Zbrodnia i kara - Fiodor Dostojewski - ebook

Zbrodnia i kara ebook

Fiodor Dostojewski

0,0
89,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najsłynniejszy „kryminał” w dziejach literatury! Trzynaście dni z życia studenta Rodiona Raskolnikowa. Historia dokonanego przezeń mordu, psychologicznego pojedynku z sędzią śledczym Porfirym, miłości do prostytutki Soni, przyznania się do winy i – w epilogu – kary, skruchy i duchowego odrodzenia. Jednocześnie powieść w dramatyczny sposób stawiająca fundamentalne pytania o najważniejsze sprawy ludzkiej egzystencji: o granice wolności człowieka, o jego prawo do buntu, o naturę zła, o miejsce wiary i miłości. Wszystko w dusznej, przejmująco ukazanej atmosferze plebejskich dzielnic Petersburga. Książka wiecznie żywa, stale odczytywana na nowo, niedająca spokoju kolejnym pokoleniom czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 819

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część pierwsza

I

W początku lipca, pod wie­czór nie­zwy­kle upal­nego dnia, pewien mło­dzie­niec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą pod­naj­mo­wał od loka­to­rów przy uliczce S-ej, i powoli, jakby nie­zde­cy­do­wany, skie­ro­wał się ku mostowi K-mu.

Na scho­dach szczę­śli­wie unik­nął spo­tka­nia ze swoją gospo­dy­nią. Jego izdebka mie­ściła się tuż pod dachem wyso­kiej, czte­ro­pię­tro­wej kamie­nicy i bar­dziej przy­po­mi­nała szafę niż miesz­ka­nie. Gospo­dyni zaś, od któ­rej wynaj­mo­wał tę izdebkę wraz z obia­dem i obsługą, zaj­mo­wała miesz­ka­nie oddzielne o pię­tro niżej; i za każ­dym razem, gdy wycho­dził na ulicę, koniecz­nie musiał przejść mimo jej kuchni, pra­wie zawsze na oścież otwar­tej na schody. I za każ­dym razem, prze­cho­dząc mimo, mło­dzie­niec dozna­wał jakie­goś cho­ro­bli­wego uczu­cia lęku, które go napeł­niało wsty­dem i wywo­ły­wało gry­mas. Już dużo był winien gospo­dyni i oba­wiał się ją spo­tkać.

Nie zna­czy to, by był tak tchórz­liwy i zahu­kany, wręcz prze­ciw­nie, lecz od pew­nego czasu był w sta­nie jakie­goś roz­draż­nie­nia i napię­cia podob­nego do hipo­chon­drii. Tak dalece pogrą­żył się w sobie, tak stro­nił od ludzi, że w ogóle lękał się wszel­kiego spo­tka­nia, nie tylko z gospo­dy­nią. Gnę­biło go ubó­stwo; ale nawet te trudne warunki ostat­nio prze­stały mu cią­żyć. Swymi bie­żą­cymi spra­wami zupeł­nie prze­stał i nie chciał się zaj­mo­wać. Wła­ści­wie wcale gospo­dyni się nie bał, choćby ta nie wia­domo co prze­ciw niemu knuła. Lecz zatrzy­my­wać się na scho­dach, wysłu­chi­wać papla­niny o tych wszyst­kich powsze­dnich bła­host­kach, które go nic a nic nie obcho­dziły, wysłu­chi­wać wszyst­kich tych naga­by­wań o komorne, pogró­żek, skarg, a przy tym wykrę­cać się, wykła­my­wać, prze­pra­szać – nie, już lepiej prze­śli­znąć się scho­dami jak kot i zwiać tak, aby nikt nie widział.

Zresztą tym razem obawa spo­tka­nia z wie­rzy­cielką zdu­miała nawet i jego, gdy wyszedł na ulicę.

„Chcę się porwać na taką rzecz, a zara­zem boję się takich głupstw! – pomy­ślał z dziw­nym uśmie­chem. – Hm… tak… Wszystko jest w ręku czło­wieka, a on pozwala zdmuch­nąć sobie wszystko sprzed nosa, jedy­nie i wyłącz­nie z tchó­rzo­stwa… to już pew­nik… Cie­kawe, czego ludzie naj­bar­dziej się boją? Nowego kroku, nowego wła­snego słowa oba­wiają się nade wszystko… Zresztą za wiele glę­dzę. Dla­tego też nic nie robię, że glę­dzę. A może i prze­ciw­nie: dla­tego glę­dzę, że nic nie robię. To przez ten ostatni mie­siąc nauczy­łem się glę­dzić, całymi dniami wyle­gu­jąc się w swoim kącie i roz­my­śla­jąc… o nie­bie­skich mig­da­łach. Na przy­kład, po co teraz idę? Czyż jestem zdolny do tego? Czyż to jest poważne? Wcale nie poważne. Ot, dla fan­ta­zji bawię się myślami! Tak, bodajże tylko się bawię!”.

Na ulicy skwar był okropny, a przy tym zaduch, ścisk, co krok wapno, rusz­to­wa­nia, cegły, kurz i ten szcze­gólny letni smród, tak dobrze znany każ­demu peters­bur­ża­ni­nowi, któ­rego nie stać na let­ni­sko – to wszystko naraz nie­mile wstrzą­snęło już i tak roz­stro­jo­nymi ner­wami mło­dzieńca. Nie­zno­śny zaś fetor bijący z szyn­ków, bar­dzo licz­nych w tej dziel­nicy, oraz pijacy co chwila spo­ty­kani, mimo że to był dzień powsze­dni, jesz­cze wzmac­niali wstrętną i smutną barwę obrazu. Po deli­kat­nej twa­rzy mło­dzieńca prze­mknął wyraz naj­głęb­szej odrazy. Trzeba dodać, że był nie­po­spo­li­cie przy­stojny, o pięk­nych ciem­nych oczach, ciemny blon­dyn, wzro­stu wię­cej niż śred­niego, smu­kły i zgrabny. Lecz nie­ba­wem wpadł jakby w głę­boką zadumę albo nawet, by tak rzec, w pewne zapa­mię­ta­nie, i dalej szedł już ani dostrze­ga­jąc, ani chcąc dostrzec oto­cze­nia. Z rzadka tylko mru­czał coś do sie­bie, powo­do­wany nało­giem mono­lo­go­wa­nia, do któ­rego przy­znał się sobie przed chwilą. Obec­nie zaś sam zda­wał sobie sprawę, że od czasu do czasu myśli mu się mącą i że jest bar­dzo osła­biony: już drugi dzień pra­wie nic nie miał w ustach.

Odziany był tak licho, że nie­je­den, nawet otrza­skany z biedą, w dzień krę­po­wałby się wyjść na ulicę w takich łach­ma­nach. Skąd­inąd dziel­nica była tego rodzaju, że nie­ła­two byłoby zasko­czyć tu kogo­kol­wiek stro­jem. Bli­skość placu Sien­nego, obfi­tość lokali wia­do­mego auto­ra­mentu, lud­ność prze­waż­nie ręko­dziel­ni­cza i rze­mieśl­ni­cza, stło­czona w tych śród­miej­skich peters­bur­skich uli­cach i zauł­kach – nie­kiedy uroz­ma­icały ogólną pano­ramę takimi typami, że naprawdę trudno się było zdzi­wić na widok podob­nej figury. Ale w duszy mło­dzieńca nagro­ma­dziło się tyle zacie­kłej pogardy, że mimo swą draż­li­wość, cza­sem bar­dzo jesz­cze mło­do­cianą, naj­mniej się wsty­dził swych łach­ma­nów wła­śnie na ulicy. Inna sprawa, gdy tra­fiał na zna­jo­mych albo na daw­nych kole­gów, z któ­rymi w ogóle nie lubił się spo­ty­kać… A jed­nak gdy jakiś pijak, któ­rego nie wia­domo po co i dokąd wie­ziono ulicą w ogrom­nym wozie, zaprzę­żo­nym w ogrom­nego per­sze­rona, nagle zawo­łał do niego w prze­jeź­dzie: „Hej ty, nie­miecki kape­lusz­niku!”, i zary­czał na całe gar­dło, wska­zu­jąc na niego ręką – mło­dzie­niec zatrzy­mał się znie­nacka i kur­czowo schwy­cił się za kape­lusz. Był to kape­lusz wysoki, okrą­gły, zim­mer­ma­now­ski, ale zno­szony do szczętu, wyru­działy, w dziu­rach i pla­mach, bez ronda, szka­rad­nie nad­ła­many w bok. Lecz mło­dzieńca ogar­nął nie wstyd, tylko zupeł­nie inne uczu­cie, przy­po­mi­na­jące raczej prze­strach.

– A co, czy nie wie­dzia­łem! – mam­ro­tał spło­szony – wła­śnie tak myśla­łem! To już naj­gor­sze! Prze­cie jakieś takie głup­stwo, jakiś naj­zwy­klej­szy dro­biazg może pokrzy­żo­wać cały zamiar! Tak, ten kape­lusz zanadto rzuca się w oczy… Jest śmieszny, i dla­tego rzuca się w oczy… Przy takich łach­ma­nach jak moje muszę koniecz­nie mieć kasz­kiet, choćby jakiś stary nale­śnik, a nie to paskudz­two. Nikt takich nie nosi, gotowi o milę zauwa­żyć, zapa­mię­tać… Grunt, że potem sobie przy­po­mną, no i masz poszlakę. Tu trzeba moż­li­wie naj­mniej rzu­cać się w oczy… Dro­bia­zgi, dro­biazgi są naj­waż­niej­sze!… Bo to te dro­biazgi gubią zawsze i wszę­dzie…

Drogę miał nie­da­leką; wie­dział nawet, ile kro­ków od bramy swego domu: dokład­nie sie­dem­set trzy­dzie­ści. Pora­cho­wał je kie­dyś, gdy się zanadto roz­ma­rzył. Pod­ów­czas sam jesz­cze nie wie­rzył tym swoim marze­niom i tylko pod­ju­dzał się ich potwor­nym, ale i kuszą­cym zuchwal­stwem. Teraz zaś, po upły­wie mie­siąca, już zaczy­nał patrzeć na to ina­czej i wbrew wszyst­kim prze­kor­nym mono­lo­gom o wła­snej bez­sile i nie­zde­cy­do­wa­niu jakoś mimo woli przy­wykł już poczy­ty­wać „potworne” marze­nie za realny plan, cho­ciaż w dal­szym ciągu nie wie­rzył sobie. Ot i teraz szedł doko­nać próby swego planu i z każ­dym kro­kiem nie­po­kój jego rósł coraz gwał­tow­niej.

