Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
43 osoby interesują się tą książką
Rewelacyjny romans legendarnej Mariany Zapaty!
Diana Casillas myślała, że po wszystkim, co przeżyła, nic nie może jej zaskoczyć, a jednak się myliła. Kiedy pod jej domem dochodzi do bójki, kobieta wbrew rozsądkowi decyduje się ruszyć nieznajomemu na ratunek, mimo że ma dwóch małych chłopców pod opieką.
Okazuje się, że mężczyzna jest bratem jej bardzo niemiłego sąsiada, który na jej poświęcenie reaguje tylko nieprzyjemnymi odzywkami.
Jednak nie ma pojęcia, na jaką twardą sztukę trafił. W końcu mimo młodego wieku Diana, musiała szybko zostać matką dla dwójki dzieci swojego brata i to w najgorszych możliwych okolicznościach. Jakby tego było mało, mieszka z nimi również ich wielki pies.
Dla niej nic nie jest trudne. Nawet rozmowa ze złośliwym, chociaż bardzo seksownym sąsiadem.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 735
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Wait for It
Copyright © 2016 by Mariana Zapata
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2023
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Edyta Giersz
Maria Klimek
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-935-7
Pozwoliłam sobie na pewną swobodę w kwestii praw adopcyjnych. W świecie wykreowanym przez moją fantazję adopcja Louiego przez Dallasa mogłaby się wydarzyć. :)
Obudziłam się z krzykiem.
A raczej wydając z siebie dźwięk tylko przypominający krzyk, biorąc pod uwagę, że wciąż dochodziłam do siebie po przeziębieniu, które złapałam od Josha dwa tygodnie temu. To sprawiło, że brzmiałam jak nałogowy palacz.
Gwałtownie otworzyłam oczy, nadal wydając z siebie nieartykułowane dźwięki, i ujrzałam małego demona kilka cali od mojej twarzy.
Podskoczyłam. Wzdrygnęłam się. Przysięgam, że moja dusza opuściła ciało na jedną milionową część sekundy, kiedy zauważyłam tę wpatrującą się we mnie parę oczu.
– Cholera! – krzyknęłam, gdy uderzyłam plecami o zagłówek i wydałam coś w rodzaju ostatniego westchnienia, jakie miałabym jeszcze wziąć, zanim poderżną mi gardło.
Z tym że…
W trakcie gdy sięgałam po poduszkę obok, żeby… nie wiedziałam co, do diabła, zamierzałam z nią zrobić. Gdy już chciałam walczyć na poduszki ‒ w stylu Willy’ego Wonki stającego w szranki ze złym Oompa Loompa czy czymś takim – zdałam sobie sprawę, że nie był to marnej postury uczeń szatana pragnący ofiarować mnie swojemu Czarnemu Panu. Ta mała twarzyczka, otoczona mrokiem niemal czarnym jak smoła, wisząca zaledwie kilka cali nade mną nie należała tak naprawdę do sługi diabła; to był pięciolatek. Mój pięciolatek.
Louie.
– O mój Boże, Lou – wydyszałam, gdy zdałam sobie sprawę, kto właśnie próbował mnie zabić, zanim zdążyłam ukończyć trzydzieści lat. Zamrugałam i przycisnęłam dłoń do serca, jakby miało wyskoczyć mi z piersi.
Nie powinnam być zaskoczona, widząc go na moim łóżku. Ile to już razy zdołał wystraszyć mnie niemal na śmierć w dokładnie taki sam sposób przez ostatnie kilka lat? Setki. Już dawno powinnam się przyzwyczaić, że zakrada się do mojego pokoju.
Był najsłodszym małym chłopcem, jakiego kiedykolwiek widziałam ‒ w świetle dnia ‒ ale jakoś nie potrafił zrozumieć, że gapienie się na kogoś podczas, gdy ten ktoś spał, było upiorne. Naprawdę koszmarne.
– Jezu Ch… – zaczęłam mówić, ale w porę dodałam „chrupki i krakersy”. Nadal słyszałam głos mamy, kiedy przed rokiem wydzierała się na mnie, że uczę chłopców używania imienia Pana Boga nadaremno.
– Diabelnie mnie wystraszyłeś – zająknęłam się, zdając sobie sprawę, że ponownie nawaliłam. Naprawdę starałam się poprawić i nie używać brzydkich słów, przynajmniej w obecności Louiego, ponieważ Josh już i tak był stracony, ale nie tak łatwo jest pozbyć się starych nawyków. – Diametralnie znaczy – dokończyłam, choć i tak zdawałam sobie sprawę, że słyszał już gorsze słowa niż „diabelnie” czy „Jezu”.
– Przepraszam, Tia Diana – wyszeptał natychmiast Louie tym słodkim jak cukier głosem, który sprawiał, że w jednej chwili zapomniałam o wszystkim, co kiedykolwiek zrobił złego i wszystko, co kiedykolwiek zrobi.
– Lou. – Moje serce wciąż biło w zawrotnym tempie. Boże. Byłam za młoda, żeby mieć udar. Prawda?
Opuściłam kołdrę na kolana, wciąż pocierając klatkę piersiową. – Nic ci nie jest? – szepnęłam w odpowiedzi, starając się zmusić własne serce, żeby wróciło do normalnego rytmu.
Skinął głową z powagą.
Rzadko miewał koszmary, ale kiedy już je miał, zawsze znajdował do mnie drogę… niezależnie od tego, czy spałam, czy nie. Biorąc pod uwagę fakt, jak przymulona się czułam, raczej nie przespałam więcej niż kilku godzin. Spanie w nowym domu też nie pomagało. To dopiero nasza trzecia noc tutaj. Zapachy i dźwięki też były inne. A miałam trudności, żeby się zrelaksować nawet w naszym starym domu. Nie jest więc dla mnie zaskoczeniem, że przez ostatnie dwie noce bawiłam się telefonem, dopóki powieki same nie opadły ze zmęczenia.
Dłoń o małych palcach wylądowała na mojej nodze przykrytej kołdrą.
– Nie mogę spać – przyznał chłopiec, wciąż szepcząc, jakby starał się nie obudzić mnie jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy krzyknęłam: „Na litość boską” popuszczając przy okazji kilka kropel moczu.
Ciemność panująca w pokoju skrywała blond włosy Louiego i te niebieskie oczy, które wciąż chwytały mnie za serce co jakiś czas.
– Na zewnątrz coś mocno hałasuje. Mogę spać z tobą?
Ziewnięcie, które się ze mnie wydobyło, trwało około piętnastu sekund. Było paskudne i nierówne, przyprawiające moje oczy o łzy.
– Jak to hałasuje?
– Myślę, że ktoś bije się pod moim oknem. – Zgarbił ramiona, gdy poklepywał moją nogę.
To sprawiło, że się wyprostowałam. Lou miał bardzo wybujałą wyobraźnię, ale nie aż tak.
Oszczędził nam zabaw z wyimaginowanymi przyjaciółmi, ale kiedy miał trzy latka, udawania, że toaleta była wanienką dla ptaków, w której on kąpał się, udając papugę, nie dało się uniknąć.
Bijatyka? Tutaj?
Obejrzałam co najmniej pięćdziesiąt domów, zanim trafiłam na ten. Pięćdziesiąt różnych ofert sprzedaży, które nie pasowały mi z tego czy innego powodu. Albo było zbyt daleko od dobrych szkół, albo okolica wydawała się podejrzana, albo ogród okazywał się zbyt mały, albo dom wymagał zbyt wiele pracy lub był poza moim zasięgiem cenowym.
Więc kiedy moja agentka nieruchomości wspomniała, że ma jeszcze tylko jeden do pokazania, nie byłam nastawiona zbyt optymistyczne, ale i tak mnie do niego zaprowadziła. Była to nieruchomość z obciążoną hipoteką, w dzielnicy klasy pracującej, na rynku dopiero od kilku dni. Nie miałam wygórowanych wymagań. Fakt, że dom miał trzy sypialnie, ogromny front oraz podwórko i wymagał tylko minimalnej ilości prac kosmetycznych, był dla mnie wystarczający. Bez namysłu go kupiłam.
Diana Casillas, właścicielka domu. Najwyższy czas. Byłam całkowicie gotowa do opuszczenia mieszkania z dwiema sypialniami, w którym chłopcy i ja zaszyliśmy się na ostatnie dwa lata.
Po tych wszystkich norach, w których pomieszkiwałam, to miejsce okazało się światełkiem na końcu tunelu.
Nie było idealnie, ale miało swój potencjał. Mimo że nie znajdowało się na jakimś wymyślnym nowym osiedlu, szkoły w okolicy były świetne.
Największe zaskoczenie jednak stanowił fakt, że miałam blisko do nowego miejsca pracy, odkąd zmieniono lokalizację firmy, i nie musiałam marnować godzin życia na jeżdżenie tam i z powrotem.
Rzecz w tym, że w ciągu miesiąca poznałam niewielu nowych sąsiadów, z czego połowa zdecydowała się na zakup domów, ale nie wszyscy. Ludzie mieszkający najbliżej sypialni Louiego, to starsza para, której raczej nie posądzałabym o walkę w środku nocy. Reszta to miłe rodziny z małymi dziećmi i w ogóle.
Dzielnice z historią kryminalną to gówno, i starałam się je omijać za wszelką cenę.
Nikt nie powinien się tutaj bić, a tym bardziej nie w środku nocy.
– Możesz zostać ze mną. Tylko nie kop mnie znowu w brzuch, dobrze? Prawie złamałeś mi żebro ostatnim razem – przypomniałam mu na wypadek, gdyby zapomniał o gigantycznym siniaku. Krwiak sprawiał, że ledwo łapałam oddech za każdym razem, kiedy się pochylałam. Sięgnęłam do włącznika lampki nocnej, prawie zrzucając ją z szafki. Spuściłam nogi na podłogę i gdy wstawałam, szarpnęłam tył spodni od piżamy Louiego, żeby lekko go unieść.
– To był wypadek! – zachichotał, jakby nie był sprawcą wielotygodniowego bólu.
Używał mojego brzucha zamiast piłki, dając do zrozumienia, że mógłby zrobić karierę jako piłkarz, gdyby tylko chciał. W naszej dalszej rodzinie było już dwóch graczy, nie potrzebowaliśmy kolejnego.
Przy zapalonym świetle ten psotny uśmieszek, który już dawno skradł moje serce, wywarł na mnie takie samo wrażenie jak zawsze: sprawił, że wszystko na świecie stało się piękniejsze.
