39,99 zł
„Mam na imię Zuza, Zuza Wróbel i jestem detektywką. No dobrze, może formalnie jeszcze nią nie jestem, ale jestem pewna, że nią zostanę w najbliższej przyszłości. Któż inny nadawałby się do tej roli bardziej, niż ja?”
Skąd u Zuzy taka pewność siebie? Otóż jest bratanicą Antoniego Wróbla, słynnego komisarza policji.
A ponieważ kłopoty zawsze ją szukają, w pierwszą aferę pakuje się niemal zaraz po przyjeździe do stolicy.
Kiedy w tajemniczych okolicznościach zostaje porwany nauczyciel matematyki, Zuza postanawia dowiedzieć się, kto za tym stoi. Do swojego planu włącza koleżankę Ankę Sikorę, gazeciarza Franka i jego kumpli, a także (niechętnie) gimnazjalistę Tadeusza z Domu pod Dębem. Trop prowadzi do matematyków pracujących nad złamaniem Enigmy – niemieckiej maszyny szyfrującej.
Kłopoty czekają Zuzę niemal na każdym warszawskim skrzyżowaniu. Do tego musi prowadzić sprawę w tajemnicy przed wujostwem. Rozwiązywanie kryminalno-szpiegowskiej afery to absolutnie nie to, czego oczekuje się od gimnazjalistki! Czy Zuzi i jej przyjaciołom uda się wywieźć w pole groźnych przeciwników?
Wartka akcja, zaskakujące wydarzenia, Enigma, wybitni szyfranci, obcy wywiad, rywalizacja między młodymi detektywami, a do tego humor, przedwojenna stolica z jej gwarą, klimatem i mieszkańcami. Wszystko to razem tworzy znakomitą powieść detektywistyczną z Warszawą w tle.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 297
Mam na imię Zuza, Zuza Wróbel, i jestem detektywką. No dobrze, może formalnie jeszcze nią nie jestem, ale jestem pewna, że zostanę śledczą w najbliższej przyszłości. Któż inny nadawałby się do tej roli bardziej niż ja?
Mama wciąż powtarza, że zawsze szukają mnie kłopoty, i chyba ma rację. W pierwszą aferę wpakowałam się niemal zaraz po przyjeździe w odwiedziny do mojego wujostwa w Warszawie. Ale o aferze za chwilę. Najpierw musicie poznać wujka i ciocię, u których aktualnie mieszkam.
Mój wujek, Antoni Wróbel, jest komisarzem stołecznej policji. Wszyscy go w Warszawie znają i bardzo cenią. O wujku często piszą w gazetach, dziennikarze zachwalają jego nieprzeciętny intelekt, umiejętność dedukcji i odwagę. Antoni Wróbel rozwiązał wiele kryminalnych spraw, o których głośno było w całym kraju. Złapał na gorącym uczynku niejednego złodzieja, zakuł w kajdanki setki złych ludzi: szpiegów, morderców i spiskowców. Nie ukrywam, że od najmłodszych lat zaczytywałam się w pismach detektywistycznych i wysłuchiwałam opowieści mojego taty o jego bracie, wujku Antonim.
Komisarz Wróbel wydał mi się w tych opowieściach połączeniem literackich bohaterów: Sherlocka Holmesa z Herkulesem Poirotem i Arsenem Lupinem. To taka wybuchowa mieszanka charyzmatycznego dżentelmena i nieprzeciętnie inteligentnego detektywa. Wyobrażacie go sobie? Bo ja wyobrażałam go sobie tak: wysoki, z ogorzałą od słońca i wiatru twarzą, szczupły i umięśniony niczym grecki zapaśnik; znający dziesiątki języków, zaczytujący się w najnowszych nowinkach kryminalistycznych i codziennie rano robiący tysiąc pompek na jednej ręce i drugie tyle brzuszków.
Możecie więc zrozumieć, że przeżyłam niemałe rozczarowanie, gdy na warszawskim dworcu zobaczyłam wujka po raz pierwszy. Antoni Wróbel jest wyższy ode mnie zaledwie o pół głowy (jestem wysoka, ale bez przesady), a na peron wbiegł zasapany bardziej niż wydająca ostatnie tchnienie lokomotywa. To okrągły mężczyzna z nieco topornie ociosaną twarzą, z krótkimi rączkami i nieco tylko dłuższymi od rąk nogami. Tak można sobie wyobrażać wielbiciela pączków i eklerek, a nie nieprzeciętnego detektywa! Wujek nie jest nawet podobny do mojego taty, mimo że są przecież braćmi. Może został adoptowany i o tym nie wie? Cały czas obiecuję sobie, że nie zdradzę mu swoich podejrzeń, żeby się nie zmartwił. Ostatnio jednak wujek działa mi na nerwy, i kto wie, czy czegoś nie wypaplam. Mama mówiła, że oprócz wpadania w kłopoty mam nieprzeciętnie niewyparzony język i zbyt często mówię to, co mam na myśli, zupełnie bez zastanowienia. Trochę w tym prawdy jest, nie przeczę.
Cóż, wujka na szczęście zdążyłam poznać już nieco bardziej i doszłam do wniosku, że liczy się to, co człowiek ma w środku, a nie na zewnątrz. Wszak niesamowity intelekt może się kryć także w ciele niskiego, nieco zaokrąglonego i pozbawionego choćby odrobiny kondycji delikwenta. Nikt nie może przecież wujkowi Wróblowi odmówić, że rozwiązał wiele nierozwiązywalnych spraw, mimo że w całym swoim życiu nie zrobił chyba nawet jednej pompki. Gdyby próbował, to pewnie do dzisiaj nie podniósłby się z podłogi.
Muszę wam powiedzieć, że wujek ma opinię nieugiętego i nieprzekupnego policjanta. Tak wszyscy o nim mówią i piszą. Czasem sobie myślę, że nikt tak naprawdę nie poznał jego słabego punktu. A sprawa jest prosta: cioci do przekupienia wujka Antoniego wystarczy pudełko czekoladek. Wujek za wedlowską bombonierkę jest w stanie wytrzymać nawet trzy godziny w operze bez marudzenia.