Z zamie­ra­ją­cym ser­cem i ner­wo­wym drże­niem pod­szedł do olbrzy­miej kamie­nicy, z jed­nej strony wycho­dzą­cej na kanał, z dru­giej zaś na ulicę W-ą. Dom ten skła­dał się z samych małych miesz­ka­nek, a naj­mo­wali je różni ręko­dziel­nicy, krawcy, ślu­sa­rze, kucharki, jacyś tam Niemcy, wła­snym prze­my­słem żyjące panny, drobni urzęd­nicy i tak dalej. Wcho­dzący i wycho­dzący prze­smy­ki­wali się raz po raz pod oby­dwiema bra­mami i na oby­dwu podwór­kach. Zatrud­nieni tu byli trzej czy czte­rej Stróże. Mło­dzie­niec bar­dzo był rad, że nie spo­tkał żad­nego z nich, i nie­po­strze­że­nie prze­mknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i cia­sne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przed­tem wie­dział i badał, i całe to oto­cze­nie doga­dzało mu: w takich mro­kach nawet cie­kaw­skie spoj­rze­nie nie było nie­bez­pieczne. „Jeżeli tak się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rze­czy­wi­ście doszło do tego?…” – pomy­ślał mimo woli, idąc na czwarte pię­tro. Tutaj zata­ra­so­wali mu drogę wysłu­żeni żoł­nie­rze-tra­ga­rze, wyno­szący meble z jed­nego z miesz­kań. Już wie­dział, że miesz­ka­nie to zaj­muje pewien fami­lijny Nie­miec, urzęd­nik z rodziną. „Więc Nie­miec się teraz wypro­wa­dza; więc na czwar­tym pię­trze, na tych scho­dach i na tym pode­ście pozo­sta­nie przez jakiś czas tylko jedno zajęte miesz­ka­nie – sta­ru­chy… To dobrze… na wszelki wypa­dek…” – pomy­ślał znowu i zadzwo­nił do drzwi sta­ruszki. Dzwo­nek dźwięk­nął wątle, jakby był z bla­chy, a nie z mie­dzi. Wszyst­kie miesz­kanka w takich domach mie­wają takie dzwonki. Już nie pamię­tał tego oso­bli­wego dźwię­cze­nia, więc teraz mu jakby coś przy­po­mniało, coś jasno uka­zało… Drgnął cały: widać zanadto tym razem osła­bły mu nerwy. Po chwili drzwi uchy­liły się nie­znacz­nie; przez malutką szparkę loka­torka oglą­dała przy­by­sza z widoczną nie­uf­no­ścią, tak że można było dostrzec tylko jej błysz­czące w ciem­no­ści oczka. Lecz zoba­czyw­szy na pode­ście dużo ludzi, nabrała otu­chy i otwo­rzyła zupeł­nie. Mło­dzie­niec prze­stą­pił próg ciem­nej sionki, prze­dzie­lo­nej prze­pie­rze­niem, za któ­rym mie­ściła się maleńka kuch­nia. Stara stała przed nim w mil­cze­niu i patrzała na niego pyta­jąco. Była to drob­niutka, sucha sta­ro­winka, w wieku jakich sześć­dzie­się­ciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malut­kim, spi­cza­stym nosem, bez chustki na gło­wie. Płowe, led­wie siwi­zną przy­pró­szone włosy były tłu­sto nasma­ro­wane ole­jem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej łapki, była omo­tana jaki­miś fla­ne­lo­wymi gał­gan­kami, a z ramion, mimo upału, zwi­sała znisz­czona i pożół­kła salopka na futrze. Sta­ruszka raz po raz kasz­lała i postę­ki­wała. Widocz­nie mło­dzie­niec spoj­rzał na nią jakoś oso­bli­wie, bo i w jej oczach mignęła naraz uprzed­nia nie­uf­ność.

– Raskol­ni­kow, stu­dent. Byłem już u pani przed mie­sią­cem – pośpie­szył mruk­nąć młody czło­wiek z pół­u­kło­nem, przy­po­mniaw­szy sobie, że należy być grzecz­niej­szym.

– Pamię­tam, mój dobro­dzieju, bar­dzo dobrze pamię­tam, żeś już był – dobit­nie rze­kła sta­ruszka, wciąż nie spusz­cza­jąc pyta­ją­cych oczu z jego twa­rzy.

– Więc wła­śnie… I znowu w takiej spra­wie… – cią­gnął Raskol­ni­kow, tro­chę zmie­szany i zdzi­wiony nie­uf­no­ścią sta­rej.

„A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauwa­ży­łem” – pomy­ślał z nie­przy­jem­nym uczu­ciem.

Stara mil­czała jakby w zamy­śle­niu, potem usu­nęła się i wska­zaw­szy mu drzwi do pokoju, rze­kła, pusz­cza­jąc gościa przo­dem:

– Pro­szę wejść, dobro­dzieju.

Nie­duży pokój, do któ­rego wszedł mło­dzie­niec, pokój z żółtą tapetą, z gera­nium i muśli­no­wymi fira­necz­kami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświe­tlony zacho­dzą­cym słoń­cem. „Więc pew­nie i wtedy także będzie świe­ciło słońce!…” – mimo­cho­dem bły­snęło w umy­śle Raskol­ni­kowa. Szyb­kim spoj­rze­niem obrzu­cił wszystko w pokoju, ażeby w miarę moż­no­ści zba­dać i zapa­mię­tać roz­kład. Lecz w pokoju nie było nic szcze­gól­nego. Na ume­blo­wa­nie, bar­dzo stare, brzo­zowe, skła­dała się kanapa z olbrzy­mim, gię­tym drew­nia­nym opar­ciem, owalny stół przed kanapą, mię­dzy oknami goto­wal­nia ze zwier­cia­deł­kiem, krze­sła pod ścia­nami i dwa czy trzy gro­szowe obrazki w żół­tych ram­kach, przed­sta­wia­jące nie­miec­kie panienki z ptasz­kami w ręku – oto i wszystko. W kącie przed nie­wiel­kim świę­tym obra­zem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: metale i pod­łogi wyszo­ro­wane do poły­sku, wszystko lśniło. „To robota Liza­wiety – pomy­ślał mło­dzie­niec. – Ani pyłku nie zna­la­zł­byś w całym miesz­ka­niu. Tylko u złych i sta­rych wdów bywa tak czy­sto” – cią­gnął w duchu Raskol­ni­kow i cie­ka­wie zer­k­nął na per­ka­li­kową zasłonę przed drzwiami do dru­giej malut­kiej izdebki, gdzie stało łóżko sta­rej i komoda, a dokąd jesz­cze ni­gdy nie zaglą­dał. Całe miesz­ka­nie skła­dało się z tych dwu pokoi.

– O co cho­dzi? – surowo rze­kła stara, wcho­dząc i znowu sta­jąc przed nim tak, żeby mu patrzeć pro­sto w twarz.

– Przy­nio­słem zastaw, pro­szę! – I wydo­był z kie­szeni stary, pła­ski, srebrny zega­rek. Na koper­cie wyryty był glo­bus. Łań­cu­szek był sta­lowy.

– Ale prze­cież już minął ter­min poprzed­niego zastawu. Przed­wczo­raj upły­nął mie­siąc.

– Zapłacę pani pro­centy za jesz­cze jeden mie­siąc; pro­szę mieć tro­chę cier­pli­wo­ści.

– A, mój dobro­dzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cier­pli­wość, czy też zaraz sprze­dać tę twoją rzecz.

– Za zega­rek dużo dostanę, Alono Iwa­nowno?

– Et, przy­no­sisz byle co, nic to pew­nie nie­warte. Za pier­ścio­nek dałam ci zeszłym razem dwa papierki, a u jubi­lera można i nowy taki dostać za pół­tora rubla.

– Niech pani da ze cztery ruble, wyku­pię na pewno, to zega­rek ojcow­ski. Wkrótce dostanę pie­nią­dze.

– Pół­tora rubelka i pro­cent z góry, jeżeli pan chce.

– Pół­tora rubla! – zawo­łał mło­dzie­niec.

– Jak się panu podoba. – I sta­ru­cha podała mu zega­rek z powro­tem. Młody czło­wiek wziął go i tak się roz­zło­ścił, że już miał odejść; lecz natych­miast się pomiar­ko­wał na myśl, że już wię­cej nie ma dokąd pójść i że zresztą przy­był tutaj jesz­cze w jed­nej spra­wie.

– Niech pani daje! – rzekł gru­biań­sko.

Stara się­gnęła do kie­szeni po klu­cze i poszła do dru­giego pokoju za zasłonę. Mło­dzie­niec, zostaw­szy sam pośrodku pokoju, cie­ka­wie nasłu­chi­wał i kom­bi­no­wał. Usły­szał, jak stara otwiera komodę. „To zapewne górna szu­flada – medy­to­wał. – A więc klu­cze nosi w pra­wej kie­szeni… Wszyst­kie w jed­nym pęku, na sta­lo­wym kółeczku… Jeden z klu­czy jest ze trzy razy więk­szy od reszty, ma kar­bo­wane piórko; jest oczy­wi­ście nie od komody… To zna­czy, że jest jesz­cze jakaś szka­tułka czy skrzynka… To cie­kawe. Skrzynki zawsze mie­wają takie klu­cze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…”.

Stara wró­ciła.

– Oto masz, mój dobro­dzieju. Licząc po dzie­siątce mie­sięcz­nie od rubla, za pół­tora rubla należy mi się pięt­na­ście kopie­jek, za mie­siąc z góry. A za poprzed­nie dwa ruble jesz­cze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry dwa­dzie­ścia kopie­jek. Czyli razem trzy­dzie­ści pięć. Więc teraz dosta­niesz za zega­rek ogó­łem rubla i pięt­na­ście kopie­jek. Oto są.

– Jak to! Więc teraz tylko rubel pięt­na­ście?

– Ano tak.

Mło­dzie­niec nie wda­wał się w spory i wziął pie­nią­dze. Patrzał na starą i nie spie­szył się z odej­ściem, jakby chciał jesz­cze coś powie­dzieć czy zro­bić, tylko sam nie wie­dział, co mia­no­wi­cie…

– Moż­liwe, Alono Iwa­nowno, że w naj­bliż­szych dniach przy­niosę jesz­cze jedną rzecz… srebrną… ładną… papie­ro­śnicę… jak tylko zwróci mi ją przy­ja­ciel…

Zmie­szał się i umilkł.

– Ha, to wtedy pomó­wimy o tym, dobro­dzieju.

– Żegnam panią… A pani wciąż sama sie­dzi w domu? Sio­stry nie ma? – zapy­tał moż­li­wie naj­swo­bod­niej, wycho­dząc do sionki.

– A co ci do niej, mój dobro­dzieju?

– Ależ nic, oczy­wi­ście. Tak sobie zapy­ta­łem. A pani zaraz… Do widze­nia, Alono Iwa­nowno!

Raskol­ni­kow wyszedł, na dobre stro­piony. Uczu­cie to wciąż się potę­go­wało. Na scho­dach kil­ka­krot­nie nawet przy­sta­wał, jakby czymś znie­nacka zasko­czony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyk­nął:

– O Boże! Jakie to wszystko obmier­złe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja… Nie, to non­sens, to nie­do­rzecz­ność! – dorzu­cił sta­now­czo. – I czy rze­czy­wi­ście coś tak okrop­nego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej pod­ło­ści zdolne jest moje serce! Bo to przede wszyst­kim podłe, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały mie­siąc…

Ale nie mógł wyra­zić ani sło­wami, ani okrzy­kami swego wzbu­rze­nia. Bez­gra­niczna odraza, która zaczy­nała gnę­bić i tra­pić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do sta­ru­chy, wzmo­gła się teraz do takich roz­mia­rów i nabrała takiej wyra­zi­sto­ści, że nie wie­dział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chod­ni­kiem jak pijany, nie widząc prze­chod­niów i potrą­ca­jąc ich, a opa­mię­tał się dopiero na następ­nej ulicy. Rozej­rzaw­szy się, spo­strzegł, że stoi koło szyn­kowni, do któ­rej zstę­po­wało się z chod­nika po schod­kach w dół, do sute­reny. Z drzwi wycho­dziło wła­śnie dwóch pija­ków; pod­trzy­mu­jąc się wza­jem­nie i wymy­śla­jąc sobie, gra­mo­lili się na ulicę. Nie­wiele myśląc, Raskol­ni­kow od razu zszedł na dół. Dotych­czas ni­gdy jesz­cze nie wstę­po­wał do szyn­kowni, ale teraz krę­ciło mu się w gło­wie, a na dobitkę nękało go palące pra­gnie­nie. Zachciało mu się wypić zim­nego piwa, tym bar­dziej że swoje nagłe osła­bie­nie przy­pi­sy­wał gło­dowi. Usiadł w ciem­nym i brud­nym kącie, za lep­kim sto­li­kiem, kazał sobie podać piwa i łap­czy­wie wychy­lił pierw­szą szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się prze­ja­śniły. „Wszystko to są głup­stwa – rzekł sobie z otu­chą – i wcale nie było powodu tak się przej­mo­wać! Po pro­stu osła­bie­nie fizyczne! Wystar­czy szklanka piwa, kawa­łek sucharka – i oto w jed­nej chwili umysł się wzmac­nia, myśl staje się jasna, zamiary nabie­rają tęży­zny! Tfu, jakież to wszystko marne!…”.

