Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Postać Brama Johnsona, człowieka-wilka, owiana jest legendą. Mówi się, że żyje wraz ze swoją sforą wilków gdzieś z dala od cywilizacji.
Niektórzy natrafiają na jego ślady, a istnienie Brama potwierdzają dwa morderstwa, których dokonał. Nie wszyscy jednak wierżą, że sam uszedł z życiem. Piotr i jego przyjaciel Filip rozmawiają o Bramie. Filip uważa, że jeśli ten istniał, to na pewno już nie żyje. Piotr utrzymuje, że widział Brama, a co więcej znalazł jego własność - złote sidła, które, jak się okazuje, zrobione są z kobiecych włosów. Zarówno z ciekawości oraz obowiązku, jak i w obawie, że człowiek-wilk więzi piękną kobietę - lub na takie poluje - Filip udaje się, by go odnaleźć.
James Oliver Curwood, autor Złotych sideł, był amerykańskim pisarzem, żyjącym na przełomie XIX i XX wieku. Do jego najbardziej znanych powieści należą Włóczęgi północy i Szara wilczyca.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
James Oliver Curwood
Złote sidła
tłum. Kazimierz Rychłowski
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Kazimierz Rychłowski
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3136-0
Bram Johnson był istotą niezwykłą, jakich niewiele spotyka się nawet w pustkowiach Northlandu2.
Były chwile, kiedy można było uważać go za człowieka posiadającego rozum i duszę; w innych zaś przypominał raczej jakąś straszliwą apokaliptyczną bestię. Czy posiadał naprawdę to, co powszechnie nazywamy duszą? Jeżeli tak, to dusza ta zatajona była głęboko, gdzieś w niedostępnych czeluściach borów i dzikich pustkowi, wśród których rozwijała się. Toteż nie będziemy potępiać Brama nierozważnie w niniejszym opowiadaniu. Ostrożność w osądzaniu bliźnich zawsze jest wskazana.
Aby zdać sobie dokładnie sprawę z tego, kim był właściwie Bram Johnson, musimy cofnąć się o trzy generacje wstecz. Jeżeli lekkim pirogiem puścimy się z Jeziora Athabaska w kierunku północnym, aż do Wielkiego Jeziora Niewolników, a stamtąd korytem rzeki Mackenzie w stronę koła podbiegunowego, napotkamy na tej drodze przeróżne typy etniczne. Najpierw Indian ze szczepu Chippewayów, ludzi smukłych i zwinnych, o pociągłej twarzy, używających lekkich, mocno wygiętych łódek. Potem szczep Cree, którego przedstawiciele odznaczają się twarzą więcej okrągłą, oczami bardziej skośnymi. Są to ludzie ospali, spokojni, a łodzie, jakimi się posługują, zbudowane są z kory bambusowej i mają dziwaczny kształt. W miarę posuwania się ku północy, zatracają pierwotną czystość swej rasy, stając się stopniowo podobnymi do Japończyków. I znowu napotykamy szczep Chippewayów, który jednak w tej szerokości geograficznej uległ dużemu przeobrażeniu. W miarę zbliżania się do koła podbiegunowego, zaczynają oni używać „kajaków” zamiast pirog, rysy ich twarzy stają się bardziej rozlane, oczy skośnie osadzone, maleńkie jak u Chińczyków. Są to owi Eskimosi, jak ich nazywają w podręcznikach geografii.
Jeden z przodków Brama Johnsona musiał przed paruset laty wywędrować z południa ku północy. Krew jego dzieci i ich potomków zmieszała się z krwią szczepu Chippewayów i Cree, a z biegiem czasu i z krwią Eskimosów. A co najciekawsze, imię Johnson przechodziło stale z jednej generacji na drugą. Ale gdyby ktoś ciekawy zajrzał do namiotu, w którym obecnie mieszkał Bram Johnson, licząc na to, że znajdzie tam człowieka białego, spotkałaby go niespodzianka.
Bram Johnson, w następstwie tego krzyżowania się rozmaitych ras, tylko z koloru skóry, włosów i oczu przypominał człowieka białego, pozostałe zaś, to cechy charakterystyczne dla plemienia Eskimosów, z którego pochodziła jego matka. W jednym tylko jeszcze odbiegał od tego typu: mierzył sześć stóp3 wysokości.
