Zaczarowany kwiecień  - Elizabeth von Arnim - ebook

Zaczarowany kwiecień ebook

Elizabeth von Arnim

0,0

Opis

Zaczarowany kwiecień Elizabeth von Arnim to powieść, która przeniesie Cię w magiczny świat wiosennej Toskanii, gdzie każda chwila staje się pretekstem do odkrywania nieznanych zakamarków serca. Ta urzekająca historia skupia się na czterech kobietach, które postanawiają uciec od codzienności, wynajmując urokliwą willę w słonecznej Italii.

Lottie, Rose, Mrs. Fisher i Carmen – każda z nich ma swoje marzenia i lęki, które w nowym otoczeniu zaczynają się zmieniać. Otoczone pięknem wiosennej natury, odkrywają, że przyjaźń, miłość i akceptacja mogą zdziałać cuda. Ich wspólne chwile wypełnione są radością, humorem oraz zaskakującymi zwrotami akcji, które prowadzą do osobistych przemian.

Powieść Elizabeth von Arnim jest nie tylko hołdem dla kobiecej solidarności, ale także refleksją nad tym, jak zmiana otoczenia może wpłynąć na nasze postrzeganie życia. Z każdym rozdziałem zanurzysz się w atmosferę radości, nadziei i odnowy, które z pewnością poruszą Twoje serce.

Jeśli marzysz o podróży, która przyniesie nowe perspektywy i otworzy drzwi do niezwykłych emocji, „Zaczarowany kwiecień” jest idealnym wyborem. Przygotuj się na literacką przygodę, która przypomni Ci, jak ważne jest odnajdywanie piękna w codzienności i otwartość na nowe możliwości. Przekonaj się, jak wiosna w Toskanii może odmienić życie i przywrócić radość tam, gdzie jej brakowało!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­cza­ro­wany kwie­cień

Eli­za­beth von Arnim

Za­cza­ro­wany kwie­cień Eli­za­beth von Arnim

Co­py­ri­ght © by Wie­dza­24h.pl, 2024

Wszel­kie prawa za­strze­żone. 

Skład epub, mobi i pdf: Gegol

ISBN: 978-83-68324-23-5

http://www.wie­dza­24h.pl/

—————————————-

„Za­cza­ro­wany kwie­cień” Eli­za­beth von Arnim to po­wieść, która prze­nosi czy­tel­nika w sam śro­dek wio­sen­nej magii To­ska­nii, gdzie słońce, kwit­nące kwiaty i błę­kitne niebo stają się tłem dla za­ska­ku­ją­cych prze­mian czte­rech ko­biet. Każda z bo­ha­te­rek przy­bywa do uro­kli­wej willi z wła­snym ba­ga­żem emo­cji i skry­wa­nymi ma­rze­niami, pra­gnąc uciec od mo­no­to­nii życia.

Lot­tie Wil­kins, pełna tę­sk­noty za praw­dziwą ra­do­ścią, marzy o od­mien­nym życiu. Rose Ar­bu­th­not, przy­tło­czona fru­stra­cją, wal­czy z nie­moż­no­ścią speł­nie­nia swo­ich pra­gnień. Mrs. Fi­sher, star­sza dama z prze­szło­ścią, dźwiga cię­żar wspo­mnień o daw­nych cza­sach. Car­men, enig­ma­tyczna i zmy­słowa, wpro­wa­dza do grupy nutę ta­jem­nicy i eks­cen­trycz­no­ści. W tej róż­no­rod­no­ści cha­rak­te­rów kryje się ogromny po­ten­cjał do od­kry­wa­nia sie­bie na­wza­jem i bu­do­wa­nia nie­spo­dzie­wa­nych więzi.

Oto­cze­nie To­skań­skich wzgórz działa jak ma­giczna mik­stura, która z każ­dym dniem zmie­nia spo­sób my­śle­nia bo­ha­te­rek. Wspólne wie­czory przy lam­pio­nach, spa­cery po uro­kli­wych ulicz­kach i bez­tro­skie chwile na ta­ra­sie, wy­peł­nione śmie­chem i roz­mo­wami, stają się ka­ta­li­za­to­rem dla ich we­wnętrz­nego od­ro­dze­nia.

Po­wieść uka­zuje nie tylko piękno przy­rody, ale także głę­boką re­flek­sję na temat ko­bie­cej toż­sa­mo­ści i pra­gnie­nia wol­no­ści. Eli­za­beth von Arnim w mi­strzow­ski spo­sób splata wątki hu­mo­ry­styczne z po­waż­nymi prze­my­śle­niami o mi­ło­ści, przy­jaźni i po­trze­bie ak­cep­ta­cji. Z każdą stroną czy­tel­nik za­nu­rza się w pełen wdzięku świat, w któ­rym zmiana oto­cze­nia pro­wa­dzi do trans­for­ma­cji serca.

„Za­cza­ro­wany kwie­cień” to opo­wieść, która nie tylko za­chwyca opi­sami ma­low­ni­czych kra­jo­bra­zów, ale także in­spi­ruje do re­flek­sji nad wła­snym ży­ciem, pra­gnie­niami i re­la­cjami z in­nymi. Ta pełna cie­pła i opty­mi­zmu po­wieść z pew­no­ścią po­ru­szy serca czy­tel­ni­ków, skła­nia­jąc ich do po­szu­ki­wa­nia piękna w co­dzien­no­ści i otwar­to­ści na nowe moż­li­wo­ści. To li­te­racka po­dróż, która po­zo­staje w pa­mięci na długo po za­koń­cze­niu lek­tury.

Za­cza­ro­wany kwie­cień

Eli­za­beth Von Arnim

Roz­dział 1

Za­częło się w lon­dyń­skim klu­bie dla ko­biet w lu­towe po­po­łu­dnie – nie­wy­god­nym klu­bie i nie­szczę­śli­wym po­po­łu­dniu. Pani Wil­kins, która przy­je­chała z Hamp­stead na za­kupy i zja­dła lunch w swoim klu­bie, wzięła Ti­mesa ze sto­lika w pa­larni. Prze­su­wa­jąc apa­tycz­nym wzro­kiem po ko­lum­nie „Ago­nia”, zo­ba­czyła to ogło­sze­nie:

„Dla tych, któ­rzy cenią wi­sta­rię i słońce. Mały śre­dnio­wieczny wło­ski zamek nad brze­giem Morza Śród­ziem­nego do wy­na­ję­cia w kwiet­niu. Nie­zbędna służba po­zo­staje. Z, Box 1000, The Times.”

Taka była jego kon­cep­cja; jed­nak, po­dob­nie jak w przy­padku wielu in­nych, po­my­sło­dawca nie był tego świa­domy w tym mo­men­cie.

Pani Wil­kins nie zda­wała sobie sprawy, że jej kwie­cień tego roku zo­stał już roz­strzy­gnięty, więc odło­żyła ga­zetę ge­stem, w któ­rym można było do­strzec za­równo iry­ta­cję, jak i re­zy­gna­cję. Na­stęp­nie po­de­szła do okna i po­nuro wpa­try­wała się w ocie­ka­jącą wodą ulicę.

Nie dla niej były śre­dnio­wieczne zamki, nawet te opi­sane jako małe. Nie dla niej kwiet­niowe wy­brzeża Morza Śród­ziem­nego, wi­sta­ria i słońce. Takie roz­ko­sze były za­re­zer­wo­wane tylko dla bo­ga­tych. Ogło­sze­nie skie­ro­wane było do osób, które do­ce­niają te rze­czy, więc w pew­nym sen­sie do­ty­czyło także jej, po­nie­waż ona rów­nież je ce­niła – wię­cej niż kto­kol­wiek wie­dział, wię­cej niż kie­dy­kol­wiek po­wie­działa.

Ale była biedna. Na całym świe­cie miała je­dy­nie dzie­więć­dzie­siąt fun­tów, sta­ran­nie oszczę­dza­nych z roku na rok, od­kła­da­nych funt po fun­cie z przy­działu na su­kienki. Ze­brała tę sumę na na­mowę męża, jako tar­czę i schro­nie­nie na wy­pa­dek desz­czo­wych dni. Jej roczny przy­dział ubrań, przy­znany przez ojca, wy­no­sił 100 fun­tów, więc ubra­nia pani Wil­kins były tym, co jej mąż, na­ma­wia­jąc ją do oszczę­dza­nia, na­zy­wał skrom­nym i przy­stoj­nym. Jej zna­jomi, kiedy w ogóle o niej mó­wili – co zda­rzało się rzadko, po­nie­waż była bar­dzo za­nie­dbana – na­zy­wali ją do­sko­na­łym wi­do­kiem.

Pan Wil­kins, ad­wo­kat, za­chę­cał do oszczęd­no­ści, z wy­jąt­kiem tej czę­ści, która tra­fiała do jego je­dze­nia. Nie na­zy­wał tego oszczęd­no­ścią, lecz złym pro­wa­dze­niem domu. Jed­nak za oszczęd­no­ści, które ni­czym ćma prze­nik­nęły do ubrań pani Wil­kins i je znisz­czyły, miał wiele po­chwał. „Nigdy nie wia­domo,” mówił, „kiedy na­dej­dzie desz­czowy dzień, i mo­żesz być bar­dzo za­do­wo­lona, że masz jajko w gnieź­dzie. Rze­czy­wi­ście, oboje mo­żemy”.

Pa­trząc przez okno klubu na Sha­ftes­bury Ave­nue – był to klub eko­no­miczny, ale do­godny dla Hamp­stead, gdzie miesz­kała, oraz dla Sho­ol­bred's, gdzie ro­biła za­kupy – pani Wil­kins przez chwilę stała, po­sęp­nie przy­glą­da­jąc się Morzu Śród­ziem­nemu w kwiet­niu, wi­sta­rii i god­nym po­zaz­drosz­cze­nia moż­li­wo­ściom bo­ga­tych. Jej wzrok, przy­ziemny i przy­tło­czony, ob­ser­wo­wał na­prawdę okropną sadzę, która pa­dała mia­rowo na spie­szące się pa­ra­sole i chla­piące omni­busy.

