Wyspa zaginionych drzew - Elif Shafak - ebook + książka

Wyspa zaginionych drzew ebook

Elif Shafak

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nominowana do The Costa Novel Award, The Women’s Prize for Fiction i RSL Ondaatje Prize. Zachwycająca opowieść o tożsamości, przynależności i magicznej mocy natury, która pomaga oswoić traumę.

Ada Kazantzakis ma szesnaście lat i nie wie nic o historii swojej rodziny. Urodzona i wychowana w Londynie nastolatka nie mówi ani po grecku ani po turecku, a po śmierci matki z trudem odnajduje się wśród rówieśników. Nie zdaje sobie sprawy, że wiele lat temu na Cyprze – wyspie, gdzie spotykają się trzy kontynenty, plaże są złote, a woda turkusowa – młody Grek Kostas zakochał się w Turczynce Defne, mimo że byli śmiertelnymi wrogami. Ich uczucie rozkwitało w kraju ogarniętym wojną domową, potajemnie spotykali się w miejscowej tawernie, za świadka mając jedynie drzewko figowe. Wiele lat później to samo drzewo rośnie w londyńskim ogrodzie Kostasa i okazuje się dla Ady jedyną drogą do odkrycia prawdy o tym, kim jest i kim byli jej rodzice.

Shafak podjęła się kuszącej, a zarazem ryzykownej operacji: rozpisała historię na wiele głosów i nie są to tylko głosy ludzkie. Jest to próba oddania pola słabszym, niezauważanym, istniejącym inaczej niż my. Ta powieść upomina się o miejsce dla tego, co nie jest ludzkie, nie tracąc z oczu tego, co czysto ludzkie. To również podróż w czasie i przestrzeni oraz panorama tematów istotnych i naglących.

Małgorzata Lebda

Jest to doskonała powieść – pozostaje w harmonii z charakterystycznym dla Shafak współczuciem wobec pominiętych i niekochanych, wygnanych, wykluczonych i rozdzielonych przez samą historię. Jestem pewien, że książka ta poruszy wielu czytelników na całym świecie, tak jak poruszyła mnie.

Robert Macfarlane

 

Shafak tworzy dla nas nowy dom ze słów.

Colum McCann

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 432

Oceny
4,5 (90 ocen)
55
23
11
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
foxy_witch

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura z kregu rzeczywistości magicznej. Gdyby Isanel Allende napisała Nad Niemnem - byłoby wlaśnie takie! rośliny opowiadałyby tę historię.
10
JolantaKuderska

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna wspaniała książka tureckiej pisarki Elif Shafak opowiadająca o trudnej, zakazanej miłości. Oprócz narratorki , do głosu opowiadającego historię dochodzi przyroda w postacie drzewa figowego. Niby kolejna zwykła opowieść ,ale Shafak umie ubrać język w emocje, wierzenia, stworzyć ciekawe postaci. Książka warta przeczytania chociażby dla samej historii Cypru lat po II WŚ, wojnie domowej i jego podziału. Shafak jest drugą z moich ulubionych pisarek.
10
wiolla0

Całkiem niezła

ok
00
Kasteliks

Całkiem niezła

Ładna historia miłosna- język troche egzaltowany, ale wiem że taki styl ma swoich fanów. Jeśli chodzi o konflikt cypryjski i okupację wyspy przez wojska tureckie polecam uzupełnić wiedzę historyczną również w innych źródłach, ponieważ autorka (Turczynka urodzona we Francji, niepochodząca z Cypru) nie uniknęła stronniczości.
00
Remedios888

Dobrze spędzony czas

Sięgnęlam po nią urzeczona inną powieścią tej autorki (o zamordowanej Leyli) - więc czytałam ją porównując do tego drugiego tytułu. Bardzo klimatyczna powieść, świetnie napisana. Natomiast nie znajdziesz w niej wartkiej akcji. Nie była to dla mnie książka, od której trudno było mi się oderwać. Jednocześnie jest bardzo pięknie napisana, bardziej w duchu refleksji nad różnymi wydarzeniami niż plynaca z prądem wydarzeń ii akcji.
00



Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Is­land of Mis­sing Tre­es
Co­py­ri­ght © 2021 by Elif Sha­fak Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Na­ta­lia Wi­śniew­ska, 2022
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: We­ro­ni­ka Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzy­na Ko­ńczal
Re­dak­cja: Ka­ro­li­na Bo­ro­wiec-Pie­niak
Ko­rek­ta: Da­ria Ko­zier­ska, Anna Zien­tek
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny wnętrza: Ma­te­usz Cze­ka­ła
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Ele­ment gra­ficz­ny lay­outu: © ma­cro­vec­tor | Fre­epik.com
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pągow­ska
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67324-82-3
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Imi­gran­tom i ucho­dźcom na ca­łym świe­cie,

Wy­rwa­nym z ko­rze­nia­mi, prze­sa­dzo­nym,

od­ci­ętym od ko­rze­ni,

Oraz drze­wom, któ­re zo­sta­wi­li­śmy za sobą,

Za­ko­rze­nio­nym w na­szej pa­mi­ęci...

Kto nie po­znał chi­lij­skie­go lasu, ten nie zna na­szej pla­ne­ty. Z tej zie­mi, z tego bło­ta, z tej ci­szy wy­ro­słem, by wędro­wać i śpie­wać po świe­cie.

– Pa­blo Ne­ru­da, Wy­zna­ję, że ży­łem, tłum. Zo­fia Szley­en

To o krew woła, mó­wią: krew krwi pra­gnie.

Ga­da­ły drze­wa, cho­dzi­ły ka­mie­nie [...].

– Wil­liam Szek­spir, Mak­bet, tłum. Ma­ciej Słom­czy­ński

Wy­spa

Jak da­le­ko si­ęga­ją wspo­mnie­nia, na sa­mym kra­ńcu ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go, leży wy­spa tak pi­ęk­na i nie­bie­ska, że licz­ni pod­ró­żni­cy, piel­grzy­mi oraz kup­cy, któ­rzy się w niej za­ko­cha­li, po­sta­no­wi­li ni­g­dy jej nie opu­ścić bądź też pró­bo­wa­li ho­lo­wać ją na li­nach przez całą dro­gę wio­dącą do ich wła­snych kra­jów.

Być może to tyl­ko le­gen­dy.

Lecz le­gen­dy opo­wia­da­ją nam o tym, o czym za­po­mnia­ła hi­sto­ria.

Mi­nęło wie­le lat, od­kąd opu­ści­łam to miej­sce na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu, w wa­liz­ce wy­ko­na­nej z mi­ęk­kiej, czar­nej skó­ry, aby ni­g­dy nie po­wró­cić. I choć za­adop­to­wa­ła mnie inna zie­mia, An­glia, gdzie wzro­słam i roz­kwi­tłam, nie ma dnia, że­bym nie pra­gnęła wró­cić. Do domu. Do oj­czy­zny.

Na­dal musi być tam, gdzie ją zo­sta­wi­łam, wzno­sząc się i opa­da­jąc na spie­nio­nych fa­lach, któ­re roz­bi­ja­ją się o jej po­szar­pa­ne brze­gi. Tam, gdzie spo­ty­ka­ją się trzy kon­ty­nen­ty – Eu­ro­pa, Afry­ka i Azja – oraz Le­want, roz­le­gła, nie­zmie­rzo­na kra­ina, któ­ra na do­bre znik­nęła ze wspó­łcze­snych map.

Mapa to dwu­wy­mia­ro­we od­wzo­ro­wa­nie z umow­ny­mi sym­bo­la­mi i wy­żło­bio­ny­mi li­nia­mi, któ­re de­cy­du­ją, kto zo­sta­nie na­szym wro­giem, a kto przy­ja­cie­lem, kto za­słu­gu­je na na­szą mi­ło­ść, kto na nie­na­wi­ść, a kto na ca­łko­wi­tą obo­jęt­no­ść.

Kar­to­gra­fia to jesz­cze jed­na na­zwa na uży­tek hi­sto­rii opo­wia­da­nych przez zwy­ci­ęz­ców.

Na uży­tek hi­sto­rii opo­wia­da­nych przez prze­gra­nych ta­kie nie ist­nie­ją.

Ja za­pa­mi­ęta­łam ją tak: zło­te pla­że, tur­ku­so­wa woda i czy­ste nie­bo. Ka­żde­go roku żó­łwie mor­skie wy­cho­dzi­ły na brzeg, żeby zło­żyć jaja w drob­nym pia­sku. Pó­źno­po­po­łu­dnio­wy wiatr przy­no­sił za­pach gar­de­nii, cy­kla­me­nu, la­wen­dy i wi­cio­krze­wu. Roz­ga­łęzia­jące się sznu­ry gli­cy­nii pi­ęły się po bie­lo­nych wap­nem mu­rach, pró­bu­jąc si­ęgnąć chmur, prze­pe­łnio­ne na­dzie­ją wła­ści­wą je­dy­nie ma­rzy­cie­lom. Kie­dy noc skła­da­ła po­ca­łun­ki na two­jej skó­rze, tak jak to mia­ła w zwy­cza­ju, dało się wy­czuć ja­śmin w jej od­de­chu. Ksi­ężyc, tu­taj bli­ższy Zie­mi, uno­sił się nad da­cha­mi, ja­sny i ła­god­ny, kąpi­ąc w in­ten­syw­nym bla­sku wąskie alej­ki i bru­ko­wa­ne uli­ce. A cie­nie i tak znaj­do­wa­ły spo­sób, aby prze­my­kać obok świa­tła. Szep­ty, w któ­rych po­brzmie­wa­ły po­dejrz­li­wo­ść i kno­wa­nia, roz­cho­dzi­ły się w mro­ku. Wy­spa była bo­wiem po­dzie­lo­na na dwie części: pó­łnoc­ną i po­łu­dnio­wą. W ka­żdej z nich pa­no­wa­ły inne wspo­mnie­nia, inny sce­na­riusz, inny język, a pod­czas mo­dli­twy wy­spia­rze rzad­ko zwra­ca­li się do tego sa­me­go boga.

Prze­ci­na­jące sto­li­cę za­sie­ki tkwi­ły tam ni­czym rana w ser­cu. Li­nię de­mar­ka­cyj­ną – gra­ni­cę – zna­czy­ły: znisz­czo­ne domy no­szące śla­dy po ku­lach, pu­ste po­dwó­rza po­ora­ne bli­zna­mi po wy­bu­chach gra­na­tów, za­bi­te de­ska­mi skle­py, któ­re po­pa­dły w ru­inę, zdo­bio­ne bra­my wi­szące pod ró­żny­mi kąta­mi na ze­psu­tych za­wia­sach, luk­su­so­we auta z in­nej epo­ki rdze­wie­jące pod war­stwa­mi ku­rzu... Dro­gi zo­sta­ły za­blo­ko­wa­ne zwo­ja­mi dru­tu kol­cza­ste­go, sto­sa­mi wor­ków z pia­skiem, becz­ka­mi pe­łny­mi be­to­nu, ro­wa­mi prze­ciw­pan­cer­ny­mi i stra­żni­ca­mi. Uli­ce ko­ńczy­ły się gwa­łtow­nie, ni­czym urwa­ne my­śli albo nie­prze­pra­co­wa­ne uczu­cia.

Kie­dy żo­łnie­rze nie ro­bi­li ob­cho­dów, sta­li na stra­ży z ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi; mło­dzi, znu­dze­ni, sa­mot­ni mężczy­źni z ró­żnych za­kąt­ków świa­ta, któ­rzy nie­wie­le wie­dzie­li o wy­spie i o jej skom­pli­ko­wa­nej hi­sto­rii, do­pó­ki nie tra­fi­li na po­ste­ru­nek w tym ob­cym śro­do­wi­sku. Mury po­kry­wa­ły za­miesz­czo­ne tam zgod­nie z pra­wem zna­ki w śmia­łych ko­lo­rach, gło­szące wiel­ki­mi li­te­ra­mi:

ZA­KAZ WSTĘPU

NIE ZBLI­ŻAĆ SIĘ, TE­REN STRZE­ŻO­NY!

ZA­KAZ FO­TO­GRA­FO­WA­NIA I FIL­MO­WA­NIA

Nie­co da­lej wzdłuż ba­ry­ka­dy ja­kiś prze­cho­dzień nie­le­gal­nie na­skro­bał na becz­ce:

WI­TAJ­CIE NA ZIE­MI NI­CZY­JEJ

Za­po­ra dzie­ląca Cypr od brze­gu do brze­gu, stre­fa bu­fo­ro­wa pa­tro­lo­wa­na przez od­dzia­ły Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych, mia­ła dłu­go­ść pra­wie stu osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów i miej­sca­mi gru­bo­ść po­nad sze­ściu ki­lo­me­trów, a miej­sca­mi le­d­wie kil­ku me­trów. Ci­ągnęła się przez wszyst­kie mo­żli­we kra­jo­bra­zy: opusz­czo­ne wio­ski, nad­mor­skie pro­win­cje, mo­kra­dła, ugo­ry, lasy so­sno­we, ży­zne rów­ni­ny, ko­pal­nie mie­dzi i sta­no­wi­ska ar­che­olo­gicz­ne, wi­jąc się ni­czym wid­mo pra­daw­nej rze­ki. Ale to wła­śnie tu­taj, w sto­li­cy i wo­kół niej, sta­wa­ła się bar­dziej wi­docz­na, na­ma­cal­na, a przez to na­tręt­na.

Ni­ko­zja, je­dy­na po­dzie­lo­na sto­li­ca na świe­cie.

Ta­kie okre­śle­nie brzmia­ło nie­mal po­zy­tyw­nie, jak­by było w nim coś rzad­kie­go, a na­wet wy­jąt­ko­we­go, ni­czym prze­ciw­sta­wia­nie się gra­wi­ta­cji, cho­ćby ta­kie­go po­je­dyn­cze­go ziarn­ka pia­sku po­ru­sza­jące­go się w górę w do­pie­ro co od­wró­co­nej klep­sy­drze. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak Ni­ko­zja nie sta­no­wi­ła wy­jąt­ku; była jesz­cze jed­ną na­zwą na li­ście miejsc se­gre­ga­cji i po­dzie­lo­nych spo­łecz­no­ści, tych po­wie­rzo­nych hi­sto­rii i tych, któ­re do­pie­ro mia­ły po­wstać. Lecz w tam­tej chwi­li pre­zen­to­wa­ła się jako oso­bli­wo­ść. Ostat­nie po­dzie­lo­ne mia­sto w Eu­ro­pie.