Ale mimo to pogar­dliwe splu­nię­cie patrzał już wesoło, jak gdyby nagle wyzwo­lony od jakie­goś okrop­nego brze­mie­nia, i przy­jaź­nie mie­rzył okiem obec­nych. Jed­nak i w tej chwili mgli­ście prze­czu­wał, że całe to opty­mi­styczne nasta­wie­nie rów­nież jest cho­ro­bliwe.

W szyn­kowni o tej porze pozo­sta­wało nie­wiele gości. Oprócz tych dwóch pija­ków, z któ­rymi się zetknął na schod­kach, tuż za nimi wyto­czyła się jesz­cze cała gro­mada, jakieś pięć osób, z dziew­czyną i z har­mo­nią. Po ich wyj­ściu zro­biło się cicho i prze­stron­nie. Pozo­stali: jeden pod­chmie­lony, ale nie zanadto, sie­dzący nad piwem, z wyglądu miesz­cza­nin, oraz jego towa­rzysz, otyły, siwo­brody drą­gal w kożuszku, mocno zawiany; ten drze­mał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbu­dzony ze snu, zaczy­nał strze­lać z pal­ców, roz­sta­wiw­szy ręce, i pod­rzu­cać górną czę­ścią tuło­wia, nie wsta­jąc z ławki, przy czym nucił jakieś bania­luki, usi­łu­jąc przy­po­mnieć sobie wier­sze w rodzaju:

Cały rok pie­ści­łem żonę, Cały rok pie­ści­łem żonę…

Albo rap­tem, znowu się prze­ck­nąw­szy:

Raz na mia­sto się wybra­łem, Dawną miłą swą spo­tka­łem…

Ale nikt nie podzie­lał jego roz­anie­le­nia; mil­kliwy jego towa­rzysz patrzył na wszyst­kie te wybu­chy nawet wrogo i nie­uf­nie. Był tu jesz­cze jeden czło­wiek, wyglą­da­jący na eme­ryta. Sie­dział na ubo­czu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i roz­glą­dał się dookoła. On także wyda­wał się czymś wzbu­rzony.

II

Raskol­ni­kow nie był przy­zwy­cza­jony do tłumu i, jake­śmy już powie­dzieli, uni­kał wszel­kiego towa­rzy­stwa, zwłasz­cza w ostat­nich cza­sach. Ale teraz pocią­gnęło go nagle do ludzi. Doko­ny­wało się w nim coś nowego, a zara­zem budziła się potrzeba obco­wa­nia z ludźmi. Tak go wymę­czył ten cały mie­siąc ostrej udręki i ponu­rego pod­nie­ce­nia, że chciał bodaj przez chwilę zaczerp­nąć powie­trza w innym świe­cie, jakim­kol­wiek bądź; i bez względu na całe nie­chluj­stwo oto­cze­nia z przy­jem­no­ścią sie­dział teraz w szyn­kowni.

Gospo­darz lokalu był w innej izbie, ale czę­sto wcho­dził tutaj, do izby głów­nej, skądś do niej zstę­pu­jąc po schod­kach, przy czym uka­zy­wały się naj­pierw jego ele­ganc­kie lakie­ro­wane buty z dużymi czer­wo­nymi wyło­gami. Miał na sobie spen­ce­rek i okrop­nie zatłusz­czoną czarną, atła­sową kami­zelkę, był bez kra­wata, a cała jego twarz zda­wała się naoli­wiona niby żela­zna kłódka. Za szynk­wa­sem stał czter­na­sto­letni może wyro­stek, drugi zaś, młod­szy chło­piec, usłu­gi­wał, gdy goście czego zażą­dali. Stały tale­rzyki z mize­rią, czar­nymi suchar­kami i na dzwonka pokra­janą rybą; wszystko to pach­niało nader nie­za­chę­ca­jąco. Nie­zno­śnie duszne powie­trze spra­wiało, że trudno tu było wysie­dzieć, a wszystko było tak prze­po­jone odo­rem oko­wity, że miało się wra­że­nie, iż od samego tego zadu­chu można w ciągu pię­ciu minut stać się pija­nym.

Nie­kiedy spo­ty­kamy ludzi zupeł­nie nam obcych, któ­rymi zaczy­namy się inte­re­so­wać od pierw­szego wej­rze­nia, jakoś rap­tow­nie, znie­nacka, zanim choć sło­wem się do nich ode­zwiemy. Wła­śnie takie wra­że­nie wywarł na Raskol­ni­ko­wie ów gość, który sie­dział opo­dal i przy­po­mi­nał eme­ry­to­wa­nego urzęd­nika. Póź­niej mło­dzie­niec kil­ka­krot­nie uprzy­tom­nił sobie to pierw­sze wra­że­nie, ba, przy­pi­sy­wał je prze­czu­ciu. Usta­wicz­nie popa­try­wał na urzęd­nika natu­ral­nie i z tego powodu, że tam­ten rów­nież upar­cie na niego patrzał i naj­wi­docz­niej miał chętkę wdać się z nim w roz­mowę. Na resztę zaś obec­nych, nie wyłą­cza­jąc i gospo­da­rza, urzęd­nik patrzał z obo­jęt­no­ścią i nawet ze znu­dze­niem, a jed­no­cze­śnie z odcie­niem jakiejś lek­ce­wa­żą­cej wyż­szo­ści, niby na ludzi niż­szego stanu i poziomu, z któ­rymi nie warto się zada­wać. Był to czło­wiek już po pięć­dzie­siątce, śred­niego wzro­stu i krę­pej budowy, szpa­ko­waty, z dużą łysiną, z twa­rzą nalaną wsku­tek cią­głego pijań­stwa, żółtą, aż zie­lon­kawą, z nabrzmia­łymi powie­kami, spoza któ­rych błysz­czały malut­kie jak szparki, ale żywe, prze­krwione oczki. Lecz było w nim coś bar­dzo dziw­nego; w jego wzroku świe­ciła jakaś egzal­ta­cja – kto wie, może by się zna­la­zła i roz­trop­ność, i rozum – ale zara­zem migało chwi­lami jak gdyby sza­leń­stwo. Ubrany był w stary, do cna obszar­pany frak, z poobry­wa­nymi guzi­kami; tylko jeden trzy­mał się jesz­cze z biedą, i na ten jeden guzik urzęd­nik się zapi­nał, widać przez resztkę dba­ło­ści o pozory. Spod nan­ki­no­wej kami­zelki ster­czał pół­ko­szu­lek, zmię­to­szony, wybru­dzony i zalany. Twarz była po urzęd­ni­czemu ogo­lona, lecz tak już dawno, że gęsto zaczy­nała wystę­po­wać sinawa szczeć. A i w jego spo­so­bie bycia zazna­czała się rze­czy­wi­ście jakaś urzęd­ni­cza sta­tecz­ność. Ale teraz był w roz­terce, burzył sobie włosy, a od czasu do czasu ruchem przy­gnę­bie­nia ujmu­jąc głowę obiema rękoma, kładł dziu­rawe łok­cie na zala­nym i lep­kim stole. W końcu spoj­rzał na Raskol­ni­kowa wprost, po czym prze­mó­wił gło­śno i dobit­nie:

– A czy mi wolno, łaskawy panie, zwró­cić się do niego z roz­mową pełną przy­zwo­ito­ści? Albo­wiem jak­kol­wiek nie wygląda pan teraz impo­nu­jąco, wsze­la­koż moje doświad­cze­nie wyróż­nia w panu czło­wieka wykształ­co­nego i do trun­ków nie­na­wy­kłego. Sam zawsze czci­łem wykształ­ce­nie, połą­czone z zale­tami serca, ponadto zaś mam honor być radcą tytu­lar­nym. Mar­mie­ła­dow – takie nazwi­sko; radca tytu­larny. Ośmielę się zapy­tać: pan był w służ­bie pań­stwo­wej?

– Nie, stu­diuję… – odparł młody czło­wiek, tro­chę zdzi­wiony i tym oso­bli­wym gór­no­lot­nym sty­lem, i oko­licz­no­ścią, że się do niego zwró­cono tak wręcz, pro­sto z mostu. Choć nie­dawno pra­gnął prze­lot­nie jakie­go­kol­wiek bądź zetknię­cia się z ludźmi, jed­nak teraz przy pierw­szym istot­nie zwró­co­nym do sie­bie sło­wie nagle poczuł znowu zwy­kłą, gniewną i przy­krą odrazę do każ­dego obcego, który wtar­gnął bądź tylko sta­rał się wtar­gnąć w jego jaźń.

– Więc stu­dent lub były stu­dent! – wykrzyk­nął urzęd­nik. – Wła­śnie tak sobie pomy­śla­łem! Doświad­cze­nie, sza­nowny panie, wie­lo­krotne doświad­cze­nie! – I na znak uzna­nia przy­tknął sobie palec do czoła. – Był pan stu­dentem, czyli zgłę­biał dzie­dzinę wie­dzy! Pan pozwoli…

Tu wstał, zachwiał się, zagar­nął swą butelkę, szkla­neczkę i przy­siadł się do mło­dzieńca, nieco na ukos od niego. Był pijany, ale mówił poto­czy­ście i wartko, z rzadka tylko tra­cąc tu i ówdzie wątek i kołu­jąc. Na Raskol­ni­kowa rzu­cił się wprost zachłan­nie, jak gdyby i on także przez cały mie­siąc z nikim nie roz­ma­wiał.

– Łaskawy panie! – zagaił nie­mal uro­czy­ście – ubó­stwo nie jest występ­kiem, to fakt. Wiem dobrze, że i pijań­stwo nie jest cnotą; tym ci gorzej. Ale nędza, sza­nowny panie, nędza – to wystę­pek. W bie­dzie czło­wiek jesz­cze zacho­wuje szla­chet­ność wro­dzo­nych uczuć, nato­miast w nędzy – nikt i ni­gdy. Za nędzę wręcz nie tyle kijem pędzą, ile wprost mio­tłą wymia­tają z ludz­kiego towa­rzy­stwa, ku tym więk­szej znie­wa­dze. I słusz­nie, albo­wiem w nędzy ja pierw­szy gotów jestem sam sie­bie znie­wa­żać. I stąd trun­ko­wość! Sza­nowny panie, przed mie­sią­cem mał­żonkę moją obił pan Lebie­ziat­ni­kow, a moja mał­żonka – to nie to, co ja! Rozu­mie pan? Pozwolę sobie zapy­tać jesz­cze, ot, po pro­stu z cie­ka­wo­ści: czy sza­now­nemu panu zda­rzało się noco­wać na Newie, na ber­lin­kach z sia­nem?

– Nie, nie zda­rzało się – odparł Raskol­ni­kow. – Cóż to takiego?

