Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaczarowany kwiecień Elizabeth von Arnim to powieść, która przeniesie Cię w magiczny świat wiosennej Toskanii, gdzie każda chwila staje się pretekstem do odkrywania nieznanych zakamarków serca. Ta urzekająca historia skupia się na czterech kobietach, które postanawiają uciec od codzienności, wynajmując urokliwą willę w słonecznej Italii.
Lottie, Rose, Mrs. Fisher i Carmen – każda z nich ma swoje marzenia i lęki, które w nowym otoczeniu zaczynają się zmieniać. Otoczone pięknem wiosennej natury, odkrywają, że przyjaźń, miłość i akceptacja mogą zdziałać cuda. Ich wspólne chwile wypełnione są radością, humorem oraz zaskakującymi zwrotami akcji, które prowadzą do osobistych przemian.
Powieść Elizabeth von Arnim jest nie tylko hołdem dla kobiecej solidarności, ale także refleksją nad tym, jak zmiana otoczenia może wpłynąć na nasze postrzeganie życia. Z każdym rozdziałem zanurzysz się w atmosferę radości, nadziei i odnowy, które z pewnością poruszą Twoje serce.
Jeśli marzysz o podróży, która przyniesie nowe perspektywy i otworzy drzwi do niezwykłych emocji, „Zaczarowany kwiecień” jest idealnym wyborem. Przygotuj się na literacką przygodę, która przypomni Ci, jak ważne jest odnajdywanie piękna w codzienności i otwartość na nowe możliwości. Przekonaj się, jak wiosna w Toskanii może odmienić życie i przywrócić radość tam, gdzie jej brakowało!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Elizabeth von Arnim
Zaczarowany kwiecień Elizabeth von Arnim
Copyright © by Wiedza24h.pl, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Skład epub, mobi i pdf: Gegol
ISBN: 978-83-68324-23-5
http://www.wiedza24h.pl/
—————————————-
„Zaczarowany kwiecień” Elizabeth von Arnim to powieść, która przenosi czytelnika w sam środek wiosennej magii Toskanii, gdzie słońce, kwitnące kwiaty i błękitne niebo stają się tłem dla zaskakujących przemian czterech kobiet. Każda z bohaterek przybywa do urokliwej willi z własnym bagażem emocji i skrywanymi marzeniami, pragnąc uciec od monotonii życia.
Lottie Wilkins, pełna tęsknoty za prawdziwą radością, marzy o odmiennym życiu. Rose Arbuthnot, przytłoczona frustracją, walczy z niemożnością spełnienia swoich pragnień. Mrs. Fisher, starsza dama z przeszłością, dźwiga ciężar wspomnień o dawnych czasach. Carmen, enigmatyczna i zmysłowa, wprowadza do grupy nutę tajemnicy i ekscentryczności. W tej różnorodności charakterów kryje się ogromny potencjał do odkrywania siebie nawzajem i budowania niespodziewanych więzi.
Otoczenie Toskańskich wzgórz działa jak magiczna mikstura, która z każdym dniem zmienia sposób myślenia bohaterek. Wspólne wieczory przy lampionach, spacery po urokliwych uliczkach i beztroskie chwile na tarasie, wypełnione śmiechem i rozmowami, stają się katalizatorem dla ich wewnętrznego odrodzenia.
Powieść ukazuje nie tylko piękno przyrody, ale także głęboką refleksję na temat kobiecej tożsamości i pragnienia wolności. Elizabeth von Arnim w mistrzowski sposób splata wątki humorystyczne z poważnymi przemyśleniami o miłości, przyjaźni i potrzebie akceptacji. Z każdą stroną czytelnik zanurza się w pełen wdzięku świat, w którym zmiana otoczenia prowadzi do transformacji serca.
„Zaczarowany kwiecień” to opowieść, która nie tylko zachwyca opisami malowniczych krajobrazów, ale także inspiruje do refleksji nad własnym życiem, pragnieniami i relacjami z innymi. Ta pełna ciepła i optymizmu powieść z pewnością poruszy serca czytelników, skłaniając ich do poszukiwania piękna w codzienności i otwartości na nowe możliwości. To literacka podróż, która pozostaje w pamięci na długo po zakończeniu lektury.
Zaczarowany kwiecień
Elizabeth Von Arnim
Zaczęło się w londyńskim klubie dla kobiet w lutowe popołudnie – niewygodnym klubie i nieszczęśliwym popołudniu. Pani Wilkins, która przyjechała z Hampstead na zakupy i zjadła lunch w swoim klubie, wzięła Timesa ze stolika w palarni. Przesuwając apatycznym wzrokiem po kolumnie „Agonia”, zobaczyła to ogłoszenie:
„Dla tych, którzy cenią wistarię i słońce. Mały średniowieczny włoski zamek nad brzegiem Morza Śródziemnego do wynajęcia w kwietniu. Niezbędna służba pozostaje. Z, Box 1000, The Times.”
Taka była jego koncepcja; jednak, podobnie jak w przypadku wielu innych, pomysłodawca nie był tego świadomy w tym momencie.
Pani Wilkins nie zdawała sobie sprawy, że jej kwiecień tego roku został już rozstrzygnięty, więc odłożyła gazetę gestem, w którym można było dostrzec zarówno irytację, jak i rezygnację. Następnie podeszła do okna i ponuro wpatrywała się w ociekającą wodą ulicę.
Nie dla niej były średniowieczne zamki, nawet te opisane jako małe. Nie dla niej kwietniowe wybrzeża Morza Śródziemnego, wistaria i słońce. Takie rozkosze były zarezerwowane tylko dla bogatych. Ogłoszenie skierowane było do osób, które doceniają te rzeczy, więc w pewnym sensie dotyczyło także jej, ponieważ ona również je ceniła – więcej niż ktokolwiek wiedział, więcej niż kiedykolwiek powiedziała.
Ale była biedna. Na całym świecie miała jedynie dziewięćdziesiąt funtów, starannie oszczędzanych z roku na rok, odkładanych funt po funcie z przydziału na sukienki. Zebrała tę sumę na namowę męża, jako tarczę i schronienie na wypadek deszczowych dni. Jej roczny przydział ubrań, przyznany przez ojca, wynosił 100 funtów, więc ubrania pani Wilkins były tym, co jej mąż, namawiając ją do oszczędzania, nazywał skromnym i przystojnym. Jej znajomi, kiedy w ogóle o niej mówili – co zdarzało się rzadko, ponieważ była bardzo zaniedbana – nazywali ją doskonałym widokiem.
Pan Wilkins, adwokat, zachęcał do oszczędności, z wyjątkiem tej części, która trafiała do jego jedzenia. Nie nazywał tego oszczędnością, lecz złym prowadzeniem domu. Jednak za oszczędności, które niczym ćma przeniknęły do ubrań pani Wilkins i je zniszczyły, miał wiele pochwał. „Nigdy nie wiadomo,” mówił, „kiedy nadejdzie deszczowy dzień, i możesz być bardzo zadowolona, że masz jajko w gnieździe. Rzeczywiście, oboje możemy”.
Patrząc przez okno klubu na Shaftesbury Avenue – był to klub ekonomiczny, ale dogodny dla Hampstead, gdzie mieszkała, oraz dla Shoolbred's, gdzie robiła zakupy – pani Wilkins przez chwilę stała, posępnie przyglądając się Morzu Śródziemnemu w kwietniu, wistarii i godnym pozazdroszczenia możliwościom bogatych. Jej wzrok, przyziemny i przytłoczony, obserwował naprawdę okropną sadzę, która padała miarowo na spieszące się parasole i chlapiące omnibusy.