– Jasne. – Mrugnęłam do niego, po czym ponownie ziewnęłam i objęłam ramionami głowę, aby krew zaczęła krążyć w całym ciele. – Wrócę za chwilę, ale postaraj się zasnąć, Babcia odbiera cię wcześnie rano.
– Dokąd idziesz?
Za każdym razem, gdy szłam dokądś bez niego, w jego głosie zawsze dało się słyszeć zmartwienie, jakby spodziewał się, że nie wrócę. Nienawidziłam tego.
– Idę sprawdzić, co to za hałasy. Zaraz wrócę – wyjaśniłam spokojnie, starając się dać mu do zrozumienia, że potrzebna by była broń masowego rażenia, aby utrzymać mnie z dala od niego. Ale nie wypowiedziałam tej obietnicy głośno. Musiał sam w to uwierzyć, bez mojego przypominania za każdym razem.
Louie skinął głową, już wchodząc pod kołdrę, czym uspokoił odrobinę moje sumienie.
Miał patyczkowate nogi i ramiona, a jego brzoskwiniowa skóra lekko lśniła. Odziedziczył te cechy po duńskich przodkach swojej mamy i naszej meksykańskiej stronie.
Nie było na świecie takiego solarium lub samoopalacza, który mógłby odtworzyć ten złoty odcień.
– Idź spać.
Zgasiłam lampkę i wymknęłam się z sypialni, zostawiając za sobą uchylone drzwi. Na szczęście założyłam szorty przed pójściem spać. Usiłując pomóc sobie w nawigowaniu po domu, powędrowałam ręką po ścianie. Nie znałam jeszcze dokładnie rozkładu pomieszczeń. Chłopcy nie bali się ciemności, więc nie zawracaliśmy sobie głowy lampkami nocnymi.
Odkąd pamiętam, razem z bratem przekonywaliśmy ich obu, że zły duch powinien bać się ich, a nie oni jego. Nie zabrałam się jeszcze za wieszanie czegokolwiek na ścianach, więc nie było szans, żebym zrzuciła zdjęcia z zawieszek, kiedy skręciłam w korytarz oddzielający mój pokój od pokoju Louiego i Josha.
Kiedy chłopcy zamieszkali ze mną po raz pierwszy, budziłam się co najmniej raz w nocy, żeby sprawdzić, czy nie zniknęli gdzieś magicznie jak w Nierozwikłanych Zagadkach. Teraz pobudki zdarzały się to tylko w takie noce jak ta, kiedy przychodził Louie.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam na łóżku Josha, było długie, porośnięte futrem cielsko, wydające się zajmować znaczącą część materaca ‒ siedemdziesięciokilogramowy, najgorszy ochroniarz naszej rodziny na świecie.
Mac był całkowicie zaspany i zupełnie nieświadomy, że wchodzę do pokoju, a na dodatek nawet nie zareagował, kiedy krzyknęłam, gdy Louie się zakradł.
Trochę wyżej dostrzegłam czuprynę brązowych włosów Josha ‒ tak bardzo podobnych do moich i Rodriga ‒ wystającą spod zwykłej niebieskiej kołdry, którą chłopiec wybrał dwa tygodnie temu. To cud, że nie zaczęłam wtedy beczeć jak dziecko pośrodku sklepu. Dobił mnie, kiedy na moje pytanie, czy nie woli zestawu z Żółwiami Ninja, zdecydował się na prosty niebieski zestaw. Do jego jedenastych urodzin brakowało jeszcze kilku tygodni, a on już myślał, że jest za duży na rzeczy z postaciami z kreskówek. Wciąż pamiętałam, jak leżał w beciku, jakby to było wczoraj. Zostawiłam u Josha przymknięte drzwi i skierowałam się do pokoju Louiego, tego najmniejszego z trzech i położonego najbliżej frontu domu. Ledwo dotarłam do progu, kiedy usłyszałam krzyki. Nie było mowy, żeby dochodziły one z domu starszej pary, natomiast ludzie mieszkający w domku parterowym po drugiej stronie to dwójka mniej więcej w moim wieku i mająca dziecko.
Okolica wydawała się bezpieczna. Na większości pobliskich podjazdów stały w miarę nowe samochody, a niektóre zostały zastawione modelami zaprojektowanymi lata temu. Nie umknął też mojej uwadze fakt, że domy były ładne i zadbane, nawet jeśli wszystkie zostały zbudowane przed moimi narodzinami. Wszelkie znaki wskazały, że ten budynek jest doskonałym miejscem do wychowywania dwójki dzieci. Przypomniał mi ten, w którym sama dorastałam.
Rodrigo by się ze mną zgodził.
Przesunęłam żaluzje Louiego najostrożniej, jak to tylko możliwe, by wyjrzeć przez okno.
Nie musiałam długo szukać, żeby znaleźć źródło hałasu. Po drugiej stronie ulicy, dwa domy na prawo, stały dwa samochody zupełnie blokujące przejazd, gdyby ktoś zdecydował się na przejażdżkę w środku nocy, w dzień powszedni. Lecz moją uwagę zwrócili czterej mężczyźni oświetleni przez uliczną latarnię.
Walczyli, tak jak zasugerował Louie. Uświadomienie sobie faktu, że trzech z nich chodzi wokół jednego zajęło mi tylko sekundę. Widziałam wystarczająco dużo scen walk w telewizji, żeby zdać sobie sprawę, że trzech mężczyzn krążących nad jednym nie zwiastowało niczego dobrego.
Czy to się działo naprawdę? Czy nie mogłam mieć sześciomiesięcznego okresu ochronnego, zanim coś takiego wydarzyło się w domu sąsiada? Nieznajomy miał zaraz oberwać, a to, że mieszkał po drugiej stronie ulicy, było wyłącznie moim założeniem. Czy to on był moim sąsiadem? Czy był nim jeden z tej trójki agresorów?
I dokładnie wtedy, kiedy próbowałam odgadnąć, co się, do cholery, działo, mężczyzna w środku kręgu dostał w szczękę, a następnie padł na kolana, chwiejąc się przy tym i starając się unikać kolejnych ciosów. Pozostała trójka skorzystała z okazji, że został lekko otumaniony i rzuciła się na faceta.
O mój Boże. Zaraz skopią mu tyłek, a ja stałam tam i patrzyłam. Patrzyłam.
Nie mogłam przecież tam wyjść.
Czy mogłam?
Miałam pod opieką Louiego i Josha. Jezu Chryste. Nie musiałam specjalnie rozglądać się po pokoju, żeby wiedzieć, że było tam pełno pudełek z zabawkami i ubraniami. Wciąż nie mogłam pojąć, jak taki mały chłopiec mógł posiadać aż tyle szpargałów, a sama właśnie kupiłam mu kołdrę z Iron Manem.
Nie tylko ja odpowiadałam za taki stan rzeczy, pomyślałam. A w tym czasie dostrzegłam, że koleś został kopnięty w żebra. A co, jeśli ci mężczyźni mieli broń? Co jeśli…
Ciągle patrzyłam przez okno, nie wiedząc, co zrobić, a jeden z typów okładał leżącego biedaka na oślep. W kółko. To było pranie na kwaśne jabłko z prawdziwego zdarzenia, nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. A jakby tego było mało, drugi z napastników wkroczył do akcji i przejął pałeczkę. Moje serce aż zamarło z przerażenia. Jezu. Jezu. Ale mu się obrywało. Kopany w kółko Samotny Facet upadł na bok i tylko jeden z napastników miał do niego dojście. Byli jak hieny nad zranioną gazelą. Chcieli go zabić.
A ja tam stałam. Nieruchomo.
Pomyślałam o moim bracie, czując znajomy ból przeszywający serce i zalewający je smutkiem, żalem i złością jednocześnie. Zawahanie może decydować o życiu lub śmierci, czyż nie zdawałam sobie z tego sprawy?
Nie mogłabym żyć ze sobą, gdybym nie zapobiegła czemuś strasznemu, mając taką możliwość. I nie brałam już pod uwagę, że mieliby posiadać broń ani też, że ktoś będzie mnie za to ścigał w odwecie, i z pewnością nie brałam pod uwagę reakcji moich rodziców i chłopców na coś tak lekkomyślnego. Ale kim byłabym, gdybym po prostu tak stała w domu, nie wykonując żadnego ruchu, by pomóc komuś, kto najwyraźniej tego potrzebował.
Zanim zdążyłam wybić sobie ten pomysł z głowy, wybiegłam z sypialni i skierowałam się do wyjścia. Moje stopy wciąż były bose. Nie chciałam tracić czasu, żeby pobiec z powrotem do pokoju po telefon lub buty, ale przyszło mi do głowy, gdzie Josh zostawił swoją torbę do baseballu, żeby o niej nie zapomnieć, kiedy będzie jechać do dziadków.
Jeśli uda mi się przetrwać do jutra, naprawdę muszę wykonać kilka telefonów, żeby znaleźć mu nową drużynę baseballową, pomyślałam, po czym odsunęłam ten zamysł na bardziej sprzyjającą okoliczność.
Musiałam pomóc, ponieważ tak należało i ponieważ chciałam być wzorem dla chłopców. A uciekanie przed przeszkodami nie było czymś, czego potrzebowali.
To od Larsenów, moich rodziców oraz ode mnie zależało ich ukształtowanie w późniejszym życiu, a ta odpowiedzialność stanowiła jedną z pierwszych rzeczy, z którymi musiałam się pogodzić, kiedy zostałam ich prawną opiekunką.
To zależało ode mnie.
Nie mogłam dopuścić do tego, że nawalę. Chciałam, żeby wyrośli na dobrych, honorowych ludzi, nawet jeśli wydawało się, że minęła wieczność, odkąd stali się kimś więcej niż małymi chłopcami ledwo trafiającymi do nocnika. Nie chciałam, żeby dzieci Rodrigo wyrosły na odmieńców tylko dlatego, że ich ojca nie było w pobliżu, żeby je wychować. I dokładnie wiedziałam, czyja to będzie wina, jeśli wyrosną na małe gówna ‒ moja.
Nie potrzebowałam mieć tego na sumieniu.
Złapałam za kij wystający z torby Josha, dokładnie tam, gdzie go zostawił, testując jego masę. Dopiero gdy zamknęłam za sobą drzwi frontowe, naprawdę uderzyła we mnie chęć pobiegnięcia z powrotem do domu. Część mojego mózgu, ta odpowiedzialna za zrozumienie, jak głupi jest to pomysł, chciała mnie z powrotem w domu, pod kołderką. Nie pragnęłam podejmować decyzji – ryzykować życiem czy nie. Ale sama myśl o Rodrigo pchała mnie do działania.