Moje ro­dzin­ne mia­sto.

Ale gra­ni­ca, na­wet tak wy­ra­źna i do­brze strze­żo­na jak ta, nie po­wstrzy­ma wie­lu rze­czy. Na przy­kład mel­te­mi czy też mel­tem, ete­zyj­skie­go wia­tru o ła­god­nej na­zwie, choć zdu­mie­wa­jącej sile. Mo­ty­li, ko­ni­ków po­lnych i jasz­czu­rek. A ta­kże węży, w ca­łej swej mo­zol­nej po­wol­no­ści. I od cza­su do cza­su uro­dzi­no­we­go ba­lo­nu, któ­ry wy­rwie się z uści­sku dziec­ka i po­szy­bu­je ku nie­bu, gdzie zbłądzi pro­sto na te­ry­to­rium wro­ga.

Nie po­wstrzy­ma rów­nież pta­ków. Cza­pli mo­drych, trzna­dli czar­no­gło­wych, trzmie­lo­ja­dów, pli­szek żó­łtych, pie­cusz­ków, dzierzb bia­ło­czel­nych i mo­ich ulu­bio­nych wilg zwy­czaj­nych. Pod­czas pod­ró­ży z pó­łku­li pó­łnoc­nej, po zmro­ku – jako że mi­gru­ją głów­nie o tej po­rze – gdy ciem­no­ść gęst­nie­je wo­kół ko­niusz­ków ich skrzy­deł i wy­tła­cza czer­wo­ne ob­wód­ki wo­kół ich oczu, za­trzy­mu­ją się tu­taj, w po­ło­wie swo­jej dłu­giej prze­pra­wy, za­nim po­dej­mą lot do Afry­ki. Wy­spa to dla nich miej­sce od­po­czyn­ku, prze­ryw­nik w opo­wie­ści, do­ra­źno­ść.

Jest ta­kie wzgó­rze w Ni­ko­zji, gdzie pta­ki wszel­kie­go upie­rze­nia szu­ka­ją stra­wy i za­spo­ka­ja­ją głód. Po­kry­wa je gru­ba war­stwa prze­ro­śni­ętych je­żyn, pa­rzących po­krzyw i kęp wrzo­sów. W tej gęstwi­nie tkwi sta­ra stud­nia z krążkiem li­no­wym, skrzy­pi­ącym przy naj­lżej­szym cho­ćby szarp­ni­ęciu, i me­ta­lo­wym wia­drem przy­wi­ąza­nym do sznu­ra, po­szar­pa­ne­go i po­kry­te­go glo­na­mi, któ­re świad­czą o bez­ru­chu. Da­le­ko w dole za­wsze pa­nu­ją atra­men­to­wa ciem­no­ść i przej­mu­jący chłód, na­wet kie­dy w samo po­łud­nie z nie­ba leje się żar. Ta stud­nia to wy­głod­nia­łe usta cze­ka­jące na ko­lej­ny po­si­łek. Po­że­ra ka­żdy pro­mień sło­ńca, ka­żdą smu­gę cie­pła i za­trzy­mu­je naj­mniej­sze na­wet okru­chy w swo­im dłu­gim, ka­mien­nym gar­dle.

Je­śli kie­dy­kol­wiek tra­fisz w te stro­ny i pod wpły­wem cie­ka­wo­ści albo in­stynk­tu wy­chy­lisz się za kra­wędź i spoj­rzysz w dół, w ocze­ki­wa­niu, aż two­je oczy przy­wyk­ną do mro­ku, być może do­strze­żesz w dole błysk, ni­czym ulot­ne lśnie­nie ry­bich łu­sek tuż przed za­nu­rze­niem się w wo­dzie. Nie daj się jed­nak zwie­ść. Na dnie nie ma żad­nych ryb. Ani węży. Ani skor­pio­nów. Ani pa­jąków zwi­sa­jących na je­dwa­bi­stych sie­ciach. Źró­dłem świa­tła nie jest żad­na żywa isto­ta, lecz za­byt­ko­wy ze­ga­rek kie­szon­ko­wy z osiem­na­sto­ka­ra­to­we­go zło­ta po­kry­te­go ma­ci­cą per­ło­wą, na któ­rym wy­gra­we­ro­wa­no frag­ment wier­sza:

Do­trzeć tam kie­dyś – to twe za­mie­rze­nie.

Pod­ró­ży jed­nak wca­le nie przy­spie­szaj...[1]

A z tyłu wid­nie­ją dwie li­te­ry, czy też może ra­czej jed­na li­te­ra za­pi­sa­na dwu­krot­nie:

Y&Y

Stud­nia ma sze­ro­ko­ść bli­sko pó­łto­ra me­tra i głębo­ko­ść dzie­si­ęciu me­trów. Jest wy­ko­na­na z de­li­kat­nie za­okrąglo­nych cio­sów zstępu­jących w iden­tycz­nych po­zio­mych względem sie­bie ko­łach aż do sa­me­go dołu ku mil­czącej i stęchłej wo­dzie. Na dnie uwi­ęzie­ni są dwaj mężczy­źni. Wła­ści­cie­le po­pu­lar­nej ta­wer­ny. Obaj szczu­pli, śred­nie­go wzro­stu, z du­ży­mi od­sta­jący­mi usza­mi, z któ­rych daw­niej stro­ili so­bie żar­ty. Obaj uro­dze­ni i wy­cho­wa­ni na tej wy­spie, a w wie­ku czter­dzie­stu kil­ku lat po­rwa­ni, po­bi­ci i za­mor­do­wa­ni. Zo­sta­li wrzu­ce­ni do tego szy­bu po tym, jak spęta­no ich ra­zem ła­ńcu­cha­mi, a po­tem przy­wi­ąza­no jesz­cze do trzy­li­tro­wej pusz­ki po oli­wie z oli­wek wy­pe­łnio­nej be­to­nem, ma­jącej za­gwa­ran­to­wać, że ni­g­dy nie wy­pły­ną na po­wierzch­nię. Ze­ga­rek kie­szon­ko­wy, któ­ry je­den z nich miał przy so­bie w noc po­rwa­nia, sta­nął do­kład­nie osiem mi­nut przed pó­łno­cą.

Czas to taki ptak śpie­wa­jący. I po­dob­nie jak ka­żde­go in­ne­go pta­ka śpie­wa­jące­go mo­żna go poj­mać. Mo­żna go wi­ęzić w klat­ce, pew­nie na­wet dłu­żej, niż wy­da­je ci się to mo­żli­we. Ale cza­su nie da się kon­tro­lo­wać w nie­sko­ńczo­no­ść.

Żad­na nie­wo­la nie trwa wiecz­nie.

Pew­ne­go dnia woda po­kry­je me­tal rdzą, a ła­ńcu­chy pusz­czą i twar­de be­to­no­we ser­ce zmi­ęk­nie, jak to bywa z wi­ęk­szo­ścią naj­tward­szych serc w mia­rę upły­wu lat. Do­pie­ro wte­dy dwa cia­ła, w ko­ńcu wol­ne, unio­są się w stro­nę skraw­ka nie­ba, po­ły­sku­jąc w roz­pro­szo­nych pro­mie­niach sło­ńca; wznio­są się ku roz­kosz­ne­mu błęki­to­wi, naj­pierw wol­no, a po­tem szyb­ko i gwa­łtow­nie ni­czym po­ła­wia­cze pe­reł spie­szący za­czerp­nąć po­wie­trza.

Prędzej czy pó­źniej ta sta­ra stud­nia nisz­cze­jąca na sa­mot­nej, pi­ęk­nej wy­spie na sa­mym kra­ńcu ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go za­wa­li się, a jej se­kret uj­rzy świa­tło dzien­ne, bo wła­śnie taki jest los se­kre­tów.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

JAK ZA­KO­PAĆ DRZE­WO

Dziew­czy­na o imie­niu Wy­spa

An­glia, ko­niec dru­giej de­ka­dy XXI wie­ku

Wła­śnie ko­ńca do­bie­ga­ła ostat­nia lek­cja w tym roku w szko­le śred­niej Bro­ok Hill w pó­łnoc­nej części Lon­dy­nu. Lek­cja hi­sto­rii. W je­de­na­stej kla­sie. Je­dy­ne pi­ęt­na­ście mi­nut zo­sta­ło do dzwon­ka, któ­re­go nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wa­li wszy­scy ucznio­wie spra­gnie­ni prze­rwy bo­żo­na­ro­dze­nio­wej. Z jed­nym wy­jąt­kiem.

Szes­na­sto­let­nia Ada Ka­zant­za­kis sie­dzia­ła w skry­tym na­pi­ęciu na swo­im miej­scu pod oknem w głębi sali. Lśni­ące wło­sy w ko­lo­rze ma­ho­niu mia­ła ze­bra­ne w ku­cyk przy sa­mym kar­ku; jej de­li­kat­ne rysy zna­czy­ło na­pi­ęcie, a duże, brązo­we, sar­nie oczy zda­wa­ły się zdra­dzać, że nie spa­ła do­brze mi­nio­nej nocy. Dziew­czy­na nie cie­szy­ła się na myśl o okre­sie świ­ątecz­nym ani nie czu­ła eks­cy­ta­cji z po­wo­du pro­gno­zo­wa­ne­go śnie­gu. Od cza­su do cza­su ukrad­ko­wo zer­ka­ła za okno, choć jej twarz nie zdra­dza­ła pra­wie żad­nych uczuć.

Oko­ło po­łud­nia za­ata­ko­wał grad. Mlecz­no­bia­łe, zmro­żo­ne grud­ki zry­wa­jące ostat­nie li­ście z drzew, ło­mo­czące o dach wia­ty na ro­we­ry i od­bi­ja­jące się od zie­mi w dzi­kim po­pi­sie ste­po­wa­nia. I cho­ciaż opa­dy usta­ły, ka­żdy wi­dział, że po­go­da zde­cy­do­wa­nie się po­gar­sza. Nad­ci­ągał or­kan. Tego dnia rano w ra­diu po­da­no do wia­do­mo­ści, że w ci­ągu mak­sy­mal­nie czter­dzie­stu ośmiu go­dzin Wiel­ka Bry­ta­nia znaj­dzie się pod wpły­wem wiru po­lar­ne­go, któ­ry spro­wa­dzi re­kor­do­wo ni­skie tem­pe­ra­tu­ry, mar­z­nący deszcz i za­mie­cie. Spo­dzie­wa­no się, że nie­do­bo­ry wody, prze­rwy w do­sta­wie prądu i pęka­nie in­sta­la­cji spa­ra­li­żu­ją spo­re po­ła­cie An­glii i Szko­cji, jak rów­nież część pó­łnoc­nej Eu­ro­py kon­ty­nen­tal­nej. Lu­dzie gro­ma­dzi­li za­pa­sy – kon­ser­wy ryb­ne, go­to­wa­ną fa­so­lę, ma­ka­ron, pa­pier to­a­le­to­wy – jak­by szy­ko­wa­li się na ob­lęże­nie.

Przez cały dzień ucznio­wie nie prze­sta­wa­li roz­pra­wiać o or­ka­nie, pe­łni obaw o swo­je ka­len­da­rze świ­ątecz­ne i pla­ny wy­jaz­do­we. Ale nie Ada. Na nią nie cze­ka­ły żad­ne spo­tka­nia ro­dzin­ne ani eg­zo­tycz­ne wy­pra­wy. Jej oj­ciec nie za­mie­rzał się ni­g­dzie ru­szać. Mu­siał pra­co­wać. Za­wsze mu­siał pra­co­wać. Był nie­ule­czal­nym pra­co­ho­li­kiem; za­świad­czy­łby o tym ka­żdy, kto go znał. Z tym że od śmier­ci żony ucie­kał w swo­je ba­da­nia ni­czym zwie­rzę ukry­wa­jące się w no­rze w po­szu­ki­wa­niu bez­pie­cze­ństwa i cie­pła.

Na ja­ki­mś eta­pie swo­je­go krót­kie­go ży­cia Ada zro­zu­mia­ła, że Ko­stas Ka­zant­za­kis ró­żnił się od in­nych oj­ców. Na­dal jed­nak nie po­tra­fi­ła oka­zać wy­ro­zu­mia­ło­ści jego ob­se­sji na punk­cie ro­ślin. Inni oj­co­wie pra­co­wa­li w biu­rach, skle­pach albo re­sor­tach rządo­wych, no­si­li do­brze skro­jo­ne gar­ni­tu­ry, bia­łe ko­szu­le i lśni­ące, czar­ne buty, pod­czas gdy jej oj­ciec zwy­kle przy­wdzie­wał kurt­kę prze­ciw­desz­czo­wą, oliw­ko­we albo brązo­we spodnie z mo­le­ski­nu i so­lid­ne bu­cio­ry. Za­miast tecz­ki miał tor­bę na ra­mię, w któ­rej prze­cho­wy­wał roz­ma­ite przed­mio­ty, ta­kie jak lupy, ze­staw pre­pa­ra­cyj­ny, pra­sa do su­sze­nia ro­ślin, kom­pas i no­tat­ni­ki. Inni oj­co­wie w nie­sko­ńczo­no­ść oma­wia­li in­te­re­sy i pla­ny eme­ry­tal­ne, ale jej ojca bar­dziej in­te­re­so­wał tok­sycz­ny wpływ pe­sty­cy­dów na kie­łko­wa­nie na­sion albo szko­dy eko­lo­gicz­ne spo­wo­do­wa­ne wy­ci­na­niem drzew. O efek­tach de­fo­re­sta­cji opo­wia­dał z pa­sją, któ­rą po­zo­sta­li człon­ko­wie gru­py ro­dzi­ciel­skiej re­zer­wo­wa­li dla płyn­no­ści swo­ich port­fe­li ak­cji. W do­dat­ku nie tyl­ko o tym opo­wia­dał, ale ta­kże pi­sał. Jako eko­log ewo­lu­cyj­ny i bo­ta­nik wy­dał dwa­na­ście ksi­ążek. Jed­na z nich no­si­ła ty­tuł Ta­jem­ni­cze kró­le­stwo. W jaki spo­sób grzy­by kszta­łto­wa­ły na­szą prze­szło­ść i zmie­nia­ją przy­szło­ść?. Ko­lej­na z jego mo­no­gra­fii trak­to­wa­ła o ro­gat­kach, przy­laszcz­kach i mchach. Okład­ka pre­zen­to­wa­ła ka­mien­ny mo­stek za­wie­szo­ny nad stru­mie­niem pie­ni­ącym się wo­kół gła­zów ob­le­czo­nych ak­sa­mit­ną zie­le­nią. Tuż nad tą oni­rycz­ną wi­zją znaj­do­wał się po­zła­ca­ny ty­tuł Atlas po­spo­li­tych msza­ków Eu­ro­py. Pod spodem wid­nia­ły jego imię i na­zwi­sko za­pi­sa­ne wiel­ki­mi li­te­ra­mi: KO­STAS KA­ZANT­ZA­KIS.