Za­sta­na­wiała się, czy to nie jest ten desz­czowy dzień, o któ­rym Mel­lersh – tak na­zy­wał się pan Wil­kins – tak czę­sto jej wspo­mi­nał, za­chę­ca­jąc do oszczęd­no­ści. Może ucieczka z ta­kiego kli­matu do ma­łego śre­dnio­wiecz­nego zamku była tym, co Opatrz­ność od po­czątku za­mie­rzała zro­bić z jej oszczęd­no­ściami? Czę­ścią jej oszczęd­no­ści, oczy­wi­ście; być może cał­kiem nie­wielką czę­ścią. Zamek, jako śre­dnio­wieczny, mógł być rów­nież znisz­czony, a znisz­cze­nia z pew­no­ścią by­łyby tanie. Nie mia­łaby nic prze­ciwko kilku z nich, po­nie­waż nie pła­ciło się za znisz­cze­nia, które już były; wręcz prze­ciw­nie – ob­ni­żały one cenę, którą trzeba było za­pła­cić. Ale co za non­sens...

Od­wró­ciła się od okna z tym samym ge­stem iry­ta­cji i re­zy­gna­cji, z jakim wcze­śniej odło­żyła Ti­mesa, i prze­szła przez pokój w stronę drzwi, za­mie­rza­jąc za­brać mac­kin­to­sza i pa­ra­sol oraz prze­drzeć się do jed­nego z prze­peł­nio­nych omni­bu­sów. Po dro­dze do domu miała za­miar od­wie­dzić Sho­ol­bred's, by kupić tro­chę po­de­szew na ko­la­cję dla Mel­ler­sha – był trudny z ry­bami i lubił tylko po­de­szwy, z wy­jąt­kiem ło­so­sia – kiedy do­strze­gła panią Ar­bu­th­not. To ko­bieta, którą znała z wi­dze­nia, także miesz­ka­jąca w Hamp­stead i na­le­żąca do klubu, sie­dząca przy stole po­środku po­koju, na któ­rym le­żały ga­zety i cza­so­pi­sma, po­chło­nięta pierw­szą stroną The Times.

Pani Wil­kins nigdy wcze­śniej nie roz­ma­wiała z panią Ar­bu­th­not, która na­le­żała do jed­nej z róż­nych grup ko­ściel­nych, ana­li­zu­jąc, kla­sy­fi­ku­jąc i re­je­stru­jąc bied­nych. Tym­cza­sem ona i Mel­lersh, gdy wy­cho­dzili, uczest­ni­czyli w przy­ję­ciach ma­la­rzy im­pre­sjo­ni­stów, któ­rych w Hamp­stead było wielu. Mel­lersh miał sio­strę, która po­ślu­biła jed­nego z nich i osie­dliła się na wrzo­so­wi­skach, przez co pani Wil­kins zo­stała wcią­gnięta w krąg, który był dla niej bar­dzo nie­na­tu­ralny, a na­uczyła się bać ob­ra­zów. Zwy­kle mru­czała: „Cu­downe”, czu­jąc, że to zbyt mało, by za­spo­koić ocze­ki­wa­nia. Ale nikt się tym nie przej­mo­wał; nikt jej nie słu­chał. Pani Wil­kins była osobą, któ­rej nie do­strzega się na przy­ję­ciach. Jej ubra­nia, prze­siąk­nięte oszczęd­no­ścią, spra­wiały, że była prak­tycz­nie nie­wi­doczna; jej twarz nie przy­cią­gała uwagi; jej roz­mowa była nie­chętna i nie­śmiała. A jeśli czy­jeś ubra­nie, twarz i roz­mowa są nie­istotne, po­my­ślała pani Wil­kins, roz­po­zna­jąc swoje ułom­no­ści, to co po­zo­staje na przy­ję­ciach?

Poza tym za­wsze była z Wil­kin­sem, tym czy­sto ogo­lo­nym, przy­stoj­nym męż­czy­zną, który nada­wał przy­ję­ciu wielką at­mos­ferę tylko swoją obec­no­ścią. Wil­kins był bar­dzo sza­no­wany; wie­dziano, że cie­szy się uzna­niem wśród swo­ich star­szych part­ne­rów. Krąg jego sio­stry go po­dzi­wiał. Wy­gła­szał od­po­wied­nio in­te­li­gentne sądy na temat sztuki i ar­ty­stów. Był zwię­zły i roz­ważny; nigdy nie po­wie­dział słowa za dużo, ale też nigdy nie po­wie­dział słowa za mało. Spra­wiał wra­że­nie, jakby za­cho­wy­wał kopie wszyst­kiego, co mówi; był tak nie­za­wodny, że czę­sto zda­rzało się, iż lu­dzie, któ­rzy spo­ty­kali go na tych przy­ję­ciach, czuli się nie­za­do­wo­leni z wła­snych ad­wo­ka­tów i po chwili nie­po­koju uda­wali się do Wil­kinsa.

Oczy­wi­ście pani Wil­kins zo­stała wy­ma­zana. „Po­winna zo­stać w domu” – po­wie­działa jego sio­stra z czymś w ro­dzaju sądu, prze­tra­wio­nego i osta­tecz­nego w swoim spo­so­bie bycia. Jed­nak Wil­kins nie mógł zo­sta­wić żony w domu. Był ad­wo­ka­tem ro­dzin­nym, a wszy­scy tacy mają żony i po­ka­zują je. W ty­go­dniu cho­dził ze swoją żoną na przy­ję­cia, a w nie­dziele do ko­ścioła. Będąc jesz­cze dość mło­dym – miał trzy­dzie­ści dzie­więć lat – i am­bit­nym wobec star­szych pań, któ­rych w swo­jej prak­tyce jesz­cze nie zdo­był wy­star­cza­ją­cej liczby, nie mógł sobie po­zwo­lić na opusz­cze­nie ko­ścioła. To wła­śnie tam pani Wil­kins, choć nigdy sło­wami, za­po­znała się z panią Ar­bu­th­not.

Wi­działa, jak zaj­mo­wała miej­sca w ław­kach dla ubo­gich dzieci. Pani Ar­bu­th­not przy­cho­dziła na czele pro­ce­sji ze Szkółki Nie­dziel­nej, do­kład­nie pięć minut przed chó­rem. Sta­ran­nie usta­wia dzieci na przy­dzie­lo­nych im miej­scach, klęka je w mo­dli­twie wstęp­nej, a gdy przy dźwię­kach or­ga­nów otwie­rają się drzwi za­kry­stii i wy­ła­niają się chór oraz du­cho­wień­stwo z li­ta­niami i przy­ka­za­niami, pod­nosi je na nogi. Miała smutną twarz, ale naj­wy­raź­niej była sku­teczna. To po­łą­cze­nie wpra­wiało panią Wil­kins w zdu­mie­nie, po­nie­waż Mel­lersh po­wta­rzał jej, że jeśli ktoś jest wy­dajny, nie bę­dzie przy­gnę­biony, a jeśli do­brze wy­ko­nuje swoją pracę, au­to­ma­tycz­nie staje się po­godny i ener­giczny.

W pani Ar­bu­th­not nie było nic by­strego ani ener­gicz­nego, choć wiele w jej spo­so­bie bycia z dziećmi ze szkółki nie­dziel­nej było au­to­ma­tyczne. Kiedy jed­nak pani Wil­kins, od­wra­ca­jąc się od okna, do­strze­gła ją w klu­bie, pani Ar­bu­th­not wcale nie była au­to­ma­tyczna; wpa­try­wała się nie­ru­chomo w jedną część pierw­szej strony The Times, trzy­ma­jąc ga­zetę cał­kiem nie­ru­chomo, a jej oczy się nie po­ru­szały. Po pro­stu się ga­piła, a jej twarz, jak zwy­kle, miała wyraz cier­pli­wej i roz­cza­ro­wa­nej Ma­donny.

Po­słuszna im­pul­sowi, któ­remu sama się dzi­wiła, pani Wil­kins, nie­śmiała i nie­chętna, za­miast udać się, jak za­mie­rzała, do szatni, a stam­tąd do Sho­ol­bred's w po­szu­ki­wa­niu ryb dla Mel­ler­sha, za­trzy­mała się przy stole i usia­dła do­kład­nie na­prze­ciwko pani Ar­bu­th­not, z którą nigdy wcze­śniej nie roz­ma­wiała.

To był jeden z tych dłu­gich, wą­skich sto­łów re­fek­ta­rzo­wych, więc znaj­do­wały się dość bli­sko sie­bie.

Jed­nak pani Ar­bu­th­not nie pod­nio­sła wzroku. Nadal wpa­try­wała się oczami, które zda­wały się śnić, tylko w jedno miej­sce The Times.

Pani Wil­kins ob­ser­wo­wała ją przez chwilę, pró­bu­jąc ze­brać się na od­wagę, by się ode­zwać. Chciała za­py­tać ją, czy wi­działa ogło­sze­nie. Nie wie­działa, dla­czego chciała to zro­bić, ale czuła, że to ważne. Jak głu­pio było nie móc z nią po­roz­ma­wiać! Wy­glą­dała tak miło, a jed­no­cze­śnie tak nie­szczę­śli­wie. Dla­czego dwoje nie­szczę­śli­wych ludzi nie mo­głoby od­świe­żyć się na­wza­jem w dro­dze przez ten za­ku­rzony biz­nes życia po­przez małą roz­mowę – praw­dziwą, na­tu­ralną roz­mowę o tym, co czują, czego pra­gną, na co wciąż pró­bują mieć na­dzieję? Nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że pani Ar­bu­th­not rów­nież czyta tę samą re­klamę. Jej oczy były zwró­cone wła­śnie na tę część ga­zety. Czy ona też wy­obra­żała sobie, jakby to było – kolor, za­pach, świa­tło, mięk­kie szu­mie­nie morza wśród ma­łych, go­rą­cych skał? Kolor, za­pach, świa­tło, morze; za­miast Sha­ftes­bury Ave­nue, mo­krych omni­bu­sów, działu ryb­nego w Sho­ol­bred's, metra do Hamp­stead, ko­la­cji, ju­trzej­szego dnia tego sa­mego, na­stęp­nego dnia tego sa­mego i za­wsze tego sa­mego...

Nagle pani Wil­kins po­chy­liła się nad sto­łem. „Czy­tasz o śre­dnio­wiecz­nym zamku i wi­sta­rii?” – usły­szała, jak sama pyta.

Oczy­wi­ście pani Ar­bu­th­not była za­sko­czona, ale nie w po­ło­wie tak bar­dzo, jak pani Wil­kins była za­sko­czona tym, że o to za­py­tała.