– No, a ja wła­śnie stam­tąd, i to już piątą noc…

Nalał sobie do szkla­neczki, wypił i zamy­ślił się. W rze­czy samej, na jego ubra­niu i nawet we wło­sach wid­niały gdzie­nie­gdzie ździe­bełka siana. Było bar­dzo praw­do­po­dobne, że od pię­ciu dni nie roz­bie­rał się i nie mył. Zwłasz­cza ręce miał brudne, zasmo­lone, czer­wone, z czar­nymi paznok­ciami.

Jego gada­nina ścią­gnęła na sie­bie ogólną uwagę, zresztą ospałą. Smar­ka­cze za szynk­wa­sem zachi­cho­tali. Gospo­darz spe­cjal­nie bodaj zeszedł z gór­nego pokoju, żeby posłu­chać „żar­tow­ni­sia”, i siadł opo­dal, zie­wa­jąc leni­wie, lecz z dosto­jeń­stwem. Widocz­nie Mar­mie­ła­dow był tu znany od dawna. A i zami­ło­wa­nia do gór­no­lot­nej mowy nabył przy­pusz­czal­nie wsku­tek czę­stych szyn­kow­nia­nych dys­put z róż­nymi nie­zna­jo­mymi. Cza­sem ten nawyk prze­ista­cza się u alko­ho­li­ków w praw­dziwą potrzebę, szcze­gól­nie zaś u tych, któ­rych w domu trak­tuje się szorstko i któ­rymi się pomiata. Dla­tego też w kom­pa­nii pija­ków usi­łują oni zawsze jakby zdo­być sobie uspra­wie­dli­wie­nie, gdy się zaś uda, to i sza­cu­nek.

– Te, żar­tow­niś! – gromko rzekł gospo­darz. – A czego nie pra­cu­jesz, czego nie słu­żysz, sko­roś urzęd­nik?

– Czemu nie służę, sza­nowny panie? – pod­chwy­cił Mar­mie­ła­dow, zwra­ca­jąc się wyłącz­nie do Raskol­ni­kowa, jakby to on zadał mu pyta­nie – czemu nie jestem w służ­bie? A czyż serce moje nie boleje nad tym, że wege­tuję bez celu? Gdy przed mie­sią­cem pan Lebie­ziat­ni­kow wła­sno­ręcz­nie pobił moją mał­żonkę, a ja leża­łem pija­niu­teńki, czy­żem nie cier­piał? Daruj, mło­dzień­cze: czy ci się tra­fiało… hm… na przy­kład zabie­gać o pożyczkę bez­na­dziej­nie?

– Ow­szem… ale niby jak to: bez­na­dziej­nie?

– To zna­czy z bez­na­dziej­no­ścią cał­ko­witą, z góry wie­dząc, że z tego nic nie będzie. Oto na przy­kład pan wie z góry i nie­za­chwia­nie, że ten a ten czło­wiek, ten a ten wysoce pra­wo­myślny i wysoce uży­teczny oby­wa­tel za żadne skarby pie­nię­dzy panu nie da, bo i po cóż – pytam – miałby dać? Prze­cie wie, że mu nie zwrócę. Ze współ­czu­cia? Ależ pan Lebie­ziat­ni­kow, który śle­dzi roz­wój nowych idei, tłu­ma­czył jak raz, że w naszych cza­sach współ­czu­cie zostało wręcz zaka­zane przez naukę, i tak się już dzieje w Anglii, w imię oszczęd­no­ści. Więc po cóż, pytam, miałby dać? Otóż z góry wie­dząc, że nie da, pan mimo to zbiera się, i…

– W jakimże celu? – wtrą­cił Raskol­ni­kow.

– Dobrze, a jeżeli nie ma już do kogo, nie ma już dokąd pójść! Prze­cie koniecz­nie trzeba, żeby każdy czło­wiek mógł choć dokąd­kol­wiek pójść. Albo­wiem bywają takie dnie, kiedy nie­odzow­nie trzeba pójść, choć gdzie­kol­wiek bądź! Gdy moja córka jedy­naczka po raz pierw­szy wyszła z żół­tym bile­tem, i ja także posze­dłem wtedy… gdyż moja córka legi­ty­muje się żół­tym bile­tem… – dodał nawia­sem, z pew­nym nie­po­ko­jem patrząc na mło­dzieńca. – To nic, łaskawy panie, to nic! – dorzu­cił skwa­pli­wie i z pozor­nym spo­ko­jem, gdy obaj chłopcy par­sk­nęli śmie­chem, a i sam gospo­darz się uśmiech­nął. – To nic! Tego kiwa­nia gło­wami nie biorę sobie do serca, albo­wiem już wszyst­kim wia­domo i cokol­wiek było tajne, na jaw wycho­dzi; a odno­szę się do tego nie ze wzgardą, lecz z pokorą. Niech tam! Niech tam! Ecce homo! Daruj, mło­dzień­cze: czy możesz… Ale nie, trzeba to powie­dzieć moc­niej i wyra­zi­ściej: nie czy możesz, lecz czy się ośmie­lisz, spo­glą­da­jąc w tej chwili na mnie, orzec twier­dząco, żem nie świ­nia?

Mło­dzie­niec nie odpo­wie­dział ani słowa.

– Owóż – cią­gnął dalej mówca sta­tecz­nie i nawet ze spo­tę­go­waną tym razem god­no­ścią, prze­cze­kaw­szy, aż umilkną ponowne chi­choty. – Owóż, niech będę świ­nią, ale ona jest damą! Ja noszę podo­bień­stwo bydlę­cia, lecz Kata­rzyna Iwa­nowna, moja mał­żonka, jest osobą wykształ­coną, córką ofi­cera szta­bo­wego. Nie­chaj, nie­chaj będę szu­braw­cem, nato­miast ona jest i wznio­słego serca, i pełna uczuć wyszla­chet­nio­nych przez edu­ka­cję. A tym­cza­sem… o, gdy­byż ona mnie poża­ło­wała! Sza­nowny panie, sza­nowny panie, prze­cież trzeba, żeby każdy czło­wiek miał bodaj jedno takie miej­sce, gdzie by go poża­ło­wano! A Kata­rzyna Iwa­nowna jest wpraw­dzie damą wiel­ko­duszną, ale nie­spra­wie­dliwą… I cho­ciaż sam rozu­miem, że kiedy mnie targa za kudły, to targa je nie ina­czej, tylko z żało­ści ser­decz­nej (albo­wiem, powta­rzam to bez fał­szy­wego wstydu, ona mnie targa za kudły, mło­dzień­cze – potwier­dził z tym więk­szą god­no­ścią, znowu sły­sząc prze­śmie­chy), ale, mój Boże, gdy­byż ona choć jeden raz… Lecz nie! nie! wszystko to nada­rem­nie i nie ma o czym gadać!… nie ma o czym gadać!… Albo­wiem już nie­raz zda­rzało się to upra­gnione, już nie­raz żało­wano mnie, lecz… lecz taka już moja spe­cy­fika: jestem uro­dzone bydlę!

– Ja myślę! – zauwa­żył gospo­darz, zie­wa­jąc.

Mar­mie­ła­dow z deter­mi­na­cją wal­nął pię­ścią w stół.

– Taka to spe­cy­fika! Czy ci wia­domo, czy ci wia­domo, sza­nowny panie, żem prze­pił nawet jej poń­czo­chy? Nie trze­wiki, bo to by jesz­cze choć tro­chę przy­po­mi­nało zwy­kłą kolej rze­czy, ale prze­piłem jej poń­czo­chy, poń­czo­chy! Chu­s­teczkę jej z koziej wełny także prze­piłem daro­waną, dawną, jej wła­sną, nie moją; miesz­kamy zaś w zim­nym kącie, tak że tejże zimy prze­zię­biła się i zaczęła kasz­leć, już krwią. A drob­nych dzia­tek mamy troje i Kata­rzyna Iwa­nowna jest zaha­ro­wana od rana do nocy, szo­ruje, pucuje, dzieci myje, albo­wiem od maleń­ko­ści przy­wy­kła do ochę­dó­stwa, a pierś ma słabą, skłonną do suchot, i ja to prze­czu­wam. Czyż nie prze­czu­wam? Ow­szem. Im bar­dziej piję, tym bar­dziej prze­czu­wam. Wła­śnie dla­tego piję, że w trunku tym szu­kam współ­czu­cia i prze­czuć. Nie wesela szu­kam, lecz jedy­nie bole­ści… Piję, albo­wiem pra­gnę dotkli­wiej cier­pieć!

I, jakby w roz­pa­czy, oparł głowę o stół.