Zbiegając po trzech stopniach prowadzących z tarasu na chodnik, zmówiłam po cichu modlitwę, mając nadzieję, że to nie obróci się przeciwko mnie. Moje stopy właśnie dotknęły cementu, kiedy ujrzałam, że ten osaczony samotny mężczyzna nadal był bity.
Panika zalała moje ciało. Jak to możliwe, że nikt inny tego nie słyszał?, zastanawiałam się, zanim doszłam do wniosku, że to nie ma znaczenia. Musiałam zrobić to, co należało, czyli udzielić pomocy temu facetowi i wrócić do domu w jednym kawałku.
– Policja już jedzie! – krzyknęłam, ile sił w płucach, unosząc wysoko kij. – Zostawcie go w spokoju!
Ku mojemu, największemu w życiu, zaskoczeniu trzej mężczyźni natychmiast się zatrzymali. Noga jednego z nich zawisła w powietrzu w połowie uderzenia i cała banda spojrzała na siebie z wahaniem, dając mi możliwość zobaczenia ich pospolitych, niczym niewyróżniających się twarzy. Nie znalazłam w tych gębach nic charakterystycznego, do tego byli wysocy i mieli szczupłą budowę.
– Odsuńcie się! – krzyknęłam łamiącym się głosem, a oni dalej tam stali.
Ja naprawdę, naprawdę miałam nadzieję, że moim sąsiadem jest gość leżący na ziemi, a nie któryś z pozostałych facetów, bo inaczej wchodzenie i wychodzenie z domu przez dłuższy czas będzie bardzo niezręczne.
Dlaczego nie było na zewnątrz nikogo do pomocy?, zastanowiłam się raz jeszcze, nie rozumiejąc, dlaczego nikt inny nie wystawił nawet głowy za drzwi. Nie można powiedzieć, że ci tutaj byli cicho.
Moje serce biło z szybkością miliona uderzeń na minutę, a ja już spociłam się jak świnia. Byłam zdana na siebie, przerażona, nawet z całą tą płynącą w moich żyłach adrenaliną. Ale co innego, do diabła, miałam zrobić? Stać tam z założonymi za tyłek rękami?
– Cofnijcie się! – krzyknęłam ponownie, tym razem starając się brzmieć, jakbym miała jaja wielkości melonów, wkurzona na samą myśl, że takie gówno zdarzało się w mojej okolicy.
Pojedynczy ochrypły szept wydobył się z ust któregoś z nich, po czym jeden z napastników podszedł do leżącego mężczyzny i kopnął go mocno, dodając:
‒ To jeszcze nie koniec, skurwielu.
Choć może brzmiało to tchórzliwe, nie mogłam nic poradzić, że poczułam wdzięczność, gdy dwóch z tych kretynów wskoczyło do samochodu, a trzeci wsiadł do drugiego pojazdu.
Leżący na ziemi mężczyzna ledwie się poruszył, gdy podeszłam do niego na trzęsących się jak galareta nogach. Facet leżał na plecach, przesuwał stopami w przód i w tył, skręcając się z bólu w ciszy. Pokryte aż do nadgarstków tatuażami ramiona owinął wokół głowy. Przechodziłam przez trawnik, kiedy podniósł głowę. Nie zajęło mu dużo czasu przewrócenie się na bok, a potem w końcu oparcie się na rękach i kolanach. Zatrzymał się w tej pozycji.
Upuściłam kij na trawę.
– Hej, kolego, wszystko w porządku? – zawołałam.
To jedyne pytanie, jakie przyszło mi do głowy, kiedy uklęknęłam tuż obok ‒ jak sądziłam więcej niż prawdopodobnie ‒ mojego sąsiada. Jego uwaga nadal była skupiona na podłożu. Oddychał nierównomiernie i płytko, a strużka zmieszanej z krwią śliny spływała ‒ mogłam tylko przypuszczać ‒ z jego ust na trawę. Zakaszlał i wypluł jeszcze więcej płynów w odcieniach różu.
Oszołomiona i, szczerze mówiąc, cholernie bliska paniki, zauważyłam, że grzbiety rąk, na których się opierał, też pokrywały tatuaże, a plamy krwi pokrywające kostki świadczyły, że próbował się bronić. Być może nie wiedział, jak walczyć, ale mógł dostać piątkę za wysiłek na zachętę.
– Hej, wszystko w porządku? – zapytałam ponownie, prześlizgując po nim wzrokiem w poszukiwaniu czegokolwiek, co potwierdzi, że wszystko z nim w porządku, chociaż prawdopodobnie tak nie było. Widziałam, jak bardzo go poturbowali.
Jego nierówny oddech stał się jeszcze bardziej chrapliwy, zanim mężczyzna wygiął się i ponownie splunął. Charczał, oddychając, a to brzmiało boleśnie.
Przyjrzałam mu się uważnie. Blask latarni ulicznych nadawał jego włosom odcień ciemnego blond. Jego koszula była poplamiona krwią, ale to jego bose stopy zdradziły całą prawdę ‒ musiał być moim sąsiadem. Jaki istniałby inny powód, dla którego nie miał butów? Widocznie otworzył drzwi, spodziewając się, że wszystko będzie w porządku, a oni go zaatakowali
– Jak mogę ci pomóc? – zapytałam cichym i drżącym głosem, gdy nieznajomy próbował przenieść ciężar ciała z rąk wyłącznie na kolana. Nie zdawał sobie sprawy, że jestem obok albo o to nie dbał.
Zawahałam się tylko przez sekundę, zanim chwyciłam go za nadgarstek, wsuwając swoje ramię pod jego ramię. Źdźbła trawy ocierały się o moje nagie kolana. Oparł na mnie swój ciężar, a rękę położył wzdłuż mojego karku. Zapach jakiegoś alkoholu uderzył mnie w nozdrza, gdy objęłam go ramieniem w pasie. Ta bliskość wywołała w moim brzuchu niepokój. Nie znałam tego głupka. Nie miałam pojęcia, do czego jest zdolny ani jakim był człowiekiem. To znaczy, kto zostaje napadnięty w domu? To nie jakieś przypadkowe gówno o znalezieniu się w złym miejscu i w nieodpowiednim czasie. To coś osobistego.
Nie miało to znaczenia. Przynajmniej niewielka część mnie uznała, że to nie powinno mieć znaczenia. Trzech na jednego dawało gówniane szanse, nawet jeśli na to zasłużył.
Kiedy próbował wstać, a ja mu w tym pomagałam, sapiąc i walcząc o utrzymanie równowagi o wiele bardziej, niż chciałabym przyznać, ponieważ wykorzystał mnie jako podporę.
– Koleś musisz mi powiedzieć, czy wszystko w porządku – powiedziałam do niego, czując w gardle bicie własnego serca, kiedy wyobraziłam sobie, jak przewraca się na mnie z powodu krwotoku wewnętrznego. To by mi umiliło noc. – Hej, słyszysz mnie? Wszystko w porządku?
– Czuję się, kurwa, dobrze. – To była jego cudowna odpowiedź, gdy wypluł więcej śliny.
Ojejku jej, to nie brzmiało doprawdy wiarygodnie, kiedy oddychał, jakby próbował przebiec maraton, do którego nie trenował i odpadł w połowie. Ale co miałam zrobić? Nazwać go kłamcą, skoro połowa ciężaru jego ciała opierała się na mnie?
– Czy to twój dom?
– Mmhmm – wymamrotał w odpowiedzi, a dźwięk ten wydawał się mieć źródło głęboko w jego klatce piersiowej.
Utrzymując wzrok skierowany w dół, rozejrzałam się po trawniku, starając się zignorować fakt, że prawdopodobnie blisko dziewięćdziesiąt kilogramów używa mnie jako kuli ortopedycznej. Jak prawie każdy inny dom w tej okolicy, tak samo i ten, naprzeciwko którego staliśmy, miał taras i prowadzące na niego trzy schodki. Podniosłam wolną rękę i wskazałam na nie.
– Chciałabym, żebyś usiadł na sekundę, dobrze? – Moje plecy znalazły się na skraju wyczerpania.
Wydawało się, że kiwnął głową lub gestykulował na znak zgody, gdzieś poza obszarem mojego widzenia. Dostrzegłam tylko linię szczęki pokrytą gęstą brodą w stylu hipstera albo drwala. Na szczęście musiał wyczuć, że mój kręgosłup przełamie się zaraz na pół, bo uwolnił mnie od swojego ciężaru, gdy pokonaliśmy kolejne trzy metry, co wydawało się kilometrem. Jego ciało było lekko zgarbione, a oddech urywany. Na schodach odwróciłam się do niego, żeby pomoc mu usiąść, co dało mi też okazję, żeby mu się przyjrzeć.
Na pierwszy rzut oka zorientowałam się, że jest starszy ode mnie. Może z dziesięć lat, może dwadzieścia, u niektórych mężczyzn trudno było odgadnąć, a on był jednym z nich. Jego policzki były lekko zaróżowione – co jeszcze bardziej podkreślało przecinające je rany. Miał spore rozcięcie na brwi i mniejsze, ale równie krwawiące, rozcięcie na dolnej wardze. Nie zdołałam określić, przez kiepskie oświetlenie, jaki odcień miała jego skóra, ale dla mnie oczywiste, że była blada. W normalnych okolicznościach mógł uchodzić za przystojnego.
Ale to coś w jego spojrzeniu sprawiło, że stałam twardo, utrzymując lekki dystans od nowego sąsiada. Przekrwione oczy z rozszerzonymi źrenicami, i tęczówkami, których koloru nie mogłam dostrzec wskazywały, że pił.
A może przekrwione oczy oznaczały coś innego? Cholera.
– Wszystko w porządku? – zapytałam ponownie. Nie byłam lekarką, nie wiedziałam, co oznaczają niektóre objawy.
Jabłko Adama na pokrytej atramentem szyi poruszyło się, jak przypuszczałam, od przełknięcia śliny, kiedy tak powoli otwierał i zamykał oczy, sprawiając wrażenie zdezorientowanego. Czy coś. Patrzył na mnie, ale odnosiłam wrażenie, jakby mnie nie dostrzegał. Czyżby doznał uszkodzenia mózgu?
– Hej, mam wezwać karetkę czy gliny?
To pytanie sprawiło, że jego oczy skierowały się na mnie, a odpowiedź, która padła z jego ust, była ostra i niezbyt ładna.
– NIE.
Obserwowałam go.
