89,00 zł
Najsłynniejszy „kryminał” w dziejach literatury! Trzynaście dni z życia studenta Rodiona Raskolnikowa. Historia dokonanego przezeń mordu, psychologicznego pojedynku z sędzią śledczym Porfirym, miłości do prostytutki Soni, przyznania się do winy i – w epilogu – kary, skruchy i duchowego odrodzenia. Jednocześnie powieść w dramatyczny sposób stawiająca fundamentalne pytania o najważniejsze sprawy ludzkiej egzystencji: o granice wolności człowieka, o jego prawo do buntu, o naturę zła, o miejsce wiary i miłości. Wszystko w dusznej, przejmująco ukazanej atmosferze plebejskich dzielnic Petersburga. Książka wiecznie żywa, stale odczytywana na nowo, niedająca spokoju kolejnym pokoleniom czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 819
W początku lipca, pod wieczór niezwykle upalnego dnia, pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S-ej, i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K-mu.
Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, czteropiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę wraz z obiadem i obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne o piętro niżej; i za każdym razem, gdy wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie zawsze na oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i wywoływało grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać.
Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii. Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił od ludzi, że w ogóle lękał się wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie przestał i nie chciał się zajmować. Właściwie wcale gospodyni się nie bał, choćby ta nie wiadomo co przeciw niemu knuła. Lecz zatrzymywać się na schodach, wysłuchiwać paplaniny o tych wszystkich powszednich błahostkach, które go nic a nic nie obchodziły, wysłuchiwać wszystkich tych nagabywań o komorne, pogróżek, skarg, a przy tym wykręcać się, wykłamywać, przepraszać – nie, już lepiej prześliznąć się schodami jak kot i zwiać tak, aby nikt nie widział.
Zresztą tym razem obawa spotkania z wierzycielką zdumiała nawet i jego, gdy wyszedł na ulicę.
„Chcę się porwać na taką rzecz, a zarazem boję się takich głupstw! – pomyślał z dziwnym uśmiechem. – Hm… tak… Wszystko jest w ręku człowieka, a on pozwala zdmuchnąć sobie wszystko sprzed nosa, jedynie i wyłącznie z tchórzostwa… to już pewnik… Ciekawe, czego ludzie najbardziej się boją? Nowego kroku, nowego własnego słowa obawiają się nade wszystko… Zresztą za wiele ględzę. Dlatego też nic nie robię, że ględzę. A może i przeciwnie: dlatego ględzę, że nic nie robię. To przez ten ostatni miesiąc nauczyłem się ględzić, całymi dniami wylegując się w swoim kącie i rozmyślając… o niebieskich migdałach. Na przykład, po co teraz idę? Czyż jestem zdolny do tego? Czyż to jest poważne? Wcale nie poważne. Ot, dla fantazji bawię się myślami! Tak, bodajże tylko się bawię!”.
Na ulicy skwar był okropny, a przy tym zaduch, ścisk, co krok wapno, rusztowania, cegły, kurz i ten szczególny letni smród, tak dobrze znany każdemu petersburżaninowi, którego nie stać na letnisko – to wszystko naraz niemile wstrząsnęło już i tak rozstrojonymi nerwami młodzieńca. Nieznośny zaś fetor bijący z szynków, bardzo licznych w tej dzielnicy, oraz pijacy co chwila spotykani, mimo że to był dzień powszedni, jeszcze wzmacniali wstrętną i smutną barwę obrazu. Po delikatnej twarzy młodzieńca przemknął wyraz najgłębszej odrazy. Trzeba dodać, że był niepospolicie przystojny, o pięknych ciemnych oczach, ciemny blondyn, wzrostu więcej niż średniego, smukły i zgrabny. Lecz niebawem wpadł jakby w głęboką zadumę albo nawet, by tak rzec, w pewne zapamiętanie, i dalej szedł już ani dostrzegając, ani chcąc dostrzec otoczenia. Z rzadka tylko mruczał coś do siebie, powodowany nałogiem monologowania, do którego przyznał się sobie przed chwilą. Obecnie zaś sam zdawał sobie sprawę, że od czasu do czasu myśli mu się mącą i że jest bardzo osłabiony: już drugi dzień prawie nic nie miał w ustach.
Odziany był tak licho, że niejeden, nawet otrzaskany z biedą, w dzień krępowałby się wyjść na ulicę w takich łachmanach. Skądinąd dzielnica była tego rodzaju, że niełatwo byłoby zaskoczyć tu kogokolwiek strojem. Bliskość placu Siennego, obfitość lokali wiadomego autoramentu, ludność przeważnie rękodzielnicza i rzemieślnicza, stłoczona w tych śródmiejskich petersburskich ulicach i zaułkach – niekiedy urozmaicały ogólną panoramę takimi typami, że naprawdę trudno się było zdziwić na widok podobnej figury. Ale w duszy młodzieńca nagromadziło się tyle zaciekłej pogardy, że mimo swą drażliwość, czasem bardzo jeszcze młodocianą, najmniej się wstydził swych łachmanów właśnie na ulicy. Inna sprawa, gdy trafiał na znajomych albo na dawnych kolegów, z którymi w ogóle nie lubił się spotykać… A jednak gdy jakiś pijak, którego nie wiadomo po co i dokąd wieziono ulicą w ogromnym wozie, zaprzężonym w ogromnego perszerona, nagle zawołał do niego w przejeździe: „Hej ty, niemiecki kapeluszniku!”, i zaryczał na całe gardło, wskazując na niego ręką – młodzieniec zatrzymał się znienacka i kurczowo schwycił się za kapelusz. Był to kapelusz wysoki, okrągły, zimmermanowski, ale znoszony do szczętu, wyrudziały, w dziurach i plamach, bez ronda, szkaradnie nadłamany w bok. Lecz młodzieńca ogarnął nie wstyd, tylko zupełnie inne uczucie, przypominające raczej przestrach.
– A co, czy nie wiedziałem! – mamrotał spłoszony – właśnie tak myślałem! To już najgorsze! Przecie jakieś takie głupstwo, jakiś najzwyklejszy drobiazg może pokrzyżować cały zamiar! Tak, ten kapelusz zanadto rzuca się w oczy… Jest śmieszny, i dlatego rzuca się w oczy… Przy takich łachmanach jak moje muszę koniecznie mieć kaszkiet, choćby jakiś stary naleśnik, a nie to paskudztwo. Nikt takich nie nosi, gotowi o milę zauważyć, zapamiętać… Grunt, że potem sobie przypomną, no i masz poszlakę. Tu trzeba możliwie najmniej rzucać się w oczy… Drobiazgi, drobiazgi są najważniejsze!… Bo to te drobiazgi gubią zawsze i wszędzie…
Drogę miał niedaleką; wiedział nawet, ile kroków od bramy swego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Porachował je kiedyś, gdy się zanadto rozmarzył. Podówczas sam jeszcze nie wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej i wbrew wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś mimo woli przywykł już poczytywać „potworne” marzenie za realny plan, chociaż w dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać próby swego planu i z każdym krokiem niepokój jego rósł coraz gwałtowniej.
Z zamierającym sercem i nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej na kanał, z drugiej zaś na ulicę W-ą. Dom ten składał się z samych małych mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki, jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej. Wchodzący i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na obydwu podwórkach. Zatrudnieni tu byli trzej czy czterej Stróże. Młodzieniec bardzo był rad, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przedtem wiedział i badał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. „Jeżeli tak się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rzeczywiście doszło do tego?…” – pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę wysłużeni żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Już wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną. „Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, na tych schodach i na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie – staruchy… To dobrze… na wszelki wypadek…” – pomyślał znowu i zadzwonił do drzwi staruszki. Dzwonek dźwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi. Wszystkie mieszkanka w takich domach miewają takie dzwonki. Już nie pamiętał tego osobliwego dźwięczenia, więc teraz mu jakby coś przypomniało, coś jasno ukazało… Drgnął cały: widać zanadto tym razem osłabły mu nerwy. Po chwili drzwi uchyliły się nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała otuchy i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w milczeniu i patrzała na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim, spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej łapki, była omotana jakimiś flanelowymi gałgankami, a z ramion, mimo upału, zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz kaszlała i postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej oczach mignęła naraz uprzednia nieufność.
– Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem – pośpieszył mruknąć młody człowiek z półukłonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym.
– Pamiętam, mój dobrodzieju, bardzo dobrze pamiętam, żeś już był – dobitnie rzekła staruszka, wciąż nie spuszczając pytających oczu z jego twarzy.
– Więc właśnie… I znowu w takiej sprawie… – ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością starej.
„A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem” – pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.
Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem usunęła się i wskazawszy mu drzwi do pokoju, rzekła, puszczając gościa przodem:
– Proszę wejść, dobrodzieju.
Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony zachodzącym słońcem. „Więc pewnie i wtedy także będzie świeciło słońce!…” – mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko w pokoju, ażeby w miarę możności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie było nic szczególnego. Na umeblowanie, bardzo stare, brzozowe, składała się kanapa z olbrzymim, giętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy trzy groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z ptaszkami w ręku – oto i wszystko. W kącie przed niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: metale i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. „To robota Lizawiety – pomyślał młodzieniec. – Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu. Tylko u złych i starych wdów bywa tak czysto” – ciągnął w duchu Raskolnikow i ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwu pokoi.
– O co chodzi? – surowo rzekła stara, wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz.
– Przyniosłem zastaw, proszę! – I wydobył z kieszeni stary, płaski, srebrny zegarek. Na kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy.
– Ale przecież już minął termin poprzedniego zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc.
– Zapłacę pani procenty za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę cierpliwości.
– A, mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy też zaraz sprzedać tę twoją rzecz.
– Za zegarek dużo dostanę, Alono Iwanowno?
– Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam ci zeszłym razem dwa papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla.
– Niech pani da ze cztery ruble, wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce dostanę pieniądze.
– Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli pan chce.
– Półtora rubla! – zawołał młodzieniec.
– Jak się panu podoba. – I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek wziął go i tak się rozzłościł, że już miał odejść; lecz natychmiast się pomiarkował na myśl, że już więcej nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj jeszcze w jednej sprawie.
– Niech pani daje! – rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę. Młodzieniec, zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował. Usłyszał, jak stara otwiera komodę. „To zapewne górna szuflada – medytował. – A więc klucze nosi w prawej kieszeni… Wszystkie w jednym pęku, na stalowym kółeczku… Jeden z kluczy jest ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od komody… To znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka… To ciekawe. Skrzynki zawsze miewają takie klucze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…”.
Stara wróciła.
– Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są.
– Jak to! Więc teraz tylko rubel piętnaście?
– Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie spieszył się z odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko sam nie wiedział, co mianowicie…
– Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko zwróci mi ją przyjaciel…
Zmieszał się i umilkł.
– Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
– Żegnam panią… A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? – zapytał możliwie najswobodniej, wychodząc do sionki.
– A co ci do niej, mój dobrodzieju?
– Ależ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz… Do widzenia, Alono Iwanowno!
Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka zaskoczony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyknął:
– O Boże! Jakie to wszystko obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja… Nie, to nonsens, to niedorzeczność! – dorzucił stanowczo. – I czy rzeczywiście coś tak okropnego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje serce! Bo to przede wszystkim podłe, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały miesiąc…
Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczynała gnębić i trapić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do takich rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się, spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków; podtrzymując się wzajemnie i wymyślając sobie, gramolili się na ulicę. Niewiele myśląc, Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie wstępował do szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tym bardziej że swoje nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, za lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. „Wszystko to są głupstwa – rzekł sobie z otuchą – i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka – i oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu, jakież to wszystko marne!…”.
Ale mimo to pogardliwe splunięcie patrzał już wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe.
W szynkowni o tej porze pozostawało niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na schodkach, tuż za nimi wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się cicho i przestronnie. Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku, mocno zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu, zaczynał strzelać z palców, rozstawiwszy ręce, i podrzucać górną częścią tułowia, nie wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć sobie wiersze w rodzaju:
Cały rok pieściłem żonę, Cały rok pieściłem żonę…
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem, Dawną miłą swą spotkałem…
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na wszystkie te wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek, wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i rozglądał się dookoła. On także wydawał się czymś wzburzony.
Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i, jakeśmy już powiedzieli, unikał wszelkiego towarzystwa, zwłaszcza w ostatnich czasach. Ale teraz pociągnęło go nagle do ludzi. Dokonywało się w nim coś nowego, a zarazem budziła się potrzeba obcowania z ludźmi. Tak go wymęczył ten cały miesiąc ostrej udręki i ponurego podniecenia, że chciał bodaj przez chwilę zaczerpnąć powietrza w innym świecie, jakimkolwiek bądź; i bez względu na całe niechlujstwo otoczenia z przyjemnością siedział teraz w szynkowni.
Gospodarz lokalu był w innej izbie, ale często wchodził tutaj, do izby głównej, skądś do niej zstępując po schodkach, przy czym ukazywały się najpierw jego eleganckie lakierowane buty z dużymi czerwonymi wyłogami. Miał na sobie spencerek i okropnie zatłuszczoną czarną, atłasową kamizelkę, był bez krawata, a cała jego twarz zdawała się naoliwiona niby żelazna kłódka. Za szynkwasem stał czternastoletni może wyrostek, drugi zaś, młodszy chłopiec, usługiwał, gdy goście czego zażądali. Stały talerzyki z mizerią, czarnymi sucharkami i na dzwonka pokrajaną rybą; wszystko to pachniało nader niezachęcająco. Nieznośnie duszne powietrze sprawiało, że trudno tu było wysiedzieć, a wszystko było tak przepojone odorem okowity, że miało się wrażenie, iż od samego tego zaduchu można w ciągu pięciu minut stać się pijanym.
Niekiedy spotykamy ludzi zupełnie nam obcych, którymi zaczynamy się interesować od pierwszego wejrzenia, jakoś raptownie, znienacka, zanim choć słowem się do nich odezwiemy. Właśnie takie wrażenie wywarł na Raskolnikowie ów gość, który siedział opodal i przypominał emerytowanego urzędnika. Później młodzieniec kilkakrotnie uprzytomnił sobie to pierwsze wrażenie, ba, przypisywał je przeczuciu. Ustawicznie popatrywał na urzędnika naturalnie i z tego powodu, że tamten również uparcie na niego patrzał i najwidoczniej miał chętkę wdać się z nim w rozmowę. Na resztę zaś obecnych, nie wyłączając i gospodarza, urzędnik patrzał z obojętnością i nawet ze znudzeniem, a jednocześnie z odcieniem jakiejś lekceważącej wyższości, niby na ludzi niższego stanu i poziomu, z którymi nie warto się zadawać. Był to człowiek już po pięćdziesiątce, średniego wzrostu i krępej budowy, szpakowaty, z dużą łysiną, z twarzą nalaną wskutek ciągłego pijaństwa, żółtą, aż zielonkawą, z nabrzmiałymi powiekami, spoza których błyszczały malutkie jak szparki, ale żywe, przekrwione oczki. Lecz było w nim coś bardzo dziwnego; w jego wzroku świeciła jakaś egzaltacja – kto wie, może by się znalazła i roztropność, i rozum – ale zarazem migało chwilami jak gdyby szaleństwo. Ubrany był w stary, do cna obszarpany frak, z poobrywanymi guzikami; tylko jeden trzymał się jeszcze z biedą, i na ten jeden guzik urzędnik się zapinał, widać przez resztkę dbałości o pozory. Spod nankinowej kamizelki sterczał półkoszulek, zmiętoszony, wybrudzony i zalany. Twarz była po urzędniczemu ogolona, lecz tak już dawno, że gęsto zaczynała występować sinawa szczeć. A i w jego sposobie bycia zaznaczała się rzeczywiście jakaś urzędnicza stateczność. Ale teraz był w rozterce, burzył sobie włosy, a od czasu do czasu ruchem przygnębienia ujmując głowę obiema rękoma, kładł dziurawe łokcie na zalanym i lepkim stole. W końcu spojrzał na Raskolnikowa wprost, po czym przemówił głośno i dobitnie:
– A czy mi wolno, łaskawy panie, zwrócić się do niego z rozmową pełną przyzwoitości? Albowiem jakkolwiek nie wygląda pan teraz imponująco, wszelakoż moje doświadczenie wyróżnia w panu człowieka wykształconego i do trunków nienawykłego. Sam zawsze czciłem wykształcenie, połączone z zaletami serca, ponadto zaś mam honor być radcą tytularnym. Marmieładow – takie nazwisko; radca tytularny. Ośmielę się zapytać: pan był w służbie państwowej?