– Mło­dzień­cze – pod­jął, znów się wypro­sto­waw­szy – z two­jej twa­rzy czy­tam nie­jaką boleść; jak tylko wsze­dłeś, wyczy­ta­łem to i dla­tego zwró­ci­łem się od razu do cie­bie. Komu­ni­ku­jąc bowiem panu dzieje żywota mego, nie pra­gnę wysta­wić się na pośmie­wi­sko tych oto próż­nia­ków, któ­rzy i tak o wszyst­kim już wie­dzą, lecz szu­kam czło­wieka wraż­li­wego i wykształ­co­nego. Wiedz tedy, że moja mał­żonka pobie­rała edu­ka­cję w szla­chec­kim guber­nial­nym insty­tu­cie dla dobrze uro­dzo­nych panien i że po koń­co­wym egza­mi­nie tań­czyła z sza­lem w obec­no­ści guber­na­tora i innych oso­bi­sto­ści, za co też otrzy­mała złoty medal oraz świa­dec­two uzna­nia na piśmie. Medal… aha, medal sprze­da­li­śmy… już dawno… hm… świa­dec­two zaś prze­cho­wuje dotych­czas w swoim kufrze i świeżo poka­zy­wała je gospo­dyni miesz­ka­nia. Bo jak­kol­wiek mię­dzy nią a tą gospo­dynią naj­nieu­stan­niej wywią­zują się nie­sna­ski, ale zachciało się jej przed kim­kol­wiek poszczy­cić, kogo­kol­wiek powia­do­mić o szczę­śli­wych dniach prze­szło­ści. I ja nie potę­piam, nie potę­piam, jako że to jedno jej pozo­stało we wspo­mnie­niach, cała zaś reszta poszła w roz­sypkę! Tak, tak – dama to poryw­cza, dumna i nie­ugięta. Sama szo­ruje pod­łogę, żywi się razow­cem, ale nikomu nie pozwoli na brak sza­cunku dla sie­bie. Dla­tego też i panu Lebie­ziat­ni­ko­wowi nie zechciała puścić pła­zem jego ordy­nar­no­ści, a gdy ją za to pan Lebie­ziat­ni­kow potur­bo­wał, roz­cho­ro­wała się nie tyle z powodu razów, ile z powodu ura­żo­nych uczuć. Ja ją poślu­bi­łem już jako wdowę z troj­giem dzia­tek – jedno mniej­sze od dru­giego. Po raz pierw­szy wyszła za mąż za ofi­cera pie­choty, z miło­ści, i z nim ucie­kła z domu rodzi­ciel­skiego. Męża kochała nad­zwy­czaj­nie, lecz on się zaczął bawić kar­cię­tami, tra­fił za kratki i tak już zmarł. Pod koniec bijał ją, ona zaś, jak­kol­wiek mu nie fol­go­wała, o czym mi wia­domo auten­tycz­nie i na pod­sta­wie doku­men­tów, wsze­la­koż dotych­czas go wspo­mina ze łzami w oczach i mnie go sta­wia za wzór; a ja się cie­szę, cie­szę, że przy­naj­mniej w wyobraźni widzi się szczę­śliwą nie­gdyś… I została po nim z troj­giem nie­let­nich dzieci w powie­cie dale­kim i bestial­skim, gdzie i ja się pod­ów­czas znaj­do­wa­łem; została w takiej bez­na­dziej­nej nędzy, że cho­ciaż bywa­łem w życiu w róż­no­ra­kich opa­łach, ale nawet nie jestem w sta­nie tego opi­sać. Wszy­scy zaś krewni się odstrych­nęli. Bo też była dumna, nad miarę dumna… I otóż wtedy, sza­nowny panie, wtedy ja, rów­nież wdo­wiec, z pierw­szej żony czter­na­sto­let­nią córkę mający, oświad­czy­łem się jej, jako że nie mogłem patrzeć na takie cier­pie­nia. Pan może z tego sądzić, do jakiego stop­nia doszła jej nie­dola, skoro ona, dobrze wycho­wana i wykształ­cona, ze zna­nej rodziny, zde­cy­do­wała się wyjść za mnie! Ale wyszła! Pła­cząc i łka­jąc, zała­mu­jąc ręce – wyszła! Bo nie miała gdzie pójść. Czy pan rozu­mie, czy pan rozu­mie, łaskawy panie, co to zna­czy, kiedy czło­wiek nie ma już gdzie pójść? Nie! Tego pan jesz­cze nie rozu­mie… I przez cały rok speł­nia­łem swą powin­ność po bożemu i świę­cie, nie tyka­łem tego – tu szturch­nął pal­cem pół­garn­cówkę – albo­wiem mam serce. Ali­ści i tym nie potra­fiłem dogo­dzić; a tym­cza­sem stra­ci­łem posadę – takoż nie z wła­snej winy, tylko wsku­tek reduk­cji eta­tów; i wów­czas tkną­łem!… Już temu pół­tora roku zna­leź­li­śmy się, po wędrów­kach i licz­nych nie­dolach, w tej oto sto­licy wspa­nia­łej i nie­zli­czo­nymi pomni­kami uświet­nio­nej. Tutaj dosta­łem posadę… Dosta­łem i znów stra­ci­łem. Rozu­mie pan? Tutaj już stra­ci­łem z wła­snej winy, albo­wiem spe­cy­fika moja wyszła na jaw… Zamiesz­ku­jemy teraz kątem u gospo­dyni, Ama­lii Fio­do­rowny Lip­pe­wech­sel, z czego zaś żyjemy i z czego pła­cimy – nie wiem. Mieszka tam dużo osób poza nami… Naj­nie­moż­liw­sza Sodoma… Hm… tak… A tym­cza­sem pod­ro­sła moja córka z pierw­szego mał­żeń­stwa, ile zaś wycier­piała ta moja córka od swej maco­chy, gdy pod­ra­stała, o tym zamil­czę. Bo acz­kol­wiek Kata­rzyna jest pełna wiel­ko­dusz­nych uczuć, ale to dama poryw­cza, draż­liwa, i jak trzep­nie… Tak! No, ale nie ma się w co wgłę­biać! Edu­ka­cji, jak pan to sobie łatwo wyobrazi, Sonia nie otrzy­mała. Przed jakimi czte­rema laty pró­bo­wa­łem prze­cho­dzić z nią geo­gra­fię i histo­rię powszechną, ale że i sam byłem w tej dzie­dzi­nie nie­tęgi, a przy­zwo­itych pod­ręcz­ni­ków nie mia­łem, bo książki, jakie­śmy posia­dali… no, sło­wem, nie ma już tych ksią­żek, więc na tym cała nauka się skoń­czyła. Prze­rwa­li­śmy na Cyru­sie per­skim. Potem, gdy już przy­szła do lat, prze­czy­tała kil­koro ksiąg tre­ści roman­so­wej, a nie­dawno, za pośred­nic­twem pana Lebie­ziat­ni­kowa, z wiel­kim zaję­ciem prze­wer­to­wała jedno dzieło, Fizjo­lo­gię Lewesa1 (sza­nowny pan to zna?), i nawet uryw­kami na głos nam czy­ty­wała; oto i cała jej oświata. Teraz zaś, sza­nowny mój panie, we wła­snym imie­niu skie­ruję do pana pyta­nie pry­watne: czy, zda­niem pań­skim, panna uboga, lecz uczciwa, dużo może zaro­bić wła­sną uczciwą pracą?… Ani pięt­na­stu kopie­jek dzien­nie nie zarobi, pro­szę pana, jeżeli jest uczciwa i nie posiada spe­cjal­nych talen­tów, a i to pod warun­kiem, że ręce sobie urobi! Na domiar radca Klop­stock, Iwan Iwa­no­wicz (sza­nowny pan sły­szał o nim?), nie dość, że dotych­czas nie uiścił należ­no­ści za uszy­cie pół tuzina koszul holen­der­skich, lecz ow­szem, w spo­sób obraź­liwy wyrzu­cił ją, tupiąc nogami i pięt­nu­jąc nie­przy­stoj­nym prze­zwi­skiem, pod pozo­rem, jakoby koł­nierz koszuli uszyto nie wedle miary i krzywo. A tym­cza­sem dzie­ciar­nia głodna… A tym­cza­sem Kata­rzyna, zała­mu­jąc ręce, cho­dzi po pokoju, na policz­kach jej uka­zują się wypieki – jak to zawsze bywa w tej cho­ro­bie. Że niby: „Miesz­kasz tu u nas, dar­mo­zja­dzie jeden, jesz, pijesz, korzy­stasz z cie­pła…”. Bogiem zaś a prawdą, cóż ona tam „je i pije”, kiedy w domu nawet dzia­twa po trzy dni z rzędu nie widuje skórki chleba! Leża­łem wtedy… bez obrazy… leża­łem pija­niu­sieńki, a wtem sły­szę, jak moja Sonia mówi (cichutka jest taka, gło­sik ma taki potulny… blon­dy­neczka, liczko zawsze ble­dziut­kie, chu­dziut­kie), sły­szę, jak mówi: „Więc jakże, Kata­rzyno Iwa­nowno? Czyż mam się puścić na taką rzecz?”. A już Daria Fran­cewna, nie­wia­sta nie­go­dziwa i poli­cji wie­lo­krot­nie znana, ze trzy razy dopy­ty­wała się przez gospo­dy­nię. „Ha – odpo­wiada Kata­rzyna Iwa­nowna z prze­ką­sem – o cóż masz się dro­żyć? Też mi skarb!”. Ale niech pan nie wini, panie sza­nowny, niech pan nie wini! Powie­dziane to było nie przy zdro­wych zmy­słach, lecz przy uczu­ciach wzbu­rzo­nych, w cho­ro­bie, przy pła­czu dzieci o chleb, zresztą raczej dla obrazy niż w ści­słym sen­sie… Albo­wiem mał­żonka moja taki już ma cha­rak­ter, że gdy się dzieci roz­pła­czą, cho­ciażby z głodu, natych­miast zaczyna je bić. I oto widzę o jakiej szó­stej godzi­nie: Sonieczka wstała, wło­żyła chu­s­teczkę, wło­żyła pele­rynkę i wyszła z miesz­ka­nia, a o dzie­wią­tej wró­ciła. Przy­szła, idzie wprost do Kata­rzyny i w mil­cze­niu kła­dzie przed nią na stole trzy­dzie­ści rubel­ków. Ani słówka przy tym nie pisnęła, nie spoj­rzała nawet, tylko wzięła naszą dużą, zie­loną, dra­de­da­mową2 chu­stę (mamy taką wspólną chu­stę z dra­de­damu), nakryła nią głowę i twarz i poło­żyła się na łóżku, twa­rzą do ściany, że tylko ramionka i ciało dygocą… Ja zaś leża­łem w takimże sta­nie jak poprzed­nio…. I widzia­łem wów­czas, mło­dzień­cze, widzia­łem, jak póź­niej Kata­rzyna, rów­nież ani słowa nie mówiąc, pode­szła do łóżeczka Soni i cały wie­czór prze­klę­czała przy niej, nogi jej cało­wała, nie chciała wstać, a potem oby­dwie razem zasnęły, objąw­szy się… oby­dwie… oby­dwie… tak… a ja… leża­łem pija­niu­teńki. Mar­mie­ła­dow umilkł, jakby mu głos ode­brało. Potem naraz spiesz­nie nalał sobie, wypił, odchrząk­nął.

– Od tego czasu, panie mój – cią­gnął dalej po chwili mil­cze­nia – od tego czasu, wsku­tek pew­nego nie­po­myśl­nego wyda­rze­nia i na pod­sta­wie donie­sień osób złej woli – w czym brała naj­czyn­niej­szy udział Daria Fran­cewna, ponoć za to, że jej uchy­biono w należ­nym sza­cunku – od tego czasu córka, moja Sofia Sie­mio­nowna zmu­szona była wyro­bić sobie żółty bilet i z tej racji nie może już prze­by­wać z nami. Albo­wiem i gospo­dyni, Ama­lia Fio­do­rowna, nie chciała na to pozwo­lić (choć przed­tem sama szła na rękę owej Darii), a i pan Lebie­ziat­ni­kow… hm… Wła­śnie o Sonię wywią­zało się to zaj­ście mię­dzy nim a moją mał­żonką. Przed­tem on sam mole­sto­wał Sonieczkę, a teraz wbił się rap­tem w ambi­cję: „Jak to! Ja, czło­wiek tak oświe­cony, mam prze­by­wać w jed­nym miesz­ka­niu z taką?…”. A Kata­rzyna tego nie prze­łknęła, ujęła się… No i wybu­chło… Teraz Sonieczka bywa u nas tylko o zmierz­chu, stara się pomóc Kata­rzy­nie, w miarę sił i moż­no­ści dostar­cza środ­ków… Mieszka zaś u krawca Kaper­nau­mowa, pod­naj­muje u nich stan­cję, a Kaper­nau­mow jest kulawy i ma klu­ski w ustach, i cała jego liczna rodzina także ma klu­ski w ustach. Klu­ski w ustach ma też jego żona… Gnież­dżą się w jed­nym pokoju, a Sonia ma swój, osobny, z prze­pie­rze­niem… Hm, tak… Ludzie to wielce ubo­dzy i z utrud­nioną wymową… tak… Jakem tylko wstał wów­czas naza­jutrz, wdzia­łem łach­many moje, ramiona wznio­słem ku niebu i uda­łem się do jego eks­ce­len­cji Iwana Afa­na­sje­wi­cza. Sza­nowny pan zna jego eks­ce­len­cję Iwana Afa­na­sje­wi­cza?… Nie? W takim razie nie zna pan bożego czło­wieka! Jest to wosk… wosk przed obli­czem Pań­skim; jako wosk tający!… Raczył wszyst­kiego wysłu­chać i nawet łzę uro­nił. „Ha, Mar­mie­ła­dow! Już raz mnie zawio­dłeś… Biorę cie­bie raz jesz­cze na swoją oso­bi­stą odpo­wie­dzial­ność – tak się wła­śnie wyra­ził – zako­no­tuj to sobie – powiada – ruszaj!”. Uca­ło­wa­łem proch u stóp jego – myślowo, bo w rze­czy­wi­sto­ści nie pozwo­liłby, będąc dostoj­ni­kiem i mężem nowych, pań­stwo­wo­twór­czych i oświe­conych poglą­dów. Wró­ci­łem do domu, a kie­dym oświad­czył, żem znowu zali­czony do per­so­nelu i pobie­ram pen­sję – o Boże, cóż to wów­czas było!…

Mar­mie­ła­dow znowu prze­rwał, mocno prze­jęty. W tej chwili weszła z ulicy cała kom­pa­nia opo­jów, już urżnię­tych; za drzwiami roz­le­gły się dźwięki wyna­ję­tej kata­rynki, a dzie­cięcy, nade­rwany sied­mio­letni gło­sik zaśpie­wał Futo­rek3. Wsz­czął się har­mi­der. Gospo­darz i służba zajęli się nowo przy­by­łymi. Mar­mie­ła­dow, nie zwra­ca­jąc uwagi na przy­by­szów, pod­jął swe opo­wia­da­nie. Zdaje się, że bar­dzo osłabł, lecz im bar­dziej roz­bie­rała go wódka, tym się sta­wał gada­tliw­szy. Wspo­mnie­nia o świe­żym suk­ce­sie biu­ro­wym oży­wiły go i nawet odbiły się na jego twa­rzy jakąś pro­mien­no­ścią. Raskol­ni­kow słu­chał uważ­nie.