– Krwawisz. – Kiedy to powiedziałam, czerwona smuga popłynęła z brwi wzdłuż jego skroni. Jezu.
– Nie – powtórzył nieznajomy, marszcząc czoło, co momentalnie sprawiło, że zapomniałam, jak był atrakcyjny, ponieważ głupota nie była słodka. Po prostu nie była.
–Tak, krwawisz. – Jestem pewna, że moje oczy rozszerzyły się, posyłając mu spojrzenie w stylu „czy ty sobie, kurwa, żartujesz”. Nawet nie zadał sobie trudu, by wytrzeć krew ściekającą mu po policzku.
– Mówiłem ci. Czuję się, kurwa, dobrze.
Musiałam zdusić w sobie chęć warknięcia na niego, że tak do mnie mówi. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed otwarciem niewyparzonej gęby było, że pomyślałam, jak ja bym się czuła, gdybym została pobita ‒ najprawdopodobniej też nie byłabym zbyt miła. Ale i tak zabrzmiałam bardziej zrzędliwie niż przed sekundą, gdy wykrztusiłam:
– Próbuję ci pomóc. Kopali cię. Możesz mieć złamane żebro… albo wstrząs mózgu…
Strużka krwi podążyła w kierunku jego ucha. Jak, do diabła, mógł mi powiedzieć, że nic mu nie jest?
– Wykrwawiasz się na moich oczach. Spójrz. Dotknij, jeśli mi nie wierzysz – powiedziałam, stukając go palcem wskazującym w twarz dokładnie w miejscu, gdzie chciałam, żeby zrobił to samo i przekazując mu komunikat w stylu: „Halo, idioto, posłuchaj mnie”.
Mężczyzna pokręcił głową, wypuszczając powolny pełen boleści wydech, gdy w końcu sięgnął w stronę swojej twarzy i wytarł krew, robiąc jeszcze większy bałagan. Zerknął na zakrwawione ręce i zmarszczył brwi, wygiął ku dołowi kąciki ust, jakby nie mogąc uwierzyć, że był ranny po tym wszystkim, co się właśnie wydarzyło.
– Żadnej policji. Żadnego szpitala. Mam się dobrze – upierał się, a ton jego głosu z każdą sylabą stawał się coraz bardziej ordynarny.
Jezu Chryste.
Mężczyźni. Pierdoleni mężczyźni.
Gdybym to była ja, siedziałabym już w karetce i chciałabym zostać przebadana. Ale mogłam już wywnioskować z wyrazu jego twarzy – wyczuwałam upartego osła na odległość. Rozpoznawałam w nim podobnego do siebie ‒ nie było mowy, żebym zdołała odwieść go od podjętej decyzji.
Co za dupek.
– Jesteś pewien? – zapytałam ponownie, żeby moje sumienie zaznało spokoju, że zrobiłam to, o co mnie poprosił, nawet jeśli myślałam, że jest pieprzonym idiotą.
Mrugnął powolnie, gdy spojrzał na mnie jeszcze raz z lekkim grymasem bólu, zanim zdążył zamaskować fakt, że jest człowiekiem i cierpi.
– Powiedziałem, że taa.
„Powiedziałem taaa”.
Jakieś trzy sekundy dzieliły tego dupka od tego, żebym skończyła robotę za tych, co ją zaczęli, jeśli nie zmieni swojego tonu. Ale krew na przodzie jego koszulki sprawiała, że trzymałam gębę na kłódkę, może po raz piąty w całym życiu. Był ranny. Wydawało się, że ma problemy z oddychaniem. Co jeśli miał przebite płuco? Co miałam zrobić?
Odpowiedź brzmiała: „nic”. Nie mogłam nic zrobić, chyba że on by tego zechciał.
Był dorosłym mężczyzną. Nie mogłam go zmusić do zrobienia czegoś, czego nie zamierzał. Powinnam wrócić do mojego domu. Zrobiłam już wystarczająco dużo. Nie chciałam mieć z tym wszystkim do czynienia, ale… Wiedziałam, że nie mogę wrócić do środka, dopóki nie będę pewna, że ten osioł siedzący na schodach nie straci przytomności i nie padnie na trawnik.
– W porządku, chodźmy więc. Jeśli zamierzasz kłamać i mówić, że wszystko w porządku, przynajmniej pozwól mi pomóc i zabrać cię do twojego domu – prawie wymamrotałam, sfrustrowana, że nie mogłam po prostu odpowiedzieć „okej” i pozwolić mu wrócić do swoich spraw. A jeszcze bardziej frustrowało mnie, że zachowywał się, jakby nic się nie stało i że nie było szans, że jest z nim coś naprawdę nie tak.
Na chwilę przymknął lekko oczy, zanim skinął głową na potwierdzenie, przenosząc wzrok w moją stronę. Z jego piersi wydobył się kolejny rzężący dźwięk, wszystko jakby od niechcenia.
Wyciągnęłam rękę, żeby pomóc mu wstać, ale ją zignorował. Zamiast tego, zajęło mu to chwilę, żeby stanąć na nogi, podczas gdy moja ręka czekała w powietrzu na wypadek, gdyby zmienił zdanie.
Nie zmienił.
Powoli i o własnych siłach wszedł po schodach, a ja za nim, aby złagodzić ewentualny upadek. Kiedy szedł odwrócony do mnie plecami, zdałam sobie sprawę, że nie był po prostu ciężki, on ogólnie był całkiem sporym facetem. Nawet gdy nie stał prosto, dało się zauważyć, że miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył zdecydowanie więcej ode mnie. Mruknął pod nosem, robiąc krok za krokiem w kierunku podestu, a ja musiałam wmówić sobie, że jeśli nie chce, żebym dzwoniła na policję, muszę uszanować jego wolę.
Nawet jeśli myślałam, że jest gigantycznym idiotą i istnieje szansa, że może umrzeć przez swoje obrażenia.
Nie mogłam się powstrzymać przed otwarciem ust po raz ostatni, cała zaniepokojona.
– Ty naprawdę powinieneś iść się przebadać.
– Nie muszę się badać – upierał się najbardziej niegrzecznym tonem, jaki kiedykolwiek słyszałam.
Próbowałaś Di. Próbowałaś.
Metalowe drzwi antywłamaniowe blokowały zwykłe drewniane. Mój sąsiad wyciągnął rękę, by otworzyć pierwsze, a potem drugie, po czym wszedł do środka, a ja podążałam zaraz za nim.
Wszystkie światła były zgaszone, gdy pijany i pobity mężczyzna potykał się, krocząc do przodu. Poczułam dywan pod bosymi stopami i modliłam się, żeby nie leżały tam żadne igły lub cokolwiek podobnego. Kilka sekund później rozległo się dudnienie i podwójne pstryknięcie, zanim zapaliła się boczna lampka.
To był jeden z moich najgorszych koszmarów.
Dom był jednym wielkim bałaganem.
Na kanapie i dwóch fotelach w salonie leżały stosy ubrań, które mogły być czyste lub też uświnione. Na ścianie wisiał gigantyczny telewizor, z kablami rozciągającymi się u dołu, podłączonymi pod dwie konsole, które rozpoznałam. Na bocznych stolikach stały puszki po napojach i piwie. Zgniecione serwetki, paragony, skarpetki, opakowania po fast foodach i kto wie, co jeszcze, do diabła, pokrywało podłogę.
On sapał z bólu, a ja dalej się rozglądałam. Dostrzegłam piłkę baseballową w zakurzonej szklanej gablocie i równie brudne trofeum na konsoli po mojej lewej. Ten apartament przypomniał mi pierwsze mieszkanie, jakie dzieliliśmy z Rodrigo. Mieszkaliśmy jak świnie po tym, jak wyprowadziliśmy się od rodziców, ale to przez naszą mamę, która miała świra na punkcie czystości i po raz pierwszy w życiu nie musieliśmy po sobie obsesyjnie sprzątać. Obecnie z dwójką chłopców i pracą ponad etat byłam dość pobłażliwa co do tego, co akceptowalne.
Ale to miejsce sprawiało, że patrząc na wszystko z boku, aż skręcało mi palce u nóg. Facet – mężczyzna – wydał z siebie długi jęk, gdy powoli opadł na fotel, jedną ręką trzymając się za ramię.
– Jesteś pewien, że nie chcesz, żebym wezwała karetkę?
Wypuścił kolejne „Uhhuh”, kiedy położył się z głową opartą o zagłówek, a jego kolorowe gardło podskoczyło, gdy przełknął.
– Na pewno?
Nawet nie raczył odpowiedzieć.
Zawahałam się, przyjrzałam się czerwonym plamom na jego ubraniu i spuchniętym ranom na twarzy, co przypomniało mi moment, gdy go kopano.
– Mogę cię zawieźć do szpitala. Potrzebuję tylko kilku minut. –Myśl o tym, że będę musiała obudzić Josha i Louiego nie przypadła mi do gustu, ale gdybym musiała to zrobić, to bym to zrobiła.
– Żadnego szpitala – wymamrotał, ponownie przełykając ślinę. Jego oczy były zamknięte.
Gapiłam się na niego przez chwilę, przyglądając się ostrym liniom jego profilu. Naprawdę nienawidziłam czuć się bezsilna.
– Czy jest ktoś, do kogo mogę zadzwonić?
Mój sąsiad zdawał się potrząsnąć głową, ale ruchy były tak powściągliwe, że trudno było mieć pewność.
– NIE. Nic mi nie jest.
Nie byłam o tym przekonana.
– Możesz już wyjść – wymamrotał, zaciskając dłonie na udach tak mocno, że aż pobielały mu kostki.
Nie chciałam przebywać z nim w jego domu, ale wiedziałam, że nie mogę tak po prostu wyjść. Myśl o przebywaniu nocą w domu obcego mężczyzny wywołała u mnie stan alarmowy tysiąca dzwonków. W filmach to właśnie przez takie sytuacje kobiety kończyły w głębokiej dziurze w piwnicy jakiegoś psychopaty, ale nieudzielenie pomocy też nie było właściwe i jeśli miało to jakieś znaczenie, ludzie w Texas Hill zwykle nie posiadali piwnic. Rozglądałam się, zastanawiając, czy miał może gdzieś apteczkę.
– Masz coś, czym mogłabym oczyścić rany?
Mężczyzna miał zamknięte oczy, ale w lekceważącym geście poruszył kilkoma palcami lewej dłoni spoczywającymi na jego kolanach, a to sprawiło, że zmrużyłam oczy.