Zastanawiała się, czy to nie jest ten deszczowy dzień, o którym Mellersh – tak nazywał się pan Wilkins – tak często jej wspominał, zachęcając do oszczędności. Może ucieczka z takiego klimatu do małego średniowiecznego zamku była tym, co Opatrzność od początku zamierzała zrobić z jej oszczędnościami? Częścią jej oszczędności, oczywiście; być może całkiem niewielką częścią. Zamek, jako średniowieczny, mógł być również zniszczony, a zniszczenia z pewnością byłyby tanie. Nie miałaby nic przeciwko kilku z nich, ponieważ nie płaciło się za zniszczenia, które już były; wręcz przeciwnie – obniżały one cenę, którą trzeba było zapłacić. Ale co za nonsens...
Odwróciła się od okna z tym samym gestem irytacji i rezygnacji, z jakim wcześniej odłożyła Timesa, i przeszła przez pokój w stronę drzwi, zamierzając zabrać mackintosza i parasol oraz przedrzeć się do jednego z przepełnionych omnibusów. Po drodze do domu miała zamiar odwiedzić Shoolbred's, by kupić trochę podeszew na kolację dla Mellersha – był trudny z rybami i lubił tylko podeszwy, z wyjątkiem łososia – kiedy dostrzegła panią Arbuthnot. To kobieta, którą znała z widzenia, także mieszkająca w Hampstead i należąca do klubu, siedząca przy stole pośrodku pokoju, na którym leżały gazety i czasopisma, pochłonięta pierwszą stroną The Times.
Pani Wilkins nigdy wcześniej nie rozmawiała z panią Arbuthnot, która należała do jednej z różnych grup kościelnych, analizując, klasyfikując i rejestrując biednych. Tymczasem ona i Mellersh, gdy wychodzili, uczestniczyli w przyjęciach malarzy impresjonistów, których w Hampstead było wielu. Mellersh miał siostrę, która poślubiła jednego z nich i osiedliła się na wrzosowiskach, przez co pani Wilkins została wciągnięta w krąg, który był dla niej bardzo nienaturalny, a nauczyła się bać obrazów. Zwykle mruczała: „Cudowne”, czując, że to zbyt mało, by zaspokoić oczekiwania. Ale nikt się tym nie przejmował; nikt jej nie słuchał. Pani Wilkins była osobą, której nie dostrzega się na przyjęciach. Jej ubrania, przesiąknięte oszczędnością, sprawiały, że była praktycznie niewidoczna; jej twarz nie przyciągała uwagi; jej rozmowa była niechętna i nieśmiała. A jeśli czyjeś ubranie, twarz i rozmowa są nieistotne, pomyślała pani Wilkins, rozpoznając swoje ułomności, to co pozostaje na przyjęciach?
Poza tym zawsze była z Wilkinsem, tym czysto ogolonym, przystojnym mężczyzną, który nadawał przyjęciu wielką atmosferę tylko swoją obecnością. Wilkins był bardzo szanowany; wiedziano, że cieszy się uznaniem wśród swoich starszych partnerów. Krąg jego siostry go podziwiał. Wygłaszał odpowiednio inteligentne sądy na temat sztuki i artystów. Był zwięzły i rozważny; nigdy nie powiedział słowa za dużo, ale też nigdy nie powiedział słowa za mało. Sprawiał wrażenie, jakby zachowywał kopie wszystkiego, co mówi; był tak niezawodny, że często zdarzało się, iż ludzie, którzy spotykali go na tych przyjęciach, czuli się niezadowoleni z własnych adwokatów i po chwili niepokoju udawali się do Wilkinsa.
Oczywiście pani Wilkins została wymazana. „Powinna zostać w domu” – powiedziała jego siostra z czymś w rodzaju sądu, przetrawionego i ostatecznego w swoim sposobie bycia. Jednak Wilkins nie mógł zostawić żony w domu. Był adwokatem rodzinnym, a wszyscy tacy mają żony i pokazują je. W tygodniu chodził ze swoją żoną na przyjęcia, a w niedziele do kościoła. Będąc jeszcze dość młodym – miał trzydzieści dziewięć lat – i ambitnym wobec starszych pań, których w swojej praktyce jeszcze nie zdobył wystarczającej liczby, nie mógł sobie pozwolić na opuszczenie kościoła. To właśnie tam pani Wilkins, choć nigdy słowami, zapoznała się z panią Arbuthnot.
Widziała, jak zajmowała miejsca w ławkach dla ubogich dzieci. Pani Arbuthnot przychodziła na czele procesji ze Szkółki Niedzielnej, dokładnie pięć minut przed chórem. Starannie ustawia dzieci na przydzielonych im miejscach, klęka je w modlitwie wstępnej, a gdy przy dźwiękach organów otwierają się drzwi zakrystii i wyłaniają się chór oraz duchowieństwo z litaniami i przykazaniami, podnosi je na nogi. Miała smutną twarz, ale najwyraźniej była skuteczna. To połączenie wprawiało panią Wilkins w zdumienie, ponieważ Mellersh powtarzał jej, że jeśli ktoś jest wydajny, nie będzie przygnębiony, a jeśli dobrze wykonuje swoją pracę, automatycznie staje się pogodny i energiczny.
W pani Arbuthnot nie było nic bystrego ani energicznego, choć wiele w jej sposobie bycia z dziećmi ze szkółki niedzielnej było automatyczne. Kiedy jednak pani Wilkins, odwracając się od okna, dostrzegła ją w klubie, pani Arbuthnot wcale nie była automatyczna; wpatrywała się nieruchomo w jedną część pierwszej strony The Times, trzymając gazetę całkiem nieruchomo, a jej oczy się nie poruszały. Po prostu się gapiła, a jej twarz, jak zwykle, miała wyraz cierpliwej i rozczarowanej Madonny.
Posłuszna impulsowi, któremu sama się dziwiła, pani Wilkins, nieśmiała i niechętna, zamiast udać się, jak zamierzała, do szatni, a stamtąd do Shoolbred's w poszukiwaniu ryb dla Mellersha, zatrzymała się przy stole i usiadła dokładnie naprzeciwko pani Arbuthnot, z którą nigdy wcześniej nie rozmawiała.
To był jeden z tych długich, wąskich stołów refektarzowych, więc znajdowały się dość blisko siebie.
Jednak pani Arbuthnot nie podniosła wzroku. Nadal wpatrywała się oczami, które zdawały się śnić, tylko w jedno miejsce The Times.
Pani Wilkins obserwowała ją przez chwilę, próbując zebrać się na odwagę, by się odezwać. Chciała zapytać ją, czy widziała ogłoszenie. Nie wiedziała, dlaczego chciała to zrobić, ale czuła, że to ważne. Jak głupio było nie móc z nią porozmawiać! Wyglądała tak miło, a jednocześnie tak nieszczęśliwie. Dlaczego dwoje nieszczęśliwych ludzi nie mogłoby odświeżyć się nawzajem w drodze przez ten zakurzony biznes życia poprzez małą rozmowę – prawdziwą, naturalną rozmowę o tym, co czują, czego pragną, na co wciąż próbują mieć nadzieję? Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że pani Arbuthnot również czyta tę samą reklamę. Jej oczy były zwrócone właśnie na tę część gazety. Czy ona też wyobrażała sobie, jakby to było – kolor, zapach, światło, miękkie szumienie morza wśród małych, gorących skał? Kolor, zapach, światło, morze; zamiast Shaftesbury Avenue, mokrych omnibusów, działu rybnego w Shoolbred's, metra do Hampstead, kolacji, jutrzejszego dnia tego samego, następnego dnia tego samego i zawsze tego samego...
Nagle pani Wilkins pochyliła się nad stołem. „Czytasz o średniowiecznym zamku i wistarii?” – usłyszała, jak sama pyta.
Oczywiście pani Arbuthnot była zaskoczona, ale nie w połowie tak bardzo, jak pani Wilkins była zaskoczona tym, że o to zapytała.