Tyle na razie o wujku. Przejdźmy do kochanej cioci, która z wujkiem tworzy niezwykłą parę. Helenka Winiarska jest wspaniała, kochana i do rany przyłóż. Wciąż nie wiem, jak to się stało, że zakochała się w wujku. Może ją Antoni zahipnotyzował, a może ciocia miała jakiś wypadek, straciła pamięć i wujek jej wmówił, że są parą? No dobrze. Nie jestem chyba sprawiedliwa. Prawdopodobnie ciocia Helenka zakochała się w intelekcie wujka i w jego oczach przypominających oczy załzawionego spaniela. Taki słodki załzawiony psiak niejednego wziął na litość. W każdym razie przyznaję, że oboje bardzo się kochają i wspierają na każdym kroku. Ciocia wspiera wujka w jego ciężkiej policyjnej pracy, wujek wspiera ciocię w jej aktorskich występach w teatrze i trzyma za nią kciuki, gdy ciocia myje naczynia, sprząta, pierze, gotuje, prasuje, wynosi śmieci, odkurza i ceruje podarte skarpetki nieprzeciętnego komisarza warszawskiej policji, który nigdy nie ma na to czasu, bo zawsze, ale to zawsze obmyśla, jak rozwiązać kolejną kryminalną sprawę.
No naprawdę, żebym ja komuś miała zacerować skarpetki, musiałabym mieć przystawiony do głowy rewolwer, a może nawet dwa. À propos przystawiania rewolwerów do głowy: przydarzyło mi się to w zeszły piątek. O tym jednak za chwilę. O czym to ja… A tak!
Do Warszawy przyjechałam, żeby ukończyć tu gimnazjum i wybrać kolejną szkołę, która zadecyduje o mojej przyszłości. Początkowo nie chciałam wyjeżdżać z niewielkiej rodzinnej miejscowości pod Łodzią. Mama przekonała mnie jednak, że życie w Warszawie da mi więcej możliwości niż nauka w małej miejskiej szkółce. Rodzicom trudno było się ze mną rozstawać, ale życzą mi jak najlepiej i chcą, żebym miała większą szansę rozwoju, więc w końcu się zgodziłam. „Zgodziłam” to za dużo powiedziane. Tak naprawdę to nie wiem, czy miałam coś w tej sprawie do powiedzenia.
Od tamtej pory mieszkam z ciocią i wujkiem. Oddali mi do dyspozycji mały, ładny pokoik, urządzony w sam raz dla mnie. Biały regał na książki, biała szafa i łóżko, do tego biurko z kryształową lampką. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, że będę miała pokój tylko dla siebie. Mam czterech braci oraz dwie siostry i przed moim wyjazdem gnieździliśmy się w naszym małym domu jak kury na grzędzie. To żadna przyjemność – budzić się rano i mieć przed oczami brudne stopy młodszej siostry.
Naprawdę, jestem prawie pewna, że rodzice nie chcieli się mnie pozbyć z zatłoczonego mieszkania, ale dali mi szansę na zebranie nowych doświadczeń. Dzięki temu co tydzień chodzę z wujkiem i ciocią do kina (wujek strasznie się podczas tych seansów nudzi i na żywo komentuje grę aktorów, przewidując zakończenie każdej historii, jakby był jakimś scenarzystą filmowym), chodzę też do teatru, na spacery po Łazienkach i mam dostęp do niezliczonej ilości książek w pobliskich bibliotekach. Czytam strasznie dużo, zwłaszcza kryminałów i książek o nowoczesnych technikach kryminalistycznych, bo, jak już wiecie, chcę zostać detektywką, a przynajmniej policjantką, tak jak wujek.
Cóż. Nie wszystko jest jednak tak wspaniałe, jak się wydaje. Przyjazd do Warszawy okazałby się bardzo dobrą decyzją, gdyby nie to, że jakimś przedziwnym sposobem w stolicy wpadam w kłopoty częściej niż gdzie indziej…
Przejdźmy jednak do rzeczy. Niedawno zostałam wciągnięta w niebezpieczną aferę, która zahacza o międzynarodowy spisek. Pozostawiam relację z ostatnich wydarzeń, na wypadek gdyby sprawa, w którą zostałam wplątana, skończyła się nie po mojej myśli. Jeśli ktoś przeczyta te słowa, to znaczy, że zostałam zadźgana ostrym przedmiotem, zastrzelona lub porwana. To niezbyt miła perspektywa, ale prawdziwy detektyw musi się liczyć ze wszystkim, nawet z najgorszym. W tej chwili nie mogę nikogo prosić o pomoc. Sprawa skomplikowała się tak bardzo, że nie wiem, komu ufać.
Wróćmy jednak do początku. Wszystko zaczęło się w pochmurny piątek, 14 października 1932 roku, tutaj, w Warszawie.
14 października 1932 roku, Warszawa
– Dzień dobry panience! Panienka zawsze tak zbiega z tych schodów, że wydaje mi się, że nogi pogubi!
– Jak je pogubię, panie Piątek, to pan na pewno je znajdzie! Tylko proszę ich nie zamiatać pod dywan ani nie wyrzucać!
Dozorca Piątek zaśmiał się rubasznie i machnął ręką. Wie, że trudno mnie zatrzymać. Być może powinnam schodzić po schodach jak dama, ale zawsze mi się gdzieś spieszy. Tak jak teraz do szkoły, do której zaraz będę spóźniona.
Wybiegłam na ulicę Polną, zastanawiając się, czy spakowałam wszystko, co trzeba. Szkolna teczka była niepokojąco lekka, jakby jakimś przedziwnym sposobem wszystko, co do niej włożyłam, zdążyło wyparować.
Warszawa już dawno obudziła się do życia. Wskoczyłam do tramwaju i uspokoiłam oddech. To miasto zawsze mnie zachwycało i często o nim śniłam. O wysokich budynkach, automobilach i tramwajach. O kinie i teatrach rewiowych, o targu nazywanym Kercelakiem, na którym można było kupić wszystko: mydło i powidło, a nawet klejnoty królowej Marysieńki. Śniłam też o tej ciemnej, fascynującej stronie stolicy – bandzie Taty Tasiemki, który był gangsterem porównywanym do mafiosów z Chicago, oraz o kasiarzach napadających na banki i rozpruwających kasy pancerne pełne sztabek złota. Nie muszę wam chyba mówić, że w tych snach zawsze aresztowałam złoczyńców. Tatę Tasiemkę i jego bandę zakuwałam w kajdany, a kasiarza Szpicbródkę wsadzałam za kratki. Ach, gdyby te sny były prawdziwe! Pisano by o mnie w gazetach! Jak o wujku…
Wyskoczyłam na przystanku na wprost gazeciarza.
– „Kurier Poranny”! U nas z pierwszej ręki o tym, co na świecie, bo pewnie nic o nim nie wiecie! Horoskop maga Bim Salabima, lepszego znawcy przyszłości ni ma! Informacje prawdziwa bomba, kto nie kupuje, ten trąba!