– Czy wiesz, ile zarazków ludzie mają na rękach? – zapytałam go powoli. Nie byłam fanką spojrzenia, które rzucał mi tylko jednym otwartym okiem.
A on nie był fanem mojej wytrwałości.
–Nie żartuję. Masz pojęcie?
Wpatrywał się we mnie przez może sekundę, po czym zamknął oczy i zrobił kolejny lekceważący gest, nadal upierając się jak idiota.
– Powiedziałem już, że jestem, kurwa…
– Co się, do cholery, dzieje? –Nieznajomy głos rozbrzmiał znikąd, przyprawiając mnie prawie o zawał na miejscu. W części, w której salon przechodził w coś, co było albo korytarzem, albo kuchnią, stał półnagi mężczyzna. Przetarł oczy i zmarszczył brwi.
–Nic. Wracaj spać. –Zrzędliwy idiota na krześle nie mógł nawet mówić, nie wydając jęków.
Zaspany mężczyzna wciąż marszczył brwi i mrugał, nadal wyraźnie nieobecny.
Wyciągnął rękę w kierunku ściany za sobą i włączył górne oświetlenie.
I Boże dopomóż mi.
Boże pomóż.
Nowy facet, niepobity głupek, miał na sobie tylko czarne bokserki. Mimo dzielących nas trzech metrów z okładem, łatwo było dostrzec, że był wysoki, może nawet wyższy niż Pobity Dupek. Włosy miał krótkie, na twarzy kilkudniowy zarost, ale jeszcze nie będący brodą.
Był zbudowany tak, jak ci długonodzy modele z muskularnymi piersiami, długimi udami. Gigantyczny brązowo-czarny tatuaż zdawał się zakrywać wszystko od ramienia, poprzez klatkę piersiową, aż po samo gardło i wyginał się ponad mięśniami czworobocznymi, znikając gdzieś na plecach.
Był zbudowany jak gwiazda porno. Naprawdę atrakcyjna, umięśniona gwiazda porno.
Albo jak męski model w kalendarzach.
Najwyraźniej oglądałam ostatnio zbyt dużo gejowskiego porno, skoro to było pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło à propos jego ciała.
Dokładnie zauważyłam moment, w którym dostrzegł zmęczonymi oczami, że tutaj jestem, ponieważ wyprostował się i napiął wszystkie mięśnie.
– Kim jesteś? – zapytał powoli suchym, ospałym głosem
Opuściłam rękę – nawet nie pamiętam, kiedy się znalazła na mojej klatce piersiowej ‒ wzięłam przerywany wdech i podniosłam dłonie w geście obronnym, patrząc na niego wyłącznie od szyi w górę. Jego twarz była pełna kątów i ostrych linii jak u gangstera w filmie o rosyjskiej mafii. Niezupełnie przystojny, ale coś w nim było…
Zakaszlałam. Skup się.
– Ja tylko mu pomogłam, tam, na zewnątrz – wytłumaczyłam, gapiąc się na niego jak sarna złapana w światło reflektorów.
Czy to nie było oczywiste? Pobity facet krwawił. Po co inaczej miałabym tu przyleźć?
Półnagi nieznajomy wpatrywał się we mnie bez mrugnięcia, nieruchomo, zanim przeniósł spojrzenie na mężczyznę na fotelu.
– Co się stało?
Poobijany Dupek potrząsnął głową i położył się na kanapie, lekceważąco machając palcami.
– Nic. Zajmij się swoimi pieprzonymi sprawami i wracaj spać.
Czy miałam…? Czy powinnam…? Powinnam iść. Tak, chyba powinnam już iść, zadecydowałam. Odchrząknęłam i na szczęście żaden z nich na mnie nie spojrzał.
– W porządku, dobrze, będę się zbierać…
– Co się stało? – zapytał ponownie półnagi gość i nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że to pytanie zostało skierowane do mnie… ponieważ wzrok jego przymkniętych oczu był w moich źrenicach.
– Już ci, kurwa, mówiłem, że nic! – syknął poobijany Dupek, podnosząc rękę do twarzy i zakrywając jej górną część.
Niepobity facet nawet nie spojrzał na drugiego mężczyznę. Byłam prawie pewna, że jego nozdrza w pewnym momencie się rozszerzyły i zdecydowanie widziałam, jak ściskał i rozluźniał pięści po bokach.
– Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego, do diabła, leży na kanapie i wygląda, jakby właśnie dostał w dupę?
Bo dostał?
Otworzyłam usta, zamknęłam je i w duchu wzruszyłam ramionami. Chciałabym już stamtąd spadać, bo to nie tak, że miałam jakiś rodzaj powinności wobec pobitego faceta.
– Został napadnięty, a ja mu pomogłam. Nie chciałam go tam zostawić. –Moje spojrzenie przeskakiwało pomiędzy kanapą, a mięśniami, w końcu bokserki tego typa zakrywały tylko jedną trzecią jego ud.
–Napadnięty? – Uniósł jedną gęstą brew o centymetr, marszcząc lekko szerokie czoło.
Mogłabym przysiąc, że wysunął podbródek, gdy próbował powtórzyć moje słowa. Miałam wystarczająco dużo doświadczenia z wkurzonymi ludźmi – szczególnie z moją mamą – żeby poznać, że były to oznaki złości u kogoś, kto stara się powstrzymać jej wybuch, ale mu się to nie udaje.
Prawdopodobnie tylko pogorszyłam sytuację, dodając:
– Na trawniku, na zewnątrz.
Szerokość jego ramion wydawała się podwoić, a masywne bicepsy zdawały się ożyć, napinane przez ruch zaciskających się w dość oczywistym gniewie pięści. Nie potrafiłam określić, ile miał lat, ale cóż, w obecnej sytuacji wydawało się to mało istotne.
– Napadnięty na trawniku, na zewnątrz? – zapytał sztywno najnowszy nieznajomy, odchylając ramiona i nieco bardziej wysuwając pokryty kilkudniowym zarostem podbródek.
Dlaczego czułam się, jakbym gadała do taty?
– Uhm.
Mężczyzna na fotelu jęknął z irytacją.
Martwiłabym się, że wygadam za dużo, gdyby nie fakt, że Pobity Głupek wyglądał tak, jakby nie był w stanie przejść dwóch metrów bez pomocy.
Bicepsy półnagiego mężczyzny napięły się jeszcze bardziej, gdy palcami – naprawdę dużej – ręki przeczesał swoje krótko ścięte, ciemne włosy na czubku głowy.
– Kto? – zapytał ochrypłym, głębokim głosem, a w jego tonie nie pobrzmiewał zdrowy rozsądek. Odniosłam też wrażenie, że ten ton nie był wywołany zaspaniem.
– Kto, co? – zapytałam powoli, zastanawiając się, jak najlepiej uciąć tę rozmowę, i to tak szybko, jak to możliwe.
– Kto to zrobił?
Czy powinnam była zapytać panów napastników o nazwiska i adresy? Wzruszyłam ramionami. Mój dyskomfort rósł z sekundy na sekundę.
Zmykaj stamtąd, Diano, ostrzegł mnie cichy głosik w mojej głowie.
– To nie twój pieprzony interes – mruknął Pobity Dupek z taką złością, na jaką może pozwolić sobie ktoś, kto może mieć obrażenia wewnętrzne lub też nie.
Ale w tym samym czasie, gdy odpowiadał, wybełkotałam:
– Trzech facetów.
– Przed tym domem? – Półnagi mężczyzna wskazał palcem na podłogę.
Kiwnęłam głową na potwierdzenie, po czym na chwilę zapadła cisza, którą przerwał półnagi typ.
– Zabiję cię, kurwa – wysyczał nie do końca pod nosem, pochylając głowę w kierunku kanapy.
Ręka zwisająca wzdłuż jego boku zwinęła się w pięść, sprawiając, że odszukałam wzrokiem drzwi frontowe i zrobiłam krok w tył.
I prawdopodobnie właśnie to sprawiło, że wypaliłam, gdy cofnęłam się o kolejny krok, zwracając się do Pobitego Dupka:
– W porządku. Zmykam już. Na twoim miejscu poszłabym do lekarza, kolego. Mam nadzieję, że wrócisz do zdrowia…
Uwaga niepobitego faceta przeniosła się z powrotem na mnie, gdy drżący wydech opuścił jego szeroką klatkę piersiową. Opuścił ponownie rękę na bok i zamrugał.
– Kim jesteś?
Nie lubiłam mówić nieznajomym, gdzie mieszkam, ale to też nie tak, że byłam Batmanem ratującym nieznajomych po nocach, próbując ocalić świat od zbrodni. Byłam po prostu idiotką, która nie potrafiła zignorować ludzi potrzebujących pomocy. Cholera.
Poza tym, jeśli jeden z nich, lub obaj, mieszkali w tym domu, to w końcu i tak mnie zobaczą.
– Właśnie wprowadziłam się do domu po drugiej stronie ulicy.
Mężczyzna o surowej twarzy i w maleńkich bokserkach wydawał się rozkojarzony, gdy mnie obserwował, jakby próbując wywęszyć, czy kłamię, czy nie. Jestem pewna, że jedyne, co mógł odgadnąć, to fakt, że byłam dobrą osobą, która jednak żałuje, że została zaangażowana w tę niezręczną sytuację.
Spoglądając to na stojącego typa, to na tego ledwo żywego na kanapie, pomyślałam, że mogę wyjść. Nie zostawiałam pobitego faceta samego, nawet jeśli drugi był na niego zły, ale w sumie kto, do cholery, wiedział, jaka łączyła ich historia. Nie mówi się komuś, że zamierza się „kurwa, kogoś zabić”, chyba że ten ktoś wkurzył cię wystarczająco dużo razy w przeszłości. Znałam to. Może miał prawo być wkurzonym. Może nie miał. Wiedziałam tylko, że zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, i nadszedł czas, aby spierdalać.
– W porządku, do widzenia i powodzenia – rzuciłam.
Znalazłam się za drzwiami i szłam już w kierunku domu, zanim którykolwiek z nich zdążył odpowiedzieć, i po chwili zdałam sobie sprawę, że nie poznałam imienia żadnego z nich. To wszystko nie należało do przyjemności i nie sądzę, że chciałabym przejść przez to raz jeszcze. Próbowałam. Miałam tylko nadzieję, że nie będę miała przez to problemów.