– Nie, studiuję… – odparł młody człowiek, trochę zdziwiony i tym osobliwym górnolotnym stylem, i okolicznością, że się do niego zwrócono tak wręcz, prosto z mostu. Choć niedawno pragnął przelotnie jakiegokolwiek bądź zetknięcia się z ludźmi, jednak teraz przy pierwszym istotnie zwróconym do siebie słowie nagle poczuł znowu zwykłą, gniewną i przykrą odrazę do każdego obcego, który wtargnął bądź tylko starał się wtargnąć w jego jaźń.
– Więc student lub były student! – wykrzyknął urzędnik. – Właśnie tak sobie pomyślałem! Doświadczenie, szanowny panie, wielokrotne doświadczenie! – I na znak uznania przytknął sobie palec do czoła. – Był pan studentem, czyli zgłębiał dziedzinę wiedzy! Pan pozwoli…
Tu wstał, zachwiał się, zagarnął swą butelkę, szklaneczkę i przysiadł się do młodzieńca, nieco na ukos od niego. Był pijany, ale mówił potoczyście i wartko, z rzadka tylko tracąc tu i ówdzie wątek i kołując. Na Raskolnikowa rzucił się wprost zachłannie, jak gdyby i on także przez cały miesiąc z nikim nie rozmawiał.
– Łaskawy panie! – zagaił niemal uroczyście – ubóstwo nie jest występkiem, to fakt. Wiem dobrze, że i pijaństwo nie jest cnotą; tym ci gorzej. Ale nędza, szanowny panie, nędza – to występek. W biedzie człowiek jeszcze zachowuje szlachetność wrodzonych uczuć, natomiast w nędzy – nikt i nigdy. Za nędzę wręcz nie tyle kijem pędzą, ile wprost miotłą wymiatają z ludzkiego towarzystwa, ku tym większej zniewadze. I słusznie, albowiem w nędzy ja pierwszy gotów jestem sam siebie znieważać. I stąd trunkowość! Szanowny panie, przed miesiącem małżonkę moją obił pan Lebieziatnikow, a moja małżonka – to nie to, co ja! Rozumie pan? Pozwolę sobie zapytać jeszcze, ot, po prostu z ciekawości: czy szanownemu panu zdarzało się nocować na Newie, na berlinkach z sianem?
– Nie, nie zdarzało się – odparł Raskolnikow. – Cóż to takiego?
– No, a ja właśnie stamtąd, i to już piątą noc…
Nalał sobie do szklaneczki, wypił i zamyślił się. W rzeczy samej, na jego ubraniu i nawet we włosach widniały gdzieniegdzie ździebełka siana. Było bardzo prawdopodobne, że od pięciu dni nie rozbierał się i nie mył. Zwłaszcza ręce miał brudne, zasmolone, czerwone, z czarnymi paznokciami.
Jego gadanina ściągnęła na siebie ogólną uwagę, zresztą ospałą. Smarkacze za szynkwasem zachichotali. Gospodarz specjalnie bodaj zeszedł z górnego pokoju, żeby posłuchać „żartownisia”, i siadł opodal, ziewając leniwie, lecz z dostojeństwem. Widocznie Marmieładow był tu znany od dawna. A i zamiłowania do górnolotnej mowy nabył przypuszczalnie wskutek częstych szynkownianych dysput z różnymi nieznajomymi. Czasem ten nawyk przeistacza się u alkoholików w prawdziwą potrzebę, szczególnie zaś u tych, których w domu traktuje się szorstko i którymi się pomiata. Dlatego też w kompanii pijaków usiłują oni zawsze jakby zdobyć sobie usprawiedliwienie, gdy się zaś uda, to i szacunek.
– Te, żartowniś! – gromko rzekł gospodarz. – A czego nie pracujesz, czego nie służysz, skoroś urzędnik?
– Czemu nie służę, szanowny panie? – podchwycił Marmieładow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa, jakby to on zadał mu pytanie – czemu nie jestem w służbie? A czyż serce moje nie boleje nad tym, że wegetuję bez celu? Gdy przed miesiącem pan Lebieziatnikow własnoręcznie pobił moją małżonkę, a ja leżałem pijaniuteńki, czyżem nie cierpiał? Daruj, młodzieńcze: czy ci się trafiało… hm… na przykład zabiegać o pożyczkę beznadziejnie?
– Owszem… ale niby jak to: beznadziejnie?
– To znaczy z beznadziejnością całkowitą, z góry wiedząc, że z tego nic nie będzie. Oto na przykład pan wie z góry i niezachwianie, że ten a ten człowiek, ten a ten wysoce prawomyślny i wysoce użyteczny obywatel za żadne skarby pieniędzy panu nie da, bo i po cóż – pytam – miałby dać? Przecie wie, że mu nie zwrócę. Ze współczucia? Ależ pan Lebieziatnikow, który śledzi rozwój nowych idei, tłumaczył jak raz, że w naszych czasach współczucie zostało wręcz zakazane przez naukę, i tak się już dzieje w Anglii, w imię oszczędności. Więc po cóż, pytam, miałby dać? Otóż z góry wiedząc, że nie da, pan mimo to zbiera się, i…
– W jakimże celu? – wtrącił Raskolnikow.
– Dobrze, a jeżeli nie ma już do kogo, nie ma już dokąd pójść! Przecie koniecznie trzeba, żeby każdy człowiek mógł choć dokądkolwiek pójść. Albowiem bywają takie dnie, kiedy nieodzownie trzeba pójść, choć gdziekolwiek bądź! Gdy moja córka jedynaczka po raz pierwszy wyszła z żółtym biletem, i ja także poszedłem wtedy… gdyż moja córka legitymuje się żółtym biletem… – dodał nawiasem, z pewnym niepokojem patrząc na młodzieńca. – To nic, łaskawy panie, to nic! – dorzucił skwapliwie i z pozornym spokojem, gdy obaj chłopcy parsknęli śmiechem, a i sam gospodarz się uśmiechnął. – To nic! Tego kiwania głowami nie biorę sobie do serca, albowiem już wszystkim wiadomo i cokolwiek było tajne, na jaw wychodzi; a odnoszę się do tego nie ze wzgardą, lecz z pokorą. Niech tam! Niech tam! Ecce homo! Daruj, młodzieńcze: czy możesz… Ale nie, trzeba to powiedzieć mocniej i wyraziściej: nie czy możesz, lecz czy się ośmielisz, spoglądając w tej chwili na mnie, orzec twierdząco, żem nie świnia?
Młodzieniec nie odpowiedział ani słowa.
– Owóż – ciągnął dalej mówca statecznie i nawet ze spotęgowaną tym razem godnością, przeczekawszy, aż umilkną ponowne chichoty. – Owóż, niech będę świnią, ale ona jest damą! Ja noszę podobieństwo bydlęcia, lecz Katarzyna Iwanowna, moja małżonka, jest osobą wykształconą, córką oficera sztabowego. Niechaj, niechaj będę szubrawcem, natomiast ona jest i wzniosłego serca, i pełna uczuć wyszlachetnionych przez edukację. A tymczasem… o, gdybyż ona mnie pożałowała! Szanowny panie, szanowny panie, przecież trzeba, żeby każdy człowiek miał bodaj jedno takie miejsce, gdzie by go pożałowano! A Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie damą wielkoduszną, ale niesprawiedliwą… I chociaż sam rozumiem, że kiedy mnie targa za kudły, to targa je nie inaczej, tylko z żałości serdecznej (albowiem, powtarzam to bez fałszywego wstydu, ona mnie targa za kudły, młodzieńcze – potwierdził z tym większą godnością, znowu słysząc prześmiechy), ale, mój Boże, gdybyż ona choć jeden raz… Lecz nie! nie! wszystko to nadaremnie i nie ma o czym gadać!… nie ma o czym gadać!… Albowiem już nieraz zdarzało się to upragnione, już nieraz żałowano mnie, lecz… lecz taka już moja specyfika: jestem urodzone bydlę!
– Ja myślę! – zauważył gospodarz, ziewając.
Marmieładow z determinacją walnął pięścią w stół.