– Działo się to, panie łaskawy, przed pię­cioma tygo­dniami. Tak… Skoro tylko dowie­działy się obie, Kata­rzyna i Sonieczka – o Panie, jak­bym w Kró­le­stwo Boże wkro­czył. Daw­niej, bywało, leży czło­wiek jak bydlę i sły­szy tylko wymy­sły. A teraz cho­dzą na palusz­kach, uci­szają dzieci: „Sie­mion Zacha­rycz zmę­czył się w biu­rze, odpo­czywa, cyt!”. Przed wyj­ściem do biura poją mnie kawą, grzeją śmie­tankę! Zaczęły się sta­rać o praw­dziwą śmie­tankę, sły­szy pan! Skąd wytrza­snęły jede­na­ście rubli pięć­dzie­siąt kopie­jek na przy­zwo­ite umun­du­ro­wa­nie dla mnie – poję­cia nie mam. Buty, świeże pół­ko­szulki – jak naj­wspa­nial­sze, mada­po­la­mowe, wic­mun­dur wyszpe­rały za jede­na­ście i pół rubla, w naj­przed­niej­szym gatunku. Pierw­szego dnia przy­cho­dzę przed połu­dniem z biura, patrzę: Kata­rzyna Iwa­nowna przy­rzą­dziła dwa dania, zupę i peklo­winę z chrza­no­wym sosem, o jakich to rze­czach nie było przed­tem słu­chu ani duchu. Sukie­nek nie ma ona żad­nych… ale to żad­nych, a tu rap­tem, jak gdyby się wybie­rała w odwie­dziny, wystro­iła się, i to nie byle jak; z niczego potrafi wszystko zro­bić – ucze­sze się, jakiś tam czy­ściutki koł­nie­rzy­czek, man­kie­ciki – i patrz­cie mi, zupeł­nie inna osoba, odmłod­niała, wyprzy­stoj­niała. Sonieczka, pta­szyna moja, wspie­rała tylko pie­niędzmi, mnie zaś samej – powiada – nie wypada teraz bywać u was czę­sto, chyba dopiero o zmierz­chu, żeby nikt nie widział. Sły­szy pan, sły­szy pan? Po obie­dzie posze­dłem się zdrzem­nąć – i cóż pan powie? Mał­żonka moja nie wytrzy­mała: nie dalej niż przed tygo­dniem naurą­gały sobie z gospo­dy­nią, z Ama­lią Fio­do­rowną, na czym świat stoi, a teraz zapro­siła ją na fili­żankę kawy. Prze­sie­działy dwie godziny i cią­gle szu-szu mię­dzy sobą. Że niby: „Teraz mąż mój jest na posa­dzie, bie­rze pobory, cho­dzi do samego eks­ce­len­cji, a eks­ce­len­cja wyszedł do niego oso­bi­ście, wszyst­kim kazał cze­kać, a męża wziął pod rękę i przy wszyst­kich zapro­wa­dził do gabi­netu”. Sły­szy pan, sły­szy pan? „Sie­mionie Zacha­ryczu – powiada – ja natu­ral­nie pamię­tam o pań­skich zasłu­gach i cho­ciaż pan hoł­duje tej lek­ko­myśl­nej sła­bo­stce, ale ponie­waż teraz dałeś obiet­nicę, a ponadto nam tu bez cie­bie szło kulawo (sły­szy pan, sły­szy?), więc pole­gam na twoim szla­chet­nym sło­wie”. Czyli, powia­dam panu, wszy­ściu­teńko wyssała z palca, i to nawet nie z trzpio­to­wa­to­ści, dla próż­nej prze­chwałki! Nie, sama we wszystko wie­rzy, wła­snymi uro­je­niami bawi sie­bie, jak Boga kocham! A ja nie potę­piam; nie, tego ja nie potę­piam! Gdy zaś przed sze­ściu dniami przy­nio­słem, nic nie uszczk­nąw­szy, pierw­szą swoją pen­sję, dwa­dzie­ścia trzy ruble czter­dzie­ści kopie­jek – nazwała mnie dziub­dziu­siem. „Dziub­dziu­siu ty mój!” – powiada. I to na osob­no­ści, rozu­mie pan? Zda­wa­łoby się, że cóż we mnie miłego, że jakiż tam ze mnie mąż! Otóż nie; uszczyp­nęła mnie w poli­czek i powiada: „Dziub­dziu­siu ty mój!”.

Mar­mie­ła­dow umilkł, chciał się uśmiech­nąć, ale nagle broda zaczęła mu się trząść. Jed­nak opa­no­wał się. Ten szynk, twarz nosząca ślady roz­pu­sty, pięć nocy na bar­kach z sia­nem, ta butelka, a zara­zem ta cho­ro­bliwa miłość do żony i rodziny – wszystko to zbi­jało z tropu jego słu­cha­cza. Raskol­ni­kow słu­chał w napię­ciu, lecz z dotkliwą przy­kro­ścią. Był zły na sie­bie, że tu przy­szedł.

Sza­nowny panie, sza­nowny panie! – zawo­łał Mar­mie­ła­dow, otrzą­snąw­szy się – o sza­nowny mój panie, może pana to wszystko śmie­szy, jak i innych, może nudzę pana głu­potą tych wszyst­kich mizer­nych szcze­gó­li­ków domo­wego życia mego; ale mnie jest nie do śmie­chu! Albo­wiem ja to wszystko odczu­wam… I cały ten raj­ski dzień żywota mego, i cały ów wie­czór spę­dzi­łem w polot­nych marze­niach: jak ja to wszystko urzą­dzę i dzie­ciarni spra­wię przy­odzie­wek, i jej zapew­nię spo­kój, i córkę swą jedy­naczkę dźwi­gnę z otchłani upadku z powro­tem na łono rodziny… I różne takie róż­no­ści… To prze­cie wolno, pro­szę pana. Ali­ści, łaskawco mój (tu Mar­mie­ła­dow drgnął znie­nacka, pod­niósł głowę i wpa­trzył się pro­sto w swego słu­cha­cza), ali­ści już naza­jutrz po wszyst­kich tych roje­niach (czyli dokład­nie przed pię­cioma dobami), pod wie­czór, za pomocą pod­stęp­nego for­telu, jak nocny zbójca, przy­własz­czy­łem sobie klucz od kuferka mał­żonki mojej, wydo­by­łem wszystko, co zostało z przy­nie­sio­nej pen­sji, już nie pamię­tam, ile mia­no­wi­cie – no i pro­szę spoj­rzeć na mnie! Pięć dni, jak wysze­dłem z domu, a tam mnie szu­kają, z posadą amen, mun­dur leży w szyn­kowni przy moście Egip­skim, za co też otrzy­ma­łem w zamian to oto obłó­cze­nie. Wszystko skoń­czone!

Mar­mie­ła­dow ude­rzył się pię­ścią w czoło, zaciął zęby, zamknął oczy i mocno oparł się łok­ciem na stole. Lecz po chwili twarz mu się nagle zmie­niła; z jakimś uda­nym kpiar­stwem, z wymu­szoną bez­czel­no­ścią popa­trzył na Raskol­ni­kowa, zaśmiał się i powie­dział:

– A dzi­siaj byłem u Soni, popro­si­łem o gotó­weczkę na popra­winy! Che-che-che!

– Chyba nie dała? – krzyk­nął ze strony któ­ryś z nowo przy­by­łych, krzyk­nął i zare­cho­tał na całe gar­dło.

– Ta oto pół­garn­cówka została nabyta za jej pie­nią­dze – cią­gnął Mar­mie­ła­dow, zwra­ca­jąc się wyłącz­nie do Raskol­ni­kowa. – Dała mi trzy­dzie­ści kopie­jek wła­sną rączką, ostat­nie, wszystko, co miała, sam widzia­łem… Nie powie­działa nic, tylko w mil­cze­niu przyj­rzała mi się… To nie na ziemi, ale tam – boleją nad ludźmi w taki spo­sób, opła­kują, a wyrzu­tów nie robią, nie robią! I tym bole­śniej, tym bole­śniej, że nie robią!… Trzy­dzie­ści kopie­jek, tak jest. A prze­cież i jej samej teraz potrzebne, nie? Jak pan sądzi, panie mój kochany? Prze­cie teraz musi dbać o schlud­ność. A schlud­ność, taka, wie pan, spe­cjalna, kosz­tuje. Rozu­mie pan? Cho­ciażby te jakieś pomadki, bo i jakże? Halki kroch­ma­lone, trze­wiczki takie figlar­niej­sze, żeby można było poka­zać nóżkę, kiedy wypad­nie prze­ska­ki­wać kałużę. A rozu­mie pan, rozu­mie, co zna­czy taka schlud­ność? Otóż ja, rodzony ojciec, cap­ną­łem te trzy­dzie­ści kopie­jek na popra­winy! I piję! I już prze­pi­łem!… Więc któż poża­łuje takiego jak ja? Hę? Czy pan mnie teraz żałuje, czy nie? Mów pan: żału­jesz czy nie? Che-che-che-che!

Chciał sobie dolać, ale nic z tego. Flaszka była próżna.

– A za co cie­bie żało­wać? – krzyk­nął gospo­darz, który znowu zna­lazł się obok nich.

Roz­legł się śmiech i nawet poła­janki. Śmiali się i wymy­ślali zarówno ci, co sły­szeli, jak i ci, co nie sły­szeli – ot, na sam widok eme­ry­to­wa­nego urzęd­nika.