Franka słychać było na całej ulicy. W tłumie ludzi spieszących za swoimi sprawami był jak boja na morzu. Co chwilę ktoś do niego podchodził i rzucał monetę. Chłopak łapał zapłatę w locie i wręczał klientowi gazetę. Nie ukrywam, że byłam jego stałym klientem. Jako detektywka muszę przecież wiedzieć, co się dzieje w Warszawie. Mój dziadek mawiał, że wiedza jest orężem, który trzeba cały czas ostrzyć. Znaczy że trzeba cały czas się uczyć i zdobywać informacje. Przede wszystkim detektyw musi być na bieżąco ze wszystkimi wydarzeniami. Poza tym, muszę przyznać, czytuję horoskopy tych wszystkich magów od siedmiu boleści, bo lubię się pośmiać z ich przewidywań. Według tego, co ostatnio wyczytałam, powinnam lada chwila zdobyć fortunę i wyjechać gdzieś za granicę z mężem, księciem o koziej bródce, z którym doczekam się gromadki dzieci. Zgroza…
– Miażdżąca kinowa premiera! – Franek jeszcze mnie nie zauważył. Jego głos przebił się ponad gwar miasta, warkot ciężarówek, sygnały klaksonów i zgrzyt tramwaju. – On kocha ją, a ona jego… Chyba że mu powie, by spadał na drzewo! A skoro o drzewie mowa: Człowiek małpa w kinie Światowid!
– Franek, daj mi jeden egzemplarz.
– Jeszcze ciepła gazetka w rączki szanownej panienki! – Chłopak wyszczerzył się do mnie, puścił oko i złapał lśniącą monetę. – Zaraz będzie padać. Mam nadzieję, że szanowna panienka zabrała ze sobą parasol.
– Zdążę przed deszczem, a jak nie, to przebiegnę pomiędzy kroplami.
– Jasne, jasne! – Franek znów wyszczerzył zęby. Cały czas obsługiwał klientów. Widziałam, jak ktoś sięga po gazetę zza moich pleców. Ciemne skórzane rękawiczki uchwyciły „Kuriera Porannego”, zamarły na chwilę, a potem szybko zniknęły z pola widzenia. – Widzę, że panienka Zuza jest szybsza od koni wyścigowych!
– A żebyś wiedział, Franku. Mam dla ciebie kanapkę, chcesz?
– Sie wie! – odpowiedział z entuzjazmem chłopak, bo kanapki mojej cioci wprost uwielbiał.
Otworzyłam teczkę. Okazało się, że rzeczywiście zapomniałam zeszytów i podręczników. W środku wymacałam tylko książkę, którą akurat się zaczytywałam, i śniadanie. Podałam chłopakowi jedną z owiniętych papierem bułek. Ciocia robiła mi do szkoły stos kanapek, których nigdy bym sama nie przejadła. Wiedziałam, że Franek pochłonie bułkę z ogromną ochotą. Był chudy jak szczapa i umorusany. Nie miał pewnie nawet czasu, by zrobić sobie coś do jedzenia, a założę się, że nie było go także stać na porządny posiłek.
Przejrzałam gazetę w pośpiechu. Pisali coś o nastrojach w Genewie i intrygach Niemiec, przeleciałam wzrokiem reklamę Domu Mody Hersego, dowiedziałam się, że winiarnia „Ziemiańska” na dzisiejsze śniadanie poleca solankę z jesiotra i bliny z kawiorem, uniosłam brwi w zdziwieniu nad tekstem o człowieku będącym medium, przesuwającym siłą umysłu różne przedmioty, i meteorycie, który spadł na Wołyniu. Straciłam nadzieję, że znajdę przy tekście o strzelaninie w zakładzie fryzjerskim to, czego szukałam, w końcu jednak poczułam, jak serce zaczyna mi szybciej bić. Znów pojawiło się ogłoszenie, które ostatnio spędzało mi sen z powiek. Zagadka, przed którą stanęła Zuza Wróbel! Miałam nadzieję, że rozwiążę ją, zanim ktoś przestanie umieszczać ogłoszenia w „Kurierze” i minie okazja, by poznać tajemnicę niezwykłych wiadomości.
– To ja lecę, Franek!
– Dobrego dnia, panienko Zuzanno!
Pognałam, odprowadzana kolejnymi rymowankami Franka i pokrzykiwaniami tragarzy. Gazetę włożyłam do teczki, bo na chodnik pacnęło właśnie kilka ciężkich kropli deszczu. Do budynku dobiegałam razem z ulewą. Na szczęście tuż przed szkołą czekała na mnie z parasolem moja nowa przyjaciółka, Ania Sikora. Któż zna mnie lepiej, jak nie ona? Wiedziała, że z roztargnienia i niefrasobliwości na pewno zapomnę parasola czy choćby kapelusza. Rozbryzgując trzewikami kałuże, wbiegłyśmy rozbawione do gimnazjum. Wyglądałyśmy jak zmokłe kury. Parasol jakimś dziwnym sposobem w ogóle nie spełnił swojej funkcji, właściwie to zastanawiam się, czy nie napisać w tej sprawie listu do producenta.
Przyznam szczerze, że Państwowe Gimnazjum i Liceum imienia Klementyny z Tańskich Hoffmanowej w pierwszym dniu wydało mi się przerażające. Wujek podwiózł mnie wtedy pod sam gmach szkoły, odwrócił się do mnie i powiedział:
– Zuzo, to twoje gimnazjum.
Nieźle, prawda? Po żołniersku, bez żadnego rozczulania się. Wypchnął mnie z samochodu, zatrzasnął drzwi i tyle go widzieli. To taki styl – wrzucanie ludzi na głęboką wodę. Albo człowiek sobie poradzi, albo utonie. Pierwszy raz przyszłam do gimnazjum blisko tydzień po rozpoczęciu zajęć, ale wujek zupełnie to zignorował. Nikogo tu nie znałam, nie wiedziałam, dokąd iść i gdzie szukać swojej klasy. Nie zrozumcie mnie źle, jestem odważna, radzę sobie w różnych sytuacjach, ale wtedy wchodziłam do gimnazjum z duszą na ramieniu. Byłam pewna, że rzucona na tę głęboką wodę zaraz pójdę na dno.