Nie spieszyłam się, wracając. Adrenalina, która przeze mnie przepływała, zniknęła i byłam zmęczona. Podniosłam kij Josha z trawnika i przeszłam przez ulicę, zastanawiając się, co się tam właściwie wydarzyło i o co poszło, ale wiedziałam, że szanse na poznanie szczegółów były znikome, żeby nie powiedzieć zerowe. Gdy dotarłam na swój trawnik, mój wzrok wylądował na niskiej, chudej postaci stojącej za drzwiami, z rękami na biodrach, w samej o rozmiar za małej koszulce i w slipkach.
– Lou? Co ty do cho… inki tu robisz? – warknęłam, opierając ręce w talii.
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, zwiastował, iż dokładnie wiedział, co chciałam przed chwilą powiedzieć i wcale mnie to nie dziwiło. Oczywiście, że wiedział. Mój brat rzucał w kółko słowo „pieprzyć”, jakby to było imię jego wyimaginowanego trzeciego dziecka. Nie po raz pierwszy zresztą. Moi rodzice nigdy nie zwracali mu uwagi, że powinien przestać mówić pewne słowa przy dzieciach. Ech.
– Nie wiedziałem, dokąd poszłaś, Brawurko – wyjaśnił niewinnie, a gdy wypowiadał moje przezwisko, nacisnął przycisk otwierający drzwi. I tak po prostu moja irytacja wywołana tym, że nie spał, rozpadła się na tysiąc kawałków.
Co za frajerka ze mnie.
Otworzyłam drzwi z siatki i schyliłam się, żeby go podnieść. Rósł z każdym dniem i to tylko kwestia czasu, gdy powie, że jest za stary, by go nosić. Nie chciałam o tym za dużo myśleć ani przewidywać, bo byłam pewna, że skończę zamknięta w łazience z butelką wina, becząc.
Owijając go ramionami, pocałowałam jego skroń.
– Poszłam się upewnić, że u sąsiada wszystko w porządku. Chodźmy spać, dobrze?
Skinął głową tuż przy moich ustach, już prawie bezwładny.
– Czy u niego wszystko w porządku?
– Nic mu nie będzie – odpowiedziałam, w pełni świadoma, że to po części kłamstwo, ale co jeszcze mogłabym powiedzieć? Mam nadzieję, że nie umrze z powodu krwotoku wewnętrznego, Lou? No nie. – Chodźmy spać, Goo.
– Diana – zawołała mama z kuchni, kiedy z tatą przesuwaliśmy płaski ekran w kierunku zestawu konsoli do gier, który właśnie skończyliśmy ustawiać. Mój udział w pracach polegał głównie na podawaniu ojcu śrubokrętów i śrubek na zmianę z butelką piwa. Wcześniej, w kuchni, zainstalował gigantyczne drzwi dla psa, a ja siedziałam obok i obserwowałam.
Nie należałam do najbardziej pomocnych osób na świecie, a fakt, że czułam się wyczerpana po ostatnich pięciu dniach, nie czynił ze mnie najlepszego pomocnika przy budowaniu i instalowaniu. Patrząc z obecnej perspektywy, powinnam była przesunąć termin kupna domu, żeby nie wypadał w tym samym czasie, co zmiana miejsca pracy. Rzeczy do ogarnięcia zebrało się więcej, niż się spodziewałam. Miałam szczęście, że było lato i chłopcy do końca tygodnia przebywali na wakacjach z drugimi dziadkami, Larsenami. Zabrali ich dzień wcześniej i przynajmniej zgrało się idealnie, ponieważ zaoferowałam pomoc w malowaniu nowego salonu, co mnie i całej bandzie ludzi uzbrojonej w wałki i pędzle zajęło dwanaście godzin.
– Si, mamo? – zawołałam po hiszpańsku, kiedy mój tata poruszył brwiami, podnosząc rękę, układając ją w literę „C”, którą następnie przechylił w stronę ust.
Uniwersalny gest wyrażający chęć napicia się piwa. Pokiwałam w stronę jedynego stałego mężczyzny w moim życiu, świadomie ignorując zmarszczki wokół jego ust i oczu – wszystkie oznaki tego, że podobnie jak mama postarzał się przez ostatnie kilka lat. Nie było to coś, na czym pragnęłam się zbyt mocno skupiać.
– Ven, Zrobiłam polvorones dla twoich sąsiadów – odpowiedziała po hiszpańsku, tonem niepozostawiającym miejsca na kłótnie, używała go, odkąd byłam małym dzieckiem.
Nie do końca udało mi się stłumić jęk. Dlaczego nie spodziewałam się tego gówna?
– Mamo, nie muszę im niczego zanosić – odparowałam, obserwując, jak mój tata krztusi się, śmiejąc z mojego wyrazu twarzy wyrażającego czyste: „żartujesz sobie ze mnie”.
– Como que no? Co masz na myśli mówiąc „nie”?
Moja mama była staromodna.
I to delikatnie mówiąc. Była naprawdę, naprawdę staromodna przez całe moje życie. Kiedy po raz pierwszy wyprowadziłam się z domu, zareagowała tak, jakbym zaszła w ciążę jako szesnastolatka żyjąca w Meksyku w latach trzydziestych. Wciąż tak samo żywo reagowała, gdy przypominano jej, że nie mieszkam już pod jej dachem. Jej wartości i ideały to nie był cholerny żart.
Byłaby jedyną osobą, która przeprowadzając się do nowej dzielnicy, chciałaby przynieść coś sąsiadom, zamiast na odwrót. Wydawało się, że nie jest w stanie pojąć, że większość ludzi nie chciałaby przyjmować jedzenia od kogoś, kogo nie zna, ponieważ wszyscy zakładali, że znajdzie się w nim anthrax lub crack. Ale nawet jeśli powiedziałabym jej, dlaczego nie chcę rozdać jej smakołyków, pewnie i tak by nie słuchała.
– Wszystko w porządku, mamo. Nie muszę im niczego zanosić. Już i tak zdążyłam poznać okolicznych sąsiadów. Są naprawdę mili.
– Musisz przyjaźnić się ze wszystkimi. Nigdy nie wiesz, kiedy będziesz czegoś potrzebować – kontynuowała.
Wiedziałam, że nie odpuści, dopóki się nie zgodzę.
Odchyliłam głowę, żeby spojrzeć na telewizor, przypominając sobie, jak to jest być małym dzieckiem zdanym na jej łaskę oraz te wszystkie razy, kiedy zmuszała mnie do czegoś, czego nie miałam ochoty robić, ale według niej to było „miłe”.
Doprowadzało mnie to do szału już wtedy i teraz wciąż czułam wkurw na samą myśl, nic się nie zmieniło. Nadal nie mogłam jej odmówić. Kątem oka spostrzegłam, że tata wyjmował płyty DVD z pudełka, żeby włożyć je do schowka pod stanowisko gier, celowo nie wchodząc w dyskusje. Mięczak.
– Chodź i je weź. Są lepsze, kiedy są ciepłe – upierała się, jakbym nie wiedziała o tym z pierwszej ręki.
Prychnęłam i spojrzałam w sufit, prosząc o cierpliwość. Dużo cierpliwości.
– Diana? – zawołała tym charakterystycznym tonem, którego jestem święcie przekonana, że nie używam wobec Josha i Lou.
Przez jedną krótką chwilę miałam ochotę tupać. Wiedząc, że i tak się nie wywinę, zrezygnowana skierowałam się do kuchni. Szafki z bejcowanego dębu wyblakły, ale wciąż były w doskonałym stanie, bo wykonano je z prawdziwego drewna. Wypłowiałe kafelki pokrywały blaty. Fugi miały odcień, jakby wykonano je w czasach przed wojną wietnamską i wyglądały niewiele gorzej niż te, którą chłopcy i ja mieliśmy w poprzednim mieszkaniu. Na szczęście tata już zapowiedział, że z małą pomocą wujka pomoże podreperować kuchnię. Oprócz tej przebudowy, podłogi również wymagały troski, a sprzęt pozostawiony przez właścicieli pochodził z lat dziewięćdziesiątych. Chciałam podreperować te rzeczy, zanim zdążyłam przyjrzeć się szafkom. Ogrodzenie już też przeszło swoje. Ale wszystko w swoim czasie, w końcu to wszystko ogarnę. Pewnego dnia.
– Diana? – zawołała mama, nieświadoma, że stoję tuż za nią.
Mierzyła dokładnie sto czterdzieści siedem centymetrów wzrostu oraz świętą osobowość prezentowaną przez siedemdziesiąt pięć procent czasu – pozostałą ćwiartkę zajmował jej wewnętrzny Napoleon ‒ i na zewnątrz nie było widać, że posiada siłę, z którą należy się liczyć. Jej czarne włosy, poprzetykane nabytymi w ciągu ostatnich kilku lat srebrzystymi nićmi, były zaczesane w dół pleców. Miała ciemniejszą karnację niż moja, prawie brązową i tęższą sylwetkę.
Nie było co do tego wątpliwości, fizycznie bardziej przypominałam tatę, ale tupet miałam po niej.
– Jestem tutaj – powiedziałam do meksykańskiego Napoleona, za którym piętrzyła się wieża na narzędzia Rubbermaid.
Skąd mama wzięła plastikowe pojemniki, nie miałam pojęcia. Połowa mojego zestawu dawno nie posiadała pokrywek.
– Chcesz, żebym poszła z tobą? – zapytała, zerkając na mnie przez ramię.
Zaprzeczyłam, kręcąc głową, gdy spojrzałam na nią po raz kolejny. Przypomniałam sobie, kiedy sprzedawałam ciastka dla mojej drużyny harcerskiej, chodząc od jednych drzwi do drugich, a ona wlokła się za mną w odległości równej połowie przecznicy. W ten sposób pokazywała mi, że jest przy mnie na wypadek, gdybym jej potrzebowała, ale jednocześnie dawała mi do zrozumienia, jak to jest stać na własnych nogach. Nie doceniałam tego, kiedy byłam dzieckiem, myśląc, że się naprzykrza, ale teraz, teraz rozumiałam ją zbyt dobrze…
– Esta bien. Zaraz wracam – odpowiedziałam trochę bardziej zrzędliwym tonem, niż planowałam. Nie chciałam iść.
– Przestań robić taką minę. Chcesz, żeby cię lubili, nie? ‒ Zmrużyła prawie czarne oczy.
A ja się zastanawiałam, skąd wzięła się moja potrzeba bycia lubianą, do cholery.
Kiedy przyniosłam tacie kolejne piwo, mama wsadziła pojemniki do dwóch reklamówek, więc ruszyłam w stronę drzwi wejściowych, po drodze czochrając tacie włosy, kiedy ten kończył coś porządkować na półce z grami. Wydał z siebie ochrypły okrzyk, że niby zaskoczyło go, że go dotknęłam.