– Taka to specyfika! Czy ci wiadomo, czy ci wiadomo, szanowny panie, żem przepił nawet jej pończochy? Nie trzewiki, bo to by jeszcze choć trochę przypominało zwykłą kolej rzeczy, ale przepiłem jej pończochy, pończochy! Chusteczkę jej z koziej wełny także przepiłem darowaną, dawną, jej własną, nie moją; mieszkamy zaś w zimnym kącie, tak że tejże zimy przeziębiła się i zaczęła kaszleć, już krwią. A drobnych dziatek mamy troje i Katarzyna Iwanowna jest zaharowana od rana do nocy, szoruje, pucuje, dzieci myje, albowiem od maleńkości przywykła do ochędóstwa, a pierś ma słabą, skłonną do suchot, i ja to przeczuwam. Czyż nie przeczuwam? Owszem. Im bardziej piję, tym bardziej przeczuwam. Właśnie dlatego piję, że w trunku tym szukam współczucia i przeczuć. Nie wesela szukam, lecz jedynie boleści… Piję, albowiem pragnę dotkliwiej cierpieć!
I, jakby w rozpaczy, oparł głowę o stół.
– Młodzieńcze – podjął, znów się wyprostowawszy – z twojej twarzy czytam niejaką boleść; jak tylko wszedłeś, wyczytałem to i dlatego zwróciłem się od razu do ciebie. Komunikując bowiem panu dzieje żywota mego, nie pragnę wystawić się na pośmiewisko tych oto próżniaków, którzy i tak o wszystkim już wiedzą, lecz szukam człowieka wrażliwego i wykształconego. Wiedz tedy, że moja małżonka pobierała edukację w szlacheckim gubernialnym instytucie dla dobrze urodzonych panien i że po końcowym egzaminie tańczyła z szalem w obecności gubernatora i innych osobistości, za co też otrzymała złoty medal oraz świadectwo uznania na piśmie. Medal… aha, medal sprzedaliśmy… już dawno… hm… świadectwo zaś przechowuje dotychczas w swoim kufrze i świeżo pokazywała je gospodyni mieszkania. Bo jakkolwiek między nią a tą gospodynią najnieustanniej wywiązują się niesnaski, ale zachciało się jej przed kimkolwiek poszczycić, kogokolwiek powiadomić o szczęśliwych dniach przeszłości. I ja nie potępiam, nie potępiam, jako że to jedno jej pozostało we wspomnieniach, cała zaś reszta poszła w rozsypkę! Tak, tak – dama to porywcza, dumna i nieugięta. Sama szoruje podłogę, żywi się razowcem, ale nikomu nie pozwoli na brak szacunku dla siebie. Dlatego też i panu Lebieziatnikowowi nie zechciała puścić płazem jego ordynarności, a gdy ją za to pan Lebieziatnikow poturbował, rozchorowała się nie tyle z powodu razów, ile z powodu urażonych uczuć. Ja ją poślubiłem już jako wdowę z trojgiem dziatek – jedno mniejsze od drugiego. Po raz pierwszy wyszła za mąż za oficera piechoty, z miłości, i z nim uciekła z domu rodzicielskiego. Męża kochała nadzwyczajnie, lecz on się zaczął bawić karciętami, trafił za kratki i tak już zmarł. Pod koniec bijał ją, ona zaś, jakkolwiek mu nie folgowała, o czym mi wiadomo autentycznie i na podstawie dokumentów, wszelakoż dotychczas go wspomina ze łzami w oczach i mnie go stawia za wzór; a ja się cieszę, cieszę, że przynajmniej w wyobraźni widzi się szczęśliwą niegdyś… I została po nim z trojgiem nieletnich dzieci w powiecie dalekim i bestialskim, gdzie i ja się podówczas znajdowałem; została w takiej beznadziejnej nędzy, że chociaż bywałem w życiu w różnorakich opałach, ale nawet nie jestem w stanie tego opisać. Wszyscy zaś krewni się odstrychnęli. Bo też była dumna, nad miarę dumna… I otóż wtedy, szanowny panie, wtedy ja, również wdowiec, z pierwszej żony czternastoletnią córkę mający, oświadczyłem się jej, jako że nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Pan może z tego sądzić, do jakiego stopnia doszła jej niedola, skoro ona, dobrze wychowana i wykształcona, ze znanej rodziny, zdecydowała się wyjść za mnie! Ale wyszła! Płacząc i łkając, załamując ręce – wyszła! Bo nie miała gdzie pójść. Czy pan rozumie, czy pan rozumie, łaskawy panie, co to znaczy, kiedy człowiek nie ma już gdzie pójść? Nie! Tego pan jeszcze nie rozumie… I przez cały rok spełniałem swą powinność po bożemu i święcie, nie tykałem tego – tu szturchnął palcem półgarncówkę – albowiem mam serce. Aliści i tym nie potrafiłem dogodzić; a tymczasem straciłem posadę – takoż nie z własnej winy, tylko wskutek redukcji etatów; i wówczas tknąłem!… Już temu półtora roku znaleźliśmy się, po wędrówkach i licznych niedolach, w tej oto stolicy wspaniałej i niezliczonymi pomnikami uświetnionej. Tutaj dostałem posadę… Dostałem i znów straciłem. Rozumie pan? Tutaj już straciłem z własnej winy, albowiem specyfika moja wyszła na jaw… Zamieszkujemy teraz kątem u gospodyni, Amalii Fiodorowny Lippewechsel, z czego zaś żyjemy i z czego płacimy – nie wiem. Mieszka tam dużo osób poza nami… Najniemożliwsza Sodoma… Hm… tak… A tymczasem podrosła moja córka z pierwszego małżeństwa, ile zaś wycierpiała ta moja córka od swej macochy, gdy podrastała, o tym zamilczę. Bo aczkolwiek Katarzyna jest pełna wielkodusznych uczuć, ale to dama porywcza, drażliwa, i jak trzepnie… Tak! No, ale nie ma się w co wgłębiać! Edukacji, jak pan to sobie łatwo wyobrazi, Sonia nie otrzymała. Przed jakimi czterema laty próbowałem przechodzić z nią geografię i historię powszechną, ale że i sam byłem w tej dziedzinie nietęgi, a przyzwoitych podręczników nie miałem, bo książki, jakieśmy posiadali… no, słowem, nie ma już tych książek, więc na tym cała nauka się skończyła. Przerwaliśmy na Cyrusie perskim. Potem, gdy już przyszła do lat, przeczytała kilkoro ksiąg treści romansowej, a niedawno, za pośrednictwem pana Lebieziatnikowa, z wielkim zajęciem przewertowała jedno dzieło, Fizjologię Lewesa1 (szanowny pan to zna?), i nawet urywkami na głos nam czytywała; oto i cała jej oświata. Teraz zaś, szanowny mój panie, we własnym imieniu skieruję do pana pytanie prywatne: czy, zdaniem pańskim, panna uboga, lecz uczciwa, dużo może zarobić własną uczciwą pracą?… Ani piętnastu kopiejek dziennie nie zarobi, proszę pana, jeżeli jest uczciwa i nie posiada specjalnych talentów, a i to pod warunkiem, że ręce sobie urobi! Na domiar radca Klopstock, Iwan Iwanowicz (szanowny pan słyszał o nim?), nie dość, że dotychczas nie uiścił należności za uszycie pół tuzina koszul holenderskich, lecz owszem, w sposób obraźliwy wyrzucił ją, tupiąc nogami i piętnując nieprzystojnym przezwiskiem, pod pozorem, jakoby kołnierz koszuli uszyto nie wedle miary i krzywo. A tymczasem dzieciarnia głodna… A tymczasem Katarzyna, załamując ręce, chodzi po pokoju, na policzkach jej ukazują się wypieki – jak to zawsze bywa w tej chorobie. Że niby: „Mieszkasz tu u nas, darmozjadzie jeden, jesz, pijesz, korzystasz z ciepła…”. Bogiem zaś a prawdą, cóż ona tam „je i pije”, kiedy w domu nawet dziatwa po trzy dni z rzędu nie widuje skórki chleba! Leżałem wtedy… bez obrazy… leżałem pijaniusieńki, a wtem słyszę, jak moja Sonia mówi (cichutka jest taka, głosik ma taki potulny… blondyneczka, liczko zawsze bledziutkie, chudziutkie), słyszę, jak mówi: „Więc jakże, Katarzyno Iwanowno? Czyż mam się puścić na taką rzecz?”. A już Daria Francewna, niewiasta niegodziwa i policji wielokrotnie znana, ze trzy razy dopytywała się przez gospodynię. „Ha – odpowiada Katarzyna Iwanowna z przekąsem – o cóż masz się drożyć? Też mi skarb!”. Ale niech pan nie wini, panie szanowny, niech pan nie wini! Powiedziane to było nie przy zdrowych zmysłach, lecz przy uczuciach wzburzonych, w chorobie, przy płaczu dzieci o chleb, zresztą raczej dla obrazy niż w ścisłym sensie… Albowiem małżonka moja taki już ma charakter, że gdy się dzieci rozpłaczą, chociażby z głodu, natychmiast zaczyna je bić. I oto widzę o jakiej szóstej godzinie: Sonieczka wstała, włożyła chusteczkę, włożyła pelerynkę i wyszła z mieszkania, a o dziewiątej wróciła. Przyszła, idzie wprost do Katarzyny i w milczeniu kładzie przed nią na stole trzydzieści rubelków. Ani słówka przy tym nie pisnęła, nie spojrzała nawet, tylko wzięła naszą dużą, zieloną, dradedamową2 chustę (mamy taką wspólną chustę z dradedamu), nakryła nią głowę i twarz i położyła się na łóżku, twarzą do ściany, że tylko ramionka i ciało dygocą… Ja zaś leżałem w takimże stanie jak poprzednio…. I widziałem wówczas, młodzieńcze, widziałem, jak później Katarzyna, również ani słowa nie mówiąc, podeszła do łóżeczka Soni i cały wieczór przeklęczała przy niej, nogi jej całowała, nie chciała wstać, a potem obydwie razem zasnęły, objąwszy się… obydwie… obydwie… tak… a ja… leżałem pijaniuteńki. Marmieładow umilkł, jakby mu głos odebrało. Potem naraz spiesznie nalał sobie, wypił, odchrząknął.