Ada nie mia­ła po­jęcia, jacy lu­dzie czy­ta­li ksi­ążki au­tor­stwa jej ojca, ale nie od­wa­ży­ła się wspo­mnieć o nich ni­ko­mu ze szko­ły. Nie za­mie­rza­ła da­wać swo­im ko­le­żan­kom i ko­le­gom z kla­sy jesz­cze jed­ne­go po­wo­du do uzna­nia jej oraz jej ro­dzi­ny za dzi­wa­ków.

Zda­wa­ło się, że jej oj­ciec wo­lał to­wa­rzy­stwo drzew niż lu­dzi, bez względu na porę. Za­wsze taki był, ale kie­dy jesz­cze żyła mat­ka Ady, po­tra­fi­ła tem­pe­ro­wać jego eks­cen­trycz­no­ść, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że sama mia­ła swo­je dzi­wac­twa. Od jej śmier­ci dziew­czy­na czu­ła, że oj­ciec się od niej od­da­la. Albo może to ona od­da­la­ła się od nie­go. W domu pe­łnym mia­zma­tów ża­ło­by trud­no było jed­no­znacz­nie stwier­dzić, kto uni­kał kogo. I wła­śnie w tym domu mie­li prze­trwać nie tyl­ko or­kan, ale ta­kże cały okres świ­ątecz­ny. Tyl­ko we dwo­je.

Ada mia­ła na­dzie­ję, że oj­ciec pa­mi­ętał przy­naj­mniej o za­ku­pach. Spu­ści­ła wzrok na swój ze­szyt. U dołu otwar­tej stro­ny na­szki­co­wa­ła mo­ty­la. Wol­no po­wio­dła pal­cem po kon­tu­rze skrzy­deł, tak kru­chych, tak de­li­kat­nych.

– Hej, masz gumę?

Wy­rwa­na z za­my­śle­nia Ada się od­wró­ci­ła. Lu­bi­ła sie­dzieć na ko­ńcu sali. To jed­nak ozna­cza­ło to­wa­rzy­stwo Emmy-Rose, któ­ra mia­ła iry­tu­jące na­wy­ki: strze­la­nia sta­wa­mi oraz żu­cia jed­nej gumy za dru­gą, nie­zgod­nie z re­gu­la­mi­nem szko­ły, a ta­kże skłon­no­ść do roz­wo­dze­nia się na te­ma­ty, któ­re nie in­te­re­so­wa­ły ni­ko­go poza nią samą.

– Nie, przy­kro mi. – Ada po­kręci­ła gło­wą, zer­ka­jąc ner­wo­wo na na­uczy­ciel­kę.

– Hi­sto­ria to naj­bar­dziej fa­scy­nu­jący z przed­mio­tów – mó­wi­ła wła­śnie pani Wal­cott, moc­no wci­ska­jąc ob­ca­sy swo­ich pó­łbu­tów w podło­gę za biur­kiem, jak­by do na­uki swo­ich dwu­dzie­stu dzie­wi­ęciu uczniów po­trze­bo­wa­ła so­lid­ne­go za­ko­twi­cze­nia. – Jak mie­li­by­śmy kszta­łto­wać przy­szło­ść bez zna­jo­mo­ści prze­szło­ści?

– Jak ja jej nie zno­szę – mruk­nęła pod no­sem Emma-Rose.

Ada mil­cza­ła. Nie była pew­na, o kogo kon­kret­nie cho­dzi­ło jej ko­le­żan­ce. Je­śli o nią, nie mia­ła nic na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie. Je­śli o na­uczy­ciel­kę, nie za­mie­rza­ła przy­łączyć się do szka­lo­wa­nia. Lu­bi­ła pa­nią Wal­cott, któ­ra choć pe­łna do­brych in­ten­cji, zde­cy­do­wa­nie nie ra­dzi­ła so­bie z utrzy­my­wa­niem dys­cy­pli­ny w kla­sie. Po­dob­no kil­ka lat wcze­śniej stra­ci­ła męża. Ada nie­raz wy­obra­ża­ła so­bie, jak musi wy­glądać co­dzien­no­ść tej ko­bie­ty; jak ka­żde­go dnia rano zwle­ka z łó­żka swo­je pulch­ne cia­ło, pędzi wzi­ąć prysz­nic, za­nim sko­ńczy się cie­pła woda, bu­szu­je w sza­fie w po­szu­ki­wa­niu sto­sow­nej su­kien­ki, nie­wie­le ró­żni­ącej się od sto­sow­nej su­kien­ki z po­przed­nie­go dnia, pi­tra­si śnia­da­nie dla bli­źni­ąt, któ­re na­stęp­nie pod­rzu­ca do żłob­ka, z za­czer­wie­nio­ną twa­rzą i prze­pra­sza­jącym to­nem gło­su. Roz­my­śla­ła ta­kże o tym, jak jej na­uczy­ciel­ka do­ty­ka się nocą, o jej rękach za­ta­cza­jących koła pod ba­we­łnia­ną ko­szu­lą noc­ną, o mężczy­znach, któ­rych cza­sem za­pra­sza­ła do sie­bie, a któ­rzy zo­sta­wia­li tyl­ko mo­kre śla­dy stóp na dy­wa­nie i go­rycz w jej du­szy.

Ada nie mia­ła po­jęcia, czy jej fan­ta­zje znaj­do­wa­ły po­twier­dze­nie w rze­czy­wi­sto­ści, ale tak przy­pusz­cza­ła. Na tym po­le­gał jej ta­lent, być może je­dy­ny. Wy­czu­wa­ła smu­tek in­nych lu­dzi, tak jak zwie­rzę po­tra­fi zwie­trzyć człon­ków swo­je­go ga­tun­ku z od­le­gło­ści wie­lu ki­lo­me­trów.

– No do­brze, moi dro­dzy, jesz­cze jed­na in­for­ma­cja, za­nim wyj­dzie­cie! – oznaj­mi­ła pani Wal­cott, klasz­cząc w dło­nie. – W przy­szłym se­me­strze będzie­my uczy­li się o mi­gra­cji i zmia­nach po­ko­le­nio­wych. To przy­jem­ny pro­jek­cik, za­nim na po­wa­żnie za­bie­rze­my się do pra­cy i za­cznie­my po­wta­rzać ma­te­riał pod kątem eg­za­mi­nów ko­ńco­wych. Chcę, że­by­ście pod­czas prze­rwy świ­ątecz­nej, w ra­mach przy­go­to­wań do za­jęć, prze­pro­wa­dzi­li wy­wiad z krew­ny­mi ze star­sze­go po­ko­le­nia. Naj­le­piej z dziad­ka­mi, ale to mogą być ta­kże inni człon­ko­wie ro­dzi­ny. Do­wiedz­cie się, jak wy­gląda­ły cza­sy ich mło­do­ści, i na­pisz­cie na ten te­mat wy­pra­co­wa­nie na czte­ry albo pięć stron.

W sali za­brzmiał chór nie­szczęśli­wych okrzy­ków.

– Niech wa­sze pra­ce opie­ra­ją się na fak­tach hi­sto­rycz­nych – do­da­ła pani Wal­cott, igno­ru­jąc re­ak­cję uczniów. – Chcę otrzy­mać so­lid­ne ana­li­zy po­par­te do­wo­da­mi, a nie spe­ku­la­cje.

Roz­le­gło się jesz­cze wi­ęcej wes­tchnień i jęków.

– I nie za­po­mnij­cie po­szu­kać pa­mi­ątek ro­do­wych: sta­re­go pie­rścion­ka, suk­ni ślub­nej, ze­sta­wu za­byt­ko­wej por­ce­la­ny, ręcz­nie ro­bio­nej kapy, pu­de­łka pe­łne­go li­stów albo prze­pi­sów ro­dzin­nych, wszel­kich me­mo­ra­bi­liów prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Ada spu­ści­ła wzrok. Ni­g­dy nie po­zna­ła swo­ich krew­nych ze stro­ny ojca ani mat­ki. Wie­dzia­ła, że miesz­ka­li gdzieś na Cy­prze, ale na tym jej wie­dza się ko­ńczy­ła. Ja­ki­mi byli lu­dźmi? Jak spędza­li czas? Czy roz­po­zna­li­by ją, gdy­by mi­ja­li się na uli­cy albo wpa­dli na sie­bie w su­per­mar­ke­cie? Je­dy­ną człon­ki­nią ro­dzi­ny, o któ­rej sły­sza­ła, była pew­na ciot­ka, Me­ry­em. Przy­sy­ła­ła im do An­glii we­so­łe pocz­tów­ki przed­sta­wia­jące sło­necz­ne pla­że i pa­stwi­ska pe­łne dzi­kich kwia­tów, a przy tym sto­jące w sprzecz­no­ści z jej ca­łko­wi­tą nie­obec­no­ścią w ich ży­ciu.

Ale jesz­cze bar­dziej ta­jem­ni­czy od krew­nych wy­da­wał jej się sam Cypr. Choć ogląda­ła zdjęcia w in­ter­ne­cie, ni­g­dy nie od­wie­dzi­ła tego miej­sca, na któ­re­go cze­ść zo­sta­ła na­zwa­na.

W języ­ku jej mat­ki imię Ada zna­czy­ło „wy­spa”. Jako dziec­ko sądzi­ła, że mia­ło od­no­sić się do Wiel­kiej Bry­ta­nii, je­dy­nej zna­nej jej wy­spy. Do­pie­ro pó­źniej zro­zu­mia­ła, że cho­dzi­ło o ca­łkiem inny za­kątek świa­ta, w do­dat­ku taki, gdzie zo­sta­ła po­częta. To od­kry­cie wpra­wi­ło ją w zdu­mie­nie, a na­wet w skrępo­wa­nie. Po pierw­sze zwró­ci­ło bo­wiem uwa­gę na fakt, że jej ro­dzi­ce upra­wia­li seks, a po dru­gie nie­odzow­nie łączy­ło się z miej­scem, któ­re do­tąd ist­nia­ło tyl­ko w jej wy­obra­źni. Po­tem włączy­ła swo­je wła­sne imię do ko­lek­cji słów nie­an­giel­skich, któ­re gro­ma­dzi­ła jak tro­fea, słów, któ­re choć cie­ka­we i barw­ne, wy­da­wa­ły się wy­star­cza­jąco od­le­głe i obce, aby po­zo­stać nie­zgłębio­ne, ni­czym ze­bra­ne na pla­ży ide­al­ne ka­my­ki, któ­re nie wia­do­mo po co przy­no­si się do domu. Uda­ło jej się ze­brać ich tro­chę. Oraz kil­ka idio­mów. I pio­se­nek, ra­do­snych dźwi­ęków. Ale nic po­nad­to. Ro­dzi­ce nie na­uczy­li jej swo­ich języ­ków oj­czy­stych, gdyż wo­le­li ko­mu­ni­ko­wać się w domu wy­łącz­nie po an­giel­sku. Ada nie mó­wi­ła po grec­ku, jak oj­ciec, ani po tu­rec­ku, jak mat­ka.

Kie­dy do­ra­sta­ła, za ka­żdym ra­zem, gdy pró­bo­wa­ła się do­wie­dzieć, dla­cze­go nie wy­bra­li się jesz­cze na Cypr, żeby spo­tkać się z ro­dzi­ną, albo cze­mu krew­ni nie od­wie­dzi­li ich w An­glii, za­rów­no oj­ciec, jak i mat­ka wy­naj­do­wa­li całą masę wy­mó­wek. Mo­ment był nie­od­po­wied­ni... Mie­li za dużo pra­cy albo wy­dat­ków... Po­wo­li za­częło kie­łko­wać w niej po­dej­rze­nie, że naj­praw­do­po­dob­niej ślub ro­dzi­ców nie spo­tkał się z apro­ba­tą ich ro­dzin. Za­ło­ży­ła, że w tej sy­tu­acji ta­kże i ona, owoc tego ma­łże­ństwa, nie mo­gła li­czyć na ich przy­chyl­no­ść. Mimo wszyst­ko, jak dłu­go Ada mo­gła, tak dłu­go kur­czo­wo trzy­ma­ła się na­dziei, że gdy­by tyl­ko któ­ryś z jej bli­skich spędził czas z nią i jej ro­dzi­ca­mi, wszyst­ko zo­sta­ło­by im wy­ba­czo­ne.

Jed­nak od śmier­ci mat­ki Ada prze­sta­ła drążyć te­mat krew­nych. Sko­ro nie po­ja­wi­li się na po­grze­bie jed­nej ze swo­ich, ra­czej nie wy­krze­sa­li­by z sie­bie ani odro­bi­ny mi­ło­ści do dziec­ka zma­rłej – dziew­czy­ny, któ­rej do­tąd nie wi­dzie­li na oczy.

– Pod­czas prze­pro­wa­dza­nia wy­wia­dów nie osądzaj­cie star­sze­go po­ko­le­nia – po­wie­dzia­ła pani Wal­cott. – Wy­słu­chaj­cie ich uwa­żnie i spró­buj­cie spoj­rzeć na świat ich ocza­mi. I nie za­po­mnij­cie na­grać ca­łej roz­mo­wy.

Ja­son z pierw­sze­go rzędu prze­rwał na­uczy­ciel­ce.