O ile jej wia­domo, pani Ar­bu­th­not jesz­cze nie spoj­rzała na sie­dzącą na­prze­ciwko nie­chlujną, chudą po­stać o małej, pie­go­wa­tej twa­rzy i du­żych sza­rych oczach, nie­mal zni­ka­ją­cych pod zmo­czo­nym ka­pe­lu­szem. Przez chwilę wpa­try­wała się w nią, nie od­po­wia­da­jąc. Rze­czy­wi­ście czy­tała o śre­dnio­wiecz­nym zamku i wi­sta­rii, a ra­czej czy­tała o tym dzie­sięć minut wcze­śniej i od tego czasu za­tra­ciła się w ma­rze­niach o świe­tle, ko­lo­rze, za­pa­chu, mięk­kim szu­mie morza wśród ma­łych, go­rą­cych skał...

„Dla­czego mnie o to py­tasz?” – od­po­wie­działa po­waż­nym gło­sem, po­nie­waż jej do­świad­cze­nie z ubo­gimi uczy­niło ją po­ważną i cier­pliwą.

Pani Wil­kins za­ru­mie­niła się, wy­glą­da­jąc na prze­stra­szoną i nad­mier­nie nie­śmiałą. „Och, tylko dla­tego, że ja też to wi­dzia­łam i być może my­śla­łam, że w jakiś spo­sób…” ją­kała się.

Wów­czas pani Ar­bu­th­not, przy­zwy­cza­jona do kla­sy­fi­ko­wa­nia ludzi na li­stach i w po­dzia­łach, za­częła za­sta­na­wiać się, pod jaką po­zy­cją można by ją naj­wła­ści­wiej skla­sy­fi­ko­wać, pa­trząc na panią Wil­kins.

„A ja znam cię z wi­dze­nia,” kon­ty­nu­owała pani Wil­kins, która, jak wszy­scy nie­śmiali, gdy tylko za­częła, po­grą­żała się w roz­mo­wie, prze­ra­ża­jąc się coraz bar­dziej brzmie­niem wła­snych słów. „W każdą nie­dzielę wi­duję cię w ko­ściele.”

„W ko­ściele?” – po­wtó­rzyła pani Ar­bu­th­not.

„I to wy­daje się takie cu­downe – ta re­klama o wi­sta­rii – i…”

Pani Wil­kins, która mu­siała mieć co naj­mniej trzy­dzie­ści lat, prze­rwała i wier­ciła się na krze­śle jak nie­zdarna, za­wsty­dzona uczen­nica.

„To wy­daje się takie cu­downe,” mó­wiła dalej, „a to taki nędzny dzień…”.

Usia­dła, pa­trząc na panią Ar­bu­th­not wzro­kiem uwię­zio­nego psa.

„To bie­dac­two,” po­my­ślała pani Ar­bu­th­not, któ­rej życie upły­nęło na po­ma­ga­niu i nie­sie­niu ulgi, „po­trze­buje rady.”

Cier­pli­wie przy­go­to­wała się do jej udzie­le­nia. „Jeśli wi­dzisz mnie w ko­ściele,” po­wie­działa uprzej­mie, „to przy­pusz­czam, że też miesz­kasz w Hamp­stead?”

„O tak,” od­po­wie­działa pani Wil­kins. Po­wtó­rzyła to, a jej głowa na dłu­giej, cien­kiej szyi opa­dła nieco, jakby wspo­mnie­nie Hamp­stead skło­niło ją: „O tak”.

„Gdzie?” za­py­tała pani Ar­bu­th­not, która, gdy po­trzebna była rada, na­tu­ral­nie naj­pierw przy­stą­piła do zbie­ra­nia fak­tów.

Ale pani Wil­kins, kła­dąc de­li­kat­nie dłoń na tej czę­ści The Times, w któ­rej znaj­do­wało się ogło­sze­nie, jakby same wy­dru­ko­wane słowa były cenne, po­wie­działa tylko: „Być może dla­tego wy­daje się to takie cu­downe”.

„Nie, i tak uwa­żam, że to wspa­niałe” – od­parła pani Ar­bu­th­not, za­po­mi­na­jąc o fak­tach i wzdy­cha­jąc.

„Więc to czy­ta­łaś?”

„Tak,” po­wie­działa pani Ar­bu­th­not, a jej oczy znów stały się roz­ma­rzone.

„Czyż nie by­łoby cu­dow­nie?” – mruk­nęła pani Wil­kins.

„Cu­dow­nie,” zgo­dziła się pani Ar­bu­th­not. Jej roz­ja­śniona twarz znów stała się cier­pliwa. „Bar­dzo cu­dow­nie,” do­dała. „Ale nie ma sensu tra­cić czasu na my­śle­nie o ta­kich rze­czach.”

„Ależ jest,” brzmiała szybka, za­ska­ku­jąca od­po­wiedź pani Wil­kins; za­ska­ku­jąca, bo tak bar­dzo nie­po­dobna do reszty jej osoby – po­zba­wiony cha­rak­teru płaszcz, spód­nica, po­mięty ka­pe­lusz, nie­zde­cy­do­wany ko­smyk ster­czą­cych wło­sów. „Samo my­śle­nie o nich jest warte za­chodu – taka od­miana od Hamp­stead – i cza­sami wie­rzę – na­prawdę wie­rzę – że jeśli ktoś wy­star­cza­jąco mocno się za­sta­nowi, to coś osią­gnie.”

Pani Ar­bu­th­not ob­ser­wo­wała ją cier­pli­wie. Do ja­kiej ka­te­go­rii mo­głaby ją za­li­czyć, gdyby mu­siała?

„Być może – po­wie­działa, po­chy­la­jąc się nieco do przodu – zdra­dzisz mi swoje imię. Jeśli mamy być przy­ja­ciółmi” – uśmiech­nęła się swoim po­waż­nym uśmie­chem – „a mam na­dzieję, że nimi je­ste­śmy, le­piej za­cznijmy od po­czątku”.

„O tak, jak miło z two­jej strony. Je­stem pani Wil­kins” – od­po­wie­działa pani Wil­kins. „Nie spo­dzie­wam się” – do­dała, ru­mie­niąc się, gdyż pani Ar­bu­th­not nic nie od­po­wie­działa – „że to coś dla cie­bie zna­czy. Cza­sami wy­daje mi się, że mnie też nic nie mówi. Ale” – ro­zej­rzała się w po­szu­ki­wa­niu po­mocy – „je­stem panią Wil­kins”.

Nie lu­biła swo­jego imie­nia. To było wredne, małe imię, z ja­kimś żar­to­bli­wym za­krę­tem na końcu, jak za­krzy­wie­nie w górę ogona mopsa. Tak już jed­nak było. Nic nie można było z tym zro­bić. Wil­kins była i Wil­kins po­zo­sta­nie, a choć mąż za­chę­cał ją, by przy każ­dej oka­zji po­da­wała się za panią Mel­lersh-Wil­kins, ro­biła to tylko wtedy, gdy był w za­sięgu słu­chu. Uwa­żała, że „Mel­lersh” po­gar­sza „Wil­kins”, pod­kre­śla­jąc ją w spo­sób, w jaki Chat­sworth na słu­pach bramy willi pod­kre­śla willę.

Kiedy po raz pierw­szy za­su­ge­ro­wał, by do­dała „Mel­ler­sha”, sprze­ci­wiła się, a po chwili – Mel­lersh był zbyt ostrożny, by mówić ina­czej niż po prze­rwie, pod­czas któ­rej sta­ran­nie ko­pio­wał w my­ślach swoje nad­cho­dzące spo­strze­że­nia – po­wie­dział, bar­dzo nie­za­do­wo­lony: „Ale ja nie je­stem willą” i spoj­rzał na nią tak, jakby miał na­dzieję, że nie po­ślu­bił głupca.

Oczy­wi­ście nie był willą, za­pew­niła go pani Wil­kins; nigdy nie przy­pusz­czała, że tak jest; nie ma­rzyła o tym… my­ślała tylko…

Im wię­cej wy­ja­śniała, tym go­ręt­sza sta­wała się na­dzieja Mel­ler­sha, znana mu już od dwóch lat, że może przy­pad­kiem nie po­ślu­bił głupca. I mieli długą kłót­nię, jeśli można to na­zwać kłót­nią, która była pro­wa­dzona z god­nym mil­cze­niem z jed­nej strony i szcze­rymi prze­pro­si­nami z dru­giej, o to, czy pani Wil­kins za­mie­rzała za­su­ge­ro­wać, że pan Wil­kins był willą.

„Wie­rzę,” po­my­ślała, kiedy w końcu się skoń­czyło – za­jęło to dłuż­szą chwilę – „że kto­kol­wiek mógłby się kłó­cić o co­kol­wiek, gdy nie opu­ścili ani jed­nego dnia przez całe dwa lata. Oboje po­trze­bu­jemy wa­ka­cji”.

„Mój mąż” – mó­wiła pani Wil­kins do pani Ar­bu­th­not, pró­bu­jąc rzu­cić nieco świa­tła – „jest ad­wo­ka­tem”. Szu­kała cze­goś, co mo­głaby po­wie­dzieć o Mel­ler­shu i zna­la­zła: „Jest bar­dzo przy­stojny”.

„Cóż” – po­wie­działa uprzej­mie pani Ar­bu­th­not – „to musi być dla cie­bie wielka przy­jem­ność”.

„Dla­czego?” – za­py­tała pani Wil­kins.

„Po­nie­waż” – od­po­wie­działa pani Ar­bu­th­not, nieco za­sko­czona, gdyż cią­głe ob­co­wa­nie z ubo­gimi przy­zwy­cza­iło ją do tego, że jej wy­po­wie­dzi były przyj­mo­wane bez py­ta­nia – „po­nie­waż piękno – przy­stoj­ność – jest darem jak każdy inny i jeśli jest wła­ści­wie uży­wane –”.

Za­mil­kła. Wiel­kie, szare oczy pani Wil­kins wpa­try­wały się w nią, a pani Ar­bu­th­not wy­dało się nagle, że być może na­biera ona na­wyku ob­ja­śnia­nia, i to ob­ja­śnia­nia na spo­sób niańki, po­nie­waż ma pu­blicz­ność, która nie może się nie zgo­dzić, która ba­łaby się, gdyby chciała, prze­rwać, która nie wie­działa, że w isto­cie była zdana na jej łaskę.