Był to prawdziwy olbrzym, o niesłychanej sile fizycznej, twarz szeroka, o wystających kościach policzkowych, nos spłaszczony, wargi grube. Skórę na twarzy jednak miał zupełnie białą, włosy bujne, rude, twarde jak szczecina, oczy duże, błękitne. Czasami, zwłaszcza gdy był poirytowany, oczy te przybierały kolor szary, niby oczy kota, świecąc nagłym, dzikim blaskiem.
Bram nie miał żadnych przyjaciół ani towarzyszy. Otaczała go jakaś dziwna tajemniczość... Jeżeli zaglądał czasem do jakiejś faktorii, to tylko na krótki czas, aby nabyć nieco potrzebnych mu rzeczy w zamian za skórki dzikich zwierząt, które przynosił. Mijały długie miesiące, a Bram nigdy nie pokazywał się ponownie w tym samym miejscu. Ustawicznie wędrował po świecie.
Policja lotna „Royal North-West” miała go na oku, nie gubiąc nigdy jego śladów. W raportach, składanych przez wysunięte daleko na północ placówki policji, spotyka się niejednokrotnie lakoniczne wzmianki o Bramie, tej mniej więcej treści: „Widzieliśmy Brama z wil kami, szedł w kierunku północnym...” — „Bram ze swoimi wilkami przechodził tędy...” Potem w ciągu dwóch lat zginął bez śladu — powędrował prawdopodobnie gdzieś w okolice Jeziora Niedźwiedzi. A kiedy znów się zjawił, policja zaczęła się nim interesować jeszcze bardziej. Zachowanie jego wydawało się bowiem dziwnie podejrzanie. Coś musiało się stać, prędzej czy później.
I rzeczywiście to „coś” stało się. Bram zabił człowieka. A zabił go tak szybko i zręcznie, że zanim odkryto to zabójstwo, po Bramie nie było już ani śladu.
Wkrótce, w dwa tygodnie później, rozegrała się nowa tragedia. Kapral policji Lee, w towarzystwie jednego ze swych ludzi, wyruszył z fortu Churchill celem schwytania i aresztowania Brama. Odszukał go gdzieś na granicach Barrenu4. Posuwali się z całą ostrożnością, by dogonić go i schwytać. Nagle, gdy byli w odległości około ćwierć mili, usłyszeli głośny, niesamowity śmiech. Bram nie atakował ich, nie strzelił ani razu. Poszczuł tylko na nich swoje wilki. Cudem prawdziwym kapral Lee nie zginął na miejscu. Ciężko pokaleczony dowlókł się do chaty pewnego Metysa i tam wkrótce wyzionął ducha. Metys poszedł do fortu Churchill i opowiedział całe to zdarzenie.
Od tej chwili Bram zniknął zupełnie ze świata.
Ach, gdyby można opisać i opowiedzieć szczegółowo te cztery czy pięć lat tortur i męczarni, jakie Bram przeżywał w samotności — niejedno zostałoby mu przebaczone! Bram i jego wilki! Czyliż samo zestawienie tych słów dreszczem was nie przejmuje? Pomyślcie tylko: zawsze sam, sam jeden, w towarzystwie wilków. Nigdy nie słyszał mowy ludzkiej. Nigdy nie mógł zbliżyć się nawet do jakiejś faktorii, by zakupić nieco żywności! Po prostu człowiek-zwierzę, prawdziwy wilkołak!
W ciągu trzech ostatnich lat Bram przeprowadził stopniowo jak najstaranniejszą selekcję między swymi wilkami. Pozbył się wszystkich mieszańców-wilczurów, zachowując dla siebie tylko dwadzieścia wilków najczystszej krwi. Sam je wychowywał od maleńkich szczeniaków, przywiązał się do nich równie silnie jak one do niego. One zastępowały mu rodzinę, braci, siostry. Spał razem z nimi, jadł z nimi, cierpiał głód na równi z nimi wtedy, kiedy brakowało im świeżej żywności. One były mu całym towarzystwem i najpewniejszą opieką. Skoro zabrakło mięsa, puszczał swą hordę wilków na trop jakiegoś łosia czy karibu5. W pościgu za zwierzem wilki zapędziły się nieraz o kilka czy kilkanaście mil naprzód. Ale Bram doganiał wkrótce całą hordę i zawsze znalazł się dla nich porządny kawał mięsa.