O ile jej wiadomo, pani Arbuthnot jeszcze nie spojrzała na siedzącą naprzeciwko niechlujną, chudą postać o małej, piegowatej twarzy i dużych szarych oczach, niemal znikających pod zmoczonym kapeluszem. Przez chwilę wpatrywała się w nią, nie odpowiadając. Rzeczywiście czytała o średniowiecznym zamku i wistarii, a raczej czytała o tym dziesięć minut wcześniej i od tego czasu zatraciła się w marzeniach o świetle, kolorze, zapachu, miękkim szumie morza wśród małych, gorących skał...
„Dlaczego mnie o to pytasz?” – odpowiedziała poważnym głosem, ponieważ jej doświadczenie z ubogimi uczyniło ją poważną i cierpliwą.
Pani Wilkins zarumieniła się, wyglądając na przestraszoną i nadmiernie nieśmiałą. „Och, tylko dlatego, że ja też to widziałam i być może myślałam, że w jakiś sposób…” jąkała się.
Wówczas pani Arbuthnot, przyzwyczajona do klasyfikowania ludzi na listach i w podziałach, zaczęła zastanawiać się, pod jaką pozycją można by ją najwłaściwiej sklasyfikować, patrząc na panią Wilkins.
„A ja znam cię z widzenia,” kontynuowała pani Wilkins, która, jak wszyscy nieśmiali, gdy tylko zaczęła, pogrążała się w rozmowie, przerażając się coraz bardziej brzmieniem własnych słów. „W każdą niedzielę widuję cię w kościele.”
„W kościele?” – powtórzyła pani Arbuthnot.
„I to wydaje się takie cudowne – ta reklama o wistarii – i…”
Pani Wilkins, która musiała mieć co najmniej trzydzieści lat, przerwała i wierciła się na krześle jak niezdarna, zawstydzona uczennica.
„To wydaje się takie cudowne,” mówiła dalej, „a to taki nędzny dzień…”.
Usiadła, patrząc na panią Arbuthnot wzrokiem uwięzionego psa.
„To biedactwo,” pomyślała pani Arbuthnot, której życie upłynęło na pomaganiu i niesieniu ulgi, „potrzebuje rady.”
Cierpliwie przygotowała się do jej udzielenia. „Jeśli widzisz mnie w kościele,” powiedziała uprzejmie, „to przypuszczam, że też mieszkasz w Hampstead?”
„O tak,” odpowiedziała pani Wilkins. Powtórzyła to, a jej głowa na długiej, cienkiej szyi opadła nieco, jakby wspomnienie Hampstead skłoniło ją: „O tak”.
„Gdzie?” zapytała pani Arbuthnot, która, gdy potrzebna była rada, naturalnie najpierw przystąpiła do zbierania faktów.
Ale pani Wilkins, kładąc delikatnie dłoń na tej części The Times, w której znajdowało się ogłoszenie, jakby same wydrukowane słowa były cenne, powiedziała tylko: „Być może dlatego wydaje się to takie cudowne”.
„Nie, i tak uważam, że to wspaniałe” – odparła pani Arbuthnot, zapominając o faktach i wzdychając.
„Więc to czytałaś?”
„Tak,” powiedziała pani Arbuthnot, a jej oczy znów stały się rozmarzone.
„Czyż nie byłoby cudownie?” – mruknęła pani Wilkins.
„Cudownie,” zgodziła się pani Arbuthnot. Jej rozjaśniona twarz znów stała się cierpliwa. „Bardzo cudownie,” dodała. „Ale nie ma sensu tracić czasu na myślenie o takich rzeczach.”
„Ależ jest,” brzmiała szybka, zaskakująca odpowiedź pani Wilkins; zaskakująca, bo tak bardzo niepodobna do reszty jej osoby – pozbawiony charakteru płaszcz, spódnica, pomięty kapelusz, niezdecydowany kosmyk sterczących włosów. „Samo myślenie o nich jest warte zachodu – taka odmiana od Hampstead – i czasami wierzę – naprawdę wierzę – że jeśli ktoś wystarczająco mocno się zastanowi, to coś osiągnie.”
Pani Arbuthnot obserwowała ją cierpliwie. Do jakiej kategorii mogłaby ją zaliczyć, gdyby musiała?
„Być może – powiedziała, pochylając się nieco do przodu – zdradzisz mi swoje imię. Jeśli mamy być przyjaciółmi” – uśmiechnęła się swoim poważnym uśmiechem – „a mam nadzieję, że nimi jesteśmy, lepiej zacznijmy od początku”.
„O tak, jak miło z twojej strony. Jestem pani Wilkins” – odpowiedziała pani Wilkins. „Nie spodziewam się” – dodała, rumieniąc się, gdyż pani Arbuthnot nic nie odpowiedziała – „że to coś dla ciebie znaczy. Czasami wydaje mi się, że mnie też nic nie mówi. Ale” – rozejrzała się w poszukiwaniu pomocy – „jestem panią Wilkins”.
Nie lubiła swojego imienia. To było wredne, małe imię, z jakimś żartobliwym zakrętem na końcu, jak zakrzywienie w górę ogona mopsa. Tak już jednak było. Nic nie można było z tym zrobić. Wilkins była i Wilkins pozostanie, a choć mąż zachęcał ją, by przy każdej okazji podawała się za panią Mellersh-Wilkins, robiła to tylko wtedy, gdy był w zasięgu słuchu. Uważała, że „Mellersh” pogarsza „Wilkins”, podkreślając ją w sposób, w jaki Chatsworth na słupach bramy willi podkreśla willę.
Kiedy po raz pierwszy zasugerował, by dodała „Mellersha”, sprzeciwiła się, a po chwili – Mellersh był zbyt ostrożny, by mówić inaczej niż po przerwie, podczas której starannie kopiował w myślach swoje nadchodzące spostrzeżenia – powiedział, bardzo niezadowolony: „Ale ja nie jestem willą” i spojrzał na nią tak, jakby miał nadzieję, że nie poślubił głupca.
Oczywiście nie był willą, zapewniła go pani Wilkins; nigdy nie przypuszczała, że tak jest; nie marzyła o tym… myślała tylko…
Im więcej wyjaśniała, tym gorętsza stawała się nadzieja Mellersha, znana mu już od dwóch lat, że może przypadkiem nie poślubił głupca. I mieli długą kłótnię, jeśli można to nazwać kłótnią, która była prowadzona z godnym milczeniem z jednej strony i szczerymi przeprosinami z drugiej, o to, czy pani Wilkins zamierzała zasugerować, że pan Wilkins był willą.
„Wierzę,” pomyślała, kiedy w końcu się skończyło – zajęło to dłuższą chwilę – „że ktokolwiek mógłby się kłócić o cokolwiek, gdy nie opuścili ani jednego dnia przez całe dwa lata. Oboje potrzebujemy wakacji”.
„Mój mąż” – mówiła pani Wilkins do pani Arbuthnot, próbując rzucić nieco światła – „jest adwokatem”. Szukała czegoś, co mogłaby powiedzieć o Mellershu i znalazła: „Jest bardzo przystojny”.
„Cóż” – powiedziała uprzejmie pani Arbuthnot – „to musi być dla ciebie wielka przyjemność”.
„Dlaczego?” – zapytała pani Wilkins.
„Ponieważ” – odpowiedziała pani Arbuthnot, nieco zaskoczona, gdyż ciągłe obcowanie z ubogimi przyzwyczaiło ją do tego, że jej wypowiedzi były przyjmowane bez pytania – „ponieważ piękno – przystojność – jest darem jak każdy inny i jeśli jest właściwie używane –”.
Zamilkła. Wielkie, szare oczy pani Wilkins wpatrywały się w nią, a pani Arbuthnot wydało się nagle, że być może nabiera ona nawyku objaśniania, i to objaśniania na sposób niańki, ponieważ ma publiczność, która nie może się nie zgodzić, która bałaby się, gdyby chciała, przerwać, która nie wiedziała, że w istocie była zdana na jej łaskę.