Ale pani Wil­kins nie słu­chała, bo wła­śnie wtedy, choć wy­da­wało się to ab­sur­dalne, w jej gło­wie po­ja­wił się obraz dwóch po­staci sie­dzą­cych razem pod wielką wi­ste­rią, która roz­cią­gała się na ga­łę­ziach nie­zna­nego jej drzewa, i to była ona i pani Ar­bu­th­not - wi­działa je - wi­działa je. A za nimi, jasne w słońcu, były stare szare mury - śre­dnio­wieczny zamek - wi­działa go - oni tam byli... . .

Wpa­try­wała się więc w panią Ar­bu­th­not i nie sły­szała ani słowa z tego, co mó­wiła. Pani Ar­bu­th­not rów­nież wpa­try­wała się w panią Wil­kins, za­trzy­mana wy­ra­zem jej twa­rzy, która była pod­eks­cy­to­wana tym, co zo­ba­czyła, i była tak świe­tli­sta i drżąca pod nią, jak woda w słońcu, gdy jest wzbu­rzona po­dmu­chem wia­tru. W tej chwili, gdyby była na przy­ję­ciu, pani Wil­kins przy­glą­dano by się z za­in­te­re­so­wa­niem.

Wpa­try­wały się w sie­bie; pani Ar­bu­th­not za­sko­czona, py­ta­jąco, pani Wil­kins wzro­kiem kogoś, kto do­znał ob­ja­wie­nia. Oczy­wi­ście. Tak można było to zro­bić. Ona sama, sama, nie mogła sobie na to po­zwo­lić i nie by­łaby w sta­nie, nawet gdyby mogła sobie na to po­zwo­lić, po­je­chać tam sama; ale ona i pani Ar­bu­th­not razem... .

Po­chy­liła się po dru­giej stro­nie stołu. "Może spró­bu­jemy go zdo­być? - szep­nęła.

Pani Ar­bu­th­not zro­biła jesz­cze szer­sze oczy. "Ro­zu­miesz?" - po­wtó­rzyła.

"Tak - po­wie­działa pani Wil­kins, wciąż jakby oba­wiała się, że ktoś ją pod­słu­cha. "Nie tylko sie­dzieć tutaj i mówić, jak cu­dow­nie, a potem wra­cać do domu do Hamp­stead bez wy­cią­gnię­cia palca - iść do domu jak zwy­kle i zająć się obia­dem i ry­bami, tak jak ro­bi­li­śmy to przez lata i bę­dziemy robić przez lata i lata. W rze­czy­wi­sto­ści - po­wie­działa pani Wil­kins, ru­mie­niąc się aż po ce­bulki wło­sów, po­nie­waż dźwięk tego, co mó­wiła, tego, co się z niej wy­le­wało, prze­ra­ził ją, a mimo to nie mogła prze­stać - nie widzę końca. To nie ma końca. Więc po­winna być prze­rwa, po­winny być prze­rwy - w in­te­re­sie wszyst­kich. To by­łoby na­prawdę bez­in­te­re­sowne, gdy­by­śmy wy­je­chali i przez chwilę byli szczę­śliwi, bo wró­ci­li­by­śmy o wiele milsi. Wi­dzisz, po pew­nym cza­sie każdy po­trze­buje wa­ka­cji".

"Ale jak to zdo­być?" - za­py­tała pani Ar­bu­th­not.

"Weź to", po­wie­działa pani Wil­kins.

"Wziąć?"

"Wy­po­życz. Wy­naj­mij. Mieć."

"Ale - czy masz na myśli mnie i cie­bie?"

"Tak. Mię­dzy nami. Po­dziel się. Wtedy kosz­to­wa­łoby to tylko po­łowę, a ty wy­glą­dasz tak - wy­glą­dasz do­kład­nie tak, jak­byś chciał tego tak samo jak ja - jak­byś chciał od­po­cząć - jakby przy­da­rzyło ci się coś szczę­śli­wego".

"Dla­czego, ale my się nie znamy".

"Ale po­myśl tylko, jak do­brze by nam było, gdy­by­śmy wy­je­chali razem na mie­siąc! Za­osz­czę­dzi­łem na desz­czowy dzień i spo­dzie­wam się, że ty też, i to jest ten desz­czowy dzień - spójrz na to -".

"Jest nie­zrów­no­wa­żona", po­my­ślała pani Ar­bu­th­not, ale po­czuła się dziw­nie po­ru­szona.

"Po­myśl o ucieczce na cały mie­siąc - od wszyst­kiego - do nieba".

"Nie po­winna mówić ta­kich rze­czy", po­my­ślała pani Ar­bu­th­not. "A jed­nak po­czuła się dziw­nie po­ru­szona. Rze­czy­wi­ście, cu­dow­nie by­łoby od­po­cząć, za­trzy­mać się.

Jed­nak przy­zwy­cza­je­nie znów ją uspo­ko­iło, a lata ob­co­wa­nia z bied­nymi spra­wiły, że po­wie­działa z lekką, choć współ­czu­jącą wyż­szo­ścią wy­ja­śnia­ją­cego: "Ale wi­dzisz, niebo nie jest gdzie in­dziej. Jest tu i teraz. Tak nam po­wie­dziano".

Stała się bar­dzo po­ważna, tak jak wtedy, gdy cier­pli­wie pró­bo­wała pomóc i oświe­cić bied­nych. "Niebo jest w nas" - po­wie­działa ła­god­nym, ni­skim gło­sem. "Po­wie­dziano nam to z naj­wyż­szego au­to­ry­tetu. A ty znasz wersy o punk­tach po­krew­nych, prawda?".

"O tak, znam je - prze­rwała pani Wil­kins nie­cier­pli­wie.

"Po­krewne punkty nieba i domu", kon­ty­nu­owała pani Ar­bu­th­not, która była przy­zwy­cza­jona do koń­cze­nia zdań. "Niebo jest w na­szym domu".

"Nie jest", po­wie­działa pani Wil­kins, po­now­nie za­ska­ku­jąco.

Pani Ar­bu­th­not była za­sko­czona. Potem po­wie­działa ła­god­nie: "Ależ jest. Jest tam, jeśli zde­cy­du­jemy, jeśli to zro­bimy".

"Ja wy­bie­ram i ja to robię, a tak nie jest" - po­wie­działa pani Wil­kins.

Wtedy pani Ar­bu­th­not za­mil­kła, bo i ona cza­sami miała wąt­pli­wo­ści co do domów. Sie­działa i pa­trzyła z nie­po­ko­jem na panią Wil­kins, czu­jąc coraz więk­szą po­trzebę skla­sy­fi­ko­wa­nia jej. Gdyby tylko udało jej się skla­sy­fi­ko­wać panią Wil­kins, bez­piecz­nie przy­po­rząd­ko­wać ją do od­po­wied­niej ka­te­go­rii, czu­łaby, że sama od­zy­ska­łaby rów­no­wagę, która zda­wała się bar­dzo dziw­nie chwiać na wszyst­kie strony. Nie miała wa­ka­cji od lat, a ogło­sze­nie, gdy je zo­ba­czyła, spra­wiło, że za­częła ma­rzyć, a pod­eks­cy­to­wa­nie pani Wil­kins było za­raź­liwe i miała wra­że­nie, słu­cha­jąc jej ży­wio­ło­wej, dziw­nej mowy i ob­ser­wu­jąc jej roz­świe­tloną twarz, że zo­stała wy­rwana ze snu.

Naj­wy­raź­niej pani Wil­kins była nie­zrów­no­wa­żona, ale pani Ar­bu­th­not spo­ty­kała już osoby nie­zrów­no­wa­żone - zresztą za­wsze je spo­ty­kała - i nie miały one żad­nego wpływu na jej sta­bil­ność; pod­czas gdy ta spra­wiała, że czuła się dość chwiej­nie, zu­peł­nie tak, jakby ode­rwa­nie się od swo­ich kom­pa­so­wych punk­tów Boga, męża, domu i obo­wiązku - nie czuła się tak, jakby pani Wil­kins za­mie­rzała, by pan Wil­kins rów­nież przy­je­chał - i choć raz była szczę­śliwa, by­łoby za­równo dobre, jak i po­żą­dane. Co oczy­wi­ście nie było prawdą; co z pew­no­ścią nie było prawdą. Ona rów­nież miała swoje gniazdko, stop­niowo in­we­sto­wane w Pocz­to­wej Kasie Oszczęd­no­ści, ale przy­pusz­cze­nie, że kie­dy­kol­wiek za­po­mni o swo­ich obo­wiąz­kach do tego stop­nia, by je wy­cią­gnąć i wydać na sie­bie, było z pew­no­ścią ab­sur­dalne. Z pew­no­ścią nie mo­głaby, nie zro­bi­łaby cze­goś ta­kiego? Z pew­no­ścią nie mo­głaby tak cał­ko­wi­cie za­po­mnieć o swo­jej bie­dzie, nędzy i cho­ro­bie? Bez wąt­pie­nia po­dróż do Włoch by­łaby nie­zwy­kle roz­koszna, ale było wiele roz­kosz­nych rze­czy, które chcia­łoby się zro­bić, a po co dano nam siłę, by pomóc nam ich nie robić?

Dla pani Ar­bu­th­not nie­za­chwiane jak wska­zówki kom­pasu były wiel­kie cztery fakty z życia: Bóg, Mąż, Dom, Obo­wią­zek. Na tych fak­tach za­snęła wiele lat temu, po okre­sie wielu nie­szczęść, a jej głowa spo­czy­wała na nich jak na po­duszce; i bar­dzo bała się obu­dzić z tak pro­stego i nie­po­ko­ją­cego stanu. Dla­tego z za­pa­łem szu­kała na­główka, pod któ­rym mo­głaby umie­ścić panią Wil­kins i w ten spo­sób roz­ja­śnić i uspo­koić swój wła­sny umysł; i sie­dząc tam, pa­trząc na nią nie­spo­koj­nie po jej ostat­niej uwa­dze, i czu­jąc, że staje się coraz bar­dziej nie­zrów­no­wa­żona i za­ra­żona, po­sta­no­wiła pro tem, jak po­wie­dział wi­ka­riusz na spo­tka­niach, umie­ścić ją w na­główku Nerwy. Było cał­kiem moż­liwe, że po­winna od razu tra­fić do ka­te­go­rii Hi­ste­ria, która czę­sto była tylko przed­sion­kiem do obłędu, ale pani Ar­bu­th­not na­uczyła się nie spie­szyć z przy­pi­sy­wa­niem ludzi do osta­tecz­nych ka­te­go­rii, po­nie­waż nie­jed­no­krot­nie z prze­ra­że­niem od­kry­wała, że po­peł­niła błąd, i jak trudno było ją z niego wy­pro­wa­dzić, i jak bar­dzo była zdru­zgo­tana naj­strasz­liw­szymi wy­rzu­tami su­mie­nia.