Cztery lata takiego życia! Policja wprost wierzyć w to nie chciała. Uśmiechali się z niedowierzaniem, kiedy do uszu ich dochodziły z daleka wieści, że Bram żyje, że go widziano, że słyszano jego potężny głos i straszliwe wycie wilków, że Metysi i Indianie w różnych stronach natrafiają na jego ślady.
W opowiadaniach o Bramie było też dużo przesady i śmiesznych, fantastycznych dodatków. Indianie uważali Brama za istotę nadprzyrodzoną, za czarownika, który zaprzedał duszę swą diabłu i w zamian za to może dowolnie latać w powietrzu. Znajdowali się ludzie, którzy całkiem serio przysięgali się, że widzieli na własne oczy, jak Bram razem z hordą swych wilków latał po niebiosach, polując na jakieś potworne bestie.
Dość na tym, że policja przekonana była, że Bram od dawna już nie żyje. Tymczasem on, uciekając przed ludźmi, coraz bardziej zbliżał się i upodabniał do swych braci-wilków.
Jednak w żyłach jego płynęła krew białych ludzi. I Bram coraz gwałtowniej, coraz silniej tęsknił za głosem ludzkim. Pragnienie to rozsadzało nieraz jego potężne piersi. A jednak, Bram nie kochał nigdy w życiu żadnego człowieka.
Pragnienie to właśnie dało początek strasznemu dramatowi, w którym dwoje ludzi — mężczyzna i kobieta — odegrało niepoślednią rolę.
Mężczyzna ów nazywał się Filip Brant6.
Tego wieczoru siedział on w chatce Piotra Breault, rozdzielony stołem od gospodarza. Od pieca, rozpalonego do czerwoności, biło ciepło na całą izbę. Był późny wieczór.
Piotr Breault, który polował na lisy, zbudował sobie chatkę na skraju wąskiego pasa szpilkowego lasu, wrzynającego się w obszar Barrenu. Spoza ścian chatki dochodziło żałosne, ponure wycie wichury. Tam dalej, w kierunku wschodnim, była Zatoka Hudsona. Wystarczyło otworzyć drzwi chatki, by posłyszeć głuche, nieustannie przeciągłe grzmoty idące z tamtej strony. Huczało i grzmiało morze, walcząc z lodami zaścielającymi Zatokę Hudsona. Czasami rozlegał się głośniejszy huk, gwałtowny niby wystrzał armatni. To pękały góry lodowe, waląc się w fale morskie.
W kierunku zachodnim przestrzeń pusta, gładka, bez żadnych wyniosłości, skał czy zarośli. To Barren, nad którym przez cały dzień zwisa nisko niebo szare, niby gruba ciężka zasłona, zabarwiona miejscami purpurowo, z którego zda się, lada chwila, runą na ziemię zwały śnieżne. Jeszcze straszniejsze wrażenie robiło to w nocy, kiedy wiatr zawodził żałośnie i wokoło rozlegały się piski białych lisów.
— Jak pragnę zbawienia mej duszy — powtarzał Breault — widziałem go na własne oczy...
Filip Brant przestał się uśmiechać z niedowierzaniem. Wchodził on w skład patrolu policyjnego, stacjonującego w forcie Churchill. Doskonale wiedział, że Piotr Breault był człowiekiem odważnym, bowiem inaczej nie ośmieliłby się osiedlić w tym miejscu, w pustkowiu Barrenu. Wiedział też, że Berault nie był wcale przesądnym i zabobonnym, jak to się często zdarza u ludzi w tym zawodzie, bo gdyby tak było, już dawno uciekłby stąd, nie mogąc znieść tych tajemnych jęków i pisków, jakie rozlegają się każdej nocy w tych pustkowiach.
— Przysięgam panu! — powtórzył Breualt.