Ale pani Wilkins nie słuchała, bo właśnie wtedy, choć wydawało się to absurdalne, w jej głowie pojawił się obraz dwóch postaci siedzących razem pod wielką wisterią, która rozciągała się na gałęziach nieznanego jej drzewa, i to była ona i pani Arbuthnot - widziała je - widziała je. A za nimi, jasne w słońcu, były stare szare mury - średniowieczny zamek - widziała go - oni tam byli... . .
Wpatrywała się więc w panią Arbuthnot i nie słyszała ani słowa z tego, co mówiła. Pani Arbuthnot również wpatrywała się w panią Wilkins, zatrzymana wyrazem jej twarzy, która była podekscytowana tym, co zobaczyła, i była tak świetlista i drżąca pod nią, jak woda w słońcu, gdy jest wzburzona podmuchem wiatru. W tej chwili, gdyby była na przyjęciu, pani Wilkins przyglądano by się z zainteresowaniem.
Wpatrywały się w siebie; pani Arbuthnot zaskoczona, pytająco, pani Wilkins wzrokiem kogoś, kto doznał objawienia. Oczywiście. Tak można było to zrobić. Ona sama, sama, nie mogła sobie na to pozwolić i nie byłaby w stanie, nawet gdyby mogła sobie na to pozwolić, pojechać tam sama; ale ona i pani Arbuthnot razem... .
Pochyliła się po drugiej stronie stołu. "Może spróbujemy go zdobyć? - szepnęła.
Pani Arbuthnot zrobiła jeszcze szersze oczy. "Rozumiesz?" - powtórzyła.
"Tak - powiedziała pani Wilkins, wciąż jakby obawiała się, że ktoś ją podsłucha. "Nie tylko siedzieć tutaj i mówić, jak cudownie, a potem wracać do domu do Hampstead bez wyciągnięcia palca - iść do domu jak zwykle i zająć się obiadem i rybami, tak jak robiliśmy to przez lata i będziemy robić przez lata i lata. W rzeczywistości - powiedziała pani Wilkins, rumieniąc się aż po cebulki włosów, ponieważ dźwięk tego, co mówiła, tego, co się z niej wylewało, przeraził ją, a mimo to nie mogła przestać - nie widzę końca. To nie ma końca. Więc powinna być przerwa, powinny być przerwy - w interesie wszystkich. To byłoby naprawdę bezinteresowne, gdybyśmy wyjechali i przez chwilę byli szczęśliwi, bo wrócilibyśmy o wiele milsi. Widzisz, po pewnym czasie każdy potrzebuje wakacji".
"Ale jak to zdobyć?" - zapytała pani Arbuthnot.
"Weź to", powiedziała pani Wilkins.
"Wziąć?"
"Wypożycz. Wynajmij. Mieć."
"Ale - czy masz na myśli mnie i ciebie?"
"Tak. Między nami. Podziel się. Wtedy kosztowałoby to tylko połowę, a ty wyglądasz tak - wyglądasz dokładnie tak, jakbyś chciał tego tak samo jak ja - jakbyś chciał odpocząć - jakby przydarzyło ci się coś szczęśliwego".
"Dlaczego, ale my się nie znamy".
"Ale pomyśl tylko, jak dobrze by nam było, gdybyśmy wyjechali razem na miesiąc! Zaoszczędziłem na deszczowy dzień i spodziewam się, że ty też, i to jest ten deszczowy dzień - spójrz na to -".
"Jest niezrównoważona", pomyślała pani Arbuthnot, ale poczuła się dziwnie poruszona.
"Pomyśl o ucieczce na cały miesiąc - od wszystkiego - do nieba".
"Nie powinna mówić takich rzeczy", pomyślała pani Arbuthnot. "A jednak poczuła się dziwnie poruszona. Rzeczywiście, cudownie byłoby odpocząć, zatrzymać się.
Jednak przyzwyczajenie znów ją uspokoiło, a lata obcowania z biednymi sprawiły, że powiedziała z lekką, choć współczującą wyższością wyjaśniającego: "Ale widzisz, niebo nie jest gdzie indziej. Jest tu i teraz. Tak nam powiedziano".
Stała się bardzo poważna, tak jak wtedy, gdy cierpliwie próbowała pomóc i oświecić biednych. "Niebo jest w nas" - powiedziała łagodnym, niskim głosem. "Powiedziano nam to z najwyższego autorytetu. A ty znasz wersy o punktach pokrewnych, prawda?".
"O tak, znam je - przerwała pani Wilkins niecierpliwie.
"Pokrewne punkty nieba i domu", kontynuowała pani Arbuthnot, która była przyzwyczajona do kończenia zdań. "Niebo jest w naszym domu".
"Nie jest", powiedziała pani Wilkins, ponownie zaskakująco.
Pani Arbuthnot była zaskoczona. Potem powiedziała łagodnie: "Ależ jest. Jest tam, jeśli zdecydujemy, jeśli to zrobimy".
"Ja wybieram i ja to robię, a tak nie jest" - powiedziała pani Wilkins.
Wtedy pani Arbuthnot zamilkła, bo i ona czasami miała wątpliwości co do domów. Siedziała i patrzyła z niepokojem na panią Wilkins, czując coraz większą potrzebę sklasyfikowania jej. Gdyby tylko udało jej się sklasyfikować panią Wilkins, bezpiecznie przyporządkować ją do odpowiedniej kategorii, czułaby, że sama odzyskałaby równowagę, która zdawała się bardzo dziwnie chwiać na wszystkie strony. Nie miała wakacji od lat, a ogłoszenie, gdy je zobaczyła, sprawiło, że zaczęła marzyć, a podekscytowanie pani Wilkins było zaraźliwe i miała wrażenie, słuchając jej żywiołowej, dziwnej mowy i obserwując jej rozświetloną twarz, że została wyrwana ze snu.
Najwyraźniej pani Wilkins była niezrównoważona, ale pani Arbuthnot spotykała już osoby niezrównoważone - zresztą zawsze je spotykała - i nie miały one żadnego wpływu na jej stabilność; podczas gdy ta sprawiała, że czuła się dość chwiejnie, zupełnie tak, jakby oderwanie się od swoich kompasowych punktów Boga, męża, domu i obowiązku - nie czuła się tak, jakby pani Wilkins zamierzała, by pan Wilkins również przyjechał - i choć raz była szczęśliwa, byłoby zarówno dobre, jak i pożądane. Co oczywiście nie było prawdą; co z pewnością nie było prawdą. Ona również miała swoje gniazdko, stopniowo inwestowane w Pocztowej Kasie Oszczędności, ale przypuszczenie, że kiedykolwiek zapomni o swoich obowiązkach do tego stopnia, by je wyciągnąć i wydać na siebie, było z pewnością absurdalne. Z pewnością nie mogłaby, nie zrobiłaby czegoś takiego? Z pewnością nie mogłaby tak całkowicie zapomnieć o swojej biedzie, nędzy i chorobie? Bez wątpienia podróż do Włoch byłaby niezwykle rozkoszna, ale było wiele rozkosznych rzeczy, które chciałoby się zrobić, a po co dano nam siłę, by pomóc nam ich nie robić?