Tak. Nerwy. Praw­do­po­dob­nie nie miała re­gu­lar­nej pracy dla in­nych, po­my­ślała pani Ar­bu­th­not; żad­nej pracy, która wy­pro­wa­dzi­łaby ją poza nią samą. Naj­wy­raź­niej była ste­ro­wana przez po­dmu­chy, przez im­pulsy. Nerwy pra­wie na pewno na­le­żały do jej ka­te­go­rii, albo wkrótce tak się sta­nie, jeśli nikt jej nie po­może. Bie­dac­two, po­my­ślała pani Ar­bu­th­not, jej wła­sna rów­no­waga wra­cała wraz ze współ­czu­ciem i nie była w sta­nie, z po­wodu stołu, zo­ba­czyć dłu­go­ści nóg pani Wil­kins. Wi­działa tylko jej małą, nie­śmiałą twarz, szczu­płe ra­miona i wyraz dzie­cię­cej tę­sk­noty w oczach za czymś, co na pewno ją uszczę­śliwi. Nie, takie rze­czy nie uszczę­śli­wiały ludzi, takie ulotne rze­czy. Pani Ar­bu­th­not na­uczyła się w swoim dłu­gim życiu z Fre­de­ric­kiem - był jej mężem, po­ślu­biła go w wieku dwu­dzie­stu lat, a teraz miała trzy­dzie­ści trzy - gdzie można zna­leźć praw­dziwe ra­do­ści. Teraz wie­działa, że można je zna­leźć tylko w co­dzien­nym, co­go­dzin­nym życiu dla in­nych; można je zna­leźć tylko - czyż nie raz i nie dwa za­no­siła tam swoje roz­cza­ro­wa­nia i znie­chę­ce­nia, i od­cho­dziła po­cie­szona - u stóp Boga?

Fre­de­rick był typem męża, któ­rego żona wcze­śnie od­dała się w ręce Boga. Od niego do nich był krótki, choć bo­le­sny krok. Z per­spek­tywy czasu wy­da­wał jej się krótki, ale tak na­prawdę trwał cały pierw­szy rok ich mał­żeń­stwa, a każdy cen­ty­metr drogi był walką i każdy cen­ty­metr był spla­miony, jak wtedy czuła, krwią jej serca. Teraz to wszystko się skoń­czyło. Już dawno od­na­la­zła spo­kój. A Fry­de­ryk, z jej na­mięt­nie ko­cha­nego ob­lu­bieńca, z jej uwiel­bia­nego mło­dego męża, stał się dru­gim po Bogu na jej li­ście obo­wiąz­ków i wy­ro­zu­mia­ło­ści. Tam wi­siał, drugi w hie­rar­chii waż­no­ści, bez­kr­wi­sta rzecz wy­krwa­wiona przez jej mo­dli­twy. Przez lata była w sta­nie być szczę­śliwa tylko za­po­mi­na­jąc o szczę­ściu. Chciała tak po­zo­stać. Chciała od­ciąć się od wszyst­kiego, co przy­po­mi­na­łoby jej o pięk­nych rze­czach, co mo­głoby po­now­nie wzbu­dzić w niej tę­sk­notę, pra­gnie­nie....

"Tak bar­dzo chcia­ła­bym zo­stać przy­ja­ciółką - po­wie­działa szcze­rze. "Czy nie mógł­byś mnie od­wie­dzić, albo po­zwo­lić mi cza­sem przyjść do cie­bie? Kiedy tylko po­czu­jesz, że chcesz po­roz­ma­wiać. Dam ci mój adres - szu­kała go w to­rebce - a wtedy na pewno nie za­po­mnisz". Zna­la­zła wi­zy­tówkę i wy­cią­gnęła ją.

Pani Wil­kins zi­gno­ro­wała kartkę.

"To takie za­bawne - po­wie­działa pani Wil­kins, jakby jej nie sły­szała - ale widzę nas obie - cie­bie i mnie - w kwiet­niu tego roku w śre­dnio­wiecz­nym zamku.

Pani Ar­bu­th­not po­now­nie po­czuła nie­po­kój. "Na­prawdę?" - po­wie­działa, sta­ra­jąc się za­cho­wać rów­no­wagę pod wi­zjo­ner­skim spoj­rze­niem błysz­czą­cych sza­rych oczu. "Na­prawdę?"

"Czy nigdy nie wi­dzisz rze­czy w ro­dzaju bły­sku, zanim się wy­da­rzą?" - za­py­tała pani Wil­kins.

"Nigdy" - po­wie­działa pani Ar­bu­th­not.

Pró­bo­wała się uśmiech­nąć; pró­bo­wała uśmiech­nąć się współ­czu­ją­cym, ale mą­drym i to­le­ran­cyj­nym uśmie­chem, z któ­rym była przy­zwy­cza­jona słu­chać z ko­niecz­no­ści stron­ni­czych i nie­kom­plet­nych po­glą­dów bied­nych. Nie udało jej się. Uśmiech za­drżał.

"Oczy­wi­ście - po­wie­działa ci­chym gło­sem, jakby bała się, że wi­kary i Kasa Oszczęd­no­ści pod­słu­chują - to by­łoby naj­pięk­niej­sze - naj­pięk­niej­sze -".

"Nawet gdyby było źle", po­wie­działa pani Wil­kins, "to tylko przez mie­siąc".

"To... - za­częła pani Ar­bu­th­not, dość jasno zda­jąc sobie sprawę z na­gan­no­ści ta­kiego punktu wi­dze­nia, ale pani Wil­kins prze­rwała jej, zanim zdą­żyła do­koń­czyć.

"W każ­dym razie - po­wie­działa pani Wil­kins, prze­ry­wa­jąc jej - je­stem pewna, że źle jest być do­brym zbyt długo, aż czło­wiek staje się nie­szczę­śliwy. Widzę, że byłaś dobra przez wiele lat, bo wy­glą­dasz na taką nie­szczę­śliwą" - pani Ar­bu­th­not otwo­rzyła usta, by za­pro­te­sto­wać - "a ja, odkąd byłam dziew­czynką, ro­bi­łam tylko obo­wiązki, rze­czy dla in­nych ludzi i nie wie­rzę, by kto­kol­wiek mnie ko­chał choć tro­chę le­piej - i tę­sk­nię, och, tę­sk­nię za czymś innym - za czymś innym".

Czy za­mie­rzała się roz­pła­kać? Pani Ar­bu­th­not po­czuła się bar­dzo nie­swojo i współ­czu­jąco. Miała na­dzieję, że nie bę­dzie pła­kać. Nie tam. Nie w tym nie­przy­ja­znym po­koju, z nie­zna­jo­mymi wcho­dzą­cymi i wy­cho­dzą­cymi.

Ale pani Wil­kins, po nie­spo­koj­nym szar­pa­niu chu­s­teczki, która nie chciała wyjść z kie­szeni, w końcu udało się tylko po­zor­nie wy­dmu­chać nią nos, a na­stęp­nie, mru­ga­jąc szybko oczami raz lub dwa razy, spoj­rzała na panią Ar­bu­th­not z drżącą at­mos­ferą na wpół po­kor­nych, na wpół prze­stra­szo­nych prze­pro­sin i uśmiech­nęła się.

"Uwie­rzysz - szep­nęła, sta­ra­jąc się uspo­koić usta, naj­wy­raź­niej strasz­nie za­wsty­dzona - że nigdy wcze­śniej z nikim nie roz­ma­wia­łam w ten spo­sób? Nie mogę my­śleć, po pro­stu nie wiem, co we mnie wstą­piło.

"To re­klama" - po­wie­działa pani Ar­bu­th­not, ki­wa­jąc głową z po­wagą.

"Tak - po­wie­działa pani Wil­kins, ocie­ra­jąc ukrad­kiem oczy - a my obie je­ste­śmy takie... - znów lekko wy­dmu­chała nos - nie­szczę­śliwe.

Roz­dział 2

Oczy­wi­ście pani Ar­bu­th­not nie była nie­szczę­śliwa - jak mo­głaby być, za­da­wała sobie py­ta­nie, skoro Bóg się o nią trosz­czył? - ale po­zwo­liła, by to na razie prze­szło bez echa, po­nie­waż była prze­ko­nana, że oto ko­lejna istota pil­nie po­trze­buje jej po­mocy; tym razem nie tylko butów, koców i lep­szych wa­run­ków sa­ni­tar­nych, ale bar­dziej de­li­kat­nej po­mocy w zro­zu­mie­niu, zna­le­zie­niu wła­ści­wych słów.

Wła­ściwe słowa, jak wkrótce od­kryła, po wy­pró­bo­wa­niu róż­nych na temat życia dla in­nych, mo­dli­twy i po­koju, który można zna­leźć, od­da­jąc się bez za­strze­żeń w ręce Boga - na wszyst­kie te słowa pani Wil­kins miała inne słowa, nie­spójne, a jed­nak, przy­naj­mniej na razie, do­póki ktoś nie miał wię­cej czasu, trudne do od­po­wie­dze­nia - wła­ściwe słowa były su­ge­stią, że nie za­szko­dzi od­po­wie­dzieć na ogło­sze­nie. Nie­zo­bo­wią­zu­jące. Zwy­kłe za­py­ta­nie. To, co za­nie­po­ko­iło panią Ar­bu­th­not w tej su­ge­stii, to fakt, że nie uczy­niła tego wy­łącz­nie po to, by po­cie­szyć panią Wil­kins; uczy­niła to z po­wodu wła­snej dziw­nej tę­sk­noty za śre­dnio­wiecz­nym zam­kiem.