Bez powłóczenia nogami odwiedziłam najpierw sąsiadów mieszkających po obydwu stronach mojego domu. Młodszej pary nie było, ale starsza mi podziękowała, choć żywiłam przekonanie, że nie mieli pojęcia, co to właściwie było to całe polvorones.
Jakoś udało mi się powstrzymać śmiech, kiedy zauważyłam, że mama przykleiła moją wizytówkę na każdym z pojemników z czerwonymi wieczkami wraz z karteczką samoprzylepną z ukośnie ręcznie napisaną informacją: „OD NOWEJ SĄSIADKI SPOD 1223”. Wrzuciła też do torby stare mazaki Louiego. Kątem oka zauważyłam czerwony samochód parkujący przed domem pobitego faceta, ale nie zwróciłam na to szczególnej uwagi podczas rozmowy z sąsiadami. Jego sprawy nie były moimi sprawami.
Zakończyłam rozmowę i przeszłam przez ulicę, kierując się do domu nie naprzeciwko mojego, ale tego lekko po lewej stronie. Kiedy nikt nie otworzył drzwi, zostawiłam ciastkopodobny deser na schodach. Następny był, jak mi się zdawało, najpiękniejszy dom w okolicy. Podziwiałam ten maślanożółty bungalow od chwili, gdy po raz pierwszy tu przyjechałam. Nie widziałam jeszcze jego mieszkańców, stary buick nie ruszył się z podjazdu ani razu, a jeśli tak, to tego nie zauważyłam. Kwietniki i ogród były doskonale utrzymane i obsadzone tak wieloma odmianami roślin, że trudno było je wszystkie wymienić. Wszystko tutaj zostało przemyślane i dokładnie rozplanowane, od poidełek dla ptaków po skrzaty ukryte w krzakach – jak z katalogu.
Gdy tak wchodziłam po betonowych schodach, rozglądałam się w poszukiwaniu pomysłów, co mogłabym zrobić w moim ogrodzie, kiedy będę mieć czas i pieniądze, czyli mniej więcej wtedy jak Josh wyjedzie na studia. Nie było dzwonka do drzwi, więc zapukałam w drewnianą płytkę obok małego szklanego okienka wbudowanego pośrodku drzwi.
– Kto tam? – zapytał starszy kobiecy głos z drugiej strony, wyższy i prawie piskliwy.
– Diana. Właśnie wprowadziłam się po drugiej stronie ulicy, proszę pani – zawołałam, cofając się o krok.
– Dia-kto? – zapytała kobieta tuż przed tym, jak usłyszałam przekręcanie klucza w zamku i głowa z idealnie, prawie przezroczyście siwymi włosy wychyliła się przez szparę w drzwiach.
Uśmiechnęłam się do pomarszczonej, bladej twarzy sąsiadki.
– Diana Casillas. Jestem pani nową sąsiadką – odparłam, jakby to miało pomóc.
Zamrugała, patrząc na mnie oczami pokrytymi jaskrą, zanim drzwi otworzyły się szerzej i pojawiła się w nich kobieta mniejsza – i szczuplejsza – od mojej mamy, w różowym domowym szlafroku.
– Moja nowa sąsiadka? – Ciągle mrugała tymi mlecznymi oczami. – Z dwoma chłopcami i dużym psem?
Na pierwszy rzut oka jej oczy mówiły, że nie widzi za dobrze, ale zauważyła, że mam dwóch chłopców i była świadoma istnienia Big Maca. A to powiedziało mi, że nie mogę dać się jej oszukać. Wiedziała, co w trawie piszczy, a ja potrafiłam to docenić.
– Tak proszę pani. Przyniosłam ciasteczka.
– Ciasteczka? Uwielbiam ciasteczka – skomentowała staruszka, zakładając jedną ręką okulary na nos. Drugą, chudą i mocno pożyłkowaną, uniosła w moją stronę.
– Meksykańskie ciasteczka – wyjaśniłam, wyjmując z torby jeden z pojemników. Uśmiech zniknął z twarzy kobiety.
– Meksykańskie ciasteczka. – Jej głos też uległ zmianie.
– Jesteś Meksykanką? ‒ zapytała i zwęziła oczy, jakby nie mogła dostrzec, że mój odcień skóry był złocisty.
Poczułam niepokój na karku, a to sprawiło, że się zawahałam.
– Tak? – Dlaczego, do cholery, odpowiadam, jakby to było pytanie? Tak, byłam i nie robiłam z tego żadnej tajemnicy. I tak nie mogłabym tego ukryć.
Jej małe oczka zrobiły się jeszcze mniejsze i bardzo mi się to nie spodobało.
– Wyglądasz na Meksykankę, ale z pewnością nie brzmisz jak Meksykanka.
Czułam, że moje policzki zaczynają się robić gorące. Ten znajomy płomień zniewagi palił mnie w gardło przez krótką chwilę. Całe życie mieszkałam w wielokulturowych miastach. Nie byłam przyzwyczajona, żeby ktoś używał słowa „meksykański”, chyba że w kontekście świetnego jedzenia.
– Urodziłam i wychowałam się w El Paso. – Czułam łaskotanie w gardle, a moja twarz, z sekundy na sekundę stawała się coraz czerwieńsza.
Starsza pani mruknęła coś pod nosem z powątpiewaniem. Uniosła prawie bezwłose brwi.
– Niezamężna?
Co to było? Przesłuchanie CIA? Wcześniej nie podobał mi się ton jej głosu, a teraz sprawa męża… Wiedziałam, dokąd to zmierza. Wiedziałam, co sugerowała, biorąc pod uwagę, że wiedziała o Joshu i Louise.
– Nie, proszę pani – odpowiedziałam zaskakująco spokojnym głosem, trzymając się pragnienia zachowania własnej dumy obiema rękami. Uniosła cienkie, białe pasma brwi o centymetr.
To była moja wskazówka, żeby wynieść się stamtąd, zanim zdąży zapytać o coś jeszcze, co mogłoby mnie zdenerwować. Uśmiechnęłam się do kobiety, mimo że nie byłam do końca pewna, czy była w stanie to dostrzec.
– Miło było panią poznać, pani…
– Pearl.
– Pani Pearl. Proszę dać znać, jeśli będzie pani czegoś potrzebować. – Zmusiłam się do zaoferowania pomocy, bo to słuszne. – Dużo pracuję, ale zwykle jestem w domu w niedzielę. Mój numer telefonu jest na opakowaniu – powiedziałam, trzymając pudełko tuż obok jej rąk splecionych ciasno ze sobą.
Wzięła ode mnie pojemnik, a jej twarz wyrażała lekkie zdezorientowanie.
– Cóż, miło było panią poznać – oznajmiłam, cofając się o krok. Czy jej oczy wciąż były zmrużone, czy tylko mi się wydawało?
– Miło było poznać, panienko Cruz. Mam nadzieję, że te meksykańskie ciasteczka są dobre – odpowiedziała w końcu takim tonem, że przestałam się spinać.
Zamrugałam na „pannę Cruz”.
Z westchnieniem, które utkwiło w moim gardle, zbiegłam po schodach i ruszyłam w kierunku następnego domu. Nic dziwnego, że nikt nie odpowiedział. Był to wtorek i środek dnia. Większość ludzi była w pracy. Nie musiałam zaglądać do torby, żeby wiedzieć, że było tam jeszcze jedno opakowanie polvorones do dostarczenia. Jeszcze jeden zestaw ciasteczek dla domu, w którym pomogłam zapobiec bójce, i zobaczyłam mężczyznę w majtkach.
Nie było mowy, żebym wróciła z ciastkami do siebie lub, co gorsza, próbowała je ukryć.
Nie zamierzałam słuchać, jak moja mama beszta mnie, że nie zrobiłam tego, o co prosiła.
Wypuściłam kolejny wydech, schodząc po schodach przedostatniego domu, i zauważyłam, że czerwony samochód, który zatrzymał się, kiedy rozmawiałam z sąsiadami, wciąż tam stał. Hmm… od dnia bijatyki nie widziałam żadnego samochodu na podjeździe. Ale czerwony sedan nie wyglądał na auto, którym jeździłby którykolwiek z mężczyzn będących pamiętnej nocy w domu.
Zawahałam się przez moment, ale wystarczyło, żebym pomyślała o mojej mamie czekającej na mnie w domu i wiedziałam, że nie mam wyboru, jeśli nie chcę wysłuchiwać tego wszystkiego przez cały wieczór lub, co gorsza, słuchać pogróżek, że sama pójdzie odwiedzić moich sąsiadów, skoro ja nie chciałam. Czy kiedykolwiek przestanę się jej bać?
Idąc chodnikiem prowadzącym do domu, w którym już kiedyś byłam, podrzucałam ciasteczka trzymane w dłoniach. Przez chwilę, kiedy szłam wzdłuż budynku, przyglądałam się chevroletowi, a następnie skierowałam się na zadbaną drogę prowadzącą na taras. Budynek wyglądał jak kuzyn mojego domu, z tym, że ten był przystojniejszy.… no i skrywał w sobie różne okropności.
Zapukałam do drzwi, ale z wnętrza nie dobiegł żaden dźwięk. Nacisnęłam na dzwonek, a gdy nadal nic się nie poruszyło, postawiłam pojemnik z ciasteczkami na tarasie, zabierając swoją wizytówkę, a zostawiając wyłącznie karteczkę samoprzylepną. W duchu wychwalałam Jezusa, że udało mi się uniknąć rozmowy z tym sąsiadem ‒ albo jego przyjacielem, albo współlokatorem, czy kimkolwiek był ten mężczyzna – przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. To nie tak, że byłam zażenowana, bo nie byłam. Nie zrobiłam nic, oprócz uratowania facetowi tyłka, ale nie chciałam wyjść na jakiegoś prześladowcę, który pojawia się w ich domu zaledwie dwa dni później.
– Hej! – rozległ się damski głos.
Kiedy się odwróciłam, zmarszczyłam brwi na widok czarnowłosej kobiety stojącej z drugiej strony sedana.
– Tak? – zawołałam, mrużąc oczy przed słońcem.
– Wiesz, czy Dallas tu mieszka? – zapytała.
– Dallas? – Zrobiłam zdziwioną minę. O czym ona, do cholery, mówiła? Byliśmy w Austin.
– Dallas – wyartykułowała powoli, jakbym była jakąś idiotką.
Nadal wykrzywiałam twarz, przekonana, że to ona jest idiotką.
– Masz na myśli Austin?