Dla pani Arbuthnot niezachwiane jak wskazówki kompasu były wielkie cztery fakty z życia: Bóg, Mąż, Dom, Obowiązek. Na tych faktach zasnęła wiele lat temu, po okresie wielu nieszczęść, a jej głowa spoczywała na nich jak na poduszce; i bardzo bała się obudzić z tak prostego i niepokojącego stanu. Dlatego z zapałem szukała nagłówka, pod którym mogłaby umieścić panią Wilkins i w ten sposób rozjaśnić i uspokoić swój własny umysł; i siedząc tam, patrząc na nią niespokojnie po jej ostatniej uwadze, i czując, że staje się coraz bardziej niezrównoważona i zarażona, postanowiła pro tem, jak powiedział wikariusz na spotkaniach, umieścić ją w nagłówku Nerwy. Było całkiem możliwe, że powinna od razu trafić do kategorii Histeria, która często była tylko przedsionkiem do obłędu, ale pani Arbuthnot nauczyła się nie spieszyć z przypisywaniem ludzi do ostatecznych kategorii, ponieważ niejednokrotnie z przerażeniem odkrywała, że popełniła błąd, i jak trudno było ją z niego wyprowadzić, i jak bardzo była zdruzgotana najstraszliwszymi wyrzutami sumienia.
Tak. Nerwy. Prawdopodobnie nie miała regularnej pracy dla innych, pomyślała pani Arbuthnot; żadnej pracy, która wyprowadziłaby ją poza nią samą. Najwyraźniej była sterowana przez podmuchy, przez impulsy. Nerwy prawie na pewno należały do jej kategorii, albo wkrótce tak się stanie, jeśli nikt jej nie pomoże. Biedactwo, pomyślała pani Arbuthnot, jej własna równowaga wracała wraz ze współczuciem i nie była w stanie, z powodu stołu, zobaczyć długości nóg pani Wilkins. Widziała tylko jej małą, nieśmiałą twarz, szczupłe ramiona i wyraz dziecięcej tęsknoty w oczach za czymś, co na pewno ją uszczęśliwi. Nie, takie rzeczy nie uszczęśliwiały ludzi, takie ulotne rzeczy. Pani Arbuthnot nauczyła się w swoim długim życiu z Frederickiem - był jej mężem, poślubiła go w wieku dwudziestu lat, a teraz miała trzydzieści trzy - gdzie można znaleźć prawdziwe radości. Teraz wiedziała, że można je znaleźć tylko w codziennym, cogodzinnym życiu dla innych; można je znaleźć tylko - czyż nie raz i nie dwa zanosiła tam swoje rozczarowania i zniechęcenia, i odchodziła pocieszona - u stóp Boga?
Frederick był typem męża, którego żona wcześnie oddała się w ręce Boga. Od niego do nich był krótki, choć bolesny krok. Z perspektywy czasu wydawał jej się krótki, ale tak naprawdę trwał cały pierwszy rok ich małżeństwa, a każdy centymetr drogi był walką i każdy centymetr był splamiony, jak wtedy czuła, krwią jej serca. Teraz to wszystko się skończyło. Już dawno odnalazła spokój. A Fryderyk, z jej namiętnie kochanego oblubieńca, z jej uwielbianego młodego męża, stał się drugim po Bogu na jej liście obowiązków i wyrozumiałości. Tam wisiał, drugi w hierarchii ważności, bezkrwista rzecz wykrwawiona przez jej modlitwy. Przez lata była w stanie być szczęśliwa tylko zapominając o szczęściu. Chciała tak pozostać. Chciała odciąć się od wszystkiego, co przypominałoby jej o pięknych rzeczach, co mogłoby ponownie wzbudzić w niej tęsknotę, pragnienie....
"Tak bardzo chciałabym zostać przyjaciółką - powiedziała szczerze. "Czy nie mógłbyś mnie odwiedzić, albo pozwolić mi czasem przyjść do ciebie? Kiedy tylko poczujesz, że chcesz porozmawiać. Dam ci mój adres - szukała go w torebce - a wtedy na pewno nie zapomnisz". Znalazła wizytówkę i wyciągnęła ją.
Pani Wilkins zignorowała kartkę.
"To takie zabawne - powiedziała pani Wilkins, jakby jej nie słyszała - ale widzę nas obie - ciebie i mnie - w kwietniu tego roku w średniowiecznym zamku.
Pani Arbuthnot ponownie poczuła niepokój. "Naprawdę?" - powiedziała, starając się zachować równowagę pod wizjonerskim spojrzeniem błyszczących szarych oczu. "Naprawdę?"
"Czy nigdy nie widzisz rzeczy w rodzaju błysku, zanim się wydarzą?" - zapytała pani Wilkins.
"Nigdy" - powiedziała pani Arbuthnot.
Próbowała się uśmiechnąć; próbowała uśmiechnąć się współczującym, ale mądrym i tolerancyjnym uśmiechem, z którym była przyzwyczajona słuchać z konieczności stronniczych i niekompletnych poglądów biednych. Nie udało jej się. Uśmiech zadrżał.
"Oczywiście - powiedziała cichym głosem, jakby bała się, że wikary i Kasa Oszczędności podsłuchują - to byłoby najpiękniejsze - najpiękniejsze -".
"Nawet gdyby było źle", powiedziała pani Wilkins, "to tylko przez miesiąc".
"To... - zaczęła pani Arbuthnot, dość jasno zdając sobie sprawę z naganności takiego punktu widzenia, ale pani Wilkins przerwała jej, zanim zdążyła dokończyć.
"W każdym razie - powiedziała pani Wilkins, przerywając jej - jestem pewna, że źle jest być dobrym zbyt długo, aż człowiek staje się nieszczęśliwy. Widzę, że byłaś dobra przez wiele lat, bo wyglądasz na taką nieszczęśliwą" - pani Arbuthnot otworzyła usta, by zaprotestować - "a ja, odkąd byłam dziewczynką, robiłam tylko obowiązki, rzeczy dla innych ludzi i nie wierzę, by ktokolwiek mnie kochał choć trochę lepiej - i tęsknię, och, tęsknię za czymś innym - za czymś innym".
Czy zamierzała się rozpłakać? Pani Arbuthnot poczuła się bardzo nieswojo i współczująco. Miała nadzieję, że nie będzie płakać. Nie tam. Nie w tym nieprzyjaznym pokoju, z nieznajomymi wchodzącymi i wychodzącymi.
Ale pani Wilkins, po niespokojnym szarpaniu chusteczki, która nie chciała wyjść z kieszeni, w końcu udało się tylko pozornie wydmuchać nią nos, a następnie, mrugając szybko oczami raz lub dwa razy, spojrzała na panią Arbuthnot z drżącą atmosferą na wpół pokornych, na wpół przestraszonych przeprosin i uśmiechnęła się.
"Uwierzysz - szepnęła, starając się uspokoić usta, najwyraźniej strasznie zawstydzona - że nigdy wcześniej z nikim nie rozmawiałam w ten sposób? Nie mogę myśleć, po prostu nie wiem, co we mnie wstąpiło.
"To reklama" - powiedziała pani Arbuthnot, kiwając głową z powagą.
"Tak - powiedziała pani Wilkins, ocierając ukradkiem oczy - a my obie jesteśmy takie... - znów lekko wydmuchała nos - nieszczęśliwe.
Oczywiście pani Arbuthnot nie była nieszczęśliwa - jak mogłaby być, zadawała sobie pytanie, skoro Bóg się o nią troszczył? - ale pozwoliła, by to na razie przeszło bez echa, ponieważ była przekonana, że oto kolejna istota pilnie potrzebuje jej pomocy; tym razem nie tylko butów, koców i lepszych warunków sanitarnych, ale bardziej delikatnej pomocy w zrozumieniu, znalezieniu właściwych słów.
Właściwe słowa, jak wkrótce odkryła, po wypróbowaniu różnych na temat życia dla innych, modlitwy i pokoju, który można znaleźć, oddając się bez zastrzeżeń w ręce Boga - na wszystkie te słowa pani Wilkins miała inne słowa, niespójne, a jednak, przynajmniej na razie, dopóki ktoś nie miał więcej czasu, trudne do odpowiedzenia - właściwe słowa były sugestią, że nie zaszkodzi odpowiedzieć na ogłoszenie. Niezobowiązujące. Zwykłe zapytanie. To, co zaniepokoiło panią Arbuthnot w tej sugestii, to fakt, że nie uczyniła tego wyłącznie po to, by pocieszyć panią Wilkins; uczyniła to z powodu własnej dziwnej tęsknoty za średniowiecznym zamkiem.