– Od tego czasu, panie mój – ciągnął dalej po chwili milczenia – od tego czasu, wskutek pewnego niepomyślnego wydarzenia i na podstawie doniesień osób złej woli – w czym brała najczynniejszy udział Daria Francewna, ponoć za to, że jej uchybiono w należnym szacunku – od tego czasu córka, moja Sofia Siemionowna zmuszona była wyrobić sobie żółty bilet i z tej racji nie może już przebywać z nami. Albowiem i gospodyni, Amalia Fiodorowna, nie chciała na to pozwolić (choć przedtem sama szła na rękę owej Darii), a i pan Lebieziatnikow… hm… Właśnie o Sonię wywiązało się to zajście między nim a moją małżonką. Przedtem on sam molestował Sonieczkę, a teraz wbił się raptem w ambicję: „Jak to! Ja, człowiek tak oświecony, mam przebywać w jednym mieszkaniu z taką?…”. A Katarzyna tego nie przełknęła, ujęła się… No i wybuchło… Teraz Sonieczka bywa u nas tylko o zmierzchu, stara się pomóc Katarzynie, w miarę sił i możności dostarcza środków… Mieszka zaś u krawca Kapernaumowa, podnajmuje u nich stancję, a Kapernaumow jest kulawy i ma kluski w ustach, i cała jego liczna rodzina także ma kluski w ustach. Kluski w ustach ma też jego żona… Gnieżdżą się w jednym pokoju, a Sonia ma swój, osobny, z przepierzeniem… Hm, tak… Ludzie to wielce ubodzy i z utrudnioną wymową… tak… Jakem tylko wstał wówczas nazajutrz, wdziałem łachmany moje, ramiona wzniosłem ku niebu i udałem się do jego ekscelencji Iwana Afanasjewicza. Szanowny pan zna jego ekscelencję Iwana Afanasjewicza?… Nie? W takim razie nie zna pan bożego człowieka! Jest to wosk… wosk przed obliczem Pańskim; jako wosk tający!… Raczył wszystkiego wysłuchać i nawet łzę uronił. „Ha, Marmieładow! Już raz mnie zawiodłeś… Biorę ciebie raz jeszcze na swoją osobistą odpowiedzialność – tak się właśnie wyraził – zakonotuj to sobie – powiada – ruszaj!”. Ucałowałem proch u stóp jego – myślowo, bo w rzeczywistości nie pozwoliłby, będąc dostojnikiem i mężem nowych, państwowotwórczych i oświeconych poglądów. Wróciłem do domu, a kiedym oświadczył, żem znowu zaliczony do personelu i pobieram pensję – o Boże, cóż to wówczas było!…
Marmieładow znowu przerwał, mocno przejęty. W tej chwili weszła z ulicy cała kompania opojów, już urżniętych; za drzwiami rozległy się dźwięki wynajętej katarynki, a dziecięcy, naderwany siedmioletni głosik zaśpiewał Futorek3. Wszczął się harmider. Gospodarz i służba zajęli się nowo przybyłymi. Marmieładow, nie zwracając uwagi na przybyszów, podjął swe opowiadanie. Zdaje się, że bardzo osłabł, lecz im bardziej rozbierała go wódka, tym się stawał gadatliwszy. Wspomnienia o świeżym sukcesie biurowym ożywiły go i nawet odbiły się na jego twarzy jakąś promiennością. Raskolnikow słuchał uważnie.
– Działo się to, panie łaskawy, przed pięcioma tygodniami. Tak… Skoro tylko dowiedziały się obie, Katarzyna i Sonieczka – o Panie, jakbym w Królestwo Boże wkroczył. Dawniej, bywało, leży człowiek jak bydlę i słyszy tylko wymysły. A teraz chodzą na paluszkach, uciszają dzieci: „Siemion Zacharycz zmęczył się w biurze, odpoczywa, cyt!”. Przed wyjściem do biura poją mnie kawą, grzeją śmietankę! Zaczęły się starać o prawdziwą śmietankę, słyszy pan! Skąd wytrzasnęły jedenaście rubli pięćdziesiąt kopiejek na przyzwoite umundurowanie dla mnie – pojęcia nie mam. Buty, świeże półkoszulki – jak najwspanialsze, madapolamowe, wicmundur wyszperały za jedenaście i pół rubla, w najprzedniejszym gatunku. Pierwszego dnia przychodzę przed południem z biura, patrzę: Katarzyna Iwanowna przyrządziła dwa dania, zupę i peklowinę z chrzanowym sosem, o jakich to rzeczach nie było przedtem słuchu ani duchu. Sukienek nie ma ona żadnych… ale to żadnych, a tu raptem, jak gdyby się wybierała w odwiedziny, wystroiła się, i to nie byle jak; z niczego potrafi wszystko zrobić – uczesze się, jakiś tam czyściutki kołnierzyczek, mankieciki – i patrzcie mi, zupełnie inna osoba, odmłodniała, wyprzystojniała. Sonieczka, ptaszyna moja, wspierała tylko pieniędzmi, mnie zaś samej – powiada – nie wypada teraz bywać u was często, chyba dopiero o zmierzchu, żeby nikt nie widział. Słyszy pan, słyszy pan? Po obiedzie poszedłem się zdrzemnąć – i cóż pan powie? Małżonka moja nie wytrzymała: nie dalej niż przed tygodniem naurągały sobie z gospodynią, z Amalią Fiodorowną, na czym świat stoi, a teraz zaprosiła ją na filiżankę kawy. Przesiedziały dwie godziny i ciągle szu-szu między sobą. Że niby: „Teraz mąż mój jest na posadzie, bierze pobory, chodzi do samego ekscelencji, a ekscelencja wyszedł do niego osobiście, wszystkim kazał czekać, a męża wziął pod rękę i przy wszystkich zaprowadził do gabinetu”. Słyszy pan, słyszy pan? „Siemionie Zacharyczu – powiada – ja naturalnie pamiętam o pańskich zasługach i chociaż pan hołduje tej lekkomyślnej słabostce, ale ponieważ teraz dałeś obietnicę, a ponadto nam tu bez ciebie szło kulawo (słyszy pan, słyszy?), więc polegam na twoim szlachetnym słowie”. Czyli, powiadam panu, wszyściuteńko wyssała z palca, i to nawet nie z trzpiotowatości, dla próżnej przechwałki! Nie, sama we wszystko wierzy, własnymi urojeniami bawi siebie, jak Boga kocham! A ja nie potępiam; nie, tego ja nie potępiam! Gdy zaś przed sześciu dniami przyniosłem, nic nie uszczknąwszy, pierwszą swoją pensję, dwadzieścia trzy ruble czterdzieści kopiejek – nazwała mnie dziubdziusiem. „Dziubdziusiu ty mój!” – powiada. I to na osobności, rozumie pan? Zdawałoby się, że cóż we mnie miłego, że jakiż tam ze mnie mąż! Otóż nie; uszczypnęła mnie w policzek i powiada: „Dziubdziusiu ty mój!”.