Stało się jednak inaczej. Koło ratunkowe rzuciła mi Anka Sikora. Dosłownie wpadłyśmy na siebie w drzwiach, nabiłyśmy sobie guzy na głowach i zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Czasem tak to się w życiu dzieje. Nie żeby Anka mnie polubiła z powodu wstrząsu mózgu…
W gimnazjum uczę się już miesiąc i muszę przyznać, że całkiem mi się tutaj podoba. To żeńska szkoła, w przeciwieństwie do poprzedniej, do której uczęszczałam. Tamta była koedukacyjna, bo uczyli się w niej i chłopcy, i dziewczyny. Z początku nie wiedziałam, jak się do tej zmiany przyzwyczaję. Chyba odruchowo szukałam wzrokiem wyrostków popisujących się na korytarzu. Brakowało mi głupkowatych uwag, stania na głowie i niezdarnych zalotów. Naprawdę, w dawnej szkole czułam się czasem jak w zoo i było się z czego pośmiać. Niemal jak na premierze filmu Człowiek małpa.
– Ależ pogoda! Po prostu tego nienawidzę, nienawidzę!
Dałam się Ance wyżalić. Przyzwyczaiłam się już, że zawsze musi trochę pomarudzić. Gdy na dworze było gorąco, było jej za gorąco, gdy na dworze było zimno, było jej za zimno, a gdy pogoda była w sam raz, było jej oczywiście… za w sam raz. Na szczęście zły humor szybko jej mijał.
– Idziemy dzisiaj do cukierni? A może do parku?
– Jak przestanie padać – przypomniałam.
– No tak. – Anka nieco oklapła. – Nienawidzę deszczu…
Zaśmiałam się, weszłyśmy do klasy. Dzisiejszy plan lekcji zaczynał się od matematyki. Profesora Stanisława Kostrzewskiego jeszcze nie było. Zajęłam miejsce przy oknie i wyjrzałam na zewnątrz. Było ciemno i ponuro, jakby zaraz miała zapaść noc. Wystarczyło lekko się wychylić znad ławki, żeby dostrzec ulicę. Warszawa tonęła w deszczu. Studzienki kanalizacyjne nie nadążały z odprowadzaniem wody. Przejeżdżający tramwaj przypominał barkę rzeczną, która często spływała Wisłą w stronę Gdańska. Fale rozbijały się o krawężniki, zatapiając dużą część chodnika. Tramwaj stanął, wyskoczyli z niego ludzie z parasolami w dłoniach. Już po kilku krokach musieli wylewać wodę z butów. Nad kamienicami błysnęło i niemal w tej samej chwili po niebie przetoczył się ogłuszający grzmot. Wszystkie odruchowo podskoczyłyśmy na krzesłach.
– Profesora nie ma. Myślisz, że się spóźni? Może utknął gdzieś po drodze?
Zdążyłam się zorientować, że Anka nie przepada za matematyką. A może nie przepadała za profesorem Kostrzewskim? Przyznam, że na pierwszy rzut oka ten nauczyciel nie budził sympatii. Każdy się go bał. Zwłaszcza jego ponurej miny, przenikliwych oczu i spiczastych wąsów, które wyglądały jak dwa naoliwione szpikulce. Jeśli ktoś chce sobie wyobrazić profesora, powinien pomyśleć o połączeniu australijskiego strusia z sumem (przez te wąsy). Chodził wyprostowany jak struna, można było odnieść wrażenie, że połknął kij od szczotki, bo jego plecy były idealnie proste nawet wtedy, gdy siadał. Uczennice nazywały go Pułkownikiem, bo wiele lat służył w wojsku, jeszcze u boku marszałka Piłsudskiego. Wypowiadał polecenia basem, jakby wydawał rozkazy żołnierzom, i pilnował dyscypliny, jakbyśmy wszystkie zaciągnęły się do armii, a nie były uczennicami warszawskiego gimnazjum.
Rozmowy w klasie ucichły, gdy uchyliły się drzwi. Pułkownik przywitał się, wmaszerował do wnętrza i usiadł za biurkiem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w okno i się nie poruszał. Wydał mi się bardziej poważny niż zazwyczaj.
– Znowu mnie przepyta. Zobaczysz. Uwziął się na mnie, zaraz mnie przepyta! – Anka jak zwykle panikowała.
– Weź głęboki wdech. Dzisiaj Kostrzewski da ci spokój – powiedziałam.
– Obiecujesz?
Położyłam dłoń na ramieniu koleżanki.
– Jestem tego pewna.
– W takim razie już mi lepiej. – Anka odetchnęła głęboko. – Wierzę ci. Wyczuwasz to tymi swoimi zdolnościami?
– Tak. Pomnożyłam dzisiejszą datę przez liczbę zajęć w tym semestrze, dodałam wiek Kostrzewskiego, czyli jakieś sto siedemdziesiąt, i podzieliłam przez trzy.
– Dlaczego przez trzy?
– I akurat ta liczba wzbudziła twoje wątpliwości? – Przewróciłam oczami. Otworzyłam teczkę i przypomniałam sobie, że oprócz kanapki mam tam tylko gazetę i książkę. Powieść położyłam na stoliku, mając nadzieję, że Kostrzewski nie zorientuje się, że jestem nieprzygotowana do lekcji. – To numer kamienicy, w której mieszkasz.
– Rzeczywiście – przyznała skołowana Anka.
Trudno było mi powstrzymać śmiech.
– Żartowałam, to mniej skomplikowane. Dzisiaj pada, prawda?
– Pada – potwierdziła Anka.
– A do tego wczoraj też padało.
– Też.
– Więc dzisiaj nie przepyta nikogo.
Patrzyłam rozbawiona na Ankę, która dalej nic z tego nie rozumiała. Ta wersja z pogodą nie wydawała jej się wcale mniej skomplikowaną od poprzedniej.
Ja natomiast byłam pewna tego, co mówię. Już w pierwszych dniach szkoły zaobserwowałam, że nasz nauczyciel matematyki popada w melancholię, gdy nieprzerwanie pada przynajmniej dwa dni z rzędu. Wtedy wszystkim odpuszcza. W takie dni opowiada różne ciekawostki związane z matematyką, a trzeba przyznać, że potrafił to robić jak mało kto.
Dziś jednak wszystko wyglądało nieco inaczej. Deszcz bębnił w szyby, a Kostrzewski wciąż się nie poruszał.
– Oddycha czy wykitował? – Kaśka Małkiewicz zachichotała za moimi plecami.
Znów zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na Kostrzewskiego, czekając na to, co się stanie.
– Może zrobi nam sprawdzian? Albo rozmyśla nad tym, czy nie urządzić nam musztry?