– To zna­czy, że mamy być mili dla na­zi­stow­skich zbrod­nia­rzy, je­śli będzie­my z nimi roz­ma­wiać?

Pani Wal­cott wes­tchnęła.

– No cóż, to dość eks­tre­mal­ny przy­kład. I nie, nie ocze­ku­ję, że będzie­cie mili dla ta­kich osób.

Ja­son wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu, jak­by wła­śnie zdo­był punkt.

– Pro­szę pani! – za­świer­go­ta­ła Emma-Rose. – Mamy w domu za­byt­ko­we skrzyp­ce. Czy to się li­czy jako pa­mi­ąt­ka ro­do­wa?

– Oczy­wi­ście, je­śli tyl­ko na­le­żą do two­jej ro­dzi­ny od po­ko­leń.

– O tak, mamy je od daw­na. – Emma-Rose się roz­pro­mie­ni­ła. – Moja mat­ka twier­dzi, że zo­sta­ły wy­ko­na­ne w Wied­niu w dzie­wi­ęt­na­stym wie­ku. Albo może w osiem­na­stym? Tak czy ina­czej, są bar­dzo cen­ne, ale ich nie sprze­da­je­my.

Za­fa­ar pod­nió­sł rękę.

– My mamy ku­fer po­sa­go­wy, któ­ry na­le­żał do mo­jej bab­ci. Przy­wio­zła go z Pen­dża­bu. To się nada?

Ser­ce Ady za­bi­ło moc­niej. Nie sły­sza­ła od­po­wie­dzi na­uczy­ciel­ki ani dal­szej części roz­mo­wy. Cała się spi­ęła, pró­bu­jąc nie pa­trzeć na Za­fa­ara ani nie zdra­dzać emo­cji.

Mie­si­ąc wcze­śniej obo­je zo­sta­li nie­spo­dzie­wa­nie po­łącze­ni w parę; w ra­mach pro­jek­tu na­uko­we­go mie­li wspól­nie skon­stru­ować urządze­nie do li­cze­nia ka­lo­rii w ró­żnych pro­duk­tach spo­żyw­czych. Po wie­lu dniach nie­uda­nych prób zor­ga­ni­zo­wa­nia spo­tka­nia pod­da­ła się i wi­ęk­szo­ść pra­cy wy­ko­na­ła sama – zna­la­zła ar­ty­ku­ły, ku­pi­ła ze­staw, zbu­do­wa­ła ka­lo­ry­metr. Na ko­niec obo­je do­sta­li szóst­ki. Z nie­wy­ra­źnym uśmie­chem błądzącym w kąci­ku ust Za­fa­ar po­dzi­ęko­wał jej z za­kło­po­ta­niem, któ­re mo­gło być efek­tem wy­rzu­tów su­mie­nia, ale rów­nie do­brze mo­gło ozna­czać obo­jęt­no­ść. Wte­dy roz­ma­wia­li po raz ostat­ni.

Ada ni­g­dy nie ca­ło­wa­ła się z chło­pa­kiem. Wszyst­kie jej ró­wie­śni­ce mia­ły na ten te­mat coś do po­wie­dze­nia – praw­dzi­we­go albo zmy­ślo­ne­go – kie­dy roz­ma­wia­ły w prze­bie­ral­ni przed wu­efem albo po nim. Ona jed­na nie­zmien­nie mil­cza­ła, co zo­sta­ło do­strze­żo­ne i wy­wo­ła­ło spo­ro do­ci­nek i kpin. Pew­ne­go razu zna­la­zła w swo­im ple­ca­ku cza­so­pi­smo por­no­gra­ficz­ne, umiesz­czo­ne tam przez czy­jeś nie­wi­dzial­ne ręce nie­wąt­pli­wie po to, aby wy­wo­łać w niej pa­ni­kę. Przez cały dzień dręczy­ły ją oba­wy, że ja­kiś na­uczy­ciel znaj­dzie tę spro­śną pu­bli­ka­cję i po­wia­do­mi jej ojca. Nie żeby bała się go tak, jak nie­któ­rzy ucznio­wie bali się swo­ich oj­ców. Nie cho­dzi­ło o strach. Ani o po­czu­cie winy po tym, jak po­sta­no­wi­ła za­trzy­mać ma­ga­zyn. Nie dla­te­go nie wspo­mnia­ła mu o tym in­cy­den­cie – po­dob­nie jak o wie­lu in­nych. Nie zwie­rza­ła mu się, od­kąd ja­kiś pier­wot­ny in­stynkt ka­zał jej sądzić, że musi chro­nić go przed jesz­cze wi­ęk­szym bó­lem.

Gdy­by żyła jej mat­ka, Ada po­ka­za­ła­by jej cza­so­pi­smo. Przej­rza­ły­by je ra­zem, chi­cho­cząc. Po­roz­ma­wia­ły­by, dzie­rżąc w dło­niach kub­ki z go­rącą cze­ko­la­dą i wdy­cha­jąc parę uno­szącą się pro­sto ku ich twa­rzom. Mat­ka ro­zu­mia­ła nie­sfor­ne my­śli, grzesz­ne my­śli, ciem­ną stro­nę ksi­ęży­ca. Po­wie­dzia­ła kie­dyś, pół żar­tem, pół se­rio, że jest zbyt zbun­to­wa­na, aby być do­brą mamą, i zbyt mat­czy­na, aby być do­brą bun­tow­nicz­ką. Do­pie­ro po­tem, kie­dy jej za­bra­kło, Ada zro­zu­mia­ła, że mimo wszyst­ko była rów­nie uda­ną mamą, jak i bun­tow­nicz­ką. Od jej śmier­ci mi­nęło do­kład­nie je­de­na­ście mie­si­ęcy i osiem dni. To mia­ły być pierw­sze świ­ęta Bo­że­go Na­ro­dze­nia bez niej.

– Co o tym sądzisz, Ado? – za­py­ta­ła na­gle pani Wal­cott. – Zga­dzasz się?

Po­nie­waż dziew­czy­na zdąży­ła na po­wrót za­jąć się swo­im ry­sun­kiem, po­trze­bo­wa­ła chwi­li, aby ode­rwać wzrok od mo­ty­la i zdać so­bie spra­wę, że na­uczy­ciel­ka pa­trzy pro­sto na nią. Za­czer­wie­ni­ła się po ko­niusz­ki uszu. Spi­ęła grzbiet, jak­by całe jej cia­ło wy­czu­ło nie­bez­pie­cze­ństwo, któ­re­go jesz­cze nie po­jęło. Kie­dy od­zy­ska­ła głos, wy­do­by­ła go z ta­kim tru­dem, że nie była pew­na, czy w ogó­le było ją sły­chać.

– Słu­cham?

– Py­ta­łam, czy two­im zda­niem Ja­son ma ra­cję.

– Prze­pra­szam, pro­szę pani... W ja­kiej spra­wie?

Roz­le­gł się zdu­szo­ny chi­chot.

– Roz­ma­wia­my o pa­mi­ąt­kach ro­do­wych – wy­ja­śni­ła pani Wal­cott ze zmęczo­nym uśmie­chem. – Za­fa­ar wspo­mniał o ku­frze po­sa­go­wym swo­jej bab­ci. Po­tem Ja­son za­py­tał, dla­cze­go to za­wsze ko­bie­ty kur­czo­wo trzy­ma­ją się tych su­we­ni­rów i bi­be­lo­tów z prze­szło­ści. A ja chcia­łam się do­wie­dzieć, czy zga­dzasz się z jego kon­sta­ta­cją.

Ada z tru­dem prze­łk­nęła śli­nę. Puls za­dud­nił jej w skro­niach. Sącząca się gęsta i lep­ka ci­sza wy­pe­łnia­ła prze­strzeń wo­kół niej. Dziew­czy­na wy­obra­zi­ła so­bie, jak ni­czym czar­ny atra­ment roz­le­wa się na szy­de­łko­wa­nych bia­łych ser­wet­kach – ta­kich sa­mych jak te, któ­re zna­la­zła kie­dyś w szu­fla­dzie to­a­let­ki mat­ki. Rów­no po­ci­ęte na ob­se­syj­nie małe ka­wa­łki zo­sta­ły po­wkła­da­ne mi­ędzy war­stwy bi­bu­ły, jak­by mat­ka nie po­tra­fi­ła za­cho­wać ich w nie­na­ru­szo­nym sta­nie ani wy­rzu­cić po tym, jak je znisz­czy­ła.

– Ja­kieś po­my­sły? – do­da­ła pani Wal­cott ła­god­nym, lecz nie­ustępli­wym to­nem.

Nie poj­mu­jąc dla­cze­go, Ada wsta­ła wol­no, gło­śno szu­ra­jąc krze­słem po ka­mien­nych pły­tach na podło­dze. Chrząk­nęła, mimo że nie mia­ła po­jęcia, co po­wie­dzieć. Mia­ła pust­kę w gło­wie. Wi­docz­ny na otwar­tej stro­nie nie­spo­koj­ny, go­to­wy do star­tu mo­tyl wzbił się w po­wie­trze, mimo że jego skrzy­dła, nie­do­ko­ńczo­ne i nie­wy­ra­źne na brze­gach, nie były wy­star­cza­jąco moc­ne.

– Ja... nie sądzę, żeby to za­wsze do­ty­czy­ło ko­biet. Mój oj­ciec też tak robi.

– Na­praw­dę? – za­py­ta­ła pani Wal­cott. – A kon­kret­nie?

Te­raz wszy­scy ko­le­dzy i ko­le­żan­ki z kla­sy wle­pia­li w nią spoj­rze­nia, cze­ka­jąc, aż po­wie coś sen­sow­ne­go. Oczy jed­nych wy­ra­ża­ły li­to­ść, a in­nych – zwy­kłą obo­jęt­no­ść, któ­rą zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła. Czu­ła się wy­trąco­na z rów­no­wa­gi ich ko­lek­tyw­nym wy­cze­ki­wa­niem, a na­pi­ęcie za­ty­ka­ło jej uszy, jak­by opa­da­ła pod wodę.

– Mo­żesz po­dać nam przy­kład? – kon­ty­nu­owa­ła pani Wal­cott. – Co gro­ma­dzi twój oj­ciec?

– Mmm, mój oj­ciec... – mruk­nęła Ada, po czym za­mil­kła.

Co mo­gła o nim po­wie­dzieć? Że za­po­mi­nał jeść, a cza­sem na­wet się od­zy­wać? Że ca­ły­mi dnia­mi nie odży­wiał się, jak na­le­ży, albo nie zdo­łał skle­cić cho­ćby jed­ne­go pe­łne­go zda­nia? Albo że gdy­by tyl­ko mógł, naj­pew­niej spędzi­łby resz­tę ży­cia w ogro­dzie za do­mem, bądź jesz­cze le­piej gdzieś w le­sie, z ręka­mi za­nu­rzo­ny­mi w gle­bie, oto­czo­ny bak­te­ria­mi, grzy­ba­mi i wszyst­ki­mi tymi ro­śli­na­mi, któ­re wzra­sta­ły i gni­ły z mi­nu­ty na mi­nu­tę? Co ta­kie­go mo­gła po­wie­dzieć o swo­im ojcu, co po­zwo­li­ło­by im go zro­zu­mieć, sko­ro jej sa­mej wy­da­wał się co­raz bar­dziej obcy?

Za­miast tego wy­po­wie­dzia­ła jed­no tyl­ko sło­wo:

– Ro­śli­ny.

– Ro­śli­ny – po­wtó­rzy­ła pani Wal­cott, wy­krzy­wia­jąc twarz w gry­ma­sie nie­zro­zu­mie­nia.

– Oj­ciec je uwiel­bia – do­da­ła Ada po­spiesz­nie i na­tych­miast po­ża­ło­wa­ła tych słów.

– Och, jak uro­czo... Ko­cha kwiat­ki! – sko­men­to­wał Ja­son słod­kim gło­si­kiem.

Po sali po­nió­sł się śmiech, któ­re­go już nikt nie ha­mo­wał. Ada za­uwa­ży­ła, że na­wet jej przy­ja­ciel Ed ucie­ka od niej wzro­kiem i uda­je, że czy­ta coś w swo­im pod­ręcz­ni­ku, przy­gar­bio­ny, z po­chy­lo­ną gło­wą. Sku­pi­ła się więc na Za­fa­arze i na­po­tka­ła spoj­rze­nie jego lśni­ących, czar­nych oczu, któ­re rzad­ko po­świ­ęca­ły jej uwa­gę; te­raz świ­dro­wa­ły ją z cie­ka­wo­ścią gra­ni­czącą z tro­ską.

– No cóż, to cu­dow­nie – stwier­dzi­ła pani Wal­cott. – Ale czy mo­gła­byś wska­zać przed­miot, na któ­rym mu za­le­ży? Coś, co ma dla nie­go war­to­ść emo­cjo­nal­ną.

W tam­tej chwi­li Ada ni­cze­go nie pra­gnęła bar­dziej, niż zna­le­źć wła­ści­we sło­wa. Dla­cze­go się przed nią ukry­wa­ły? Po­czu­ła bo­le­sny skurcz żo­łąd­ka, tak ostry, że przez kil­ka se­kund nie mo­gła od­dy­chać, a co do­pie­ro mó­wić. W ko­ńcu jed­nak usły­sza­ła swój głos:

– Spędza mnó­stwo cza­su ze swo­imi drze­wa­mi.

Pani Wal­cott ski­nęła nie­znacz­nie gło­wą, a uśmiech znik­nął z jej ust.

– Zwłasz­cza z tym fi­go­wym, któ­re wy­da­je się jego ulu­bie­ńcem.

– W po­rząd­ku, mo­żesz już usi­ąść – po­wie­dzia­ła pani Wal­cott.

Ale Ada nie usłu­cha­ła. Ból, któ­ry prze­szył jej mo­stek, wła­śnie szu­kał ujścia. Po­czu­ła ucisk w pier­si, jak­by ści­snęły ją nie­wi­dzial­ne ręce. Była zdez­o­rien­to­wa­na, podło­ga fa­lo­wa­ła jej pod sto­pa­mi.

– Boże, ale ona jest ża­ło­sna – szep­nął ktoś na tyle gło­śno, aby zo­stać usły­sza­nym.