– Nie, Dallas. D-a-l-l…
– Wiem, jak przeliterować „Dallas” – powiedziałam powoli. – Czy mowa jest o osobie? – Albo o to chodzi, albo naprawdę była idiotką.
Zaciskając usta pomalowane tak, aby kolorystycznie pasowały jej do samochodu, skinęła głową.
Och.
– Nie znam nikogo o imieniu Dallas – odpowiedziałam tonem niemal równie zgryźliwym jak jej, gdy schodziłam po schodach. Właściwie co to za imię lub przezwisko ten Dallas.
– Mniej więcej tego wzrostu, zielone oczy, brązowe włosy… – Umilkła, kiedy nic nie odparłam.
Ten opis dziwnie przypominał połowę facetów na świecie, wliczając obydwu mężczyzn, których spotkałam w tym domu. Ten, który został pobity, miał włosy ciemnoblond, ale niektórzy mogliby pomyśleć, że to brąz.
Przede wszystkim jednak skąd miałam wiedzieć, o kim mówi, nawet jeśli to był jeden z nich? Nie znałam ich imion. Gdyby to był ten pobity facet, nie chciałam mieszać się w życie tych ludzi nawet odrobinę bardziej. Ten gość po prostu wydawał się jednym wielkim dramatem, którego nie potrzebowałam ani nie chciałam w swoim życiu. Ten drugi… cóż, jego też nie chciałam ani nie potrzebowałam w moim życiu, nawet jeśli miał niesamowite ciało.
– Nie mieszkasz tutaj? – zapytała, wciąż używając tego złośliwie uszczypliwego tonu, który włączał w moich wnętrznościach stan alarmowy.
Idąc ścieżką, przygryzłam wnętrze policzka, mówiąc sobie, że nie mogę zaczynać awantur mniej niż dwa tygodnie po przeprowadzce. Nie mogłam. Nie mogłam. Zamierzałam mieszkać tutaj przez dłuższy czas, taką przynajmniej miałam nadzieję. Nie powinnam zaczynać od jakichś nieporozumień. Własny głos dźgnął mnie jednak w plecy, okazując dokładnie to, co czułam.
– Tak, mieszkam, ale niezbyt długo, przykro mi.
Sądząc po ciszy, która nastała między nami, kobieta mogła się na mnie przez chwilę gapić, ale tak naprawdę nie miałam pewności. Usłyszałam jej westchnienie.
– Słuchaj, przepraszam. Dzwoniłam do tego dupka przez cały dzień, a on nie odpowiada. Słyszałam, że tu mieszka.
Wzruszyłam ramionami, mój nastrój zaczął się poprawiać na dźwięk jej przeprosin. Technicznie rzecz biorąc, nawet jeśli mój sąsiad nazywał się Dallas, Wichita lub San Francisco, tego nie wiedziałam, nie znałam żadnego Dallasa i nie kłamałam.
Co więcej, ledwo pamiętałam własny harmonogram dnia, a co dopiero kogoś innego. Próbowałam przypomnieć sobie twarz pobitego głupka, ale mogłam jedynie dostrzec wyraźne wspomnienie tych wszystkich okropnych siniaków na jego ciele, które eksponował, kiedy leżał na fotelu.
– Nie, przykro mi, nie znam nikogo takiego.
Wzdychając długo i z irytacją, kobieta spuściła głowę dokładnie w chwili, gdy znalazłam się w odległości trzydziestu centymetrów od jej samochodu, wystarczająco blisko, by móc przyjrzeć się jej twarzy. Mogła być starsza ode mnie, ale odznaczała się wyjątkową urodą. Twarz miała owalną ze starannie wykonanym makijażem. Na krągłe ciało włożyła obcisłe ubranie i nawet ja potrafiłam to docenić. Dawniej nakładałam makijaż i kręciłam włosy tylko po to, żeby iść do sklepu spożywczego. Teraz nie było o tym mowy, chyba że szłam do pracy lub gdzieś, gdzie robiono zdjęcia.
– W porządku, dzięki, kochanie – odezwała się w końcu dziwna kobieta. Mówiąc to, wsiadła z powrotem do swojego samochodu.
„Skarbie?” Nie mogła być dużo starsza ode mnie. Przez jedną sekundę zastanawiałam się, czy mężczyzna, który został pobity, to ten Dallas, a potem wyobraziłam sobie drugiego typa – tego większego – który wyraźnie utkwił w mojej głowie, i wtedy odpuściłam sobie ciekawość. Miałam inne rzeczy do roboty niż sąsiad i ta jego niby przyjaciółka. Po powrocie do domu zastałam mamę w salonie. Wieszała wraz z tatą ramki na zdjęcia.
Oczywiście, w chwili, gdy zamknęłam za sobą drzwi, oczy mamy skierowały się na puste torby, które trzymałam w dłoniach.
– Rozdałaś je wszystkie?
–Tak. ‒ Ścisnęłam plastik w dłoniach, żeby się pomarszczył.
– Que te dije? Nie, ja hagas esa cara. ‒ Mama pokręciła głową, kpiąc ze mnie.
Pozwoliłam, by uśmieszek zniknął z mojej twarzy nieco wolniej niż ona mogłaby sobie tego życzyć.
Przez następne kilka godzin pracowaliśmy obok siebie w spokoju, wieszając ramy i niektóre prace mojego najlepszego przyjaciela, które zebrałam przez lata. Żadne z moich rodziców nie powiedziało nic, kiedy wyciągnęliśmy oprawione zdjęcie Drigo i Mandy. Nie chciałam, żeby chłopcy zapomnieli o swoich rodzicach. Nie chciałam upychać ich wspomnień do pudełka, żeby nie czuli tego przygniatającego smutku, kiedy nagle przypomną sobie, jak wiele wszyscy straciliśmy. Zauważyłam jednak pełen emocji wyraz twarzy mojego taty, gdy patrzył na zdjęcie całej naszej rodziny zrobione w dniu ukończenia przeze mnie liceum.
Nie powiedział ani słowa. Żadne z moich rodziców nigdy nie chciało rozmawiać o moim bracie. Raz na jakiś czas, kiedy byłam w naprawdę kiepskim punkcie, gdy każda komórka w moim ciele tęskniła za Rodrigo i wściekała się, że już nigdy go nie zobaczę, chciałam móc o nim wspomnieć, porozmawiać o nim z bliskimi.
Ale jeśli była chociaż jedna rzecz, której nauczyłam się w ciągu ostatnich kilku lat, to było nią to, że każdy inaczej radzi sobie ze smutkiem. Do diabła, każdy z nas inaczej radzi sobie z życiem.
Na koniec moja mama zrobiła obiad z żałosnych resztek, które miałam w lodówce i spiżarni, po czym go zjedliśmy, a oni pojechali do siebie. Mieszkali prawie godzinę drogi stąd, w San Antonio, w tej samej dzielnicy co inne moje ciotki i wujkowie. Po dwudziestu kilku latach mieszkania w El Paso sprzedali dom z lat mojego dzieciństwa i przeprowadzili się bliżej rodziny ojca. Mieszkałam wtedy w Fort Worth; przez osiem lat to był mój dom. Ich przeprowadzka i mój były facet to powody, dla których opuściłam Fort Worth i zamieszkałam w San Antonio, zanim jeszcze wzięłam do siebie chłopców. To ja zdecydowałam o przeprowadzce do Austin z Joshem i Louim, aby zapewnić im nowy start.
Kiedy zostałam sama, nareszcie skończyłam wieszać wszystkie moje ubrania z pudełek, do których wcześniej je spakowałam. Zaledwie zdjęłam dżinsy u siebie w sypialni, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Sekunda! – wrzasnęłam, wciągając rozciągliwe szorty na tyłek, zanim podreptałam do drzwi, rozglądając się po salonie w poszukiwaniu rzeczy, jakie moi rodzice mogli zostawić. Pewnie chodziło o komórkę mojego taty; zawsze gdzieś ją zostawiał.
– Papa – zaczęłam, otwarłszy najpierw zamek, a potem drzwi. Moja uwaga wciąż była skupiona na salonie za mną.
– To nie twój tatuś – rozległ się niski, nieznany męski głos.
Co?
Pod lampą na ganku po drugiej stronie drzwi wejściowych z rękami głęboko w kieszeniach poplamionych dżinsów stał mężczyzna. I to zdecydowanie nie był mój tatuś.
To był ten facet. Gość, którego widziałam w domu mojego sąsiada; człowiek z dużymi bicepsami i krótkimi, ciemnobrązowymi włosami. Facet, który był wtedy w samych bokserkach.
To dopiero niespodzianka. Z bliska, bez ciężaru zmęczenia wywołanego przebudzeniem w środku nocy i nerwów radzenia sobie z kapryśnym dupkiem, który nie chciał pomocy, nawet gdy mu ją proponowano za darmo, mogłam w końcu ocenić, że facet miał trójkę z przodu kodu, może wczesną czwórkę. Zamrugałam raz i uśmiechnęłam się dziwacznie.
– Masz rację. Mój tata jest o pół stopy niższy od ciebie. – Pewnie waży też z sześćdziesiąt funtów mniej.
Tamtego dnia w domu pomyślałam, że musiał być wyższy niż Pobity Dupek, ale teraz miałam potwierdzenie. Lekką ręką mierzył metr dziewięćdziesiąt. Miałam kiedyś chłopaka, który był mniej więcej tego wzrostu. Jebany dupek. Ale człowiek stojący przede mną był o wiele bardziej muskularny. O wiele. Nie było co do tego wątpliwości. Gdybym mogła podejść bliżej i przyjrzeć się szwom jego koszulki, nie zdziwiłabym się, gdyby ledwo trzymały materiał w całości. Facet tkwił tam superwyprostowany, szeroki w barach, z bicepsami i ramionami z widocznymi żyłami.
I ta pospolita twarz z zarysowanymi kośćmi policzkowymi, dumny, prosty nos i kwadratowa szczęka nie były atrakcyjne ani przystojne, ale w strukturze kości jego twarzy dostrzegłam coś, na co mogłabym chętnie patrzeć.
Nie. Na pewno nie miałam nic przeciwko przyglądaniu się. Wciąż gdy zamykałam oczy, widziałam ten duży tatuaż na górnej połowie jego klatki piersiowej.
Kącik ust mężczyzny – ust tego nieznajomego – natychmiast opadł.
Czy zorientował się, że go taksuję? Ruch w okolicach jego pasa sprawił, że dostrzegłam znajomo wyglądający plastikowy pojemnik w jego ręce.