Filip słuchał go rozgorączkowany, rumieńce wystąpiły mu na twarzy. Zaciśnięte pięści oparł mocno o stół. Był to mężczyzna w wieku trzydziestu pięciu lat, smukły i doskonale zbudowany. Oczy miał jasne, błękitne, o połysku stali. Kiedyś, dawniej, ubierał się elegancko, jak wszyscy ludzie cywilizowani. Mieszkał wówczas w dużym mieście. Obecnie odziany był w ubranie ze skóry karibu, o wystrzępionych rękawach. Na rękach rysowały się grube żyły, a na twarzy zmarszczki głębokie, wyżłobione wśród nieustannych walk z przyrodą, burzami i wichrami.
— To niemożliwe — odparł. — Bram Johnson nie żyje.
— Żyje, proszę pana!
W głosie Piotra Breault wyczuwało się dziwne drżenie.
— Gdybym wiedział to tylko ze słyszenia, gdybym go nie widział na własne oczy, wtedy mógłby pan mieć pewne wątpliwości.
Oczy płonęły mu dziwnym blaskiem. Silniejszym nieco głosem zaczął opowiadać:
— Siedziałem tu, w tej samej chacie, kiedy nagle posłyszałem wycie jego wilków. Podszedłem do drzwi, otworzyłem je i przystanąłem, starając się dojrzeć coś w ciemnościach nocy. Byli już niedaleko i zbliżali się szybko. Posłyszałem stuk kopyt karibu na zamarzniętym śniegu. Przebiegł niedaleko mej chaty w pełnym galopie. A w ślad za nim pędziła horda wyjących wilków. Nad ich wyciem górował głos potężny, tak mocny, jakby dziesięciu ludzi krzyczało jednocześnie. Poznałem natychmiast ten głos: to głos Brama Johnsona! Polował na zwierza ze swymi wilkami. Tak jest, on żyje. I to jeszcze nie wszystko. Tak jest, to nie wszystko jeszcze.
Mówił gorączkowo, z coraz bardziej wzrastającym wzruszeniem. Filip Brant słuchał go uważnie. Zaczynał już wierzyć, że to, co mu Piotr mówi, jest jednak prawdą.
— No, a potem? — zagadnął. — Widziałeś go pan kiedy jeszcze?
— Owszem — potwierdził Piotr. — I to zupełnie z bliska. Ale to, co wówczas zrobiłem, tego nie powtórzyłbym po raz drugi, choćby mi za to obiecywano wszystkie lisy, jakie gnieżdżą się między Jeziorem Athabaska a Zatoką Hudsona. Byłem wtedy jak nieprzytomny. Jak urzeczony wybiegłem z chaty i puściłem się za nimi. Szedłem po śniegu, za śladami wyciśniętymi przez łapy wilków i szerokie narty Brama. Aż w końcu usłyszałem szczękanie potężnych zębów wilczych, szarpiących mięso karibu i jakiś radosny ryk ludzki. Bram dopadł swej ofiary i dzielił się łupem z wilkami. Na szczęście wiatr miałem pomyślny, dzięki czemu ta horda nie mogła zwietrzyć mojej obecności. Ale gdyby tak kierunek wiatru się zmienił, co by się ze mną stało, na Boga?!
Wstrząsnął się cały nerwowo, załamując palce, aż trzeszczały.
— A jednak, proszę pana, nie ruszyłem się z miejsca, siedziałem ukryty za wysoką zaspą śnieżną. Po dobrej chwili Bram ze swą hordą ruszyli dalej. Wówczas podszedłem do leżącego na śniegu karibu. Był to duży, tłusty samiec. Obie tylne szynki miał zupełnie odcięte. Ruszyłem w dalszą drogę, za śladami Brama. Noc była tak ciemna, że na dziesięć kroków zupełnie nic nie widziałem. Doszedłem w ten sposób w pobliże małego lasku. Tam to Bram rozpalił ognisko. Mogłem mu się doskonale przyjrzeć. Poznałem go od razu, bo już przedtem, przed owym morderstwem, zaglądał dwukrotnie do mojej chatki. Rysy twarzy nic mu się nie zmieniły. Siedział otoczony swymi wilkami, głaskał je, mówił do nich, śmiejąc się dziko. Widziałem doskonale potężne, błyszczące zęby tych bestii. Patrzyłem, jak ocierały się jeden o drugiego, wtedy nagle oprzytomniałem. Zawróciłem i popędziłem z powrotem w kierunku chatki. A biegiem tak szybko, że nawet i wilki, zdaje mi się, nie zdołałyby mnie doścignąć... I to jeszcze nie koniec.