– Żało­wać! Za co mnie żało­wać? – wrza­snął z nagła Mar­mie­ła­dow, wsta­jąc z wycią­gniętą ręką, w ist­nym natchnie­niu, jak gdyby tylko cze­kał na te słowa. – Za co mnie żało­wać, powia­dasz? Racja! Mnie żało­wać nie ma za co! Ukrzy­żo­wać mnie trzeba, do krzyża przy­bić, a nie żało­wać! Więc ukrzy­żuj, Sędzio, ukrzy­żuj, lecz ukrzy­żo­waw­szy, poża­łuj! A wów­czas ja sam przyjdę do cie­bie, żebyś mnie ukrzy­żo­wał, albo­wiem szu­kam nie wesela, jeno łez i bole­ści… Czy ci się zdaje, prze­kup­niu, że ta twoja butelka słodką mi była? Bole­ści, bole­ści szu­ka­łem na jej dnie, bole­ści i łez; jakoż zna­la­złem je, zakosz­to­wa­łem ich; a poża­łuje nas Ten, który uli­to­wał się nad wszyst­kimi, który wszyst­kich i wszystko rozu­miał, On też jeden jest Sędzią. Nasta­nie dzień i On zapyta: „A gdzie jest córa owa, która maco­sze złej i suchot­ni­czej, która dziat­kom obcym i nie­let­nim zło­żyła sie­bie w ofie­rze? Gdzie córa owa, która poża­ło­wała rodzica swego ziem­skiego, pija­nicy nie­uży­tecz­nego, nie brzy­dząc się jego zezwie­rzę­ce­niem?”. I powie: „Przyjdź! Już ci raz odpu­ści­łem… Prze­ba­czy­łem ci raz… A i teraz odpusz­czone ci są twoje mno­gie grze­chy, albo­wiem wie­leś umi­ło­wała…”. I prze­ba­czy mojej Soni, już wiem, że prze­ba­czy… Odczu­łem to w sercu moim, gdym u niej był ostat­nio… I osą­dzi wszyst­kich spra­wie­dli­wie i prze­ba­czy dobrym i złym, wynio­słym i pokor­nym… A gdy już skoń­czy ze wszyst­kimi, naon­czas prze­mówi i do nas: „Chodź­cie i wy! – powie. – Chodź­cie, pija­niu­tency! Chodź­cie, sła­biutcy! Chodź­cie, zasro­mani”. I my wszy­scy przyj­dziemy, nie wsty­dząc się, i sta­niemy przed Nim. A On powie: „Świ­nie jeste­ście! Na obraz i podo­bień­stwo bestii; ale chodź­cie i wy też!”. Wów­czas rzekną mądrzy, rzekną roz­tropni: „Panie! przecz dopusz­czasz tych oto?”. A On powie: „Dla­tego ich dopusz­czam, o mądrzy, dla­tego ich dopusz­czam, roz­tropni, że z nich żaden nie poczy­ty­wał sie­bie ni­gdy za god­nego tej łaski…”. I wycią­gnie ku nam pra­wicę swoją, a my przy­pad­niemy… i zapła­czemy… i wszystko zro­zu­miemy! Wtedy zro­zu­miemy wszystko!… i wszy­scy zro­zu­mieją… Kata­rzyna Iwa­nowna… także zro­zu­mie. Panie, przyjdź kró­le­stwo Twoje!

Opadł na ławkę, wyczer­pany i osła­bły, nie patrząc na nikogo, jakby zapo­mniał o oto­cze­niu, i głę­boko się zadu­mał. Jego słowa wywarły pewne wra­że­nie; na chwilę zale­gła cisza, lecz nie­ba­wem dały się znowu sły­szeć śmie­chy i urą­ga­nia:

– Powie­dział, co wie­dział!

– Mądrala!

– Urzęd­nik!

I tak dalej, i tak dalej.

– Chodźmy, panie – rzekł nagle Mar­mie­ła­dow, pod­no­sząc głowę i zwra­ca­jąc się do Raskol­ni­kowa. – Niech pan mnie odpro­wa­dzi… Kamie­nica Kozela, ofi­cyna. Pora… do Kata­rzyny Iwa­nowny…

Raskol­ni­kow już dawno miał ochotę wyjść, o tym zaś, żeby mu pomóc, już i sam myślał. Oka­zało się, że Mar­mie­ła­dow ma nogi daleko słab­sze niż język; ciężko się oparł o mło­dego czło­wieka. Mieli przejść jakie dwie­ście, trzy­sta kro­ków. Im bli­żej domu, tym więk­szy lęk i wstyd ogar­niał pijaka.

– Nie Kata­rzyny Iwa­nowny boję się teraz – bąkał, zal­te­ro­wany – ani tego, że mi się wczepi we włosy. Co tam włosy!… Furda włosy! Ja ci to mówię. Nawet lepiej, żeby się wcze­piła, wcale nie tego się boję… Boję się… jej oczu… tak… oczu… Wypie­ków boję się także… i tego… jej odde­chu się boję… Widzia­łeś, jak się oddy­cha w tej cho­ro­bie… przy wzbu­rzo­nych uczu­ciach? I boję się jesz­cze pła­czu dzieci… Bo, uwa­żasz, jeżeli Sonia ich nie nakar­miła, to… już nie wiem! Nie wiem! A wytu­zo­wa­nia się nie boję… Wiedz, mój panie, że mi wyżej wspo­mniane tuzy nie przy­czy­niają bólu, lecz, ow­szem, są mi roz­ko­szą… Żyć bez tego nie mogę. Tak jest lepiej. Niech mnie pobije, niech sobie ulży… tak jest lepiej… A oto i dom. Kamie­nica Kozela. Ślu­sa­rza, Niemca boga­tego… Pro­wadź!

Weszli od podwó­rza i jęli się wspi­nać na czwarte pię­tro. Im wyżej, tym schody były ciem­niej­sze. Zbli­żała się jede­na­sta, i cho­ciaż w Peters­burgu o tej godzi­nie jesz­cze nie ma praw­dzi­wej nocy, ale u szczytu scho­dów było zupeł­nie mroczno.

Na naj­wyż­szym pię­trze, u wylotu scho­dów, małe, zasmo­lone drzwiczki stały otwo­rem. Oga­rek oświe­tlał naj­nędz­niej­szy w świe­cie pokój, jakie dzie­sięć kro­ków długi i w cało­ści widoczny z sieni. Wszystko tu było poroz­rzu­cane w nie­ła­dzie, zwłasz­cza różne dzie­cięce gał­ganki. Kąt w głębi zawie­szono dziu­ra­wym prze­ście­ra­dłem, za któ­rym praw­do­po­dob­nie mie­ściło się łóżko. W samym zaś pokoju były tylko dwa krze­sła i cera­towa, mocno obszar­pana kanapa, przed którą stał stary stół kuchenny z suro­wej sośniny, niczym nie przy­kryty. Na brzeżku stołu dopa­lał się oga­rek łojówki w bla­sza­nym lich­ta­rzu. Oka­zało się, że rodzina Mar­mie­ła­dowa mieszka w osob­nym pokoju, a nie kątem, lecz pokój ich był prze­chodni. Drzwi do dal­szych pomiesz­czeń czy kli­tek, z któ­rych się skła­dało miesz­ka­nie Ama­lii Lip­pe­wech­sel, były uchy­lone. Pano­wał tam hałas i rwe­tes. Ktoś śmiał się gło­śno. Widocz­nie grano w karty i pito her­batę. Nie­kiedy dola­ty­wały wyrazy zgoła nie­par­la­men­tarne.

Raskol­ni­kow od razu poznał Kata­rzynę Iwa­nownę. Była to strasz­li­wie wychu­dzona kobieta, gibka, dosyć wysoka i zgrabna, ze ślicz­nymi jesz­cze, ciem­no­blond wło­sami i, w rze­czy samej, z cegla­stymi wypie­kami na twa­rzy. Cho­dziła tam i z powro­tem po swym nie­wiel­kim pokoju, sku­liw­szy ręce na piersi, z zaci­śnię­tymi, spie­czo­nymi war­gami; oddy­chała nie­równo, ury­wa­nie. Oczy jej błysz­czały jak w gorączce, ale spoj­rze­nie było ostre i nie­ru­chome; przy­kre wra­że­nie spra­wiała ta suchot­ni­cza, wzbu­rzona twarz, po któ­rej peł­gały ostat­nie odbla­ski dogo­ry­wa­ją­cej łojówki. Raskol­ni­kow uznał, że ma ze trzy­dzie­ści lat i że istot­nie nie sta­nowi dobra­nej pary z Mar­mie­ła­do­wem… Wcho­dzą­cych nie sły­szała i nie zauwa­żyła; rzekł­byś, że jest otu­ma­niona, nic nie widzi, nic nie sły­szy. W izbie było duszno, lecz okna nie otwo­rzyła; ze scho­dów bił zaduch, jed­nak drzwi na schody były uchy­lone; z wewnętrz­nych pokoi przez nie­do­mknięte drzwi napły­wały fale dymu tyto­nio­wego, Mar­mie­ła­dowa kasz­lała, ale drzwi nie zamknęła. Naj­młod­sza dziew­czynka, sze­ścio­let­nia może, spała na pod­ło­dze, przy­kuc­nąw­szy, z głową wetkniętą w róg kanapy. O rok star­szy od niej chło­pak drżał w kącie jak liść i pła­kał. Widocz­nie dostał tylko co w skórę. Star­sza dziew­czynka, mająca jakie dzie­więć lat, wysoka i cie­niutka jak zapałka, stała w kącie, objąw­szy małego bra­ciszka za szyję dłu­gim, wyschnię­tym jak szczapa ramie­niem. Miała na sobie tylko lichutką i w wielu miej­scach dziu­rawą koszu­linę, a na gołych ramio­nach narzu­cony wyświech­tany płasz­czyk dra­de­da­mowy, który zapewne spra­wiono jej dwa lata temu, bo teraz nie się­gał nawet do kolan. Sta­rała się utu­lić brata, coś mu szep­tała do ucha, pocie­szała jak mogła, żeby cza­sem nie zachli­pał znowu, a rów­no­cze­śnie ze stra­chem wodziła za matką ogrom­nymi ciem­nymi oczami, które zda­wały się jesz­cze więk­sze w jej chu­dej i prze­ra­żo­nej twa­rzyczce.

Mar­mie­ła­dow, nie wcho­dząc do pokoju, uklęk­nął tuż na progu, a Raskol­ni­kowa popchnął naprzód. Na widok nie­zna­jo­mego kobieta z roz­tar­gnie­niem zatrzy­mała się przed nim, ock­nąw­szy się na mgnie­nie i jak gdyby zasta­na­wia­jąc się: po co tu wszedł? Ale snadź pomy­ślała sobie zaraz, że gość idzie do dal­szych izb, bo ta była prze­chod­nia. Zmiar­ko­waw­szy to, i już nie zwra­ca­jąc na niego uwagi, pode­szła do drzwi od sieni, żeby je domknąć – i nagle krzyk­nęła, ujrzaw­szy na progu klę­czą­cego męża.

– A! – wrza­snęła w zapa­mię­ta­niu. – Wró­ci­łeś! Kaj­da­nia­rzu! Wyrzutku!… A gdzież pie­nią­dze? Co masz w kie­szeni, pokaż! I sur­dut nie ten! Gdzie twój sur­dut? Gdzie pie­nią­dze? Gadaj!…

I rzu­ciła się go rewi­do­wać. Mar­mie­ła­dow natych­miast roz­ło­żył ręce potul­nie i kor­nie, żeby jej uła­twić prze­trzą­śnię­cie kie­szeni. Nie zna­la­zła ani kopiejki.

– Gdzie są pie­nią­dze? – krzy­czała. – O Panie, czyżby wszystko prze­pił? Prze­cie w kuferku było jesz­cze dwa­na­ście rubel­ków!… – I rap­tem z wście­kło­ścią chwy­ciła go za włosy i powlo­kła do pokoju. Mar­mie­ła­dow sam uła­twiał jej te wysiłki, ule­gle czoł­ga­jąc się za nią na klęcz­kach.

– I to mi jest roz­ko­szą! I to mi jest nie bólem, lecz roz­ko­szą, sza-now-ny pa-nie! – pokrzy­ki­wał, szar­pany za włosy, a nawet raz wyrżnąw­szy czo­łem w pod­łogę. Śpiące na pod­ło­dze dziecko obu­dziło się i zapła­kało. Chłop­czyk w kącie nie wytrzy­mał, zady­go­tał, krzyk­nął i rzu­cił się ku sio­strze w okrop­nym prze­stra­chu, nie­omal w ataku. Star­sza dziew­czynka drżała jak liść.