Przestałam słuchać przypuszczeń koleżanek. Gdy wszyscy wpatrywali się w Kostrzewskiego, ja popatrzyłam za okno. Zastanawiałam się, czego Pułkownik tak tam szuka. Po szybie spływały strużki wody, rozmazując obraz. Widziałam szary budynek naprzeciw i fragment ulicy wraz ze skrzyżowaniem. Przechodniów nie było zbyt wielu. Kilka parasoli przemieściło się obok sklepu spożywczego. Jakiś klient wyszedł z torbą pełną zakupów, którą trzymał pod pachą, żeby nie rozmokła od deszczu. Przejechały samochód i dorożka.
Dopiero po chwili dostrzegłam mężczyznę stojącego przy słupie ogłoszeniowym. Na głowie miał melonik. Jego długi płaszcz sięgał butów, lśniąc od spływającej po nim wody. Facet stał z uniesioną wysoko głową. Wpatrywał się w okna naszej szkoły, dokładnie w to okno, za którym widać było siedzącego Kostrzewskiego. Czy mężczyźni na siebie patrzyli?
Miałam ochotę przetrzeć dłonią szybę, żeby lepiej widzieć. Nie miało to jednak sensu, krople deszczu rozmazywały przecież obraz po drugiej stronie. Zmrużyłam powieki. Tamten mężczyzna nie był wysoki, ale trzymał się równie sztywno jak Kostrzewski. Wyciągnął dłoń przed siebie. Coś w niej miał?
Przeniosłam wzrok na profesora. Po moich plecach przebiegły ciarki. Pułkownik patrzył teraz na mnie. Jego nieruchome spojrzenie przyprawiło mnie o drżenie. Nagle Kostrzewski podniósł się z krzesła i ruszył w moją stronę.
– Rany… – Anka skuliła się w sobie. – Mnie tu nie ma!
Przełknęłam nerwowo ślinę. Nauczyciel wyglądał tak, jakby szykował się do natarcia. Czułam, że zaraz usłyszę: „Baczność, szeregowa Wróbel, spocznij, cztery pompki, dwa przysiady, sprint ze szkolną teczką, a potem czołganie się pod ławkami do upadłego, wykonać!”. Pułkownik zamiast tego zatrzymał się obok naszej ławki i sięgnął po książkę, która leżała przede mną.
– Złoty żuk autorstwa Edgara Allana Poego… Panna Wróbel lubi przygody, skarby, zagadki i tajemnice?
– Uwielbiam, profesorze.
Pułkownik przechylił głowę, spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Naprawdę wyglądał jak struś tuż przed dziabnięciem kogoś w nos.
– Co panna myśli o zaszyfrowanej wiadomości, którą autor opisał w noweli? Rozszyfrowałaby ją panna sama? – dodał jeszcze na zachętę.
Zastanowiłam się. Nie chciałam wyjść na samochwałę. Pewnie, że rozłożyłam ten szyfr na łopatki w kilka minut. Był wskazówką prowadzącą głównego bohatera do skarbu. Na szczęście pasjonująca opowieść na tym nie straciła.
– Edgar Allan Poe, drogie uczennice, przyczynił się do popularyzacji kryptografii, czyli gałęzi wiedzy służącej utajnianiu wiadomości…
– Szyfrowaniu? – wyrwało się Ance Sikorze.
– Szyfrowaniu. – Pułkownik pokiwał głową. – Poe publikował w różnych gazetach, na łamach jednego z tygodników poprosił czytelników, żeby przysłali do niego zaszyfrowane wiadomości, i zapewnił, że złamie każdą z nich. Gdy zdał sobie sprawę z ogromnego zainteresowania tym tematem, napisał właśnie tę opowieść, Złotego żuka… Chcecie spróbować swoich sił przy innej kryptologicznej zagadce?
Usłyszałam entuzjazm koleżanek. Każdy wolał zagadki od odpytywania.
– Świetnie!
Kostrzewski podszedł do tablicy i chwycił za kredę.
Wykorzystałam ten moment, żeby jeszcze raz wyjrzeć przez okno. Mężczyzna zniknął. Zdałam sobie jednak sprawę, że tuż za rogiem stoi ktoś jeszcze. Był tam wcześniej, obserwował faceta w meloniku, może go nawet śledził? Wysoki, chudy chłopak. Wytężałam wzrok, ale nie mogłam rozpoznać rysów jego twarzy. Deszcz wciąż wszystko rozmywał. Byłam jednak pewna, że gdzieś go już widziałam. Patrzył w okna. Zupełnie jakby spoglądał na mnie…
– Czas start!
Przeniosłam wzrok na tablicę. Oto, co zobaczyłam. Sześć – wydawałoby się – zupełnie przypadkowych liter oraz równanie.
H R L J P D
A = D
Uwielbiam zagadki i szyfry. Ten był dla mnie oczywisty. Czytałam kiedyś o szyfrach podstawieniowych. Używał ich już ponad dwa tysiące lat temu rzymski cesarz Gajusz Juliusz Cezar. Gdy szyfrował listy, zastępował każdą literę inną, tą, która znajdowała się w alfabecie dwie pozycje dalej. I tak: literę A zastępował literą D, literę B literą E i tak dalej. Byłam więc pewna, że profesor Kostrzewski wybrał dla nas najprostszy szyfr, jaki przyszedł mu do głowy.
Podniosłam rękę.
– Tak, Zuzanno Wróbel?
– Enigma, profesorze.
– Że co, proszę? – Nauczyciel wydawał się roztargniony.
Zawahałam się, może źle rozszyfrowałam tę zagadkę?
– Rozwiązaniem jest słowo „enigma”…
Kostrzewski przechylił głowę, wydawało mi się, że się uśmiechnie, skoro uczennica rozwiązała szyfr tak szybko. Zamiast tego zobaczyłam, że przez twarz Pułkownika przesunął się jakiś cień. Jakby to słowo, które wypowiedziałam, miało głębsze znaczenie, i dopiero teraz je sobie uświadomił.
Ku zaskoczeniu wszystkich nauczyciel odwrócił się do tablicy, chwycił gąbkę i zaczął ścierać litery. Robił to długo i dokładnie. W końcu znów na nas popatrzył i pociągnął z namysłem swój spiczasty wąs.
– Bardzo dobrze – powiedział. – Powróćmy jednak do tematu dzisiejszych zajęć…
W klasie rozległ się jęk zawodu, ale Kostrzewski zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Na tablicy pojawiło się równanie, a on zaczął je objaśniać.