Ada za­ci­snęła po­wie­ki, gdy ten ko­men­tarz zo­sta­wił pie­kący ślad na jej skó­rze. Nic z tego, co ro­bi­li albo mó­wi­li, nie było jed­nak gor­sze od do­skwie­ra­jącej jej nie­na­wi­ści do sa­mej sie­bie. Co się z nią dzia­ło? Dla­cze­go nie po­tra­fi­ła od­po­wie­dzieć na pro­ste py­ta­nie tak samo jak po­zo­sta­li?

W dzie­ci­ństwie uwiel­bia­ła wi­ro­wać na dy­wa­nie w tu­rec­kie wzo­ry tak dłu­go, aż za­czy­na­ło kręcić się jej w gło­wie, i opa­da­ła na zie­mię, skąd ob­ser­wo­wa­ła świat za­ta­cza­jący jed­no koło za dru­gim. Na­dal pa­mi­ęta­ła ręcz­nie wy­pla­ta­ne kszta­łty roz­sz­cze­pia­jące się w ty­si­ąc iskier, mie­sza­jące się ze sobą ko­lo­ry. Szka­rłat z zie­le­nią. Sza­fran z bie­lą. Te­raz jed­nak do­świad­cza­ła ca­łkiem in­ne­go wra­że­nia sko­ło­wa­nia. Czu­ła się tak, jak­by we­szła w pu­łap­kę i usły­sza­ła trzask za­my­ka­nych drzwi oraz zgrzyt zam­ka. Była spa­ra­li­żo­wa­na.

W prze­szło­ści nie­raz po­dej­rze­wa­ła, że dźwi­ga smu­tek na­le­żący nie tyl­ko do niej. Na lek­cjach przy­ro­dy do­wie­dzia­ła się, że ka­żdy dzie­dzi­czy je­den chro­mo­som po mat­ce i je­den po ojcu – dłu­gie ła­ńcu­chy DNA z ty­si­ąca­mi ge­nów two­rzących mi­liar­dy neu­ro­nów i try­lio­ny po­łączeń mi­ędzy nimi. Cała ta in­for­ma­cja ge­ne­tycz­na prze­cho­dzi­ła z ro­dzi­ców na dzie­ci: prze­ży­wal­no­ść, roz­wój, re­pro­duk­cja, ko­lor wło­sów, kszta­łt nosa, to, czy będzie się mia­ło pie­gi albo ki­cha­ło od sło­ńca. Było tam wszyst­ko. Ale nic z tego nie tłu­ma­czy­ło dręczących ją wąt­pli­wo­ści. Czy mo­żna otrzy­mać w spad­ku coś tak nie­uchwyt­ne­go i nie­mie­rzal­ne­go jak smu­tek?

– Mo­żesz usi­ąść – po­wtó­rzy­ła pani Wal­cott.

Dziew­czy­na trwa­ła bez ru­chu.

– Ado... nie sły­sza­łaś, co po­wie­dzia­łam?

Wci­ąż na sto­jąco na­sto­lat­ka pró­bo­wa­ła zdu­sić strach, któ­ry pod­cho­dził jej do gar­dła i za­ty­kał noz­drza. Sma­ko­wał jak mo­rze w pro­mie­niach ostre­go, bez­li­to­sne­go sło­ńca. Do­tknęła go czub­kiem języ­ka. Nie była to jed­nak sło­na bry­za, lecz cie­pła krew. Le­cia­ła z po­licz­ka, któ­ry przy­gry­za­ła od środ­ka.

Ada spoj­rza­ła w stro­nę za okna, za któ­rym nad­ci­ągał or­kan. Na nie­bie w ko­lo­rze sza­re­go łup­ka, wśród gęstych chmur, doj­rza­ła opi­łek kar­ma­zy­nu krwa­wi­ący na ho­ry­zon­cie ni­czym sta­ra rana, któ­ra ni­g­dy się nie za­bli­źni­ła.

– Usi­ądź, pro­szę – do­ta­rł do niej głos na­uczy­ciel­ki.

A ona ko­lej­ny raz nie usłu­cha­ła.

Pó­źniej, znacz­nie pó­źniej, kie­dy to, co naj­gor­sze, już się wy­da­rzy­ło, a ona le­ża­ła w swo­im łó­żku, wsłu­chu­jąc się w od­gło­sy kro­ków krążące­go po domu ojca, któ­ry tak jak ona cier­piał na bez­sen­no­ść, Ada Ka­zant­za­kis ko­lej­ny raz wspo­mi­na­ła ten mo­ment, tę szcze­li­nę w kon­ti­nu­um cza­so­prze­strze­ni, kie­dy mo­gła wy­ko­nać po­le­ce­nie, usi­ąść na krze­śle i po­zo­stać bar­dziej lub mniej nie­wi­dzial­na dla wszyst­kich w kla­sie, po­mi­ja­na, lecz ta­kże nie­kło­po­ta­na. Mo­gła­by utrzy­mać po­przed­ni stan, gdy­by tyl­ko po­wstrzy­ma­ła się przed tym, co zro­bi­ła.

Figa

Tego po­po­łud­nia, kie­dy chmu­ry ze­bra­ły się nad Lon­dy­nem, a świat na­brał barw me­lan­cho­lii, Ko­stas Ka­zant­za­kis za­ko­pał mnie w ogro­dzie. Za do­mem. Zwy­kle po­do­ba­ło mi się tam, wśród buj­nych ka­me­lii, słod­ko pach­nące­go wi­cio­krze­wu i le­ci­wych lesz­czyn z ich pa­jęcza­sty­mi kwia­ta­mi, ale to nie był zwy­kły dzień. Pró­bo­wa­łam się roz­ch­mu­rzyć i sku­pić na po­zy­ty­wach, ale na pró­żno. By­łam po­de­ner­wo­wa­na, pe­łna obaw. Ni­g­dy wcze­śniej nie zo­sta­łam za­ko­pa­na.

Ko­stas ha­ro­wał na ze­wnątrz na zim­nie od wcze­snych go­dzin po­ran­nych. Jego czo­ło po­kry­wa­ła cien­ka war­stew­ka potu, po­ły­sku­jąca za ka­żdym ra­zem, gdy wbi­jał sta­lo­wą kra­wędź ło­pa­ty w twar­dą zie­mię. Za nim roz­po­ście­ra­ły się cie­nie drew­nia­nych tre­lia­ży, któ­re choć la­tem słu­ży­ły za wspar­cie dla pnących róż i po­woj­ni­ków, obec­nie nie były ni­czym wi­ęcej jak tyl­ko ażu­ro­wym prze­pie­rze­niem od­gra­dza­jącym ogród od ta­ra­su sąsia­da. Przy jego skó­rza­nych bu­tach, obok sre­brzy­ste­go śla­du zo­sta­wio­ne­go przez śli­ma­ka, wol­no ro­sła gór­ka wil­got­nej i roz­pa­da­jącej się pod do­ty­kiem zie­mi. Od­dech skra­plał mu się przed twa­rzą, ra­mio­na miał na­prężo­ne pod gra­na­to­wą par­ką – tą samą, któ­rą ku­pił w skle­pie vin­ta­ge na uli­cy Por­to­bel­lo – a kłyk­cie czer­wo­ne i odra­pa­ne, miej­sca­mi na­wet krwa­wi­ące, z cze­go naj­wy­ra­źniej nie zda­wał so­bie spra­wy.

By­łam zmar­z­ni­ęta i choć nie chcia­łam się do tego przy­znać na­wet sama przed sobą, prze­ra­żo­na. Ża­ło­wa­łam, że nie mogę zwie­rzyć się mu ze swo­ich obaw. Ale na­wet gdy­bym po­tra­fi­ła mó­wić, nie usły­sza­łby mnie; był zbyt nie­obec­ny, po­grążo­ny we wła­snych my­ślach, kie­dy tak ko­pał, nie spo­gląda­jąc na­wet w moją stro­nę. Za­do­wo­lo­ny z efek­tu pra­cy odło­żył ło­pa­tę, przyj­rzał się mi ocza­mi w ko­lo­rze sza­łwii, któ­re we­dług mo­jej naj­lep­szej wie­dzy wi­dzia­ły za­rów­no nie­przy­jem­ne, jak i bo­le­sne sce­ny, po czym we­pchnął mnie do dołu.

Na kil­ka dni przed świ­ęta­mi Bo­że­go Na­ro­dze­nia cała oko­li­ca skrzy­ła się świa­te­łka­mi i me­ta­lo­wy­mi bły­skot­ka­mi. Dmu­cha­ny­mi mi­ko­ła­ja­mi i re­ni­fe­ra­mi o pla­sti­ko­wych uśmie­chach. Ja­sne, mi­go­czące gir­lan­dy zwi­sa­ły ze skle­po­wych mar­kiz, a w oknach do­mów po­bły­ski­wa­ły gwiaz­dy po­zwa­la­jące ukrad­kiem zer­k­nąć na ży­cie in­nych lu­dzi, któ­re za­wsze wy­da­wa­ło się mniej skom­pli­ko­wa­ne i bar­dziej eks­cy­tu­jące. Szczęśliw­sze.

Ukry­ta w ży­wo­pło­cie cier­niów­ka za­częła kon­cert, wy­do­by­wa­jąc po­spiesz­ne, szorst­kie tony. Za­sta­no­wi­ło mnie, co też ptak śpie­wa­jący z Afry­ki Pó­łnoc­nej robi w na­szym ogro­dzie o tej po­rze roku i dla­cze­go nie po­le­ciał w cie­plej­sze miej­sce wraz z całą resz­tą, któ­ra mu­sia­ła wła­śnie kie­ro­wać się na po­łud­nie, a gdy­by choć tro­chę zmie­ni­ła kurs, mo­gła­by rów­nie do­brze udać się na Cypr i od­wie­dzić moją oj­czy­znę.

Wie­dzia­łam, że pta­ki śpie­wa­jące od cza­su do cza­su gu­bi­ły dro­gę, cho­ciaż zda­rza­ło się to nie­zmier­nie rzad­ko. A by­wa­ło i tak, że nie mo­gły wy­ru­szyć w pod­róż od­by­wa­ną rok po roku, taką samą, choć ró­żną, przez dłu­gie ki­lo­me­try pust­ki roz­ci­ąga­jącej się we wszyst­kich kie­run­kach. Zo­sta­wa­ły wte­dy, na­wet je­śli to ozna­cza­ło głód i zim­no, a zde­cy­do­wa­nie za często ta­kże śmie­rć.

Ta zima trwa­ła już na­praw­dę dłu­go. Tak nie­po­dob­na do umiar­ko­wa­nych tem­pe­ra­tur, po­chmur­ne­go nie­ba, prze­lot­nych opa­dów, błot­ni­stych szla­ków i ka­skad mro­ku oraz sza­ro­ści z po­przed­nie­go roku. Ty­po­wych dla sta­rej dro­giej An­glii. W tym roku już wcze­sną je­sie­nią kli­mat stał się nie­obli­czal­ny. No­ca­mi sły­sze­li­śmy wy­cie wi­chu­ry przy­wo­dzące na myśl wszyst­ko to, co nie­po­ha­mo­wa­ne i nie­po­skro­mio­ne, drze­mi­ące w ka­żdym z nas, z czym nie po­tra­fi­li­śmy się zmie­rzyć, a tym bar­dziej do­jść do ładu. Nie­je­den po­ra­nek po prze­bu­dze­niu wi­tał nas dro­ga­mi sku­ty­mi lo­dem i źdźbła­mi traw sztyw­ny­mi ni­czym szma­rag­do­we odłam­ki. Na uli­cach Lon­dy­nu spa­ły ty­si­ące bez­dom­nych lu­dzi, a miejsc w schro­ni­skach nie star­cza­ło na­wet dla jed­nej czwar­tej z nich.

Cze­ka­ła nas jak do­tąd naj­zim­niej­sza noc w roku. Po­wie­trze, jak­by na­ci­ągni­ęte ka­wa­łka­mi szkła, prze­szy­wa­ło wszyst­ko, w co tra­fi­ło. Wła­śnie dla­te­go Ko­stas tak bar­dzo się spie­szył, sku­pio­ny na wy­ko­na­niu za­da­nia, za­nim zie­mia ska­mie­nie­je.

Or­kan Hera, jak na­zwa­no nad­ci­ąga­jący cy­klon. Tym ra­zem nie byli to: Geo­r­ge, Oli­via, Char­lie ani Ma­tyl­da, lecz po­stać mi­to­lo­gicz­na. Pro­gno­zo­wa­no, że nie miał so­bie rów­nych od stu­le­ci. Miał oka­zać się gor­szy od wiel­kiej bu­rzy z ty­si­ąc sie­dem­set trze­cie­go roku, któ­ra zry­wa­ła da­chów­ki z bu­dyn­ków, odzie­ra­ła damy z gor­se­tów na fisz­bi­nach, dżen­tel­me­nów z pu­dro­wa­nych pe­ruk, a nędza­rzy z łach­ma­nów; nisz­czy­ła za­rów­no obło­żo­ne drew­nem re­zy­den­cje, jak i wznie­sio­ne z bło­ta slum­sy; mia­żdży­ła okręty, jak­by to były pa­pie­ro­we łó­decz­ki, a wszyst­kie ście­ki spły­wa­jące do Ta­mi­zy zdmu­chi­wa­ła na brzeg.

Może to tyl­ko opo­wie­ści, ale ja w nie wie­rzy­łam. Tak jak wie­rzy­łam w le­gen­dy i ukry­te w nich praw­dy, któ­re pró­bo­wa­ły prze­ka­zać.