Wpatrywał się uważnie w Branta, wyłamując nerwowo palce.
— Wierzy mi pan teraz?
Filip potrząsnął głową.
— Zasadniczo wydaje mi się to niemożliwe. A jednak wierzę, że nie było to tylko przywidzeniem.
Piotr Breault odetchnął z widocznym zadowoleniem. Podnosząc się powoli z krzesła zagadnął:
— A będzie mi pan wierzył, jeżeli opowiem mu7 i resztę?
— Będę.
Piotr przeszedł do sąsiedniego pokoiku, służącego mu za sypialnię. Wyszedł stamtąd, niosąc w ręku mały woreczek ze skóry renifera, w którym zazwyczaj nosił hubkę i krzesiwo.
— Na drugi dzień — podjął opowiadanie — wróciłem znów na to samo miejsce, gdzie widziałem Brama. Bram już dawno poszedł w dalszą drogę ze swymi wilkami.
Resztę nocy przespał pod gałęziami dużego świerku, a potem poszedł dalej. Tam, gdzie szedł, śnieg wydawał się po prostu jakby gładko zmieciony — takie szerokie ślady pozostawiały na nim olbrzymie buciska tego potwora. Rozglądałem się uważnie dookoła, w nadziei, że znajdę może jakikolwiek przedmiot pozostawiony przez Brama w miejscu jego noclegu. I wreszcie znalazłem to.
Zaczął rozwiązywać mały woreczek ze skóry renifera. Filip Brant czekał w milczeniu.
— Są to, proszę pana — mówił Piotr — sidła na zające; widocznie wypadły mu z kieszeni podczas snu.
Podał je Filipowi.
Zawieszona u powały lampka oliwna oświetlała słabo stół, przy którym siedzieli. Filip Brant przyjrzał się uważnie owym sidłom i z piersi jego wyrwał się okrzyk zdumienia.
Piotr Breault czekał na ów okrzyk. Oto z początku nie chciano wierzyć temu, co mówił. Teraz on triumfował, radość biła z jego twarzy. A Filip niemal zatrzymał dech w piersi, wpatrując się z całym natężeniem w ów tajemniczy przedmiot, trzymany w ręku, a błyszczący w świetle lampki. Tak, nie było wątpliwości: były to sidła, długie mniej więcej na jeden jard8, z węzłem na jednym końcu, z ową typową pętlą „chippewayską” na drugim.
W gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego.
Tak, tylko że sidła te zrobione były ze złotych włosów kobiecych!
Zdarza się nieraz, że pod wpływem jakiegoś gwałtownego bodźca człowiek, nie zastanawiając się, podejmuje od razu jakieś postanowienie.
Filip Brant, po owym mimowolnym zupełnie okrzyku zdziwienia, który wyrwał mu się z ust, siedział w milczeniu. Nie rzekł ani słowa do Piotra. Wiatr ucichł, zaległa cisza, przerywana jedynie monotonnym tykaniem zegarka Piotra. Breault z wolna podniósł głowę, pochyloną nad jedwabistymi sidłami. Oczy jego spotkały się ze spojrzeniem Branta.
Obaj mężczyźni mieli jednakie myśli w tej chwili. Gdyby owe włosy były czarne... Gdyby były brunatne... lub choćby jasnoblond, rudawe, jakie spotyka się u Eskimosek, mieszkających w dolnym biegu rzeki Mackenzie... Ale nie, miały one kolor złocisty, kolor czystego płynnego złota!
Filip nie mówiąc nic, wydobył z kieszeni nóż i przeciął kilka włosów powyżej drugiego węzła. Włosy rozplotły się i spłynęły na stół lśniącą, miękką i jedwabistą falą. Kolor ich był jasnozłoty, zupełnie niezwykły. Podobnego koloru włosów Filip nigdy jeszcze nie widział. I równocześnie pomyślał z podziwem, ile to potrzeba było cierpliwości i zręczności, by upleść z nich takie sidła.