Dziwna to była lekcja i z ulgą doczekałam dzwonka na przerwę. Schowałam książkę Edgara Allana Poego do teczki. Wtedy przypomniałam sobie o gazecie. Wyciągnęłam ją i odnalazłam rubrykę, którą ostatnio codziennie sprawdzałam. Popatrzyłam na dziwne ogłoszenie. Po raz pierwszy zwróciłam na nie uwagę dwa tygodnie temu, gdy wujek zostawił „Kurier Poranny” na stole w kuchni. Dziwny zbitek słów, pozornie zupełnie pozbawiony sensu.
Dla cyklistów, dziś ostateczne, czwarte niecałe, wezwanie. Meta w Ogródku.
BLEF DEKEZ
Zastanawiałam się, czy podejść do Kostrzewskiego i go o to zapytać. Pomyślałam jednak, że mógłby mnie potraktować jak wariatkę z bujną wyobraźnią, poza tym byłoby to pójście na łatwiznę. Jeśli był to szyfr albo jakaś tajna wiadomość, powinnam złamać kod sama.
BLEF DEKEZ. Co mogły oznaczać te słowa? Pojawiały się w podpisie każdego ogłoszenia. Nie pochodziły z żadnego obcego języka. Czytałam je na różne sposoby: od tyłu, przestawiając litery, składając je na nowo. LEK, FEZ, BLEF… liczba liter E była przytłaczająca.
– Idziesz, Zuzka?
– Jeszcze chwilę…
Coś mnie tknęło. Gdy wszyscy opuszczali klasę, sięgnęłam po pióro, które pożyczyłam od Anki, i wykreśliłam z podpisu samogłoski E. BLFDKZ. Poczułam, jak pocą mi się ręce. Schowałam gazetę z powrotem do teczki i ruszyłam za koleżankami do wyjścia. Unikałam patrzenia na profesora Kostrzewskiego, czułam jednak na sobie jego wzrok. Czy widział, że przeglądam gazetę? Zorientował się, że skreślam w niej literki, a potem obserwował moją reakcję i wyraźną bladość? Nie byłam pewna. Byłam jednak pewna czegoś innego. Wiedziałam, jakie słowo kryje się pod szyfrem BLFDKZ, i zastanawiałam się, ile ma z tym wspólnego nasz profesor od matematyki.
BLFDKZ
Jeśli i tu zastosuje się przesunięcie, ale w drugą stronę, i każdą literę zastąpi literą, która znajdowała się w alfabecie dwie pozycje wcześniej... Wtedy literę B zastąpi litera E, literę L – litera N, a rozwiązaniem będzie… ENIGMA! To samo słowo, które dziś na lekcji zaszyfrował w podobny sposób nasz nauczyciel.
To nie mógł być przypadek! Pieska niebieska! Co teraz?
Na ćwiczeniach gimnastycznych byłam tak rozkojarzona, że dostałam piłką w głowę. Nawet nie zauważyłam, skąd nadleciała. Pociemniało mi w oczach i zapiszczało w uszach. Przysiadłam na czterech literach w takim zdziwieniu, że nauczycielka poważnie się zastanawiała, czy nie wezwać do mnie pielęgniarki. Anka Sikora pomogła mi się podnieść i odprowadziła mnie do ławki.
– Co się z tobą dzieje, Zuzka?
– Po prostu jestem niezdarą.
– W to akurat nie uwierzę. Niezdarą to mogę być ja, ale ty? Ciebie nigdy nie można trafić, a dziś stałaś jak sparaliżowana. Do ostatniej chwili patrzyłaś na piłkę, aż oberwałaś nią w czoło.
Wzruszyłam ramionami, Anka była moją najlepszą i tak naprawdę jedyną przyjaciółką w tej szkole. Jak mogłam jej powiedzieć, skąd się wzięło moje rozkojarzenie? Jak mogłam jej powiedzieć o swoich podejrzeniach? O szyfrach w gazetach, tajnych wiadomościach, które ktoś przekazywał w ogłoszeniach prasowych, i o tym, że z tymi szyframi mógł mieć coś wspólnego nasz nauczyciel matematyki? Może to on podpisywał się w tych kodowanych przekazach jako Enigma? Anka wzięłaby mnie za wariatkę. Kto wie, czy nie zaczęłaby mnie unikać. Nie, Anka Sikora nie była jeszcze gotowa na wariactwa swojej nowej koleżanki, Zuzy Wróbel. Musiałam ją do nich stopniowo przyzwyczajać.
– Hej, sikorki nierozłączki, wszystko z wami w porządku?
Nauczycielka Zyta Kolonko wciąż miała mnie na oku. Podeszła do nas i nachyliła się w moją stronę. Uważnie mi się przyjrzała. Chyba sprawdzała, czy doznałam uszczerbku na zdrowiu. Uśmiechnęłam się, ale ten uśmiech musiał wzbudzić jej podejrzenia, bo zmarszczyła brwi.
– Ile palców widzisz? – zapytała, wystawiając mi dłoń przed oczy.
Niemal dotykała mojego nosa, więc musiałam zrobić zeza, żeby się przyjrzeć.
– W sumie to mam w zasięgu wzroku co najmniej czterdzieści dwa palce… – odparłam, ale dostrzegłszy minę nieskorej do żartów pani Kolonko, doprecyzowałam: – Ale pani tylko dwa.
– Jeśli masz siłę na dowcipkowanie, to znaczy, że nie jest źle. Zaraz kończy się lekcja, możecie zbierać się do szatni.
Odprowadziłam nauczycielkę wzrokiem. Poczułam, jak koleżanka kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Zuzka…
Przeniosłam wzrok na Ankę. Patrzyła na mnie nieco podejrzliwie.
– Słucham?
– Czy chodzi o tę gazetę?
Nabrałam powietrza w płuca i czekałam z napięciem, co będzie dalej.
– Widzę, że codziennie ją kupujesz i coś w niej zaznaczasz. Potem zapisujesz na kartce jakieś informacje, podkreślasz, przekreślasz, i w końcu te kartki wyrzucasz.
Nie zdawałam sobie sprawy, że mam tak spostrzegawczą koleżankę. Swoją drogą, powinnam być ostrożniejsza, bo gdybym pracowała w wywiadzie, już dawno ktoś by mnie zdemaskował. Anka Sikora miała zadatki na detektywkę. Może gdy ja zostanę Sherlockiem Holmesem, moja przyjaciółka będzie doktorem Watsonem?
– Bo widzisz… – zaczęłam ostrożnie, gotowa wszystko wyznać.
– Chodzi o twojego wujka, prawda? – przerwała mi Anka. Jesteś o niego zazdrosna?