Tłu­ma­czy­łam so­bie, że je­śli wszyst­ko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, spędzę pod zie­mią je­dy­nie trzy mie­si­ące, może na­wet kró­cej. Kie­dy żon­ki­le za­kwit­ną wzdłuż ście­żek, a dzwon­ki po­kry­ją po­szy­cie w le­sie i cała przy­ro­da znów zbu­dzi się do ży­cia, zo­sta­nę od­ko­pa­na. Usta­wio­na w pio­nie i przy­wró­co­na do ży­cia. Ale bez względu na to, jak bar­dzo bym nie pró­bo­wa­ła, nie po­tra­fi­łam trzy­mać się tej wątłej na­dziei, kie­dy sro­ga i nie­mi­ło­sier­na zima zda­wa­ła się nie mieć ko­ńca. Wła­ści­wie ni­g­dy nie szło mi z opty­mi­zmem. Praw­do­po­dob­nie mam to za­pi­sa­ne w DNA. Po­cho­dzę z dłu­giej li­nii pe­sy­mi­stów. Za­cho­wa­łam się więc tak, jak mia­łam w zwy­cza­ju: za­częłam wy­obra­żać so­bie wszyst­ko, co mo­gło pó­jść źle. Co by było, gdy­by w tym roku wio­sna nie na­de­szła, a ja zo­sta­ła­bym pod zie­mią na za­wsze? Co by było, gdy­by wio­sna w ko­ńcu się jed­nak po­ja­wi­ła, ale Ko­stas Ka­zant­za­kis za­po­mnia­łby mnie wy­ko­pać?

Po­wiał wiatr, tnąc mnie ni­czym ząb­ko­wa­ny nóż. Ko­stas mu­siał to za­uwa­żyć, po­nie­waż prze­stał ko­pać.

– Tyl­ko spójrz na sie­bie! Bie­dac­two, ty za­ma­rzasz.

Dbał o mnie, jak za­wsze. W prze­szło­ści za­wsze wte­dy, gdy po­wie­trze sta­wa­ło się lo­do­wa­te, Ko­stas po­dej­mo­wał środ­ki ostro­żno­ści, aby za­cho­wać mnie przy ży­ciu. Pa­mi­ętam pew­ne chłod­ne, stycz­nio­we po­po­łud­nie, kie­dy osło­nił mnie ze wszyst­kich stron pa­ra­wa­na­mi i owi­nął kil­ko­ma war­stwa­mi juty, aby zre­du­ko­wać utra­tę wil­go­ci. In­nym ra­zem okrył mnie cho­cho­łem. Usta­wił w ogro­dzie lam­py grzew­cze, aby za­pew­nić mi cie­pło nocą i, co naj­wa­żniej­sze, tuż przed świ­tem, w naj­mrocz­niej­szej i często naj­zim­niej­szej po­rze dnia. Wte­dy, gdy w wiecz­ny sen za­pa­da­ją bez­dom­ni na uli­cach i wi­ęk­szo­ść z nas... drzew fi­go­wych.

Je­stem Fi­cus ca­ri­ca, zna­na jako po­spo­li­ta figa ja­dal­na, cho­ciaż za­pew­niam, że nie ma we mnie nic po­spo­li­te­go. Jako dum­na człon­ki­ni ro­dzi­ny mor­wo­wa­tych Mo­ra­ce­ae z kró­le­stwa Plan­tae wy­wo­dzę się z Azji Mniej­szej, a mo­żna mnie spo­tkać w ca­łej roz­ci­ągło­ści geo­gra­ficz­nej od Ka­li­for­nii po Por­tu­ga­lię i Li­ban, od brze­gów Mo­rza Czar­ne­go po wzgó­rza Afga­ni­sta­nu i do­li­ny In­dii.

Za­ko­py­wa­nie fi­gow­ców pod zie­mią w cza­sie naj­su­row­szych zim i od­ko­py­wa­nie ich na wio­snę to oso­bli­wa, choć po­wszech­nie zna­na tra­dy­cja. Ho­łdu­ją jej rów­nież Wło­si za­sie­dla­jący chłod­ne mia­sta w Ame­ry­ce i Ka­na­dzie. Po­dob­nie jak Hisz­pa­nie, Por­tu­gal­czy­cy, Mal­ta­ńczy­cy, Gre­cy, Li­ba­ńczy­cy, Egip­cja­nie, Tu­ne­zyj­czy­cy, Ma­ro­ka­ńczy­cy, Al­gier­czy­cy, Izra­el­czy­cy, Pa­le­sty­ńczy­cy, Ira­ńczy­cy, Kur­do­wie, Tur­cy, Jor­da­ńczy­cy, Sy­ryj­czy­cy, Se­far­dyj­czy­cy... I my, Cy­pryj­czy­cy.

W dzi­siej­szych cza­sach może już nie młod­szym po­ko­le­niom, ale star­szym zwy­czaj ten nie jest obcy. Tym lu­dziom, któ­rzy naj­pierw wy­emi­gro­wa­li z ła­god­niej­szych stref kli­ma­tycz­nych ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go do wietrz­nych miast i ko­nur­ba­cji na Za­cho­dzie. Tym, któ­rzy na­wet po la­tach nie prze­sta­li wy­my­ślać spryt­nych spo­so­bów szmu­glo­wa­nia przez gra­ni­ce swo­ich ulu­bio­nych smro­dli­wych se­rów, wędzo­ne­go pa­stra­mi, fa­sze­ro­wa­nych owczych je­lit, mro­żo­ne­go man­ti, do­mo­we­go ta­hi­ni, me­la­sy ka­ro­bo­wej, ka­ri­da­ki gly­ko, fla­ków wo­ło­wych, kie­łba­sy śle­dzio­no­wej, ga­łek ocznych tu­ńczy­ka, ba­ra­nich jaj... mimo że, gdy­by tyl­ko po­szu­ka­li, zna­le­źli­by przy­naj­mniej część tych de­li­ka­te­sów w dzia­le „kuch­nie świa­ta” w su­per­mar­ke­tach w swo­ich kra­jach ad­op­cyj­nych. Choć pew­nie i tak upie­ra­li­by się wte­dy, że to nie ten smak.

Imi­gran­ci w pierw­szym po­ko­le­niu to wy­jąt­ko­wy ga­tu­nek. Często ubie­ra­ją się na be­żo­wo, sza­ro albo brązo­wo. W ko­lo­ry, któ­re nie rzu­ca­ją się w oczy. Bar­wy, któ­re szep­czą, a ni­g­dy krzy­czą. W ich ma­nie­rach do­strze­ga się pew­ną skłon­no­ść do ofi­cjal­no­ści, jak­by chcie­li, aby trak­to­wa­no ich z god­no­ścią. Po­ru­sza­ją się z pew­ną nie­zgrab­no­ścią, nie ca­łkiem swo­bod­ni w ota­cza­jącej ich rze­czy­wi­sto­ści. Jed­no­cze­śnie do­zgon­nie wdzi­ęcz­ni za szan­sę, któ­rą dał im los, i prze­ra­że­ni tym, co im ode­brał, za­wsze nie­do­pa­so­wa­ni, od­se­pa­ro­wa­ni od in­nych ja­ki­mś nie­by­wa­łym do­świad­cze­niem, ni­czym oso­by, któ­re prze­ży­ły wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy.

Imi­gran­ci w pierw­szym po­ko­le­niu bez prze­rwy roz­ma­wia­ją ze swo­imi drze­wa­mi – oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że w po­bli­żu nie ma in­nych lu­dzi. Zwie­rza­ją się nam, opi­su­jąc swo­je ma­rze­nia i aspi­ra­cje, w tym te, któ­re zo­sta­wi­li za sobą ni­czym we­łnia­ne nit­ki za­cze­pio­ne o drut kol­cza­sty pod­czas prze­cho­dze­nia przez ogro­dze­nie. Ale naj­częściej po pro­stu cie­szą się z na­sze­go to­wa­rzy­stwa, plot­ku­jąc z nami jak ze sta­ry­mi, daw­no utra­co­ny­mi przy­ja­ció­łmi. Są tro­skli­wi i czu­li wo­bec swo­ich ro­ślin, zwłasz­cza tych, któ­re przy­wie­źli ze sobą z utra­co­nej oj­czy­zny. Głębo­ko wie­rzą, że ka­żde drze­wo fi­go­we oca­lo­ne przed bu­rzą to czy­jeś oca­lo­ne wspo­mnie­nie.

W kla­sie

– Ado, usi­ądź, pro­szę – po­wtó­rzy­ła raz jesz­cze pani Wal­cott, su­ro­wym gło­sem za­bar­wio­nym na­pi­ęciem.

Ale dziew­czy­na po­now­nie nie wy­ko­na­ła żad­ne­go ru­chu. Nie cho­dzi­ło o to, że nie sły­sza­ła na­uczy­ciel­ki. Do­sko­na­le ro­zu­mia­ła, o co ją pro­szo­no, i nie mia­ła za­mia­ru się sprze­ci­wiać, ale w tam­tej chwi­li po pro­stu nie mo­gła zmu­sić cia­ła, aby usłu­cha­ło jej umy­słu. Kątem oka do­strze­gła wzno­szącą się krop­kę. Mo­tyl, któ­re­go na­szki­co­wa­ła w ze­szy­cie, la­tał po sali. Ob­ser­wo­wa­ła go nie­spo­koj­nie, zmar­twio­na, że ktoś jesz­cze mó­głby go za­uwa­żyć, na­wet je­śli ja­kaś jej nie­wiel­ka, od­ręb­na część wie­dzia­ła, że tak się nie sta­nie.

Po­ru­sza­jący się zyg­za­kiem mo­tyl przy­sia­dł na ra­mie­niu na­uczy­ciel­ki, po czym prze­sko­czył na je­den z jej wi­szących srebr­nych kol­czy­ków w kszta­łcie ży­ran­do­lu. Rów­nie szyb­ko wy­ko­nał ko­lej­ny ruch: wzbił się w po­wie­trze, skręcił w stro­nę Ja­so­na, wy­lądo­wał na jego szczu­płych bar­kach i zsu­nął mu się pod ko­szu­lę. Ocza­mi wy­obra­źni Ada uj­rza­ła ukry­wa­ne pod ka­mi­zel­ką si­nia­ki, w wi­ęk­szo­ści sta­re i wy­bla­kłe, ale je­den wy­jąt­ko­wo duży i świe­ży. Ten chło­pak, któ­ry w szko­le za­wsze sy­pał dow­ci­pa­mi i ema­no­wał pew­no­ścią sie­bie, w domu był bity przez wła­sne­go ojca. Dziew­czy­na wy­da­ła zdu­szo­ny okrzyk. Ból. Wszędzie, w ka­żdym było tak dużo bólu. Je­dy­na ró­żni­ca po­le­ga­ła na tym, że nie­któ­rzy po­tra­fi­li go ukry­wać, a inni dłu­żej nie mo­gli go znie­ść.

– Ado? – po­wie­dzia­ła pani Wal­cott, tym ra­zem gło­śniej.

– Może jest głu­cha? – za­żar­to­wał je­den z uczniów.

– Albo opó­źnio­na!

– Nie uży­wa­my ta­kich słów w kla­sie – upo­mnia­ła pani Wal­cott, co ni­ko­go nie prze­ko­na­ło. Po­now­nie sku­pi­ła wzrok na swo­jej uczen­ni­cy. Na sze­ro­kiej twa­rzy ko­bie­ty na prze­mian ma­lo­wa­ły się dez­orien­ta­cja i tro­ska. – Czy coś się sta­ło?

Wro­śni­ęta w zie­mię Ada nie wy­du­si­ła ani sło­wa.

– Je­śli chcesz mi coś po­wie­dzieć, mo­żesz to zro­bić po za­jęciach. Może po­roz­ma­wia­my pó­źniej?

Cia­ło Ady wci­ąż nie wspó­łpra­co­wa­ło. Jej ko­ńczy­ny za­cho­wy­wa­ły się tak, jak­by mia­ły wła­sną wolę i nie chcia­ły się pod­po­rząd­ko­wać. Pa­mi­ęta­ła, jak oj­ciec opo­wia­dał jej kie­dyś, że w eks­tre­mal­nie ni­skich tem­pe­ra­tu­rach nie­któ­re pta­ki, ta­kie jak si­ko­ra ja­sno­skrzy­dła, na krót­ki czas za­pa­da­ją w le­targ, aby oszczędzić ener­gię na okres gor­szych wa­run­ków po­go­do­wych. I wła­śnie tak się te­raz czu­ła, jak­by ogar­nia­ła ją apa­tia ma­jąca przy­go­to­wać ją na to, co wkrót­ce na­stąpi.

„Usi­ądź, idiot­ko, tyl­ko się ośmie­szasz!”

Czy to któ­ryś z jej ró­wie­śni­ków wy­szep­tał te sło­wa, czy może zro­bił to zło­śli­wy głos w jej gło­wie? Ni­g­dy się tego nie do­wie­dzia­ła. Ści­ągnęła usta w cien­ką kre­skę, za­ci­snęła zęby, chwy­ci­ła kra­wędź ław­ki w de­spe­rac­kiej po­trze­bie przy­trzy­ma­nia się cze­goś, zlęk­nio­na, że je­śli pu­ści, stra­ci rów­no­wa­gę i upad­nie. Z ka­żdym wde­chem pa­ni­ka ki­pia­ła i prze­ta­cza­ła się przez jej płu­ca, prze­ni­ka­ła ka­żdy jej nerw i ka­żdą ko­mór­kę, a gdy tyl­ko Ada otwo­rzy­ła usta, wy­la­ła się z niej spie­nio­na, ni­czym pod­ziem­na rze­ka pra­gnąca wy­stąpić z brze­gów. Z jej wnętrza wy­do­był się dźwi­ęk rów­nie zna­jo­my co obco brzmi­ący: gło­śny, chry­pi­ący, szorst­ki, fa­łszy­wy.

Krzy­cza­ła.

Tak nie­spo­dzie­wa­ny, moc­ny i nie­sa­mo­wi­cie wy­so­ki był jej głos, że po­zo­sta­li ucznio­wie za­mil­kli. Nie­ru­cho­ma pani Wal­cott przy­ci­ska­ła dło­nie do pier­si i tyl­ko zmarszcz­ki wo­kół jej oczu na­bra­ły wy­ra­zi­sto­ści. Przez dłu­gie lata na­ucza­nia ni­g­dy nie wi­dzia­ła nic po­dob­ne­go.

Mi­nęły czte­ry se­kun­dy. Mi­nęło ich osiem, dzie­si­ęć, dwa­na­ście... Ze­gar na ścia­nie kon­ty­nu­ował pra­cę do­tkli­wie wol­no. Czas de­for­mo­wał się i za­pa­dał do środ­ka ni­czym prze­su­szo­ne, osmo­lo­ne drew­no.