To było bardzo niepokojące. Była tam, przyzwyczajona do kierowania, przewodzenia, doradzania, wspierania - z wyjątkiem Fredericka; już dawno nauczyła się zostawiać Fredericka Bogu - sama będąc prowadzoną, będąc pod wpływem i zrzucana z nóg przez zwykłe ogłoszenie, przez niespójnego nieznajomego. To było naprawdę niepokojące. Nie potrafiła zrozumieć swojej nagłej tęsknoty za tym, co w końcu było samozadowoleniem, podczas gdy przez lata takie pragnienie nie zagościło w jej sercu.
"Nie ma nic złego w zwykłym pytaniu", powiedziała niskim głosem, jakby wikary, Kasa Oszczędności i wszyscy jej oczekujący i zależni biedni słuchali i potępiali.
"To nie jest tak, jakby to nas do czegokolwiek zobowiązywało - powiedziała pani Wilkins, również niskim głosem, ale jej głos drżał.
Wstały jednocześnie - pani Arbuthnot poczuła się zaskoczona, że pani Wilkins jest tak wysoka - i podeszły do stolika do pisania, a pani Arbuthnot napisała do Z, Box 1000, The Times, prosząc o szczegóły. Prosiła o wszystkie szczegóły, ale jedynym, którego naprawdę chcieli, był ten dotyczący czynszu. Oboje uważali, że to pani Arbuthnot powinna napisać list i zająć się sprawami biznesowymi. Nie tylko była przyzwyczajona do organizowania i bycia praktyczną, ale była też starsza i z pewnością spokojniejsza; sama też nie miała wątpliwości, że jest mądrzejsza. Pani Wilkins również nie miała co do tego wątpliwości; sam sposób, w jaki pani Arbuthnot przedzielała włosy, sugerował wielki spokój, który mógł wynikać tylko z mądrości.
Ale choć była mądrzejsza, starsza i spokojniejsza, nowa przyjaciółka pani Arbuthnot wydawała jej się tym, co ją napędzało. Niespójna, a mimo to impulsywna. Wyglądało na to, że oprócz tego, że potrzebowała pomocy, miała denerwujący charakter. Miała ciekawą zaraźliwość. Doprowadzała do szału. A sposób, w jaki jej chwiejny umysł wysuwał wnioski - oczywiście błędne; na przykład taki, że ona, pani Arbuthnot, jest nieszczęśliwa - sposób, w jaki wysuwała wnioski, był niepokojący.
Niezależnie jednak od tego, jaka była i jaka była jej chwiejność, pani Arbuthnot podzielała jej podekscytowanie i tęsknotę; a kiedy list został wrzucony do skrzynki na listy w holu i w rzeczywistości nie można go było odzyskać, zarówno ona, jak i pani Wilkins poczuły to samo poczucie winy.
"To tylko pokazuje", powiedziała szeptem pani Wilkins, gdy odwróciły się od skrzynki na listy, "jak nieskazitelnie dobre byłyśmy przez całe życie. Za pierwszym razem, gdy robimy coś, o czym nasi mężowie nie wiedzą, czujemy się winne".
"Obawiam się, że nie mogę powiedzieć, że byłam nieskazitelnie dobra - zaprotestowała łagodnie pani Arbuthnot, nieco zakłopotana tym nowym przykładem skutecznego wyciągania pochopnych wniosków, ponieważ nie wspomniała ani słowem o swoim poczuciu winy.
"Och, ale jestem pewien, że tak - widzę, że jesteś dobry i dlatego nie jesteś szczęśliwy".
"Nie powinna mówić takich rzeczy" - pomyślała pani Arbuthnot. "Muszę spróbować jej w tym pomóc".
Na głos powiedziała poważnie: - Nie wiem, dlaczego upierasz się, że nie jestem szczęśliwa. Kiedy poznasz mnie lepiej, przekonasz się, że jestem. I jestem pewna, że nie chodzi ci o to, że dobroć, jeśli można ją osiągnąć, czyni człowieka nieszczęśliwym".
"Tak, mam", powiedziała pani Wilkins. "Nasz rodzaj dobroci ma. Osiągnęliśmy ją i jesteśmy nieszczęśliwi. Istnieją nieszczęśliwe rodzaje dobroci i szczęśliwe rodzaje - na przykład rodzaj, który będziemy mieli w średniowiecznym zamku, jest szczęśliwym rodzajem".
"To znaczy, zakładając, że tam pójdziemy - powiedziała pani Arbuthnot powściągliwie. Czuła, że pani Wilkins potrzebuje wsparcia. "W końcu napisaliśmy tylko po to, by zapytać. Każdy może to zrobić. Myślę, że jest całkiem prawdopodobne, że warunki okażą się niemożliwe do spełnienia, a nawet gdyby tak nie było, prawdopodobnie do jutra nie będziemy chcieli tam jechać".
"Widzę nas tam", brzmiała odpowiedź pani Wilkins.
Wszystko to wyprowadzało ją z równowagi. Pani Arbuthnot, przedzierając się przez ociekające wodą ulice w drodze na spotkanie, na którym miała przemawiać, była w niezwykle niespokojnym stanie umysłu. Miała nadzieję, że okazała się bardzo spokojna wobec pani Wilkins, bardzo praktyczna i trzeźwa, ukrywając własne podekscytowanie. Ale tak naprawdę była niezwykle poruszona, czuła się szczęśliwa, czuła się winna, czuła strach i miała wszystkie uczucia, choć tego nie wiedziała, kobiety, która wróciła z potajemnego spotkania z kochankiem. Rzeczywiście, tak właśnie wyglądała, gdy przybyła spóźniona na swój peron; ona, z otwartymi brwiami, wyglądała niemal ukradkiem, gdy jej wzrok padł na wpatrujące się drewniane twarze czekające, by usłyszeć, jak próbuje przekonać ich, by przyczynili się do złagodzenia pilnych potrzeb biednych Hampstead, z których każdy był przekonany, że sami potrzebują datków. Wyglądała, jakby ukrywała coś niegodnego uwagi, ale zachwycającego. Z pewnością nie było tam jej zwyczajowej szczerości, a jej miejsce zajął rodzaj stłumionego i przerażonego zadowolenia, które doprowadziłoby bardziej światowo myślącą publiczność do natychmiastowego przekonania o niedawnym i prawdopodobnie namiętnym uprawianiu miłości.
Piękno, piękno, piękno... te słowa dźwięczały jej w uszach, gdy stała na peronie i mówiła o smutnych rzeczach do nielicznych uczestników spotkania. Nigdy nie była we Włoszech. Czy naprawdę na to miała wydać swoje oszczędności? Chociaż nie mogła pochwalić sposobu, w jaki pani Wilkins wprowadzała ideę predestynacji do jej najbliższej przyszłości, tak jakby nie miała wyboru, tak jakby walka, a nawet refleksja były bezużyteczne, to jednak miało to na nią wpływ. Oczy pani Wilkins były oczami jasnowidza. Pani Arbuthnot wiedziała, że niektórzy ludzie tacy są; a jeśli pani Wilkins rzeczywiście widziała ją w średniowiecznym zamku, wydawało się prawdopodobne, że walka byłaby stratą czasu. Mimo to, wydać swoje gniazdo - jajo na samozadowolenie - Pochodzenie tego jaja było zepsute, ale przynajmniej przypuszczała, że jego koniec będzie godny pochwały. Czy miała odwrócić jego uwagę od zamierzonego celu, który sam w sobie wydawał się usprawiedliwiać jego zatrzymanie, i wydać je na sprawianie sobie przyjemności?