Marmieładow umilkł, chciał się uśmiechnąć, ale nagle broda zaczęła mu się trząść. Jednak opanował się. Ten szynk, twarz nosząca ślady rozpusty, pięć nocy na barkach z sianem, ta butelka, a zarazem ta chorobliwa miłość do żony i rodziny – wszystko to zbijało z tropu jego słuchacza. Raskolnikow słuchał w napięciu, lecz z dotkliwą przykrością. Był zły na siebie, że tu przyszedł.
Szanowny panie, szanowny panie! – zawołał Marmieładow, otrząsnąwszy się – o szanowny mój panie, może pana to wszystko śmieszy, jak i innych, może nudzę pana głupotą tych wszystkich mizernych szczególików domowego życia mego; ale mnie jest nie do śmiechu! Albowiem ja to wszystko odczuwam… I cały ten rajski dzień żywota mego, i cały ów wieczór spędziłem w polotnych marzeniach: jak ja to wszystko urządzę i dzieciarni sprawię przyodziewek, i jej zapewnię spokój, i córkę swą jedynaczkę dźwignę z otchłani upadku z powrotem na łono rodziny… I różne takie różności… To przecie wolno, proszę pana. Aliści, łaskawco mój (tu Marmieładow drgnął znienacka, podniósł głowę i wpatrzył się prosto w swego słuchacza), aliści już nazajutrz po wszystkich tych rojeniach (czyli dokładnie przed pięcioma dobami), pod wieczór, za pomocą podstępnego fortelu, jak nocny zbójca, przywłaszczyłem sobie klucz od kuferka małżonki mojej, wydobyłem wszystko, co zostało z przyniesionej pensji, już nie pamiętam, ile mianowicie – no i proszę spojrzeć na mnie! Pięć dni, jak wyszedłem z domu, a tam mnie szukają, z posadą amen, mundur leży w szynkowni przy moście Egipskim, za co też otrzymałem w zamian to oto obłóczenie. Wszystko skończone!
Marmieładow uderzył się pięścią w czoło, zaciął zęby, zamknął oczy i mocno oparł się łokciem na stole. Lecz po chwili twarz mu się nagle zmieniła; z jakimś udanym kpiarstwem, z wymuszoną bezczelnością popatrzył na Raskolnikowa, zaśmiał się i powiedział:
– A dzisiaj byłem u Soni, poprosiłem o gotóweczkę na poprawiny! Che-che-che!
– Chyba nie dała? – krzyknął ze strony któryś z nowo przybyłych, krzyknął i zarechotał na całe gardło.
– Ta oto półgarncówka została nabyta za jej pieniądze – ciągnął Marmieładow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa. – Dała mi trzydzieści kopiejek własną rączką, ostatnie, wszystko, co miała, sam widziałem… Nie powiedziała nic, tylko w milczeniu przyjrzała mi się… To nie na ziemi, ale tam – boleją nad ludźmi w taki sposób, opłakują, a wyrzutów nie robią, nie robią! I tym boleśniej, tym boleśniej, że nie robią!… Trzydzieści kopiejek, tak jest. A przecież i jej samej teraz potrzebne, nie? Jak pan sądzi, panie mój kochany? Przecie teraz musi dbać o schludność. A schludność, taka, wie pan, specjalna, kosztuje. Rozumie pan? Chociażby te jakieś pomadki, bo i jakże? Halki krochmalone, trzewiczki takie figlarniejsze, żeby można było pokazać nóżkę, kiedy wypadnie przeskakiwać kałużę. A rozumie pan, rozumie, co znaczy taka schludność? Otóż ja, rodzony ojciec, capnąłem te trzydzieści kopiejek na poprawiny! I piję! I już przepiłem!… Więc któż pożałuje takiego jak ja? Hę? Czy pan mnie teraz żałuje, czy nie? Mów pan: żałujesz czy nie? Che-che-che-che!
Chciał sobie dolać, ale nic z tego. Flaszka była próżna.
– A za co ciebie żałować? – krzyknął gospodarz, który znowu znalazł się obok nich.
Rozległ się śmiech i nawet połajanki. Śmiali się i wymyślali zarówno ci, co słyszeli, jak i ci, co nie słyszeli – ot, na sam widok emerytowanego urzędnika.
– Żałować! Za co mnie żałować? – wrzasnął z nagła Marmieładow, wstając z wyciągniętą ręką, w istnym natchnieniu, jak gdyby tylko czekał na te słowa. – Za co mnie żałować, powiadasz? Racja! Mnie żałować nie ma za co! Ukrzyżować mnie trzeba, do krzyża przybić, a nie żałować! Więc ukrzyżuj, Sędzio, ukrzyżuj, lecz ukrzyżowawszy, pożałuj! A wówczas ja sam przyjdę do ciebie, żebyś mnie ukrzyżował, albowiem szukam nie wesela, jeno łez i boleści… Czy ci się zdaje, przekupniu, że ta twoja butelka słodką mi była? Boleści, boleści szukałem na jej dnie, boleści i łez; jakoż znalazłem je, zakosztowałem ich; a pożałuje nas Ten, który ulitował się nad wszystkimi, który wszystkich i wszystko rozumiał, On też jeden jest Sędzią. Nastanie dzień i On zapyta: „A gdzie jest córa owa, która macosze złej i suchotniczej, która dziatkom obcym i nieletnim złożyła siebie w ofierze? Gdzie córa owa, która pożałowała rodzica swego ziemskiego, pijanicy nieużytecznego, nie brzydząc się jego zezwierzęceniem?”. I powie: „Przyjdź! Już ci raz odpuściłem… Przebaczyłem ci raz… A i teraz odpuszczone ci są twoje mnogie grzechy, albowiem wieleś umiłowała…”. I przebaczy mojej Soni, już wiem, że przebaczy… Odczułem to w sercu moim, gdym u niej był ostatnio… I osądzi wszystkich sprawiedliwie i przebaczy dobrym i złym, wyniosłym i pokornym… A gdy już skończy ze wszystkimi, naonczas przemówi i do nas: „Chodźcie i wy! – powie. – Chodźcie, pijaniutency! Chodźcie, słabiutcy! Chodźcie, zasromani”. I my wszyscy przyjdziemy, nie wstydząc się, i staniemy przed Nim. A On powie: „Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii; ale chodźcie i wy też!”. Wówczas rzekną mądrzy, rzekną roztropni: „Panie! przecz dopuszczasz tych oto?”. A On powie: „Dlatego ich dopuszczam, o mądrzy, dlatego ich dopuszczam, roztropni, że z nich żaden nie poczytywał siebie nigdy za godnego tej łaski…”. I wyciągnie ku nam prawicę swoją, a my przypadniemy… i zapłaczemy… i wszystko zrozumiemy! Wtedy zrozumiemy wszystko!… i wszyscy zrozumieją… Katarzyna Iwanowna… także zrozumie. Panie, przyjdź królestwo Twoje!
Opadł na ławkę, wyczerpany i osłabły, nie patrząc na nikogo, jakby zapomniał o otoczeniu, i głęboko się zadumał. Jego słowa wywarły pewne wrażenie; na chwilę zaległa cisza, lecz niebawem dały się znowu słyszeć śmiechy i urągania:
– Powiedział, co wiedział!
– Mądrala!
– Urzędnik!
I tak dalej, i tak dalej.