Pani Wal­cott po­de­szła do uczen­ni­cy, żeby z nią po­roz­ma­wiać. Ada po­czu­ła pal­ce na­uczy­ciel­ki na swo­im ra­mie­niu. Wie­dzia­ła, że ko­bie­ta coś do niej mówi, ale nie po­tra­fi­ła roz­ró­żnić słów, sko­ro cały czas krzy­cza­ła. Mi­nęło pi­ęt­na­ście se­kund. Osiem­na­ście, dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia trzy...

Jej wła­sny głos po­ry­wał ją i nió­sł wbrew jej woli, ni­czym cza­ro­dziej­ski dy­wan. Mia­ła wra­że­nie, że dry­fu­je, ob­ser­wu­jąc wszyst­ko z po­zio­mu lam­py na su­fi­cie, z tym że wca­le nie czu­ła się tak, jak­by znaj­do­wa­ła się wy­so­ko w gó­rze. Ogar­nia­ło ją na­to­miast wra­że­nie, jak­by zna­la­zła się poza swo­im cia­łem, poza tą chwi­lą, poza świa­tem.

Wspo­mnia­ła ka­za­nie, któ­re­go kie­dyś wy­słu­cha­ła, może w ko­ście­le, może w me­cze­cie, jako że na ró­żnych eta­pach swo­je­go dzie­ci­ństwa cha­dza­ła do obu, na­wet je­śli nie­zbyt dłu­go. „Kie­dy du­sza opusz­cza cia­ło, wzno­si się ku fir­ma­men­to­wi, a pod­czas tej pod­ró­ży za­trzy­mu­je się, żeby po­pa­trzeć na wszyst­ko to, co znaj­du­je się w dole, nie­ska­żo­na, nie­po­ru­szo­na, nie­tkni­ęta bó­lem”. Czy po­wie­dział to bi­skup Va­si­lios, czy może imam Mah­mo­ud? Srebr­ne mo­ne­ty, wo­sko­we świe­ce, ob­ra­zy z twa­rza­mi świ­ętych i apo­sto­łów, anioł Ga­briel z jed­nym roz­po­star­tym, a dru­gim zło­żo­nym skrzy­dłem, pod­nisz­czo­ny eg­zem­plarz Bi­blii Ko­ścio­ła Or­to­dok­syj­ne­go, kart­ko­wa­ne stro­ny, wy­pro­sto­wa­ne ple­cy... je­dwab­ne mo­dli­tew­ni­ki, bursz­ty­no­we ró­ża­ńce, ksi­ęga ha­di­sów, wy­bla­kły tom Is­lam­skie­go sen­ni­ka, do któ­re­go za­gląda­no po ka­żdym śnie i ka­żdym kosz­ma­rze... Obaj mężczy­źni pró­bo­wa­li prze­ko­nać Adę, aby wy­bra­ła ich re­li­gię, sta­nęła po ich stro­nie. Co­raz bar­dziej utwier­dza­ła się w prze­ko­na­niu, że osta­tecz­nie wy­bra­ła pust­kę. Ni­co­ść. Nic nie­wa­żącą sko­ru­pę, w któ­rej wci­ąż się chro­ni­ła, a któ­ra od­dzie­la­ła ją od in­nych. Mimo wszyst­ko, kie­dy tak krzy­cza­ła w tej ostat­niej go­dzi­nie ostat­nie­go dnia szko­ły, czu­ła coś nie­mal trans­cen­den­tal­ne­go, jak­by ani obec­nie, ani ni­g­dy wcze­śniej cia­ło nie sta­no­wi­ło dla niej ogra­ni­cze­nia.

Upły­nęło trzy­dzie­ści se­kund. Cała wiecz­no­ść.

Jej głos się za­ła­mał, ale nie uci­chł. Wsłu­chi­wa­nie się we wła­sny krzyk upo­ka­rza­ło ją do cna, jed­no­cze­śnie dzia­ła­jąc rów­nie elek­try­zu­jąco, kie­dy ta nie­po­ha­mo­wa­na siła wy­do­by­wa­jąca się z jej wnętrza pa­rła na­przód, wy­ry­wa­ła się, poza wszel­ką kon­tro­lą, ni­czym nie­skrępo­wa­na. Zwie­rzęca. Dzi­ka. Ada nie mia­ła po­jęcia, jak da­le­ko ją po­nie­sie. W tam­tej chwi­li nic nie na­le­ża­ło do niej. Zwłasz­cza jej głos. To mo­gły być: pi­skli­wy wrzask so­ko­ła, roz­dzie­ra­jące du­szę wy­cie wil­ka, chra­pli­we szcze­ka­nie ru­de­go lisa o pó­łno­cy. Wszyst­ko tyl­ko nie krzyk szes­na­sto­let­niej uczen­ni­cy.

Po­zo­sta­li ucznio­wie, z ocza­mi sze­ro­ko otwar­ty­mi ze zdu­mie­nia i nie­do­wie­rza­nia, wpa­try­wa­li się w ko­le­żan­kę, za­hip­no­ty­zo­wa­ni tym po­ka­zem sza­le­ństwa. Nie­któ­rzy prze­krzy­wia­li gło­wy na bok, jak­by pró­bo­wa­li usta­lić, czy to w ogó­le mo­żli­we, żeby taki nie­po­ko­jący wrzask wy­do­by­wał się z gar­dła tak nie­śmia­łej dziew­czy­ny. Ada wy­czu­wa­ła ich prze­ra­że­nie. Choć ten je­den raz to nie ją dręczył strach. I było jej z tym do­brze. Kątem oka wi­dzia­ła nie­wy­ra­źny ob­raz sku­pi­ska ciał. Pa­pie­ro­wy ła­ńcuch iden­tycz­nych po­sta­ci z nie­da­jący­mi się od sie­bie od­ró­żnić ogłu­pia­ły­mi mi­na­mi i iden­tycz­ny­mi ge­sta­mi. Ona nie była częścią tego ła­ńcu­cha. Nie była częścią ni­cze­go. Two­rzy­ła ca­ło­ść w swo­jej upo­rczy­wej sa­mot­no­ści. Ni­g­dy wcze­śniej nie czu­ła się taka ob­na­żo­na, a przy tym taka po­tężna.

Upły­nęło czter­dzie­ści se­kund.

Ada Ka­zant­za­kis krzy­cza­ła da­lej, a jej wście­kło­ść, je­śli istot­nie była to wście­kło­ść, nie prze­sta­wa­ła jej na­pędzać, ni­czym szyb­ko spa­la­jące się pa­li­wo, któ­re wy­da­wa­ło się nie­wy­czer­pa­ne. Skó­ra dziew­czy­ny na­bra­ła ko­lo­ru mar­mur­ko­we­go szka­rła­tu, gar­dło mia­ła zdar­te i pul­su­jące z bólu, żyły na jej szyi pom­po­wa­ły wez­bra­ną krew, a ręce trzy­ma­ła roz­ło­żo­ne przed sobą, cho­ciaż te­raz już ni­cze­go nie ści­ska­ły. Na­gle ocza­mi wy­obra­źni uj­rza­ła swo­ją mat­kę i pierw­szy raz od jej śmier­ci wspo­mnie­nia o niej nie wy­ci­snęły jej z oczu łez.

Za­dzwo­nił dzwo­nek.

Za drzwia­mi sali lek­cyj­nej, na ko­ry­ta­rzach, mno­ży­ły się po­spiesz­nie kro­ki, oży­wio­ne roz­mo­wy. Eks­cy­ta­cja. Śmiech. Prze­lot­ne po­ru­sze­nie. Po­czątek prze­rwy świ­ątecz­nej.

W kla­sie sza­le­ństwo Ady da­wa­ło tak zaj­mu­jący wy­stęp, że nikt nie ośmie­lił się ru­szyć.

Upły­nęły pi­ęćdzie­si­ąt dwie se­kun­dy, nie­ca­ła mi­nu­ta. Wte­dy głos na­sto­lat­ki dał za wy­gra­ną, zo­sta­wia­jąc jej gar­dło wy­su­szo­ne i pu­ste ni­czym po­de­schłą trzci­nę. Ra­mio­na jej opa­dły, ko­la­na za­drża­ły, a twarz za­częła się zmie­niać tak jak po prze­bu­dze­niu z nie­spo­koj­ne­go snu. Za­mil­kła. Sko­ńczy­ła rów­nie na­gle, jak za­częła.

– Co to, do cho­le­ry, było? – mruk­nął Ja­son, ale nikt mu nie od­po­wie­dział.

Nie pa­trząc na ni­ko­go, Ada opa­dła na krze­sło, bez tchu i ener­gii, ni­czym ma­rio­net­ka, któ­rej w trak­cie przed­sta­wie­nia po­zry­wa­ły się sznur­ki, co pó­źniej prze­sad­nie szcze­gó­ło­wo re­la­cjo­no­wa­ła Emma-Rose. Chwi­lo­wo jed­nak ona ta­kże mil­cza­ła.

– Do­brze się czu­jesz? – za­py­ta­ła po­now­nie pani Wal­cott, z twa­rzą na­pi­ęt­no­wa­ną szo­kiem, i tym ra­zem Ada ją usły­sza­ła.

Kie­dy ła­wi­ce chmur ze­bra­ły się wy­so­ko na nie­bie, a na mury padł cień, rzu­ca­ny jak­by przez skrzy­dła gi­gan­tycz­ne­go pta­ka w lo­cie, Ada Ka­zant­za­kis za­mknęła oczy. W jej gło­wie po­nió­sł się echem dźwi­ęk, dud­ni­ący, mia­ro­wy rytm – trzask, trzask, trzask – i mo­gła my­śleć tyl­ko o tym, że gdzieś poza mu­ra­mi tej sali, da­le­ko stąd, ła­mią się czy­jeś ko­ści.

Figa

– Kie­dy spo­czniesz pod zie­mią, będę przy­cho­dził i roz­ma­wiał z tobą co­dzien­nie – po­wie­dział Ko­stas, wbi­ja­jąc ło­pa­tę w gle­bę. Pchnął trzo­nek i wy­brał gru­dę, któ­rą na­stęp­nie od­rzu­cił na ha­łdę nie­opo­dal. – Nie będzie do­skwie­ra­ła ci sa­mot­no­ść.

Chcia­łam mu wy­ja­śnić, że sa­mot­no­ść to ludz­ki wy­na­la­zek. Drze­wa ni­g­dy nie są sa­mot­ne. Lu­dziom wy­da­je się, że ze stu­pro­cen­to­wą pew­no­ścią po­tra­fią stwier­dzić, gdzie ko­ńczy się je­den byt, a za­czy­na ko­lej­ny. Drze­wa, ze spląta­ny­mi, uwi­ęzio­ny­mi pod zie­mią ko­rze­nia­mi, ze­spo­lo­ny­mi z grzy­ba­mi i bak­te­ria­mi, nie mają ta­kich złu­dzeń. Dla nas wszyst­ko jest ze sobą po­łączo­ne.

Mimo to ucie­szy­łam się na wie­ść, że Ko­stas pla­nu­je często mnie od­wie­dzać. W ge­ście uzna­nia wy­gi­ęłam ku nie­mu ga­łęzie. Stał te­raz tak bli­sko, że czu­łam jego wodę ko­lo­ńską o za­pa­chu san­da­łow­ca, ber­ga­mot­ki i am­bry. Za­pa­mi­ęta­łam ka­żdy szcze­gół jego przy­stoj­nej twa­rzy: wy­so­kie, gład­kie czo­ło, wy­dat­ny, wąski i szpi­cza­sty nos, ja­sne oczy za­cie­nio­ne rzęsa­mi, któ­re wy­wi­ja­ły się jak pó­łk­si­ęży­ce... fale wci­ąż jesz­cze buj­nych i ciem­nych wło­sów, gdzie­nie­gdzie przy­pró­szo­nych bie­lą i si­wie­jących na skro­niach.

Tego roku mi­ło­ść, w prze­ci­wie­ństwie do wy­jąt­ko­wej zimy, pod­kra­da­ła się do mnie tak stop­nio­wo i sub­tel­nie, że gdy zo­rien­to­wa­łam się w sy­tu­acji, było za pó­źno, aby się przed nią bro­nić. Głu­pio i bez­sen­sow­nie za­du­rzy­łam się w mężczy­źnie, któ­ry ni­g­dy nie po­my­śla­łby o mnie w in­tym­ny spo­sób. I ta na­gła po­trze­ba, to głębo­kie pra­gnie­nie tego, cze­go nie mo­głam mieć, wpra­wi­ła mnie w za­kło­po­ta­nie. Upo­mi­na­łam się, że ży­cie to nie umo­wa han­dlo­wa ani skal­ku­lo­wa­ny kom­pro­mis i nie ka­żde uczu­cie musi zo­stać od­wza­jem­nio­ne. Ale szcze­rze mó­wi­ąc, nie mo­głam prze­stać fan­ta­zjo­wać, co by się zda­rzy­ło, gdy­by pew­ne­go dnia Ko­stas Ka­zant­za­kis mi się zre­wa­nżo­wał – gdy­by czło­wiek za­ko­chał się w drze­wie.

Wiem, co so­bie my­ślisz. Jak ja, zwy­kła Fi­cus ca­ri­ca, mo­głam za­ko­chać się w Homo sa­piens? Ro­zu­miem, że żad­na ze mnie pi­ęk­no­ść. Ni­g­dy nie pre­zen­to­wa­łam się le­piej niż prze­ci­ęt­nie. Żad­na ze mnie sa­ku­ra, osza­ła­mia­jąca ja­po­ńska wi­śnia ze ślicz­ny­mi, ró­żo­wy­mi pąka­mi roz­kła­da­jący­mi się we wszyst­kich czte­rech kie­run­kach, w ca­łym tym blich­trze, szy­ku i bla­sku. Nie przy­po­mi­nam ab­so­lut­nie uwo­dzi­ciel­skie­go klo­nu cu­kro­we­go mie­ni­ące­go się olśnie­wa­jący­mi od­cie­nia­mi ru­bi­no­wej czer­wie­ni, sza­fra­no­wej po­ma­ra­ńczy i zło­tej żó­łci, ob­da­rzo­ne­go ide­al­nie ufor­mo­wa­ny­mi li­śćmi. I z pew­no­ścią da­le­ko mi do gli­cy­nii, tej do­sko­na­le zbu­do­wa­nej, fio­le­to­wej fem­me fa­ta­le. Nie je­stem też wiecz­nie zie­lo­ną gar­de­nią o odu­rza­jącym za­pa­chu i lśni­ącym, zie­lo­nym li­sto­wiu albo bu­gen­wil­lą z pur­pu­ro­wym splen­do­rem pnącym się i roz­le­wa­jącym w pa­lącym sło­ńcu po mu­rach z su­szo­nych ce­gieł. Albo da­wi­dią chi­ńską, któ­ra naj­pierw każe dłu­go cze­kać, aby po­tem ofia­ro­wać naj­bar­dziej cza­ru­jące, ro­man­tycz­ne przy­kwiat­ki, któ­re ło­po­czą na wie­trze ni­czym won­ne chu­s­tecz­ki.