To było bar­dzo nie­po­ko­jące. Była tam, przy­zwy­cza­jona do kie­ro­wa­nia, prze­wo­dze­nia, do­ra­dza­nia, wspie­ra­nia - z wy­jąt­kiem Fre­de­ricka; już dawno na­uczyła się zo­sta­wiać Fre­de­ricka Bogu - sama będąc pro­wa­dzoną, będąc pod wpły­wem i zrzu­cana z nóg przez zwy­kłe ogło­sze­nie, przez nie­spój­nego nie­zna­jo­mego. To było na­prawdę nie­po­ko­jące. Nie po­tra­fiła zro­zu­mieć swo­jej na­głej tę­sk­noty za tym, co w końcu było sa­mo­za­do­wo­le­niem, pod­czas gdy przez lata takie pra­gnie­nie nie za­go­ściło w jej sercu.

"Nie ma nic złego w zwy­kłym py­ta­niu", po­wie­działa ni­skim gło­sem, jakby wi­kary, Kasa Oszczęd­no­ści i wszy­scy jej ocze­ku­jący i za­leżni biedni słu­chali i po­tę­piali.

"To nie jest tak, jakby to nas do cze­go­kol­wiek zo­bo­wią­zy­wało - po­wie­działa pani Wil­kins, rów­nież ni­skim gło­sem, ale jej głos drżał.

Wstały jed­no­cze­śnie - pani Ar­bu­th­not po­czuła się za­sko­czona, że pani Wil­kins jest tak wy­soka - i po­de­szły do sto­lika do pi­sa­nia, a pani Ar­bu­th­not na­pi­sała do Z, Box 1000, The Times, pro­sząc o szcze­góły. Pro­siła o wszyst­kie szcze­góły, ale je­dy­nym, któ­rego na­prawdę chcieli, był ten do­ty­czący czyn­szu. Oboje uwa­żali, że to pani Ar­bu­th­not po­winna na­pi­sać list i zająć się spra­wami biz­ne­so­wymi. Nie tylko była przy­zwy­cza­jona do or­ga­ni­zo­wa­nia i bycia prak­tyczną, ale była też star­sza i z pew­no­ścią spo­koj­niej­sza; sama też nie miała wąt­pli­wo­ści, że jest mą­drzej­sza. Pani Wil­kins rów­nież nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści; sam spo­sób, w jaki pani Ar­bu­th­not prze­dzie­lała włosy, su­ge­ro­wał wielki spo­kój, który mógł wy­ni­kać tylko z mą­dro­ści.

Ale choć była mą­drzej­sza, star­sza i spo­koj­niej­sza, nowa przy­ja­ciółka pani Ar­bu­th­not wy­da­wała jej się tym, co ją na­pę­dzało. Nie­spójna, a mimo to im­pul­sywna. Wy­glą­dało na to, że oprócz tego, że po­trze­bo­wała po­mocy, miała de­ner­wu­jący cha­rak­ter. Miała cie­kawą za­raź­li­wość. Do­pro­wa­dzała do szału. A spo­sób, w jaki jej chwiejny umysł wy­su­wał wnio­ski - oczy­wi­ście błędne; na przy­kład taki, że ona, pani Ar­bu­th­not, jest nie­szczę­śliwa - spo­sób, w jaki wy­su­wała wnio­ski, był nie­po­ko­jący.

Nie­za­leż­nie jed­nak od tego, jaka była i jaka była jej chwiej­ność, pani Ar­bu­th­not po­dzie­lała jej pod­eks­cy­to­wa­nie i tę­sk­notę; a kiedy list zo­stał wrzu­cony do skrzynki na listy w holu i w rze­czy­wi­sto­ści nie można go było od­zy­skać, za­równo ona, jak i pani Wil­kins po­czuły to samo po­czu­cie winy.

"To tylko po­ka­zuje", po­wie­działa szep­tem pani Wil­kins, gdy od­wró­ciły się od skrzynki na listy, "jak nie­ska­zi­tel­nie dobre by­ły­śmy przez całe życie. Za pierw­szym razem, gdy ro­bimy coś, o czym nasi mę­żo­wie nie wie­dzą, czu­jemy się winne".

"Oba­wiam się, że nie mogę po­wie­dzieć, że byłam nie­ska­zi­tel­nie dobra - za­pro­te­sto­wała ła­god­nie pani Ar­bu­th­not, nieco za­kło­po­tana tym nowym przy­kła­dem sku­tecz­nego wy­cią­ga­nia po­chop­nych wnio­sków, po­nie­waż nie wspo­mniała ani sło­wem o swoim po­czu­ciu winy.

"Och, ale je­stem pe­wien, że tak - widzę, że je­steś dobry i dla­tego nie je­steś szczę­śliwy".

"Nie po­winna mówić ta­kich rze­czy" - po­my­ślała pani Ar­bu­th­not. "Muszę spró­bo­wać jej w tym pomóc".

Na głos po­wie­działa po­waż­nie: - Nie wiem, dla­czego upie­rasz się, że nie je­stem szczę­śliwa. Kiedy po­znasz mnie le­piej, prze­ko­nasz się, że je­stem. I je­stem pewna, że nie cho­dzi ci o to, że do­broć, jeśli można ją osią­gnąć, czyni czło­wieka nie­szczę­śli­wym".

"Tak, mam", po­wie­działa pani Wil­kins. "Nasz ro­dzaj do­broci ma. Osią­gnę­li­śmy ją i je­ste­śmy nie­szczę­śliwi. Ist­nieją nie­szczę­śliwe ro­dzaje do­broci i szczę­śliwe ro­dzaje - na przy­kład ro­dzaj, który bę­dziemy mieli w śre­dnio­wiecz­nym zamku, jest szczę­śli­wym ro­dza­jem".

"To zna­czy, za­kła­da­jąc, że tam pój­dziemy - po­wie­działa pani Ar­bu­th­not po­wścią­gli­wie. Czuła, że pani Wil­kins po­trze­buje wspar­cia. "W końcu na­pi­sa­li­śmy tylko po to, by za­py­tać. Każdy może to zro­bić. Myślę, że jest cał­kiem praw­do­po­dobne, że wa­runki okażą się nie­moż­liwe do speł­nie­nia, a nawet gdyby tak nie było, praw­do­po­dob­nie do jutra nie bę­dziemy chcieli tam je­chać".

"Widzę nas tam", brzmiała od­po­wiedź pani Wil­kins.

Wszystko to wy­pro­wa­dzało ją z rów­no­wagi. Pani Ar­bu­th­not, prze­dzie­ra­jąc się przez ocie­ka­jące wodą ulice w dro­dze na spo­tka­nie, na któ­rym miała prze­ma­wiać, była w nie­zwy­kle nie­spo­koj­nym sta­nie umy­słu. Miała na­dzieję, że oka­zała się bar­dzo spo­kojna wobec pani Wil­kins, bar­dzo prak­tyczna i trzeźwa, ukry­wa­jąc wła­sne pod­eks­cy­to­wa­nie. Ale tak na­prawdę była nie­zwy­kle po­ru­szona, czuła się szczę­śliwa, czuła się winna, czuła strach i miała wszyst­kie uczu­cia, choć tego nie wie­działa, ko­biety, która wró­ciła z po­ta­jem­nego spo­tka­nia z ko­chan­kiem. Rze­czy­wi­ście, tak wła­śnie wy­glą­dała, gdy przy­była spóź­niona na swój peron; ona, z otwar­tymi brwiami, wy­glą­dała nie­mal ukrad­kiem, gdy jej wzrok padł na wpa­tru­jące się drew­niane twa­rze cze­ka­jące, by usły­szeć, jak pró­buje prze­ko­nać ich, by przy­czy­nili się do zła­go­dze­nia pil­nych po­trzeb bied­nych Hamp­stead, z któ­rych każdy był prze­ko­nany, że sami po­trze­bują dat­ków. Wy­glą­dała, jakby ukry­wała coś nie­god­nego uwagi, ale za­chwy­ca­ją­cego. Z pew­no­ścią nie było tam jej zwy­cza­jo­wej szcze­ro­ści, a jej miej­sce zajął ro­dzaj stłu­mio­nego i prze­ra­żo­nego za­do­wo­le­nia, które do­pro­wa­dzi­łoby bar­dziej świa­towo my­ślącą pu­blicz­ność do na­tych­mia­sto­wego prze­ko­na­nia o nie­daw­nym i praw­do­po­dob­nie na­mięt­nym upra­wia­niu mi­ło­ści.

Piękno, piękno, piękno... te słowa dźwię­czały jej w uszach, gdy stała na pe­ro­nie i mó­wiła o smut­nych rze­czach do nie­licz­nych uczest­ni­ków spo­tka­nia. Nigdy nie była we Wło­szech. Czy na­prawdę na to miała wydać swoje oszczęd­no­ści? Cho­ciaż nie mogła po­chwa­lić spo­sobu, w jaki pani Wil­kins wpro­wa­dzała ideę pre­de­sty­na­cji do jej naj­bliż­szej przy­szło­ści, tak jakby nie miała wy­boru, tak jakby walka, a nawet re­flek­sja były bez­u­ży­teczne, to jed­nak miało to na nią wpływ. Oczy pani Wil­kins były oczami ja­sno­wi­dza. Pani Ar­bu­th­not wie­działa, że nie­któ­rzy lu­dzie tacy są; a jeśli pani Wil­kins rze­czy­wi­ście wi­działa ją w śre­dnio­wiecz­nym zamku, wy­da­wało się praw­do­po­dobne, że walka by­łaby stratą czasu. Mimo to, wydać swoje gniazdo - jajo na sa­mo­za­do­wo­le­nie - Po­cho­dze­nie tego jaja było ze­psute, ale przy­naj­mniej przy­pusz­czała, że jego ko­niec bę­dzie godny po­chwały. Czy miała od­wró­cić jego uwagę od za­mie­rzo­nego celu, który sam w sobie wy­da­wał się uspra­wie­dli­wiać jego za­trzy­ma­nie, i wydać je na spra­wia­nie sobie przy­jem­no­ści?

Pani Ar­bu­th­not mó­wiła dalej i dalej, tak bar­dzo wy­ćwi­czona w tego ro­dzaju mowie, że mo­głaby po­wie­dzieć to wszystko przez sen, a pod ko­niec spo­tka­nia, jej oczy ośle­pione ta­jem­ni­czymi wi­zjami, ledwo za­uwa­żyła, że nikt nie był w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­ru­szony, a zwłasz­cza w kwe­stii dat­ków.

