srebrne monety, woskowe świece, obrazy z twarzami świętych i apostołów, anioł Gabriel z jednym rozpostartym, a drugim złożonym skrzydłem, podniszczony egzemplarz Biblii Kościoła Ortodoksyjnego, kartkowane strony, wyprostowane plecy... jedwabne modlitewniki, bursztynowe różańce, księga hadisów, wyblakły tom Islamskiego sennika, do którego zaglądano po każdym śnie i każdym koszmarze... Obaj mężczyźni próbowali przekonać Adę, aby wybrała ich religię, stanęła po ich stronie. Coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ostatecznie wybrała pustkę. Nicość. Nic nieważącą skorupę, w której wciąż się chroniła, a która oddzielała ją od innych. Mimo wszystko, kiedy tak krzyczała w tej ostatniej godzinie ostatniego dnia szkoły, czuła coś niemal transcendentalnego, jakby ani obecnie, ani nigdy wcześniej ciało nie stanowiło dla niej ograniczenia.
Upłynęło trzydzieści sekund. Cała wieczność.
Jej głos się załamał, ale nie ucichł. Wsłuchiwanie się we własny krzyk upokarzało ją do cna, jednocześnie działając równie elektryzująco, kiedy ta niepohamowana siła wydobywająca się z jej wnętrza parła naprzód, wyrywała się, poza wszelką kontrolą, niczym nieskrępowana. Zwierzęca. Dzika. Ada nie miała pojęcia, jak daleko ją poniesie. W tamtej chwili nic nie należało do niej. Zwłaszcza jej głos. To mogły być: piskliwy wrzask sokoła, rozdzierające duszę wycie wilka, chrapliwe szczekanie rudego lisa o północy. Wszystko tylko nie krzyk szesnastoletniej uczennicy.
Pozostali uczniowie, z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia i niedowierzania, wpatrywali się w koleżankę, zahipnotyzowani tym pokazem szaleństwa. Niektórzy przekrzywiali głowy na bok, jakby próbowali ustalić, czy to w ogóle możliwe, żeby taki niepokojący wrzask wydobywał się z gardła tak nieśmiałej dziewczyny. Ada wyczuwała ich przerażenie. Choć ten jeden raz to nie ją dręczył strach. I było jej z tym dobrze. Kątem oka widziała niewyraźny obraz skupiska ciał. Papierowy łańcuch identycznych postaci z niedającymi się od siebie odróżnić ogłupiałymi minami i identycznymi gestami. Ona nie była częścią tego łańcucha. Nie była częścią niczego. Tworzyła całość w swojej uporczywej samotności. Nigdy wcześniej nie czuła się taka obnażona, a przy tym taka potężna.
Upłynęło czterdzieści sekund.
Ada Kazantzakis krzyczała dalej, a jej wściekłość, jeśli istotnie była to wściekłość, nie przestawała jej napędzać, niczym szybko spalające się paliwo, które wydawało się niewyczerpane. Skóra dziewczyny nabrała koloru marmurkowego szkarłatu, gardło miała zdarte i pulsujące z bólu, żyły na jej szyi pompowały wezbraną krew, a ręce trzymała rozłożone przed sobą, chociaż teraz już niczego nie ściskały. Nagle oczami wyobraźni ujrzała swoją matkę i pierwszy raz od jej śmierci wspomnienia o niej nie wycisnęły jej z oczu łez.
Zadzwonił dzwonek.
Za drzwiami sali lekcyjnej, na korytarzach, mnożyły się pospiesznie kroki, ożywione rozmowy. Ekscytacja. Śmiech. Przelotne poruszenie. Początek przerwy świątecznej.
W klasie szaleństwo Ady dawało tak zajmujący występ, że nikt nie ośmielił się ruszyć.
Upłynęły pięćdziesiąt dwie sekundy, niecała minuta. Wtedy głos nastolatki dał za wygraną, zostawiając jej gardło wysuszone i puste niczym podeschłą trzcinę. Ramiona jej opadły, kolana zadrżały, a twarz zaczęła się zmieniać tak jak po przebudzeniu z niespokojnego snu. Zamilkła. Skończyła równie nagle, jak zaczęła.
– Co to, do cholery, było? – mruknął Jason, ale nikt mu nie odpowiedział.
Nie patrząc na nikogo, Ada opadła na krzesło, bez tchu i energii, niczym marionetka, której w trakcie przedstawienia pozrywały się sznurki, co później przesadnie szczegółowo relacjonowała Emma-Rose. Chwilowo jednak ona także milczała.