Pani Arbuthnot mówiła dalej i dalej, tak bardzo wyćwiczona w tego rodzaju mowie, że mogłaby powiedzieć to wszystko przez sen, a pod koniec spotkania, jej oczy oślepione tajemniczymi wizjami, ledwo zauważyła, że nikt nie był w jakikolwiek sposób poruszony, a zwłaszcza w kwestii datków.
Ale wikary to zauważył. Wikary był rozczarowany. Zwykle jego dobra przyjaciółka i zwolenniczka, pani Arbuthnot, radziła sobie lepiej. A co było jeszcze bardziej niezwykłe, zdawała się, jak zauważył, nawet tym nie przejmować.
"Nie mogę sobie wyobrazić", powiedział do niej, gdy się rozstali, mówiąc z irytacją, ponieważ był zirytowany zarówno publicznością, jak i nią, "do czego dochodzą ci ludzie. Wydaje się, że nic ich nie porusza".
"Może potrzebują wakacji", zasugerowała pani Arbuthnot; niezadowalająca, dziwna odpowiedź, pomyślał wikary.
"W lutym?" zawołał za nią sarkastycznie.
"Nie, nie do kwietnia - powiedziała pani Arbuthnot przez ramię.
"Bardzo dziwne", pomyślał wikary. "Rzeczywiście bardzo dziwne". Wrócił do domu i być może nie był do końca po chrześcijańsku nastawiony do swojej żony.
Tej nocy podczas modlitwy pani Arbuthnot prosiła o przewodnictwo. Czuła, że powinna poprosić wprost, aby średniowieczny zamek został już przejęty przez kogoś innego i w ten sposób cała sprawa została załatwiona, ale odwaga ją zawiodła. A gdyby jej modlitwa została wysłuchana? Nie, nie mogła o to prosić, nie mogła ryzykować. W końcu - niemal wskazała to Bogu - gdyby wydała swoje obecne gniazdko na wakacje, mogłaby dość szybko zgromadzić kolejne. Frederick naciskał na nią; a to oznaczałoby tylko, że podczas gdy ona zwijała drugie jajko, przez jakiś czas jej datki na parafialne organizacje charytatywne byłyby mniejsze. A potem mogłoby to być następne jajko, którego pierwotne zepsucie zostałoby oczyszczone przez zastosowanie, do którego zostało ostatecznie wykorzystane.
Pani Arbuthnot, która nie miała własnych pieniędzy, była zmuszona żyć z dochodów z działalności Fryderyka, a jej gniazdo było owocem, pośmiertnie dojrzałym, dawnego grzechu. Sposób, w jaki Fryderyk zarabiał na życie, był jednym ze stałych utrapień jej życia. Pisał niezwykle popularne pamiętniki, regularnie, każdego roku, o kochankach królów. W historii było wielu królów, którzy mieli kochanki, i jeszcze więcej kochanek, które miały królów; tak więc był w stanie opublikować książkę wspomnień w każdym roku swojego małżeńskiego życia, a mimo to istniały wielkie stosy tych pań czekających na rozprawienie się z nimi. Pani Arbuthnot była bezradna. Czy jej się to podobało, czy nie, musiała żyć z dochodów. Pewnego razu, po sukcesie pamiętnika Du Barriego, podarował jej okropną sofę z nabrzmiałymi poduszkami i miękkim, chłonnym obiciem, i wydawało jej się rzeczą żałosną, że w jej domu ma się obnosić to ponowne wcielenie starego, martwego francuskiego grzesznika.
Po prostu dobra, przekonana, że moralność jest podstawą szczęścia, fakt, że ona i Fryderyk powinni czerpać pożywienie z winy, jakkolwiek oczyszczonej przez upływ wieków, był jednym z sekretnych powodów jej smutku. Im bardziej pamiętliwa dama zapominała o sobie, tym więcej czytano jego książkę o niej i tym swobodniej traktował swoją żonę; a wszystko, co jej dał, zostało wydane, po niewielkim dodaniu do jej gniazda - miała bowiem nadzieję i wierzyła, że pewnego dnia ludzie przestaną chcieć czytać o niegodziwości, a wtedy Fryderyk będzie potrzebował wsparcia - na pomoc biednym. Parafia rozkwitała dzięki, by wziąć garść na chybił trafił, złemu zachowaniu dam Du Barri, Montespan, Pompadour, Ninon de l'Enclos, a nawet uczonej Maintenon. Ubodzy byli filtrem, przez który przechodziły pieniądze, by, jak miała nadzieję pani Arbuthnot, wypłynąć oczyszczone. Nie mogła zrobić nic więcej. W minionych dniach próbowała przemyśleć sytuację, odkryć właściwy kierunek, ale uznała ją, podobnie jak Fryderyka, za zbyt trudną i pozostawiła ją, podobnie jak Fryderyka, Bogu. Nic z tych pieniędzy nie zostało wydane na jej dom lub strój; pozostały one, z wyjątkiem wielkiej miękkiej sofy, surowe. To biedni na tym skorzystali. Ich buty były ciężkie od grzechów. Ale jakie to było trudne. Pani Arbuthnot, szukając wskazówek, modliła się o to do wyczerpania. Być może powinna odmówić dotknięcia pieniędzy, unikać ich tak, jak unikałaby grzechów, które były ich źródłem? Ale co wtedy z butami parafialnymi? Zapytała wikariusza, co o tym sądzi, i po wielu delikatnych słowach, wymijających i ostrożnych, w końcu okazało się, że jest za butami.
Przynajmniej przekonała Fryderyka, kiedy po raz pierwszy rozpoczął swoją straszliwą, udaną karierę - rozpoczął ją dopiero po ich ślubie; kiedy go poślubiła, był nienagannym urzędnikiem związanym z biblioteką Muzeum Brytyjskiego - aby opublikował wspomnienia pod innym nazwiskiem, aby nie została publicznie napiętnowana. Hampstead czytało książki z radością i nie miało pojęcia, że ich autor żył pośród nich. Frederick był prawie nieznany w Hampstead, nawet z widzenia. Nigdy nie chodził na żadne spotkania. Cokolwiek robił w ramach rekreacji, robił to w Londynie, ale nigdy nie mówił o tym, co robił ani z kim się spotykał; mógł być całkowicie pozbawiony przyjaciół, gdyby kiedykolwiek wspomniał żonie o przyjaciołach. Tylko wikary wiedział, skąd pochodzą pieniądze dla parafii, a on uważał to, jak powiedział pani Arbuthnot, za sprawę honoru, by o tym nie wspominać.
I przynajmniej jej mały domek nie był nawiedzany przez rozwiązłe damy, ponieważ Frederick wykonywał swoją pracę z dala od domu. Miał dwa pokoje w pobliżu Muzeum Brytyjskiego, które było miejscem jego ekshumacji, i tam chodził każdego ranka, a wracał długo po tym, jak jego żona spała. Czasami nie wracał wcale. Czasami nie widziała go przez kilka dni. Potem pojawiał się nagle przy śniadaniu, po tym jak poprzedniego wieczoru wszedł do domu ze swoim kluczem, bardzo jowialny i dobroduszny, z wolnymi rękami i zadowolony, jeśli pozwoliła mu coś jej dać - dobrze odżywiony mężczyzna, zadowolony ze świata; wesoły, pełnokrwisty, zadowolony mężczyzna. Zawsze była łagodna i dbała o to, by jego kawa była taka, jaką lubił.