Spojrzał na Piotra z niemym pytaniem.
— Znaczy to — odezwał się Piotr — że Bram musi mieć jakąś kobietę...
— Z pewnością — przytaknął Brant. — Kobietę żywą lub...
Nie dokończył zdania. Rozumieli się doskonale. Jedno i to samo okropne pytanie dręczyło ich umysły. Piotr wzruszył tylko ramionami. Cóż można było na to pytanie odpowiedzieć? Wzdrygnął się, bo oto niespodziewany powiew wiatru wstrząsnął gwałtownie drzwiami.
— Ej, do licha! — zakrzyknął, odzyskując całą zimną krew, i odsłaniając w uśmiechu swe białe zęby, dodał: — zdenerwowała mnie już ta cała historia. Bram ze swoimi wilkami i te osobliwe sidła... wieczorem... przy świetle lampki...
Rzucił znów okiem na leżące na stole włosy.
— Zastanów się pan — podjął Filip. — Widziałeś już kiedyś włosy podobnego koloru?
— Nie, nigdy w życiu.
— A przecież widziałeś już niejedną białą kobietę, czy to w forcie Churchill, czy w York Factory, czy w Cumberland House, Norway House lub w forcie Albany!
— Naturalnie! I w innych stronach także, ale nigdy nie spotkałem kobiety, która miałaby włosy tego koloru.
— A Bram, o ile nam wiadomo, nie zapuszczał się nigdy dalej na południe jak do fortu Chippewyan. Wszystko to razem wydaje mi się zupełnie niezrozumiałe. A ty, co sądzisz o tym? No, mówże! O czym tak myślisz?
— O czym myślę? — powtórzył powoli Piotr, wpatrując się w swego gościa — myślę o wilkołaku... o owych czasach... i zaczynam powoli w nie wierzyć, choć wcale nie jestem zabobonnym... wcale nie...
Z pewnym zażenowaniem mówił dalej niepewnym głosem:
— Ale, widzi pan, ludzie opowiadają o Bramie i jego wilkach takie potworne historie. Podobno, jak mówią, zaprzedał on swą duszę diabłu i w zamian za to może, kiedy mu się tylko spodoba, latać w powietrzu lub przemieniać się w wilka. Opowiadano mi, że widzieli go ludzie, jak gdzieś wysoko na niebie śpiewał jakąś dziką piosenkę, przy akompaniamencie wyjących wilków. Natknąłem się też na szczep Indian, pogrążonych w modłach i adoracji, bo widzieli Brama otoczonego wilkami, jak budował sobie zaklęty pałac w samym środku chmury, błyskającego gromami. Wobec tego nic dziwnego, że Bram łapie zające w sidła, splecione z włosów kobiecych.
— I równie nic dziwnego, że potrafi włosom czarnym nadać kolor złocisty — wtrącił Filip.
— Ha, co w tym wszystkim jest prawdą? Któż to może wiedzieć?
Na twarzy Piotra wyczytać można było wewnętrzną walkę. Starał się otrząsnąć z owych przesądów i zabobonów, które drzemały dotąd gdzieś na dnie jego duszy, a obecnie nagle odezwały się z całą siłą. Wreszcie zacisnął mocno zęby, wyprostował się i odrzucając głowę w tył, oświadczył:
— Wszystko to są tylko bajeczki, proszę pana. Umyślnie pokazałem panu te sidła. Bram Johnson nie umarł. On żyje! I ma u siebie jakąś kobietę, o ile...
— Tak... o ile...
I znowu przemknęła im ta sama straszna myśl, której wypowiedzieć głośno nie mieli odwagi.
Filip owinął ostrożnie pukiel włosów wokół palca. Wydobył z kieszeni mały skórzany woreczek i schował do niego owe niezwykłe sidła. Potem nabił fajeczkę tytoniem i zapalił. Podszedł do drzwi, otworzył je i stał chwilę nieruchomo, wsłuchany w ponury świst wichru. Piotr siedział dalej przy stole, obserwując go uważnie.
Wreszcie Filip zamknął drzwi i zajął swe miejsce przy stole. Widać było, że już powziął jakąś decyzję.