– Prze­pił! Wszystko, wszystko prze­pił! – Roz­pacz­li­wie łkała nie­szczę­śliwa kobieta. – I ubra­nie na nim inne! Głodne, głodne! – I zała­mu­jąc ręce, wska­zy­wała na dzieci. – O, po trzy­kroć prze­klęte życie! A pan, pan wstydu nie ma – cisnęła się nagle na Raskol­ni­kowa. – Z szynku! Tyś także z nim pił? Piłeś z nim także! Precz!

Mło­dzie­niec pokwa­pił się wyjść, nie mówiąc ani słowa. Zwłasz­cza że otwo­rzyły się wewnętrzne drzwi, spoza któ­rych wyj­rzało kilku cie­ka­wych. Wycią­gnęły się oble­śnie roze­śmiane gęby, z papie­ro­sami, z faj­kami, w jar­muł­kach. Jakieś posta­cie w szla­fro­kach lub spro­śnie roz­ne­gli­żo­wane z bez­wstyd­nie let­nim dekol­tem, nie­które z kar­tami w ręku. Z naj­więk­szym roz­ba­wie­niem śmiali się, gdy Mar­mie­ła­dow, wle­czony za włosy, krzy­czał, że mu to spra­wia roz­kosz. Ba, zaczęli wcho­dzić do pokoju. W końcu roz­legł się zło­wrogi jazgot: to nad­cią­gała sama Ama­lia Lip­pe­wech­sel, ażeby po swo­jemu doko­nać roz­prawy i po raz setny nastra­szyć nie­szczę­sną kobietę okra­szo­nym prze­kleń­stwami roz­ka­zem, żeby się zaraz naza­jutrz stąd wyno­sili. Na odchod­nym Raskol­ni­kow zdą­żył wygrze­bać z kie­szeni ileś tam mie­dzia­ków, które dostał w szynku jako resztę z rubla, i nie­po­strze­że­nie poło­żyć je na oknie. Potem, już na scho­dach, pomiar­ko­wał się i chciał wró­cić.

„Co za głu­pie fana­be­rie wyczy­niam – skar­cił się. – Prze­cie oni mają tę swoją Sonię, a ja muszę sam myśleć o sobie”. Lecz wziąw­szy na rozum, że tych pie­nię­dzy wyco­fać już nie spo­sób i że tak czy owak nie zro­biłby tego, mach­nął ręką i ruszył do sie­bie. „Prze­cie Sonia musi sobie kupić pomadki! – cią­gnął dalej, kro­cząc ulicą i zja­dli­wie się uśmie­cha­jąc. – Taka schlud­ność kosz­tuje… Hm! Zresztą kto wie, może i sama Sonieczka dzi­siaj cienko przę­dzie, boć to zawsze na dwoje babka wró­żyła, rzecz przy­padku… niby łowy na grub­szego zwie­rza… albo szu­ka­nie zło­tej żyły… A w takim razie bez tych moich pie­nię­dzy osie­dliby jutro na lodzie… Górą Sonia! Nie­złą stud­nię umieli sobie wyko­pać. I cią­gną! Pewno, że cią­gną, bo przy­wy­kli. Naj­pierw popła­kali, póź­niej przy­wy­kli. Czło­wiek jest podły, do wszyst­kiego przy­wyka!”.

Zamy­ślił się.

A jeże­lim zełgał? – zawo­łał nagle mimo woli. – Jeżeli w rze­czy­wi­sto­ści czło­wiek nie jest podły… czło­wiek w zna­cze­niu ogól­nym, w zna­cze­niu całego rodzaju ludz­kiego… w takim razie cała reszta – to zabo­bony, wymy­ślone stra­chy, i nie ist­nieją żadne gra­nice, i nie powinny ist­nieć!…

III

Naza­jutrz obu­dził się późno, po nie­spo­koj­nym śnie, który go nie pokrze­pił. Obu­dził się w nastroju żół­cio­wym, roz­draż­niony, zły, i z nie­na­wi­ścią spoj­rzał na swoją ciupkę. Była to malu­teńka klitka, jakie sześć kro­ków długa, żało­śnie wyglą­da­jąca ze swoją żół­tawą, zaku­rzoną i poodle­pianą wszę­dzie tapetą, a tak niska, że czło­wiek choć tro­chę słusz­niej­szy czuł się tu nie­swojo, co chwila cze­ka­jąc, że stuk­nie głową w sufit. Ume­blo­wa­nie też było odpo­wied­nie: trzy stare, koślawe krze­sła, w kącie bej­co­wany stół, na któ­rym leżało kilka zeszy­tów i ksią­żek – gruba war­stwa kurzu świad­czyła, że od dawna nie doty­kała ich niczyja ręka – wresz­cie pokraczna, duża sofa, zaj­mu­jąca bez mała całą ścianę i połowę sze­ro­ko­ści izdebki, nie­gdyś obita per­ka­lem, teraz obdarta i zastę­pu­jąca Raskol­ni­ko­wowi łóżko. Czę­sto sypiał na niej w ubra­niu, bez prze­ście­ra­dła, okry­wa­jąc się sta­rym, znisz­czo­nym płasz­czem stu­denc­kim, z głową na jed­nej małej podu­szeczce, pod którą wty­kał wszystką swoją bie­li­znę, czy­stą i brudną, aby mieć wyż­sze wez­gło­wie. Przed sofą stał sto­li­czek.

Trudno było o więk­sze zanie­dba­nie i nie­chluj­stwo; lecz Raskol­ni­ko­wowi, w jego obec­nym uspo­so­bie­niu, to nawet doga­dzało. Odgro­dził się od całego świata, scho­wał się jak żółw w sko­ru­pie, tak że nawet twarz słu­żą­cej, któ­rej obo­wiąz­kiem było mu posłu­gi­wać i która cza­sem zaglą­dała do jego pokoju, przy­pra­wiała go o napady zło­ści i kon­wul­sje. Tak bywa z mono­ma­nami, gdy się nad­mier­nie sku­pią na jed­nym przed­mio­cie. Gospo­dyni już od dwóch tygo­dni prze­stała mu przy­sy­łać jedze­nie, a jemu do głowy nie przy­szło, żeby się z nią roz­mó­wić na ten temat, choć sie­dział bez obiadu. Nasta­zja – kucharka i jedyna słu­żąca gospo­dyni – po czę­ści była rada z takiego nastroju loka­tora i zupeł­nie zanie­chała sprzą­ta­nia i zamia­ta­nia, ot, chyba tak sobie, raz na tydzień, od nie­chce­nia prze­je­chała mio­tłą.

To wła­śnie ona obu­dziła go teraz.

– Wsta­waj, dosyć tego spa­nia! – wrza­snęła mu nad uchem. – Już dzie­siąta. Przy­nio­słam ci her­baty, chcesz? Pew­ni­kiem czczo ci jest?

Loka­tor otwo­rzył oczy, drgnął i poznał Nasta­zję.

– To gospo­dyni przy­syła her­batę czy co? – zapy­tał, powoli i z wyra­zem cier­pie­nia uno­sząc się na sofie.

– Jaka tam gospo­dyni!

Posta­wiła przed nim wła­sny nad­pęk­nięty imbryk z cienką her­batą i poło­żyła dwa żółte okru­chy cukru.

– Masz, Nasta­zjo, weź, pro­szę cię – rzekł, szu­ka­jąc w kie­szeni (spał bowiem w ubra­niu) i wycią­ga­jąc parę mie­dzia­ków – idź i kup mi bułkę. A u masa­rza weź choć kilka pla­ster­ków kieł­basy, tej tań­szej.

– Bułkę przy­niosę ci zaru­teńko, a co do kieł­basy, to może byś wolał barsz­czu? Dobry barszcz, wczo­raj­szy. Wczo­raj zosta­wi­łam dla cie­bie, aleś późno wró­cił. Dobry barszcz.

Gdy mu przy­nio­sła barszcz i gdy się doń zabrał, Nasta­zja usia­dła obok na sofie i zaczęła paplać. Była to baba wiej­ska i bar­dzo gada­tliwa.

– Pra­sko­wia Paw­łowna nasza chce na cie­bie u poli­kie­rów skar­żyć – powie­działa.

Skrzy­wił się.

– Do poli­cji? O cóż jej cho­dzi?

– Nie pła­cisz kumor­nego, kwa­tery nie zwal­niasz. Wia­domo, o co jej cho­dzi.

– Tylko tego, do licha, bra­ko­wało – wark­nął, zgrzy­ta­jąc zębami. – Nie, teraz mi to… nie na rękę… Głu­pia jest! – dorzu­cił gło­śno. – Wstą­pię dzi­siaj do niej, roz­mó­wię się.

– Głu­pia bo głu­pia, tak samo jak ja; ale tyś mądrala, a leżysz jak tłu­mok, po próż­nicy. Mówi­łeś, żeś przed­tem cho­dził uczyć dzieci; czego teraz nic nie robisz?

– Robię… – odpo­wie­dział Raskol­ni­kow nie­chęt­nie i surowo.

– Co robisz?

– Pra­cuję…

– Co to za praca?

– Myślę – odparł poważ­nie po chwili mil­cze­nia.

Nasta­zja aż się zato­czyła ze śmie­chu. Była śmieszką i gdy ją co uba­wiło, zaczy­nała się śmiać bez­gło­śnie, trzę­sąc się całym cia­łem, aż ją samą mro­czyło.

– I dużoś uciu­łał pie­nię­dzy tym myśle­niem? – wykrztu­siła wresz­cie.

– Bez butów nie można iść na kore­pe­ty­cje. Zresztą pluję na to.

– W stud­nię ty nie pluj.

– Za kore­pe­ty­cje płacą gro­sze. Wielka mi pocie­cha z tych kilku kopie­jek! – cią­gnął nie­chęt­nie, jakby odpo­wia­da­jąc na wła­sne myśli.

– A ty byś od razu chciał cały mają­tek?

Popa­trzał na nią dziw­nie.

– Tak, cały mają­tek – rzekł z mocą po chwili mil­cze­nia.

– Oj, wol­nego, wol­nego, bo mi napę­dzisz stra­cha! – zadrwiła. – Więc jakże? Mam iść po bułkę?

– Jak chcesz.

– Aha, była­bym zapo­mniała! Wczo­raj, jak cię nie było, z listem do cie­bie przy­szli.

– List! Do mnie! Od kogo?

– Tego nie wiem. Trzy kopiejki dałam listo­no­szowi z wła­snej kie­szeni. Oddasz czy jak?

– Dawajże, na miłość boską! – zawo­łał Raskol­ni­kow, mocno prze­jęty. – O Jezu!

Po chwili przy­nio­sła list. A jakże: od matki z guberni r-skiej. Bio­rąc go, aż pobladł. Dawno nie otrzy­my­wał listów; lecz teraz i coś innego ści­snęło mu serce.

– Nasta­zjo, zli­tuj się, idź sobie; masz tutaj swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, idź sobie czym prę­dzej!

List drżał mu w ręku. Nie chciał roz­ry­wać koperty przy niej; pra­gnął pozo­stać z tym listem sam na sam. Po wyj­ściu Nasta­zji szybko pod­niósł go do ust i uca­ło­wał; następ­nie wpa­try­wał się długo w litery adresu, w zna­jome i tak mu miłe, drobne i sko­śne pismo matki, która go kie­dyś uczyła czy­tać i pisać. Zwle­kał, nawet jakby się cze­goś bał. Naresz­cie roz­darł kopertę: list był długi, gruby, ważył dwa łuty; dwa duże arku­sze listo­wego papieru były zapi­sane gęsto i drobno.