Zatkało mnie. Ja zazdrosna?
– Wiem. – Ania pokiwała głową. – To może być deprymujące. Chcesz być detektywką, ale to o twoim wujku piszą w gazetach niemal non stop. O tym, jak przyczynił się do ujęcia kasiarza, rozpruwacza bankowych sejfów, Szpicbródki. Jak wyciągnął za fraki z Kercelaka gangstera Tatę Tasiemkę i jego gang. Nie wspominając już o tej sprawie tajemniczego mordercy, którego szukała cała Warszawa…
– Ale…
– Nie musisz nic mówić, Zuza, ja to doskonale rozumiem. – Anka znów poklepała mnie po plecach, nie dając mi dojść do słowa. – Zazdrość nie jest mi obca. Jeden z moich braci tak dobrze gra na fortepianie, że z zazdrości aż zielenieję. Ja nie mam jego talentu. Chciałabym być nawet lepsza niż on, ale mi nie idzie. Nie poddaję się jednak, bo wierzę, że ciężką pracą…
Przyznam, że trochę przestałam Anki słuchać. Czy naprawdę byłam zazdrosna o sławę wujka? Tak bardzo to było widać? Opanowałam odruch, żeby poszukać lustra i sprawdzić, czy pozieleniałam z zazdrości. Coś jeszcze kotłowało mi się w czaszce… Czy nie miałam takiego talentu jak mój wujek? No nie…
Odechciało mi się zdradzać Ance prawdziwy powód zainteresowania gazetami. Ona pewnie przetłumaczyłaby to sobie na swój sposób. Wyszłoby, że z zazdrości o wujka wymyślam jakąś szpiegowską aferę, żeby się wykazać.
– Masz rację – przyznałam, wstając z ławki. – Pewnie jestem o wujka zazdrosna.
– Niepotrzebnie. – Anka nie wyczuła mojego nastroju. Ruszyła w stronę szatni, a ja za nią. – Zobaczysz, że będą pisać o tobie w gazetach! Będziesz sławną detektywką, jestem tego pewna.
– A ty będziesz Fryderykiem Chopinem w spódnicy, podbijesz Warszawę, Paryż i Nowy Jork! – powiedziałam to szczerze.
– Bardzo bym chciała – rozmarzyła się Anka.
Wkroczyłyśmy do szatni. Większość koleżanek zdążyła już się przebrać i wyjść na korytarz. Zostało kilka dziewczyn, które rozgadały się o swoich planach na wspólne wyjście po szkole. Przebierałyśmy się z Anką w milczeniu.
Nie żebym podsłuchiwała, koleżanki po prostu mówiły naprawdę głośno. Planowały wieczorne wyjście do kina na film z Eugeniuszem Bodo. O premierze filmu Głos pustyni już czytałam, wiedziałam na przykład, że kręcony był w Afryce z wielkim rozmachem. Ciocia Helenka planowała wyciągnąć wujka na ten film. Wujek za romansami nie przepadał i wiedziałam, że będzie chciał się wykręcić. Zauważyłam jednak w kredensie pudełko czekoladek. Przekupstwo w toku. Bombonierki wujek sobie nie odmówi i na Głos pustyni na pewno pójdzie. Miałam jedynie nadzieję, że nie będzie na nim chrapał. Wystraszy pół kina.
– Spotykamy się w ogródku przed filmem? – zapytała koleżankę Basia Wielopolska.
Zamarłam.
– Co powiedziałaś? – dopytałam nieco natarczywie.
Dziewczyny zamilkły, popatrzyły na mnie dziwnie. Nawet Anka Sikora uniosła pytająco brwi.
– To znaczy… – Zaśmiałam się nerwowo. – Powiedziałaś o ogródku… Wciąż poznaję Warszawę. Chciałam wiedzieć, gdzie to jest… no, ten ogródek oczywiście. Nie żebym planowała tam pójść, żeby wprosić się z wami na film…
Jasne, mój nerwowy śmiech był szalenie wiarygodny. Gdybym mogła, pacnęłabym się w czoło otwartą dłonią.
– O Saski chodzi… – sprecyzowała Baśka. – Ogród Saski. Stamtąd wszystkie mamy najbliżej do kina…
Uniosłam dłoń, kiwnęłam głową w podziękowaniu i postanowiłam zmyć się z przebieralni.
– Ania, idziesz?
Anka Sikora nie odpowiedziała, nawet na mnie nie spojrzała. Nie miałam teraz czasu zajmować się jej fochami. Byłam pewna, że odkryłam kolejny, mały kawałek zaszyfrowanej układanki, która nie dawała mi spokoju. Słowo „Ogródek” w ogłoszeniu z gazety nie bez przyczyny napisane było wielką literą. Nie rozszyfrowałam reszty, jak choćby tej całej „Mety”. Wiadomość mogła być ostatecznym wezwaniem kogoś do spotkania w ogrodzie Saskim w Warszawie. Czułam w kościach, że zgodnie z zapowiedzią będzie to ostatnia wiadomość przekazana za pośrednictwem gazety. Prawdopodobnie do tej pory na poprzednie nikt nie odpowiedział. A więc wszystko mogło się rozstrzygnąć dziś. Tylko kiedy?
Zatrzymałam się przy gabinecie języka polskiego. Wyciągnęłam z teczki gazetę i po raz kolejny przeczytałam ogłoszenie.
Dla cyklistów, dziś ostateczne, czwarte niecałe, wezwanie. Meta w Ogródku.
Czy chodziło o jakieś zawody sportowe? Ktoś chciał się ukryć wśród zawodników jadących na rowerach? Nie… nie słyszałam i nie czytałam o żadnych zawodach, które miałyby się dziś odbyć w Warszawie.
Jeśli miałam przyjąć, że nadawca wiadomości zamierzał się spotkać z kimś w ogrodzie Saskim, to o której? Musiał to w jakiś sposób przekazać. „Czwarte wezwanie”. Tych ogłoszeń było więcej niż cztery, byłam tego pewna. Czwórka to jedyna cyfra, która pojawiła się w treści wiadomości. Musiała więc coś oznaczać. Godzinę spotkania? Na pewno nie czwartą rano, bo o tej porze gazeta jeszcze nie pojawiłaby się w sprzedaży. Chodziło więc o czwartą po południu. Spotkanie w ogrodzie Saskim o szesnastej?