Wydawał się bardzo szczęśliwy. Często myślała, że życie, bez względu na to, ile się w nim dzieje, jest tajemnicą. Zawsze byli jacyś ludzie, których nie sposób było umiejscowić. Frederick był jednym z nich. Nie wydawał się w najmniejszym stopniu przypominać oryginalnego Fredericka. Wydawało się, że nie potrzebuje żadnej z rzeczy, o których mówił, że są tak ważne i piękne - miłości, domu, pełnej komunii myśli, całkowitego zanurzenia się w zainteresowaniach drugiej osoby. Po tych wczesnych bolesnych próbach utrzymania go w punkcie, z którego tak wspaniale zaczęli, próbach, w których ona sama została okropnie zraniona, a Fryderyk, którego rzekomo poślubiła, został zmasakrowany nie do poznania, w końcu zawiesiła go przy swoim łóżku jako główny przedmiot swoich modlitw i pozostawiła go, z wyjątkiem tych, całkowicie Bogu. Kochała Fryderyka zbyt głęboko, by móc teraz robić cokolwiek poza modlitwą za niego. Nie miał pojęcia, że nigdy nie wychodził z domu bez jej błogosławieństwa, które unosiło się wokół jego niegdyś drogiej głowy niczym echo skończonej miłości. Nie śmiała myśleć o nim takim, jakim był kiedyś, jakim wydawał się jej być w tych cudownych pierwszych dniach ich miłości, ich małżeństwa. Jej dziecko umarło; nie miała nic, nikogo, na kim mogłaby się oprzeć. Biedni stali się jej dziećmi, a Bóg obiektem jej miłości. Czasami zadawała sobie pytanie, co może być szczęśliwsze od takiego życia, ale jej twarz, a zwłaszcza oczy, nadal były smutne.
"Może kiedy będziemy starzy... może kiedy oboje będziemy całkiem starzy..." pomyślała z tęsknotą.
Właścicielem średniowiecznego zamku był Anglik, pan Briggs, który w tym czasie przebywał w Londynie i napisał, że posiada on łóżka wystarczające dla ośmiu osób, nie licząc służby, trzy salony, mury obronne, lochy i oświetlenie elektryczne. Czynsz wynosił 60 funtów za miesiąc, płace służby były dodatkowe, a on chciał referencji - chciał zapewnienia, że druga połowa czynszu zostanie zapłacona, a pierwsza połowa została zapłacona z góry, i chciał zapewnienia o szacunku od adwokata, lekarza lub duchownego. W swoim liście był bardzo uprzejmy, wyjaśniając, że jego pragnienie referencji było czymś zwyczajnym i powinno być traktowane jako zwykła formalność.
Pani Arbuthnot i pani Wilkins nie myślały o referencjach i nie śniły, że czynsz może być tak wysoki. W ich głowach krążyły kwoty rzędu trzech gwinei tygodniowo; albo i mniej, biorąc pod uwagę, że lokal był mały i stary.
Sześćdziesiąt funtów za jeden miesiąc.
To ich oszołomiło.
Przed oczami pani Arbuthnot pojawiły się buty: niekończące się widoki, wszystkie solidne buty, które można było kupić za sześćdziesiąt funtów; a oprócz czynszu byłyby jeszcze pensje służby, jedzenie i podróże koleją do domu i z powrotem. Jeśli chodzi o referencje, to rzeczywiście wydawały się one przeszkodą; wydawało się niemożliwe podanie jakichkolwiek bez upublicznienia ich planu bardziej, niż zamierzali.
Oboje - nawet pani Arbuthnot, choć raz odciągnięta od doskonałej szczerości przez uświadomienie sobie, jak wiele kłopotów i krytyki przyniosłoby niedoskonałe wyjaśnienie - oboje pomyśleli, że dobrym planem będzie wyjawienie, każde swojemu kręgowi, a ich kręgi były na szczęście różne, że każde z nich zamierza zostać z przyjacielem, który ma dom we Włoszech. Byłaby to prawda - pani Wilkins zapewniała, że byłaby to całkowita prawda, ale pani Arbuthnot uważała, że nie do końca - i był to jedyny sposób, zdaniem pani Wilkins, by utrzymać Mellersh choćby w przybliżeniu w spokoju. Wydanie jakichkolwiek pieniędzy na sam wyjazd do Włoch wywołałoby jego oburzenie; co by powiedział, gdyby dowiedział się, że na własny rachunek wynajęła część średniowiecznego zamku, pani Wilkins wolała nie myśleć. Powiedzenie tego wszystkiego zajęłoby mu wiele dni, i to mimo że były to jej własne pieniądze, z których ani grosz nigdy nie należał do niego.
"Ale spodziewam się - powiedziała - że twój mąż jest taki sam. Spodziewam się, że na dłuższą metę wszyscy mężowie są tacy sami".
Pani Arbuthnot nic nie odpowiedziała, ponieważ powód, dla którego nie chciała, by Frederick się dowiedział, był dokładnie odwrotny - Frederick byłby bardzo zadowolony, gdyby pojechała, nie miałby nic przeciwko temu; w rzeczywistości powitałby taki przejaw pobłażania sobie i światowości z rozbawieniem, które mogłoby zranić, i zachęciłby ją, by dobrze się bawiła i nie spieszyła się do domu z miażdżącym dystansem. O wiele lepiej, pomyślała, być pominiętą przez Mellersha, niż przyspieszoną przez Fredericka. Tęsknota, bycie potrzebną, niezależnie od motywów, było, jak sądziła, lepsze niż całkowita samotność, gdy nie jest się tęskniącym ani potrzebnym.
Dlatego nic nie powiedziała i pozwoliła pani Wilkins wyciągać wnioski bez kontroli. Ale przez cały dzień oboje czuli, że jedyną rzeczą do zrobienia jest wyrzeczenie się średniowiecznego zamku; i właśnie dochodząc do tej gorzkiej decyzji, naprawdę zdali sobie sprawę, jak bardzo za nią tęsknili.
Wtedy pani Arbuthnot, której umysł był wyszkolony w znajdowaniu sposobów na wyjście z trudności, znalazła sposób na wyjście z trudności referencyjnej; a jednocześnie pani Wilkins miała wizję, która ujawniła jej, jak obniżyć czynsz.
Plan pani Arbuthnot był prosty i całkowicie udany. Osobiście zaniosła właścicielowi całą kwotę czynszu, wyjmując ją ze swojego Savings Bank - znów wyglądała na skrytą i przepraszającą, jakby urzędnik musiał wiedzieć, że pieniądze są potrzebne na własne potrzeby - i udając się z sześcioma dziesięciofuntowymi banknotami w torebce pod adres w pobliżu Brompton Oratory, gdzie mieszkał właściciel, przedstawiła mu je, zrzekając się prawa do zapłacenia tylko połowy. A kiedy zobaczył ją z rozpuszczonymi włosami, łagodnymi ciemnymi oczami i stonowanym ubiorem, i usłyszał jej poważny głos, powiedział jej, żeby nie zawracała sobie głowy pisaniem o te referencje.
"Wszystko będzie dobrze - powiedział, wypisując pokwitowanie za czynsz. "Usiądź, dobrze? Paskudny dzień, prawda? Przekonasz się, że w starym zamku jest dużo słońca. Mąż idzie?
Pani Arbuthnot, nienawykła do niczego poza szczerością, wyglądała na zmartwioną tym pytaniem i zaczęła nieartykułowanie mruczeć, a właściciel od razu doszedł do wniosku, że jest wdową - oczywiście wojenną, bo inne wdowy były stare - i że był głupcem, nie domyślając się tego.
"Przepraszam - powiedział, czerwieniąc się aż po jasne włosy. "Nie miałem na myśli - h'm, h'm, h'm -".
Powiódł wzrokiem po wypisanym przez siebie pokwitowaniu. "Tak, myślę, że wszystko w porządku - powiedział, wstając i podając go jej. "Teraz - dodał, biorąc sześć banknotów, które trzymała i uśmiechając się, bo pani Arbuthnot była przyjemna dla oka - ja jestem bogatszy, a ty szczęśliwsza. Ja mam pieniądze, a ty San Salvatore. Zastanawiam się, co jest lepsze".
"Myślę, że wiesz - powiedziała pani Arbuthnot ze swoim słodkim uśmiechem.