– Chodźmy, panie – rzekł nagle Marmieładow, podnosząc głowę i zwracając się do Raskolnikowa. – Niech pan mnie odprowadzi… Kamienica Kozela, oficyna. Pora… do Katarzyny Iwanowny…
Raskolnikow już dawno miał ochotę wyjść, o tym zaś, żeby mu pomóc, już i sam myślał. Okazało się, że Marmieładow ma nogi daleko słabsze niż język; ciężko się oparł o młodego człowieka. Mieli przejść jakie dwieście, trzysta kroków. Im bliżej domu, tym większy lęk i wstyd ogarniał pijaka.
– Nie Katarzyny Iwanowny boję się teraz – bąkał, zalterowany – ani tego, że mi się wczepi we włosy. Co tam włosy!… Furda włosy! Ja ci to mówię. Nawet lepiej, żeby się wczepiła, wcale nie tego się boję… Boję się… jej oczu… tak… oczu… Wypieków boję się także… i tego… jej oddechu się boję… Widziałeś, jak się oddycha w tej chorobie… przy wzburzonych uczuciach? I boję się jeszcze płaczu dzieci… Bo, uważasz, jeżeli Sonia ich nie nakarmiła, to… już nie wiem! Nie wiem! A wytuzowania się nie boję… Wiedz, mój panie, że mi wyżej wspomniane tuzy nie przyczyniają bólu, lecz, owszem, są mi rozkoszą… Żyć bez tego nie mogę. Tak jest lepiej. Niech mnie pobije, niech sobie ulży… tak jest lepiej… A oto i dom. Kamienica Kozela. Ślusarza, Niemca bogatego… Prowadź!
Weszli od podwórza i jęli się wspinać na czwarte piętro. Im wyżej, tym schody były ciemniejsze. Zbliżała się jedenasta, i chociaż w Petersburgu o tej godzinie jeszcze nie ma prawdziwej nocy, ale u szczytu schodów było zupełnie mroczno.
Na najwyższym piętrze, u wylotu schodów, małe, zasmolone drzwiczki stały otworem. Ogarek oświetlał najnędzniejszy w świecie pokój, jakie dziesięć kroków długi i w całości widoczny z sieni. Wszystko tu było porozrzucane w nieładzie, zwłaszcza różne dziecięce gałganki. Kąt w głębi zawieszono dziurawym prześcieradłem, za którym prawdopodobnie mieściło się łóżko. W samym zaś pokoju były tylko dwa krzesła i ceratowa, mocno obszarpana kanapa, przed którą stał stary stół kuchenny z surowej sośniny, niczym nie przykryty. Na brzeżku stołu dopalał się ogarek łojówki w blaszanym lichtarzu. Okazało się, że rodzina Marmieładowa mieszka w osobnym pokoju, a nie kątem, lecz pokój ich był przechodni. Drzwi do dalszych pomieszczeń czy klitek, z których się składało mieszkanie Amalii Lippewechsel, były uchylone. Panował tam hałas i rwetes. Ktoś śmiał się głośno. Widocznie grano w karty i pito herbatę. Niekiedy dolatywały wyrazy zgoła nieparlamentarne.
Raskolnikow od razu poznał Katarzynę Iwanownę. Była to straszliwie wychudzona kobieta, gibka, dosyć wysoka i zgrabna, ze ślicznymi jeszcze, ciemnoblond włosami i, w rzeczy samej, z ceglastymi wypiekami na twarzy. Chodziła tam i z powrotem po swym niewielkim pokoju, skuliwszy ręce na piersi, z zaciśniętymi, spieczonymi wargami; oddychała nierówno, urywanie. Oczy jej błyszczały jak w gorączce, ale spojrzenie było ostre i nieruchome; przykre wrażenie sprawiała ta suchotnicza, wzburzona twarz, po której pełgały ostatnie odblaski dogorywającej łojówki. Raskolnikow uznał, że ma ze trzydzieści lat i że istotnie nie stanowi dobranej pary z Marmieładowem… Wchodzących nie słyszała i nie zauważyła; rzekłbyś, że jest otumaniona, nic nie widzi, nic nie słyszy. W izbie było duszno, lecz okna nie otworzyła; ze schodów bił zaduch, jednak drzwi na schody były uchylone; z wewnętrznych pokoi przez niedomknięte drzwi napływały fale dymu tytoniowego, Marmieładowa kaszlała, ale drzwi nie zamknęła. Najmłodsza dziewczynka, sześcioletnia może, spała na podłodze, przykucnąwszy, z głową wetkniętą w róg kanapy. O rok starszy od niej chłopak drżał w kącie jak liść i płakał. Widocznie dostał tylko co w skórę. Starsza dziewczynka, mająca jakie dziewięć lat, wysoka i cieniutka jak zapałka, stała w kącie, objąwszy małego braciszka za szyję długim, wyschniętym jak szczapa ramieniem. Miała na sobie tylko lichutką i w wielu miejscach dziurawą koszulinę, a na gołych ramionach narzucony wyświechtany płaszczyk dradedamowy, który zapewne sprawiono jej dwa lata temu, bo teraz nie sięgał nawet do kolan. Starała się utulić brata, coś mu szeptała do ucha, pocieszała jak mogła, żeby czasem nie zachlipał znowu, a równocześnie ze strachem wodziła za matką ogromnymi ciemnymi oczami, które zdawały się jeszcze większe w jej chudej i przerażonej twarzyczce.
Marmieładow, nie wchodząc do pokoju, uklęknął tuż na progu, a Raskolnikowa popchnął naprzód. Na widok nieznajomego kobieta z roztargnieniem zatrzymała się przed nim, ocknąwszy się na mgnienie i jak gdyby zastanawiając się: po co tu wszedł? Ale snadź pomyślała sobie zaraz, że gość idzie do dalszych izb, bo ta była przechodnia. Zmiarkowawszy to, i już nie zwracając na niego uwagi, podeszła do drzwi od sieni, żeby je domknąć – i nagle krzyknęła, ujrzawszy na progu klęczącego męża.
– A! – wrzasnęła w zapamiętaniu. – Wróciłeś! Kajdaniarzu! Wyrzutku!… A gdzież pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaż! I surdut nie ten! Gdzie twój surdut? Gdzie pieniądze? Gadaj!…
I rzuciła się go rewidować. Marmieładow natychmiast rozłożył ręce potulnie i kornie, żeby jej ułatwić przetrząśnięcie kieszeni. Nie znalazła ani kopiejki.
– Gdzie są pieniądze? – krzyczała. – O Panie, czyżby wszystko przepił? Przecie w kuferku było jeszcze dwanaście rubelków!… – I raptem z wściekłością chwyciła go za włosy i powlokła do pokoju. Marmieładow sam ułatwiał jej te wysiłki, ulegle czołgając się za nią na klęczkach.
– I to mi jest rozkoszą! I to mi jest nie bólem, lecz rozkoszą, sza-now-ny pa-nie! – pokrzykiwał, szarpany za włosy, a nawet raz wyrżnąwszy czołem w podłogę. Śpiące na podłodze dziecko obudziło się i zapłakało. Chłopczyk w kącie nie wytrzymał, zadygotał, krzyknął i rzucił się ku siostrze w okropnym przestrachu, nieomal w ataku. Starsza dziewczynka drżała jak liść.
– Przepił! Wszystko, wszystko przepił! – Rozpaczliwie łkała nieszczęśliwa kobieta. – I ubranie na nim inne! Głodne, głodne! – I załamując ręce, wskazywała na dzieci. – O, po trzykroć przeklęte życie! A pan, pan wstydu nie ma – cisnęła się nagle na Raskolnikowa. – Z szynku! Tyś także z nim pił? Piłeś z nim także! Precz!
Młodzieniec pokwapił się wyjść, nie mówiąc ani słowa. Zwłaszcza że otworzyły się wewnętrzne drzwi, spoza których wyjrzało kilku ciekawych. Wyciągnęły się obleśnie roześmiane gęby, z papierosami, z fajkami, w jarmułkach. Jakieś postacie w szlafrokach lub sprośnie roznegliżowane z bezwstydnie letnim dekoltem, niektóre z kartami w ręku. Z największym rozbawieniem śmiali się, gdy Marmieładow, wleczony za włosy, krzyczał, że mu to sprawia rozkosz. Ba, zaczęli wchodzić do pokoju. W końcu rozległ się złowrogi jazgot: to nadciągała sama Amalia Lippewechsel, ażeby po swojemu dokonać rozprawy i po raz setny nastraszyć nieszczęsną kobietę okraszonym przekleństwami rozkazem, żeby się zaraz nazajutrz stąd wynosili. Na odchodnym Raskolnikow zdążył wygrzebać z kieszeni ileś tam miedziaków, które dostał w szynku jako resztę z rubla, i niepostrzeżenie położyć je na oknie. Potem, już na schodach, pomiarkował się i chciał wrócić.