Ale wi­kary to za­uwa­żył. Wi­kary był roz­cza­ro­wany. Zwy­kle jego dobra przy­ja­ciółka i zwo­len­niczka, pani Ar­bu­th­not, ra­dziła sobie le­piej. A co było jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłe, zda­wała się, jak za­uwa­żył, nawet tym nie przej­mo­wać.

"Nie mogę sobie wy­obra­zić", po­wie­dział do niej, gdy się roz­stali, mó­wiąc z iry­ta­cją, po­nie­waż był zi­ry­to­wany za­równo pu­blicz­no­ścią, jak i nią, "do czego do­cho­dzą ci lu­dzie. Wy­daje się, że nic ich nie po­ru­sza".

"Może po­trze­bują wa­ka­cji", za­su­ge­ro­wała pani Ar­bu­th­not; nie­za­do­wa­la­jąca, dziwna od­po­wiedź, po­my­ślał wi­kary.

"W lutym?" za­wo­łał za nią sar­ka­stycz­nie.

"Nie, nie do kwiet­nia - po­wie­działa pani Ar­bu­th­not przez ramię.

"Bar­dzo dziwne", po­my­ślał wi­kary. "Rze­czy­wi­ście bar­dzo dziwne". Wró­cił do domu i być może nie był do końca po chrze­ści­jań­sku na­sta­wiony do swo­jej żony.

Tej nocy pod­czas mo­dli­twy pani Ar­bu­th­not pro­siła o prze­wod­nic­two. Czuła, że po­winna po­pro­sić wprost, aby śre­dnio­wieczny zamek zo­stał już prze­jęty przez kogoś in­nego i w ten spo­sób cała sprawa zo­stała za­ła­twiona, ale od­waga ją za­wio­dła. A gdyby jej mo­dli­twa zo­stała wy­słu­chana? Nie, nie mogła o to pro­sić, nie mogła ry­zy­ko­wać. W końcu - nie­mal wska­zała to Bogu - gdyby wy­dała swoje obecne gniazdko na wa­ka­cje, mo­głaby dość szybko zgro­ma­dzić ko­lejne. Fre­de­rick na­ci­skał na nią; a to ozna­cza­łoby tylko, że pod­czas gdy ona zwi­jała dru­gie jajko, przez jakiś czas jej datki na pa­ra­fialne or­ga­ni­za­cje cha­ry­ta­tywne by­łyby mniej­sze. A potem mo­głoby to być na­stępne jajko, któ­rego pier­wotne ze­psu­cie zo­sta­łoby oczysz­czone przez za­sto­so­wa­nie, do któ­rego zo­stało osta­tecz­nie wy­ko­rzy­stane.

Pani Ar­bu­th­not, która nie miała wła­snych pie­nię­dzy, była zmu­szona żyć z do­cho­dów z dzia­łal­no­ści Fry­de­ryka, a jej gniazdo było owo­cem, po­śmiert­nie doj­rza­łym, daw­nego grze­chu. Spo­sób, w jaki Fry­de­ryk za­ra­biał na życie, był jed­nym ze sta­łych utra­pień jej życia. Pisał nie­zwy­kle po­pu­larne pa­mięt­niki, re­gu­lar­nie, każ­dego roku, o ko­chan­kach kró­lów. W hi­sto­rii było wielu kró­lów, któ­rzy mieli ko­chanki, i jesz­cze wię­cej ko­cha­nek, które miały kró­lów; tak więc był w sta­nie opu­bli­ko­wać książkę wspo­mnień w każ­dym roku swo­jego mał­żeń­skiego życia, a mimo to ist­niały wiel­kie stosy tych pań cze­ka­ją­cych na roz­pra­wie­nie się z nimi. Pani Ar­bu­th­not była bez­radna. Czy jej się to po­do­bało, czy nie, mu­siała żyć z do­cho­dów. Pew­nego razu, po suk­ce­sie pa­mięt­nika Du Bar­riego, po­da­ro­wał jej okropną sofę z na­brzmia­łymi po­dusz­kami i mięk­kim, chłon­nym obi­ciem, i wy­da­wało jej się rze­czą ża­ło­sną, że w jej domu ma się ob­no­sić to po­nowne wcie­le­nie sta­rego, mar­twego fran­cu­skiego grzesz­nika.

Po pro­stu dobra, prze­ko­nana, że mo­ral­ność jest pod­stawą szczę­ścia, fakt, że ona i Fry­de­ryk po­winni czer­pać po­ży­wie­nie z winy, jak­kol­wiek oczysz­czo­nej przez upływ wie­ków, był jed­nym z se­kret­nych po­wo­dów jej smutku. Im bar­dziej pa­mię­tliwa dama za­po­mi­nała o sobie, tym wię­cej czy­tano jego książkę o niej i tym swo­bod­niej trak­to­wał swoją żonę; a wszystko, co jej dał, zo­stało wy­dane, po nie­wiel­kim do­da­niu do jej gniazda - miała bo­wiem na­dzieję i wie­rzyła, że pew­nego dnia lu­dzie prze­staną chcieć czy­tać o nie­go­dzi­wo­ści, a wtedy Fry­de­ryk bę­dzie po­trze­bo­wał wspar­cia - na pomoc bied­nym. Pa­ra­fia roz­kwi­tała dzięki, by wziąć garść na chy­bił tra­fił, złemu za­cho­wa­niu dam Du Barri, Mon­te­span, Pom­pa­dour, Ninon de l'Enc­los, a nawet uczo­nej Ma­in­te­non. Ubo­dzy byli fil­trem, przez który prze­cho­dziły pie­nią­dze, by, jak miała na­dzieję pani Ar­bu­th­not, wy­pły­nąć oczysz­czone. Nie mogła zro­bić nic wię­cej. W mi­nio­nych dniach pró­bo­wała prze­my­śleć sy­tu­ację, od­kryć wła­ściwy kie­ru­nek, ale uznała ją, po­dob­nie jak Fry­de­ryka, za zbyt trudną i po­zo­sta­wiła ją, po­dob­nie jak Fry­de­ryka, Bogu. Nic z tych pie­nię­dzy nie zo­stało wy­dane na jej dom lub strój; po­zo­stały one, z wy­jąt­kiem wiel­kiej mięk­kiej sofy, su­rowe. To biedni na tym sko­rzy­stali. Ich buty były cięż­kie od grze­chów. Ale jakie to było trudne. Pani Ar­bu­th­not, szu­ka­jąc wska­zó­wek, mo­dliła się o to do wy­czer­pa­nia. Być może po­winna od­mó­wić do­tknię­cia pie­nię­dzy, uni­kać ich tak, jak uni­ka­łaby grze­chów, które były ich źró­dłem? Ale co wtedy z bu­tami pa­ra­fial­nymi? Za­py­tała wi­ka­riu­sza, co o tym sądzi, i po wielu de­li­kat­nych sło­wach, wy­mi­ja­ją­cych i ostroż­nych, w końcu oka­zało się, że jest za bu­tami.

Przy­naj­mniej prze­ko­nała Fry­de­ryka, kiedy po raz pierw­szy roz­po­czął swoją strasz­liwą, udaną ka­rierę - roz­po­czął ją do­piero po ich ślu­bie; kiedy go po­ślu­biła, był nie­na­gan­nym urzęd­ni­kiem zwią­za­nym z bi­blio­teką Mu­zeum Bry­tyj­skiego - aby opu­bli­ko­wał wspo­mnie­nia pod innym na­zwi­skiem, aby nie zo­stała pu­blicz­nie na­pięt­no­wana. Hamp­stead czy­tało książki z ra­do­ścią i nie miało po­ję­cia, że ich autor żył po­śród nich. Fre­de­rick był pra­wie nie­znany w Hamp­stead, nawet z wi­dze­nia. Nigdy nie cho­dził na żadne spo­tka­nia. Co­kol­wiek robił w ra­mach re­kre­acji, robił to w Lon­dy­nie, ale nigdy nie mówił o tym, co robił ani z kim się spo­ty­kał; mógł być cał­ko­wi­cie po­zba­wiony przy­ja­ciół, gdyby kie­dy­kol­wiek wspo­mniał żonie o przy­ja­cio­łach. Tylko wi­kary wie­dział, skąd po­cho­dzą pie­nią­dze dla pa­ra­fii, a on uwa­żał to, jak po­wie­dział pani Ar­bu­th­not, za sprawę ho­noru, by o tym nie wspo­mi­nać.

I przy­naj­mniej jej mały domek nie był na­wie­dzany przez roz­wią­złe damy, po­nie­waż Fre­de­rick wy­ko­ny­wał swoją pracę z dala od domu. Miał dwa po­koje w po­bliżu Mu­zeum Bry­tyj­skiego, które było miej­scem jego eks­hu­ma­cji, i tam cho­dził każ­dego ranka, a wra­cał długo po tym, jak jego żona spała. Cza­sami nie wra­cał wcale. Cza­sami nie wi­działa go przez kilka dni. Potem po­ja­wiał się nagle przy śnia­da­niu, po tym jak po­przed­niego wie­czoru wszedł do domu ze swoim klu­czem, bar­dzo jo­wialny i do­bro­duszny, z wol­nymi rę­kami i za­do­wo­lony, jeśli po­zwo­liła mu coś jej dać - do­brze od­ży­wiony męż­czy­zna, za­do­wo­lony ze świata; we­soły, peł­no­krwi­sty, za­do­wo­lony męż­czy­zna. Za­wsze była ła­godna i dbała o to, by jego kawa była taka, jaką lubił.