– Dobrze się czujesz? – zapytała ponownie pani Walcott, z twarzą napiętnowaną szokiem, i tym razem Ada ją usłyszała.
Kiedy ławice chmur zebrały się wysoko na niebie, a na mury padł cień, rzucany jakby przez skrzydła gigantycznego ptaka w locie, Ada Kazantzakis zamknęła oczy. W jej głowie poniósł się echem dźwięk, dudniący, miarowy rytm – trzask, trzask, trzask – i mogła myśleć tylko o tym, że gdzieś poza murami tej sali, daleko stąd, łamią się czyjeś kości.
Figa
– Kiedy spoczniesz pod ziemią, będę przychodził i rozmawiał z tobą codziennie – powiedział Kostas, wbijając łopatę w glebę. Pchnął trzonek i wybrał grudę, którą następnie odrzucił na hałdę nieopodal. – Nie będzie doskwierała ci samotność.
Chciałam mu wyjaśnić, że samotność to ludzki wynalazek. Drzewa nigdy nie są samotne. Ludziom wydaje się, że ze stuprocentową pewnością potrafią stwierdzić, gdzie kończy się jeden byt, a zaczyna kolejny. Drzewa, ze splątanymi, uwięzionymi pod ziemią korzeniami, zespolonymi z grzybami i bakteriami, nie mają takich złudzeń. Dla nas wszystko jest ze sobą połączone.
Mimo to ucieszyłam się na wieść, że Kostas planuje często mnie odwiedzać. W geście uznania wygięłam ku niemu gałęzie. Stał teraz tak blisko, że czułam jego wodę kolońską o zapachu sandałowca, bergamotki i ambry. Zapamiętałam każdy szczegół jego przystojnej twarzy: wysokie, gładkie czoło, wydatny, wąski i szpiczasty nos, jasne oczy zacienione rzęsami, które wywijały się jak półksiężyce... fale wciąż jeszcze bujnych i ciemnych włosów, gdzieniegdzie przyprószonych bielą i siwiejących na skroniach.
Tego roku miłość, w przeciwieństwie do wyjątkowej zimy, podkradała się do mnie tak stopniowo i subtelnie, że gdy zorientowałam się w sytuacji, było za późno, aby się przed nią bronić. Głupio i bezsensownie zadurzyłam się w mężczyźnie, który nigdy nie pomyślałby o mnie w intymny sposób. I ta nagła potrzeba, to głębokie pragnienie tego, czego nie mogłam mieć, wprawiła mnie w zakłopotanie. Upominałam się, że życie to nie umowa handlowa ani skalkulowany kompromis i nie każde uczucie musi zostać odwzajemnione. Ale szczerze mówiąc, nie mogłam przestać fantazjować, co by się zdarzyło, gdyby pewnego dnia Kostas Kazantzakis mi się zrewanżował – gdyby człowiek zakochał się w drzewie.
Wiem, co sobie myślisz. Jak ja, zwykła Ficus carica, mogłam zakochać się w Homo sapiens? Rozumiem, że żadna ze mnie piękność. Nigdy nie prezentowałam się lepiej niż przeciętnie. Żadna ze mnie sakura, oszałamiająca japońska wiśnia ze ślicznymi, różowymi pąkami rozkładającymi się we wszystkich czterech kierunkach, w całym tym blichtrze, szyku i blasku. Nie przypominam absolutnie uwodzicielskiego klonu cukrowego mieniącego się olśniewającymi odcieniami rubinowej czerwieni, szafranowej pomarańczy i złotej żółci, obdarzonego idealnie uformowanymi liśćmi. I z pewnością daleko mi do glicynii, tej doskonale zbudowanej, fioletowej femme fatale. Nie jestem też wiecznie zieloną gardenią o odurzającym zapachu i lśniącym, zielonym listowiu albo bugenwillą z purpurowym splendorem pnącym się i rozlewającym w palącym słońcu po murach z suszonych cegieł. Albo dawidią chińską, która najpierw każe długo czekać, aby potem ofiarować najbardziej czarujące, romantyczne przykwiatki, które łopoczą na wietrze niczym wonne chusteczki.