„Co za głupie fanaberie wyczyniam – skarcił się. – Przecie oni mają tę swoją Sonię, a ja muszę sam myśleć o sobie”. Lecz wziąwszy na rozum, że tych pieniędzy wycofać już nie sposób i że tak czy owak nie zrobiłby tego, machnął ręką i ruszył do siebie. „Przecie Sonia musi sobie kupić pomadki! – ciągnął dalej, krocząc ulicą i zjadliwie się uśmiechając. – Taka schludność kosztuje… Hm! Zresztą kto wie, może i sama Sonieczka dzisiaj cienko przędzie, boć to zawsze na dwoje babka wróżyła, rzecz przypadku… niby łowy na grubszego zwierza… albo szukanie złotej żyły… A w takim razie bez tych moich pieniędzy osiedliby jutro na lodzie… Górą Sonia! Niezłą studnię umieli sobie wykopać. I ciągną! Pewno, że ciągną, bo przywykli. Najpierw popłakali, później przywykli. Człowiek jest podły, do wszystkiego przywyka!”.
Zamyślił się.
A jeżelim zełgał? – zawołał nagle mimo woli. – Jeżeli w rzeczywistości człowiek nie jest podły… człowiek w znaczeniu ogólnym, w znaczeniu całego rodzaju ludzkiego… w takim razie cała reszta – to zabobony, wymyślone strachy, i nie istnieją żadne granice, i nie powinny istnieć!…
Nazajutrz obudził się późno, po niespokojnym śnie, który go nie pokrzepił. Obudził się w nastroju żółciowym, rozdrażniony, zły, i z nienawiścią spojrzał na swoją ciupkę. Była to maluteńka klitka, jakie sześć kroków długa, żałośnie wyglądająca ze swoją żółtawą, zakurzoną i poodlepianą wszędzie tapetą, a tak niska, że człowiek choć trochę słuszniejszy czuł się tu nieswojo, co chwila czekając, że stuknie głową w sufit. Umeblowanie też było odpowiednie: trzy stare, koślawe krzesła, w kącie bejcowany stół, na którym leżało kilka zeszytów i książek – gruba warstwa kurzu świadczyła, że od dawna nie dotykała ich niczyja ręka – wreszcie pokraczna, duża sofa, zajmująca bez mała całą ścianę i połowę szerokości izdebki, niegdyś obita perkalem, teraz obdarta i zastępująca Raskolnikowowi łóżko. Często sypiał na niej w ubraniu, bez prześcieradła, okrywając się starym, zniszczonym płaszczem studenckim, z głową na jednej małej poduszeczce, pod którą wtykał wszystką swoją bieliznę, czystą i brudną, aby mieć wyższe wezgłowie. Przed sofą stał stoliczek.
Trudno było o większe zaniedbanie i niechlujstwo; lecz Raskolnikowowi, w jego obecnym usposobieniu, to nawet dogadzało. Odgrodził się od całego świata, schował się jak żółw w skorupie, tak że nawet twarz służącej, której obowiązkiem było mu posługiwać i która czasem zaglądała do jego pokoju, przyprawiała go o napady złości i konwulsje. Tak bywa z monomanami, gdy się nadmiernie skupią na jednym przedmiocie. Gospodyni już od dwóch tygodni przestała mu przysyłać jedzenie, a jemu do głowy nie przyszło, żeby się z nią rozmówić na ten temat, choć siedział bez obiadu. Nastazja – kucharka i jedyna służąca gospodyni – po części była rada z takiego nastroju lokatora i zupełnie zaniechała sprzątania i zamiatania, ot, chyba tak sobie, raz na tydzień, od niechcenia przejechała miotłą.
To właśnie ona obudziła go teraz.
– Wstawaj, dosyć tego spania! – wrzasnęła mu nad uchem. – Już dziesiąta. Przyniosłam ci herbaty, chcesz? Pewnikiem czczo ci jest?
Lokator otworzył oczy, drgnął i poznał Nastazję.
– To gospodyni przysyła herbatę czy co? – zapytał, powoli i z wyrazem cierpienia unosząc się na sofie.
– Jaka tam gospodyni!
Postawiła przed nim własny nadpęknięty imbryk z cienką herbatą i położyła dwa żółte okruchy cukru.
– Masz, Nastazjo, weź, proszę cię – rzekł, szukając w kieszeni (spał bowiem w ubraniu) i wyciągając parę miedziaków – idź i kup mi bułkę. A u masarza weź choć kilka plasterków kiełbasy, tej tańszej.
– Bułkę przyniosę ci zaruteńko, a co do kiełbasy, to może byś wolał barszczu? Dobry barszcz, wczorajszy. Wczoraj zostawiłam dla ciebie, aleś późno wrócił. Dobry barszcz.
Gdy mu przyniosła barszcz i gdy się doń zabrał, Nastazja usiadła obok na sofie i zaczęła paplać. Była to baba wiejska i bardzo gadatliwa.
– Praskowia Pawłowna nasza chce na ciebie u polikierów skarżyć – powiedziała.
Skrzywił się.
– Do policji? O cóż jej chodzi?
– Nie płacisz kumornego, kwatery nie zwalniasz. Wiadomo, o co jej chodzi.
– Tylko tego, do licha, brakowało – warknął, zgrzytając zębami. – Nie, teraz mi to… nie na rękę… Głupia jest! – dorzucił głośno. – Wstąpię dzisiaj do niej, rozmówię się.
– Głupia bo głupia, tak samo jak ja; ale tyś mądrala, a leżysz jak tłumok, po próżnicy. Mówiłeś, żeś przedtem chodził uczyć dzieci; czego teraz nic nie robisz?
– Robię… – odpowiedział Raskolnikow niechętnie i surowo.
– Co robisz?
– Pracuję…
– Co to za praca?
– Myślę – odparł poważnie po chwili milczenia.
Nastazja aż się zatoczyła ze śmiechu. Była śmieszką i gdy ją co ubawiło, zaczynała się śmiać bezgłośnie, trzęsąc się całym ciałem, aż ją samą mroczyło.
– I dużoś uciułał pieniędzy tym myśleniem? – wykrztusiła wreszcie.
– Bez butów nie można iść na korepetycje. Zresztą pluję na to.
– W studnię ty nie pluj.
– Za korepetycje płacą grosze. Wielka mi pociecha z tych kilku kopiejek! – ciągnął niechętnie, jakby odpowiadając na własne myśli.
– A ty byś od razu chciał cały majątek?
Popatrzał na nią dziwnie.
– Tak, cały majątek – rzekł z mocą po chwili milczenia.
– Oj, wolnego, wolnego, bo mi napędzisz stracha! – zadrwiła. – Więc jakże? Mam iść po bułkę?
– Jak chcesz.
– Aha, byłabym zapomniała! Wczoraj, jak cię nie było, z listem do ciebie przyszli.
– List! Do mnie! Od kogo?
– Tego nie wiem. Trzy kopiejki dałam listonoszowi z własnej kieszeni. Oddasz czy jak?
– Dawajże, na miłość boską! – zawołał Raskolnikow, mocno przejęty. – O Jezu!
Po chwili przyniosła list. A jakże: od matki z guberni r-skiej. Biorąc go, aż pobladł. Dawno nie otrzymywał listów; lecz teraz i coś innego ścisnęło mu serce.
– Nastazjo, zlituj się, idź sobie; masz tutaj swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, idź sobie czym prędzej!
List drżał mu w ręku. Nie chciał rozrywać koperty przy niej; pragnął pozostać z tym listem sam na sam. Po wyjściu Nastazji szybko podniósł go do ust i ucałował; następnie wpatrywał się długo w litery adresu, w znajome i tak mu miłe, drobne i skośne pismo matki, która go kiedyś uczyła czytać i pisać. Zwlekał, nawet jakby się czegoś bał. Nareszcie rozdarł kopertę: list był długi, gruby, ważył dwa łuty; dwa duże arkusze listowego papieru były zapisane gęsto i drobno.