Wy­da­wał się bar­dzo szczę­śliwy. Czę­sto my­ślała, że życie, bez względu na to, ile się w nim dzieje, jest ta­jem­nicą. Za­wsze byli jacyś lu­dzie, któ­rych nie spo­sób było umiej­sco­wić. Fre­de­rick był jed­nym z nich. Nie wy­da­wał się w naj­mniej­szym stop­niu przy­po­mi­nać ory­gi­nal­nego Fre­de­ricka. Wy­da­wało się, że nie po­trze­buje żad­nej z rze­czy, o któ­rych mówił, że są tak ważne i piękne - mi­ło­ści, domu, peł­nej ko­mu­nii myśli, cał­ko­wi­tego za­nu­rze­nia się w za­in­te­re­so­wa­niach dru­giej osoby. Po tych wcze­snych bo­le­snych pró­bach utrzy­ma­nia go w punk­cie, z któ­rego tak wspa­niale za­częli, pró­bach, w któ­rych ona sama zo­stała okrop­nie zra­niona, a Fry­de­ryk, któ­rego rze­komo po­ślu­biła, zo­stał zma­sa­kro­wany nie do po­zna­nia, w końcu za­wie­siła go przy swoim łóżku jako główny przed­miot swo­ich mo­dlitw i po­zo­sta­wiła go, z wy­jąt­kiem tych, cał­ko­wi­cie Bogu. Ko­chała Fry­de­ryka zbyt głę­boko, by móc teraz robić co­kol­wiek poza mo­dli­twą za niego. Nie miał po­ję­cia, że nigdy nie wy­cho­dził z domu bez jej bło­go­sła­wień­stwa, które uno­siło się wokół jego nie­gdyś dro­giej głowy ni­czym echo skoń­czo­nej mi­ło­ści. Nie śmiała my­śleć o nim takim, jakim był kie­dyś, jakim wy­da­wał się jej być w tych cu­dow­nych pierw­szych dniach ich mi­ło­ści, ich mał­żeń­stwa. Jej dziecko umarło; nie miała nic, ni­kogo, na kim mo­głaby się oprzeć. Biedni stali się jej dziećmi, a Bóg obiek­tem jej mi­ło­ści. Cza­sami za­da­wała sobie py­ta­nie, co może być szczę­śliw­sze od ta­kiego życia, ale jej twarz, a zwłasz­cza oczy, nadal były smutne.

"Może kiedy bę­dziemy sta­rzy... może kiedy oboje bę­dziemy cał­kiem sta­rzy..." po­my­ślała z tę­sk­notą.

Roz­dział 3

Wła­ści­cie­lem śre­dnio­wiecz­nego zamku był An­glik, pan Briggs, który w tym cza­sie prze­by­wał w Lon­dy­nie i na­pi­sał, że po­siada on łóżka wy­star­cza­jące dla ośmiu osób, nie li­cząc służby, trzy sa­lony, mury obronne, lochy i oświe­tle­nie elek­tryczne. Czynsz wy­no­sił 60 fun­tów za mie­siąc, płace służby były do­dat­kowe, a on chciał re­fe­ren­cji - chciał za­pew­nie­nia, że druga po­łowa czyn­szu zo­sta­nie za­pła­cona, a pierw­sza po­łowa zo­stała za­pła­cona z góry, i chciał za­pew­nie­nia o sza­cunku od ad­wo­kata, le­ka­rza lub du­chow­nego. W swoim li­ście był bar­dzo uprzejmy, wy­ja­śnia­jąc, że jego pra­gnie­nie re­fe­ren­cji było czymś zwy­czaj­nym i po­winno być trak­to­wane jako zwy­kła for­mal­ność.

Pani Ar­bu­th­not i pani Wil­kins nie my­ślały o re­fe­ren­cjach i nie śniły, że czynsz może być tak wy­soki. W ich gło­wach krą­żyły kwoty rzędu trzech gwi­nei ty­go­dniowo; albo i mniej, bio­rąc pod uwagę, że lokal był mały i stary.

Sześć­dzie­siąt fun­tów za jeden mie­siąc.

To ich oszo­ło­miło.

Przed oczami pani Ar­bu­th­not po­ja­wiły się buty: nie­koń­czące się wi­doki, wszyst­kie so­lidne buty, które można było kupić za sześć­dzie­siąt fun­tów; a oprócz czyn­szu by­łyby jesz­cze pen­sje służby, je­dze­nie i po­dróże ko­leją do domu i z po­wro­tem. Jeśli cho­dzi o re­fe­ren­cje, to rze­czy­wi­ście wy­da­wały się one prze­szkodą; wy­da­wało się nie­moż­liwe po­da­nie ja­kich­kol­wiek bez upu­blicz­nie­nia ich planu bar­dziej, niż za­mie­rzali.

Oboje - nawet pani Ar­bu­th­not, choć raz od­cią­gnięta od do­sko­na­łej szcze­ro­ści przez uświa­do­mie­nie sobie, jak wiele kło­po­tów i kry­tyki przy­nio­słoby nie­do­sko­nałe wy­ja­śnie­nie - oboje po­my­śleli, że do­brym pla­nem bę­dzie wy­ja­wie­nie, każde swo­jemu krę­gowi, a ich kręgi były na szczę­ście różne, że każde z nich za­mie­rza zo­stać z przy­ja­cie­lem, który ma dom we Wło­szech. By­łaby to prawda - pani Wil­kins za­pew­niała, że by­łaby to cał­ko­wita prawda, ale pani Ar­bu­th­not uwa­żała, że nie do końca - i był to je­dyny spo­sób, zda­niem pani Wil­kins, by utrzy­mać Mel­lersh choćby w przy­bli­że­niu w spo­koju. Wy­da­nie ja­kich­kol­wiek pie­nię­dzy na sam wy­jazd do Włoch wy­wo­ła­łoby jego obu­rze­nie; co by po­wie­dział, gdyby do­wie­dział się, że na wła­sny ra­chu­nek wy­na­jęła część śre­dnio­wiecz­nego zamku, pani Wil­kins wo­lała nie my­śleć. Po­wie­dze­nie tego wszyst­kiego za­ję­łoby mu wiele dni, i to mimo że były to jej wła­sne pie­nią­dze, z któ­rych ani grosz nigdy nie na­le­żał do niego.

"Ale spo­dzie­wam się - po­wie­działa - że twój mąż jest taki sam. Spo­dzie­wam się, że na dłuż­szą metę wszy­scy mę­żo­wie są tacy sami".

Pani Ar­bu­th­not nic nie od­po­wie­działa, po­nie­waż powód, dla któ­rego nie chciała, by Fre­de­rick się do­wie­dział, był do­kład­nie od­wrotny - Fre­de­rick byłby bar­dzo za­do­wo­lony, gdyby po­je­chała, nie miałby nic prze­ciwko temu; w rze­czy­wi­sto­ści po­wi­tałby taki prze­jaw po­bła­ża­nia sobie i świa­to­wo­ści z roz­ba­wie­niem, które mo­głoby zra­nić, i za­chę­ciłby ją, by do­brze się ba­wiła i nie spie­szyła się do domu z miaż­dżą­cym dy­stan­sem. O wiele le­piej, po­my­ślała, być po­mi­niętą przez Mel­ler­sha, niż przy­spie­szoną przez Fre­de­ricka. Tę­sk­nota, bycie po­trzebną, nie­za­leż­nie od mo­ty­wów, było, jak są­dziła, lep­sze niż cał­ko­wita sa­mot­ność, gdy nie jest się tę­sk­nią­cym ani po­trzeb­nym.

Dla­tego nic nie po­wie­działa i po­zwo­liła pani Wil­kins wy­cią­gać wnio­ski bez kon­troli. Ale przez cały dzień oboje czuli, że je­dyną rze­czą do zro­bie­nia jest wy­rze­cze­nie się śre­dnio­wiecz­nego zamku; i wła­śnie do­cho­dząc do tej gorz­kiej de­cy­zji, na­prawdę zdali sobie sprawę, jak bar­dzo za nią tę­sk­nili.

Wtedy pani Ar­bu­th­not, któ­rej umysł był wy­szko­lony w znaj­do­wa­niu spo­so­bów na wyj­ście z trud­no­ści, zna­la­zła spo­sób na wyj­ście z trud­no­ści re­fe­ren­cyj­nej; a jed­no­cze­śnie pani Wil­kins miała wizję, która ujaw­niła jej, jak ob­ni­żyć czynsz.

Plan pani Ar­bu­th­not był pro­sty i cał­ko­wi­cie udany. Oso­bi­ście za­nio­sła wła­ści­cie­lowi całą kwotę czyn­szu, wyj­mu­jąc ją ze swo­jego Sa­vings Bank - znów wy­glą­dała na skrytą i prze­pra­sza­jącą, jakby urzęd­nik mu­siał wie­dzieć, że pie­nią­dze są po­trzebne na wła­sne po­trzeby - i uda­jąc się z sze­ścioma dzie­się­cio­fun­to­wymi bank­no­tami w to­rebce pod adres w po­bliżu Bromp­ton Ora­tory, gdzie miesz­kał wła­ści­ciel, przed­sta­wiła mu je, zrze­ka­jąc się prawa do za­pła­ce­nia tylko po­łowy. A kiedy zo­ba­czył ją z roz­pusz­czo­nymi wło­sami, ła­god­nymi ciem­nymi oczami i sto­no­wa­nym ubio­rem, i usły­szał jej po­ważny głos, po­wie­dział jej, żeby nie za­wra­cała sobie głowy pi­sa­niem o te re­fe­ren­cje.

"Wszystko bę­dzie do­brze - po­wie­dział, wy­pi­su­jąc po­kwi­to­wa­nie za czynsz. "Usiądź, do­brze? Pa­skudny dzień, prawda? Prze­ko­nasz się, że w sta­rym zamku jest dużo słońca. Mąż idzie?

Pani Ar­bu­th­not, nie­na­wy­kła do ni­czego poza szcze­ro­ścią, wy­glą­dała na zmar­twioną tym py­ta­niem i za­częła nie­ar­ty­ku­ło­wa­nie mru­czeć, a wła­ści­ciel od razu do­szedł do wnio­sku, że jest wdową - oczy­wi­ście wo­jenną, bo inne wdowy były stare - i że był głup­cem, nie do­my­śla­jąc się tego.

"Prze­pra­szam - po­wie­dział, czer­wie­niąc się aż po jasne włosy. "Nie mia­łem na myśli - h'm, h'm, h'm -".

Po­wiódł wzro­kiem po wy­pi­sa­nym przez sie­bie po­kwi­to­wa­niu. "Tak, myślę, że wszystko w po­rządku - po­wie­dział, wsta­jąc i po­da­jąc go jej. "Teraz - dodał, bio­rąc sześć bank­no­tów, które trzy­mała i uśmie­cha­jąc się, bo pani Ar­bu­th­not była przy­jemna dla oka - ja je­stem bo­gat­szy, a ty szczę­śliw­sza. Ja mam pie­nią­dze, a ty San Sa­lva­tore. Za­sta­na­wiam się, co jest lep­sze".

"Myślę, że wiesz - po­wie­działa pani Ar­bu­th­not ze swoim słod­kim uśmie­chem.