Przyznaję, że nie mam uroku żadnej z nich. Gdyby zdarzyło ci się minąć mnie na ulicy, pewnie nawet nie przyszłoby ci do głowy, żeby się za mną obrócić. Lubię jednak wierzyć, że jestem atrakcyjna na swój własny rozbrajający sposób. Niedostatki urody i popularności nadrabiam tajemniczością i wewnętrzną siłą.
Przez wieki uwodziłam swoją koroną stada ptaków, nietoperzy, pszczół, motyli, mrówek, myszy, małp, dinozaurów... a także pewną zagubioną parę z błędnym wzrokiem, wałęsającą się bez celu po Edenie. Niech ci się nie wydaje, że to było jabłko. Najwyższa pora, żeby ktoś sprostował ten rażący błąd. Adam i Ewa ulegli urokowi figi, owocu pokusy, pożądania i namiętności, a nie jakiegoś chrupiącego jabłka. Nie zamierzam umniejszać koleżance ze świata roślin, ale jakie szanse może mieć pospolite jabłko w porównaniu z kuszącą figą, która nawet dzisiaj, całe wieki po popełnieniu grzechu pierwotnego, smakuje jak raj utracony?
Z całym szacunkiem dla wierzących, naprawdę nie ma sensu zakładać, że pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta zostali zwiedzeni na pokuszenie jakimś zwyczajnym, starym jak świat jabłkiem, a gdy tylko zdali sobie sprawę ze swej nagości, drżący, zawstydzeni i lękający się gniewu Bożego wybrali się na spacer po zaczarowanym ogrodzie, w którym to całkiem przypadkiem natknęli się na drzewo figowe i postanowili osłonić się jego liśćmi. Cała historia brzmi interesująco, ale coś w niej nie pasuje, a ja doskonale wiem, co konkretnie. Ja! Bo od samego początku to byłam ja – drzewo dobra i zła, światła i mroku, życia i śmierci, miłości i złamanych serc.
Adam i Ewa zjedli miękką, dojrzałą, rozkosznie ponętną, aromatyczną figę, podzieliwszy ją dokładnie na pół, a kiedy soczysta, obfita słodycz rozpłynęła się im na językach, ujrzeli otaczający ich świat w całkiem nowych barwach, ponieważ dokładnie tak dzieje się z tymi, którzy zdobywają wiedzę i mądrość. Potem przyoblekli się w liście z drzewa, pod którym akurat stali. A jabłko... Przykro mi, ale w ogóle nie pojawiło się w tej opowieści.
Weź na celownik dowolny system wierzeń i praktyk, a znajdziesz mnie, obecną w każdej historii stworzenia, dającą świadectwo ludzkich metod postępowania i ich niekończących się wojen oraz użyczającą swojego DNA tak wielu nowym istnieniom, że dzisiaj można znaleźć mnie niemal na każdym kontynencie na świecie. Kochanków i wielbicieli miałam bez liku. Niektórzy nawet oszaleli na moim punkcie, i to do tego stopnia, że zapomnieli o całej reszcie i zostali ze mną aż po kres swojego krótkiego życia, tak jak moje bleskotki.
Rozumiem jednak, że nic nie daje mi prawa do darzenia miłością istoty ludzkiej i żywienia nadziei, że uczucie to zostanie odwzajemnione. Przyznaję, że to niezbyt rozsądne: zakochać się w kimś, kto nie należy do twojego gatunku, w kimś, kto tylko skomplikuje ci życie, zakłóci twój rytm oraz zaburzy poczucie stabilizacji i zakorzenienia. Ale z drugiej strony ten, kto oczekuje od miłości rozsądku, prawdopodobnie nigdy nie kochał.
– Pod ziemią nie zmarzniesz, fikusie. Wszystko będzie dobrze – powiedział Kostas.
Nawet po latach spędzonych w Londynie nadal mówił po angielsku z wyraźnym greckim akcentem. I wszystkie te jego znajomo brzmiące: chrapliwe „r”, świszczące „h”, niewyraźne „sz”, skrócone samogłoski, kadencja przyspieszająca, kiedy czuł ekscytację, i ustępująca, kiedy się zamyślał albo wątpił w siebie, podnosiły mnie na duchu. Znałam każdy wiraż i zakręt, w który wpadał jego głos, kiedy falował i przetaczał się, obmywając mnie niczym czysta woda.
– To nie potrwa długo, raptem kilka tygodni – dodał.