— Stąd do fortu Churchill jest 300 mil angielskich — mówił z namysłem. — Mniej więcej w połowie drogi, w pobliżu Jeziora Jezusa, znajduje się kwatera Mac Veigha i jego ludzi. O ile wybiorę się w pościg za Bramem, musiałbym przesłać krótki raport do Mac, następnie dalej, do fortu Churchill. Słuchaj tedy, Piotrze: czy mógłbyś na parę dni zostawić w spokoju twoje łapki na lisy i zanieść ten mój raport?
— Dobrze, zaniosę — odparł Piotr po krótkim namyśle.
Do późnej godziny w nocy Filip pisał swój raport. Wysłano go w pościg za bandą złodziei-Indian. Obecnie zawiadomił inspektora Fitzgeralda, komendanta dywizji w forcie Churchill, o tym, czego dowiedział się od Piotra Breault, a czemu należało jednak dać wiarę. Bram Johnson, potrójny morderca, żyje! Więc on pójdzie w pościg za nim. Prosi komendanta, by na jego miejsce wysłano kogoś innego celem schwytania owej bandy złodziejskiej. Wreszcie podał z możliwą dokładnością, w którym kierunku zamierza wyruszyć w pościg za Bramem.
Skończywszy pisać raport, zapieczętował go. Raport był obszerny i wyczerpujący. Brakowało w nim jednej tylko rzeczy. Filip Brant nie wspomniał ani słówkiem o owych sidłach i złocistych włosach kobiecych.
Nazajutrz rano, choć szalała jeszcze zawierucha śnieżna, Filip Brant, pod przewodnictwem Piotra Breaulta, puścił się w drogę. Piotr doprowadził go do miejsca, w którym przed zaledwie trzema dniami nocował Bram Johnson w towarzystwie swych wilków. Przez te trzy dni wichry nawiały tyle śniegu z pustynnego Barrenu, że ów świerk, pod którym wówczas Bram nocował, zasypany był prawie do połowy wysokości zwałami twardego śniegu.
Piotr Breault określił jak najdokładniej kierunek, w którym najprawdopodobniej następnego ranka wyruszył Bram. Brant wydobył busolę i ustawił jej strzałkę w odpowiedni sposób tak, aby mógł się w każdej chwili dokładnie zorientować, gdzie jest. W ten sposób doszedł do jednego, zupełnie pewnego wniosku.
— Bram — rzekł do Piotra — ukrywa się gdzieś na granicy Barrenu, wśród lasów i zarośli. W tym też kierunku pójdę. Możesz jeszcze dodatkowo, uzupełniając mój raport, powiedzieć Mac Veghowi i to. Ale pamiętaj: o sidłach ani słowa! Tak będzie lepiej, sam to rozumiesz. Jeżeli bowiem Bram jest rzeczywiście wilkołakiem i przędzie złote włosy na wietrze...
— Nic nie powiem, proszę pana — zapewnił Piotr drżącym głosem.
Uścisnęli sobie ręce na pożegnanie i rozstali się w milczeniu. Filip obrócił się twarzą na zachód i wkrótce stracił z oczu Piotra Breaulta.
Nie upłynęła jeszcze godzina, a już Filip Brant zaczął sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństwa tej karkołomnej wyprawy, na którą sam dobrowolnie się porwał. Sanki swoje i zaprzęg psów zostawił u Piotra Breaulta, uważając, że tak będzie lepiej. Cały jego bagaż, umocowany wygodnie na plecach, nie ważył więcej niż czterdzieści funtów9. Mieścił się tam zwinięty namiot z najlepszego jedwabiu, ważący trzy funty i mogący oprzeć się skutecznie najgwałtowniejszym wichrom. Dalej niezbędne przybory kuchenne, o tej samej wadze, piętnaście funtów mąki i cały magazyn artykułów spożywczych w formie tabletek lub sproszkowanych pożywnych ekstraktów, a więc: jajka, kartofle, kawa itp. Zapas tej żywności, doliczając do tego zwierzynę, jaką po drodze może upolować, powinien mu wystarczyć na miesiąc. Uzbrojenie jego składało się ze strzelby i służbowego rewolweru-colta z odpowiednim zapasem amunicji.