Przy­zna­ję, że nie mam uro­ku żad­nej z nich. Gdy­by zda­rzy­ło ci się mi­nąć mnie na uli­cy, pew­nie na­wet nie przy­szło­by ci do gło­wy, żeby się za mną ob­ró­cić. Lu­bię jed­nak wie­rzyć, że je­stem atrak­cyj­na na swój wła­sny roz­bra­ja­jący spo­sób. Nie­do­stat­ki uro­dy i po­pu­lar­no­ści nad­ra­biam ta­jem­ni­czo­ścią i we­wnętrz­ną siłą.

Przez wie­ki uwo­dzi­łam swo­ją ko­ro­ną sta­da pta­ków, nie­to­pe­rzy, psz­czół, mo­ty­li, mró­wek, my­szy, małp, di­no­zau­rów... a ta­kże pew­ną za­gu­bio­ną parę z błęd­nym wzro­kiem, wa­łęsa­jącą się bez celu po Ede­nie. Niech ci się nie wy­da­je, że to było ja­błko. Naj­wy­ższa pora, żeby ktoś spro­sto­wał ten ra­żący błąd. Adam i Ewa ule­gli uro­ko­wi figi, owo­cu po­ku­sy, po­żąda­nia i na­mi­ęt­no­ści, a nie ja­kie­goś chru­pi­ące­go ja­błka. Nie za­mie­rzam umniej­szać ko­le­żan­ce ze świa­ta ro­ślin, ale ja­kie szan­se może mieć po­spo­li­te ja­błko w po­rów­na­niu z ku­szącą figą, któ­ra na­wet dzi­siaj, całe wie­ki po po­pe­łnie­niu grze­chu pier­wot­ne­go, sma­ku­je jak raj utra­co­ny?

Z ca­łym sza­cun­kiem dla wie­rzących, na­praw­dę nie ma sen­su za­kła­dać, że pierw­szy mężczy­zna i pierw­sza ko­bie­ta zo­sta­li zwie­dze­ni na po­ku­sze­nie ja­ki­mś zwy­czaj­nym, sta­rym jak świat ja­błkiem, a gdy tyl­ko zda­li so­bie spra­wę ze swej na­go­ści, drżący, za­wsty­dze­ni i lęka­jący się gnie­wu Bo­że­go wy­bra­li się na spa­cer po za­cza­ro­wa­nym ogro­dzie, w któ­rym to ca­łkiem przy­pad­kiem na­tknęli się na drze­wo fi­go­we i po­sta­no­wi­li osło­nić się jego li­śćmi. Cała hi­sto­ria brzmi in­te­re­su­jąco, ale coś w niej nie pa­su­je, a ja do­sko­na­le wiem, co kon­kret­nie. Ja! Bo od sa­me­go po­cząt­ku to by­łam ja – drze­wo do­bra i zła, świa­tła i mro­ku, ży­cia i śmier­ci, mi­ło­ści i zła­ma­nych serc.

Adam i Ewa zje­dli mi­ęk­ką, doj­rza­łą, roz­kosz­nie po­nęt­ną, aro­ma­tycz­ną figę, po­dzie­liw­szy ją do­kład­nie na pół, a kie­dy so­czy­sta, ob­fi­ta sło­dycz roz­pły­nęła się im na języ­kach, uj­rze­li ota­cza­jący ich świat w ca­łkiem no­wych bar­wach, po­nie­waż do­kład­nie tak dzie­je się z tymi, któ­rzy zdo­by­wa­ją wie­dzę i mądro­ść. Po­tem przy­oble­kli się w li­ście z drze­wa, pod któ­rym aku­rat sta­li. A ja­błko... Przy­kro mi, ale w ogó­le nie po­ja­wi­ło się w tej opo­wie­ści.

Weź na ce­low­nik do­wol­ny sys­tem wie­rzeń i prak­tyk, a znaj­dziesz mnie, obec­ną w ka­żdej hi­sto­rii stwo­rze­nia, da­jącą świa­dec­two ludz­kich me­tod po­stępo­wa­nia i ich nie­ko­ńczących się wo­jen oraz uży­cza­jącą swo­je­go DNA tak wie­lu no­wym ist­nie­niom, że dzi­siaj mo­żna zna­le­źć mnie nie­mal na ka­żdym kon­ty­nen­cie na świe­cie. Ko­chan­ków i wiel­bi­cie­li mia­łam bez liku. Nie­któ­rzy na­wet osza­le­li na moim punk­cie, i to do tego stop­nia, że za­po­mnie­li o ca­łej resz­cie i zo­sta­li ze mną aż po kres swo­je­go krót­kie­go ży­cia, tak jak moje ble­skot­ki.

Ro­zu­miem jed­nak, że nic nie daje mi pra­wa do da­rze­nia mi­ło­ścią isto­ty ludz­kiej i ży­wie­nia na­dziei, że uczu­cie to zo­sta­nie od­wza­jem­nio­ne. Przy­zna­ję, że to nie­zbyt roz­sąd­ne: za­ko­chać się w kimś, kto nie na­le­ży do two­je­go ga­tun­ku, w kimś, kto tyl­ko skom­pli­ku­je ci ży­cie, za­kłó­ci twój rytm oraz za­bu­rzy po­czu­cie sta­bi­li­za­cji i za­ko­rze­nie­nia. Ale z dru­giej stro­ny ten, kto ocze­ku­je od mi­ło­ści roz­sąd­ku, praw­do­po­dob­nie ni­g­dy nie ko­chał.

– Pod zie­mią nie zmar­z­niesz, fi­ku­sie. Wszyst­ko będzie do­brze – po­wie­dział Ko­stas.

Na­wet po la­tach spędzo­nych w Lon­dy­nie na­dal mó­wił po an­giel­sku z wy­ra­źnym grec­kim ak­cen­tem. I wszyst­kie te jego zna­jo­mo brzmi­ące: chra­pli­we „r”, świsz­czące „h”, nie­wy­ra­źne „sz”, skró­co­ne sa­mo­gło­ski, ka­den­cja przy­spie­sza­jąca, kie­dy czuł eks­cy­ta­cję, i ustępu­jąca, kie­dy się za­my­ślał albo wąt­pił w sie­bie, pod­no­si­ły mnie na du­chu. Zna­łam ka­żdy wi­raż i za­kręt, w któ­ry wpa­dał jego głos, kie­dy fa­lo­wał i prze­ta­czał się, ob­my­wa­jąc mnie ni­czym czy­sta woda.

– To nie po­trwa dłu­go, rap­tem kil­ka ty­go­dni – do­dał.

By­łam przy­zwy­cza­jo­na do tego, że ze mną roz­ma­wiał, ale ni­g­dy nie mó­wił tak dużo jak tego dnia. Za­sta­no­wi­ło mnie, czy zi­mo­wa za­wie­ru­cha mo­gła po­ru­szyć głębo­ko ukry­te wy­rzu­ty su­mie­nia. W ko­ńcu to on spro­wa­dził mnie z Cy­pru do tego po­zba­wio­ne­go sło­ńca kra­ju, ukry­tą w czar­nej, skó­rza­nej wa­liz­ce. Szcze­rze mó­wi­ąc, zo­sta­łam prze­szmu­glo­wa­na na eu­ro­pej­ski kon­ty­nent.

Na lot­ni­sku He­ath­row, kie­dy Ko­stas ci­ągnął ba­gaż na oczach krzep­kie­go cel­ni­ka, za­ma­rłam, spo­dzie­wa­jąc się, że lada mo­ment zo­sta­nie za­trzy­ma­ny i prze­szu­ka­ny. Tym­cza­sem jego żona szła przo­dem, sta­wia­jąc ener­gicz­ne kro­ki, zde­cy­do­wa­ne i nie­cier­pli­we jak za­wsze. Def­ne no­si­ła wów­czas pod ser­cem Adę, cho­ciaż żad­ne z nich jesz­cze o tym nie wie­dzia­ło. Sądzi­li, że spro­wa­dzi­li do An­glii tyl­ko mnie, nie­świa­do­mi, że to­wa­rzy­szy im rów­nież ich nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko.

– Je­ste­śmy na miej­scu! Uda­ło nam się! Wi­taj w two­im no­wym domu! – wy­krzyk­nął Ko­stas gło­sem pe­łnym eks­cy­ta­cji, nad któ­rą nie pa­no­wał, gdy tyl­ko drzwi hali przy­lo­tów sta­nęły przed nami otwo­rem.

Mó­wił do swo­jej żony czy do mnie? Chcia­ła­bym wie­rzyć w to dru­gie. Tak czy ina­czej, to zda­rzy­ło się po­nad szes­na­ście lat temu. Od tam­te­go cza­su ni­g­dy nie by­łam na Cy­prze.

Mimo to wci­ąż no­szę w so­bie wy­spę. Miej­sce uro­dze­nia na­da­je kszta­łt na­sze­mu ży­ciu na­wet wte­dy, gdy znaj­du­je­my się zu­pe­łnie gdzie in­dziej. Zwłasz­cza wte­dy. Od cza­su do cza­su we śnie wra­cam do Ni­ko­zji, znów sto­ję w zna­jo­mym sło­ńcu, a mój cień pada na ka­mie­nie, si­ęga­jąc ku kłu­jącym żar­now­com mio­tla­stym ob­sy­pa­nym kwia­ta­mi, z któ­rych ka­żdy jest rów­nie do­sko­na­ły i ja­sny jak zło­ta mo­ne­ta z baj­ki dla dzie­ci.

Z prze­szło­ści, któ­rą zo­sta­wi­li­śmy za sobą, pa­mi­ętam wszyst­ko. Li­nie brze­go­we żło­bi­ące piasz­czy­sty te­ren ni­czym za­głębie­nia na dło­ni cze­ka­jące, aż zo­sta­ną od­czy­ta­ne, chó­ry cy­kad w na­ra­sta­jącym upa­le, psz­czo­ły bzy­czące nad po­la­mi la­wen­dy, mo­ty­le roz­po­ście­ra­jące skrzy­dła z pierw­szym pro­mie­niem sło­ńca... Ilu by nie pró­bo­wa­ło, nikt nie ra­dzi so­bie z opty­mi­zmem le­piej niż mo­ty­le.

Lu­dzie za­kła­da­ją, że ró­żni­ca mi­ędzy opty­mi­sta­mi a pe­sy­mi­sta­mi to kwe­stia oso­bo­wo­ści. Ale ja wie­rzę, że sed­no tkwi w nie­umie­jęt­no­ści za­po­mi­na­nia. Im lep­sza pa­mi­ęć, tym mniej­sze szan­se na opty­mizm. I wca­le nie twier­dzę, że mo­ty­le ni­cze­go nie za­pa­mi­ętu­ją. Zde­cy­do­wa­nie to ro­bią. Ćma pa­mi­ęta to, cze­go na­uczy­ła się w sta­dium lar­wal­nym. Lecz ja i mój ga­tu­nek je­ste­śmy obar­cze­ni trwa­ły­mi wspo­mnie­nia­mi, któ­re prze­cho­wu­je­my nie tyle ca­ły­mi la­ta­mi, ile przez dłu­gie de­ka­dy. A na­wet wie­ki.

Wiecz­ne wspo­mnie­nia to prze­kle­ństwo. Kie­dy le­ci­we Cy­pryj­ki na ko­goś zło­rze­czą, nie ży­czą mu ni­cze­go ewi­dent­nie złe­go. Nie mo­dlą się o grom z ja­sne­go nie­ba, na­gły wy­pa­dek albo nie­spo­dzie­wa­ne od­wró­ce­nie się do­brej pas­sy. Mó­wią tyl­ko:

Obyś ni­g­dy nie zdo­łał za­po­mnieć.

Obyś tra­fił z tymi wspo­mnie­nia­mi do gro­bu.

Za­kła­dam więc, że w ge­nach mam za­pi­sa­ną tę me­lan­cho­lię, z któ­rej nie po­tra­fię się otrząsnąć. Wy­ry­tą nie­wi­dzial­nym no­żem w mo­jej zdrew­nia­łej skó­rze.

– No do­brze, tyle po­win­no wy­star­czyć – stwier­dził Ko­stas, przy­gląda­jąc się do­ło­wi, wy­ra­źnie za­do­wo­lo­ny z jego dłu­go­ści i głębo­ko­ści.

Roz­pro­sto­wał bo­lące ple­cy i sta­rł bło­to z rąk chu­s­tecz­ką wy­ci­ągni­ętą wcze­śniej z kie­sze­ni.

– Mu­szę cię tro­chę po­przy­ci­nać. Tak będzie ła­twiej.

Chwy­ciw­szy se­ka­tor, skró­cił moje nie­sfor­ne, ster­czące na boki ga­łęzie, szyb­ki­mi, wpraw­ny­mi ru­cha­mi. Okrążył mnie z ny­lo­no­wym sznu­rem w rękach, ob­wi­ązu­jąc moje grub­sze ga­łęzie. Ostro­żnie za­ci­snął pętlę i wy­ko­nał pro­sty węzeł, wy­star­cza­jąco lu­źny, aby mnie nie uszko­dzić, ale też na tyle cia­sny, że­bym zmie­ści­ła się do rowu.

– Już pra­wie sko­ńczy­łem – oznaj­mił. – Trze­ba się spie­szyć. Nad­ci­ąga or­kan!