Byłam przyzwyczajona do tego, że ze mną rozmawiał, ale nigdy nie mówił tak dużo jak tego dnia. Zastanowiło mnie, czy zimowa zawierucha mogła poruszyć głęboko ukryte wyrzuty sumienia. W końcu to on sprowadził mnie z Cypru do tego pozbawionego słońca kraju, ukrytą w czarnej, skórzanej walizce. Szczerze mówiąc, zostałam przeszmuglowana na europejski kontynent.
Na lotnisku Heathrow, kiedy Kostas ciągnął bagaż na oczach krzepkiego celnika, zamarłam, spodziewając się, że lada moment zostanie zatrzymany i przeszukany. Tymczasem jego żona szła przodem, stawiając energiczne kroki, zdecydowane i niecierpliwe jak zawsze. Defne nosiła wówczas pod sercem Adę, chociaż żadne z nich jeszcze o tym nie wiedziało. Sądzili, że sprowadzili do Anglii tylko mnie, nieświadomi, że towarzyszy im również ich nienarodzone dziecko.
– Jesteśmy na miejscu! Udało nam się! Witaj w twoim nowym domu! – wykrzyknął Kostas głosem pełnym ekscytacji, nad którą nie panował, gdy tylko drzwi hali przylotów stanęły przed nami otworem.
Mówił do swojej żony czy do mnie? Chciałabym wierzyć w to drugie. Tak czy inaczej, to zdarzyło się ponad szesnaście lat temu. Od tamtego czasu nigdy nie byłam na Cyprze.
Mimo to wciąż noszę w sobie wyspę. Miejsce urodzenia nadaje kształt naszemu życiu nawet wtedy, gdy znajdujemy się zupełnie gdzie indziej. Zwłaszcza wtedy. Od czasu do czasu we śnie wracam do Nikozji, znów stoję w znajomym słońcu, a mój cień pada na kamienie, sięgając ku kłującym żarnowcom miotlastym obsypanym kwiatami, z których każdy jest równie doskonały i jasny jak złota moneta z bajki dla dzieci.
Z przeszłości, którą zostawiliśmy za sobą, pamiętam wszystko. Linie brzegowe żłobiące piaszczysty teren niczym zagłębienia na dłoni czekające, aż zostaną odczytane, chóry cykad w narastającym upale, pszczoły bzyczące nad polami lawendy, motyle rozpościerające skrzydła z pierwszym promieniem słońca... Ilu by nie próbowało, nikt nie radzi sobie z optymizmem lepiej niż motyle.
Ludzie zakładają, że różnica między optymistami a pesymistami to kwestia osobowości. Ale ja wierzę, że sedno tkwi w nieumiejętności zapominania. Im lepsza pamięć, tym mniejsze szanse na optymizm. I wcale nie twierdzę, że motyle niczego nie zapamiętują. Zdecydowanie to robią. Ćma pamięta to, czego nauczyła się w stadium larwalnym. Lecz ja i mój gatunek jesteśmy obarczeni trwałymi wspomnieniami, które przechowujemy nie tyle całymi latami, ile przez długie dekady. A nawet wieki.
Wieczne wspomnienia to przekleństwo. Kiedy leciwe Cypryjki na kogoś złorzeczą, nie życzą mu niczego ewidentnie złego. Nie modlą się o grom z jasnego nieba, nagły wypadek albo niespodziewane odwrócenie się dobrej passy. Mówią tylko:
Obyś nigdy nie zdołał zapomnieć.
Obyś trafił z tymi wspomnieniami do grobu.
Zakładam więc, że w genach mam zapisaną tę melancholię, z której nie potrafię się otrząsnąć. Wyrytą niewidzialnym nożem w mojej zdrewniałej skórze.
– No dobrze, tyle powinno wystarczyć – stwierdził Kostas, przyglądając się dołowi, wyraźnie zadowolony z jego długości i głębokości.
Rozprostował bolące plecy i starł błoto z rąk chusteczką wyciągniętą wcześniej z kieszeni.
– Muszę cię trochę poprzycinać. Tak będzie łatwiej.
Chwyciwszy sekator, skrócił moje niesforne, sterczące na boki gałęzie, szybkimi, wprawnymi ruchami. Okrążył mnie z nylonowym sznurem w rękach, obwiązując moje grubsze gałęzie. Ostrożnie zacisnął pętlę i wykonał prosty węzeł, wystarczająco luźny, aby mnie nie uszkodzić, ale też na tyle ciasny, żebym zmieściła się do rowu.
– Już prawie skończyłem – oznajmił. – Trzeba się spieszyć. Nadciąga orkan!