Popatrzyłam tryumfalnie na Anię Sikorę, ale ta ominęła mnie wzrokiem. Strzeliła focha, wyglądała na solidnie obrażoną. Dlaczego? Zmarszczyłam brwi. To też było oczywiste. Sikora domyśliła się, że mam przed nią jakąś tajemnicę. Poza tym mogła podejrzewać, że znudziłam się jej towarzystwem i chcę się wkupić w łaski Basi Wielopolskiej i jej koleżanek.
Nawet nie wie, w jakim jest błędzie. W pierwszym odruchu chciałam z Anką porozmawiać i wszystko jej wyjaśnić, ale… no właśnie. To nie był najlepszy moment. Sikora być może nawet nie chciałaby mnie wysłuchać. W takim nastroju jak teraz wyśmiałaby mnie i postukała się w głowę. Podjęłam więc decyzję, że na razie będę działać sama. Do wieczora sprawy się rozstrzygną i jutro będę mogła swojej przyjaciółce powiedzieć coś więcej. Dziś musiałam się zająć ogrodem Saskim i przygotować na godzinę szesnastą! Tak! Musiałam się tam udać o odpowiedniej porze i odnaleźć korespondujących ze sobą miłośników szyfrów!
Kolejne lekcje wlokły się niemiłosiernie. Na ostatniej właściwie bez przerwy spoglądałam na zegar wiszący na ścianie. Byłam pewna, że się popsuł. Próbowałam nawet przesunąć wzrokiem i siłą woli jego wskazówki, zupełnie jak to medium, o którym pisano dziś w „Kurierze Porannym”. Ja takich zdolności niestety nie mam, zapewniam. Trochę tego żałuję.
Ostatni dzwonek przyjęłam z ogromną ulgą, ale i zdenerwowaniem. Szykowała się moja pierwsza detektywistyczna misja! Ów radosny moment wyczekiwania, dreszcz emocji i wyostrzone zmysły były tym, na co czekałam. Tak właśnie musi się czuć detektyw, gdy zwietrzy trop!
– To idziemy do parku albo do cukierni? – zapytała nagle Anka.
Przypomniałam sobie, że moja przyjaciółka już wcześniej wspominała o wspólnym wyjściu po szkole. Nie chciałam jej robić przykrości, a w dodatku widać było, że Sikora pyta mnie o to, bo chce się pojednać. Nie potrafiła się długo złościć. Ale przecież nie mogłam z nią teraz nigdzie pójść. Do czwartej pozostały niecałe dwie godziny. Muszę dotrzeć do domu, przygotować się do szpiegowskiej akcji i pojechać do ogrodu Saskiego.
– Możemy to przełożyć? Mam coś ważnego do załatwienia, Aniu. Wiesz, ja…
– Oczywiście, nie musisz się tłumaczyć, pójdziemy kiedy indziej.
Rany. Wyczułam w głosie przyjaciółki chłód. Nie miałam jednak teraz czasu, żeby ją udobruchać. Naprawdę się spieszyłam.
– To do jutra – powiedziałam, i tyle mnie widzieli.
Wybiegłam ze szkoły. Zdążyłam wskoczyć do tramwaju, i już po chwili jechałam w stronę domu. Przestało padać, zza chmur wyszło słońce, zrobiło się nawet trochę cieplej. Uznałam, że to dobry omen. W ogrodzie Saskim będzie więcej spacerowiczów, z łatwością wtopię się w tłum. Wszystko przemyślałam jeszcze w szkole. Zamierzałam skorzystać z garderoby aktorki, czyli mojej cioci! Ciocia Helenka miała w swoim pokoiku wszystko, czego dusza zapragnie, żeby dokonać całkowitego przeistoczenia. Cioci i wujka miało dziś nie być przynajmniej do godziny szóstej, więc byłam pewna, że jeśli się uwinę, zdążę wrócić i odłożyć pożyczone rzeczy na miejsce.
Tramwaj powinien być szybkim środkiem lokomocji, ale dziś wlókł się straszliwie. Warszawa była zatłoczona. Najwyraźniej wszyscy odłożyli wyjazd za sprawunkami na moment, kiedy przestanie padać albo kiedy Zuza Wróbel wymyśli sobie akcję detektywistyczną. Ulice zatkały się jak rury kanalizacji.
Ryk silników, klaksony samochodów i rżenie koni dobiegały do mnie z każdej strony. Miasto tętniło życiem. Zwykle patrzyłam na to zjawisko z zachwytem, ale dzisiaj strasznie mi się spieszyło! Ludzie tłoczyli się na chodnikach. Kolejki sklepowe wiły się nawet przed witrynami. Ludzie stali po chleb, szli z torbami pełnymi zakupów. Wpatrywałam się w nich, starając się zdecydować, za kogo się przebiorę, żeby nie zwracać na siebie uwagi i wtopić się w tłum. Kwiaciarki powróciły po przerwie spowodowanej deszczem do sprzedaży towaru, zajmując niemal każdy róg większego skrzyżowania. Były tak charakterystyczne i podobne do siebie, że… Bingo! Już wiedziałam, za kogo się przebiorę!
Na kolejnym przystanku wysiadłam z tramwaju i ruszyłam biegiem do domu. Bieganie nie sprawiało mi problemów – często musiałam uciekać przed swoimi starszymi braćmi, którzy miewali głupie pomysły i próbowali mnie złapać, by wywinąć mi jakiegoś psikusa. Rzadko im się to udawało, a dzięki tym zabawom byłam w naprawdę wyśmienitej formie.
Wbiegłam na schody, wymijając dozorcę Piątka, i dopadłam do drzwi. Klucze miałam przewiązane na tasiemce założonej na szyję. Otworzyłam zamek i nacisnęłam klamkę. Tak jak się spodziewałam – nikogo nie było w domu.
Zrzuciłam buty, teczkę cisnęłam do swojego pokoju i pobiegłam do niewielkiego pomieszczenia, które służyło za garderobę cioci Helenki. Ciocia pozwoliła mi tu wchodzić, więc uznałam, że nie robię nic złego. Otworzyłam drzwi i zapaliłam światło.
To był raj dla kogoś, kto uwielbiał teatralne garderoby, przebrania i niezwykłe ubiory. Kilka razy z ciocią się wygłupiałyśmy, przebierając się za gwiazdy filmowe, czarownice i księżne. Raz ciotka przebrała się za księdza i gdy weszła do salonu, wujek z rozpędu powiedział jej: „Szczęść Boże”. Nawet sięgnął do kieszeni, żeby dać datek na tacę. Jak się połapał, że to ciocia, to strasznie się obraził. Ja bym mu za to rozgrzeszenia nie udzieliła.
W świetle tego wszystkiego byłam pewna, że ciocia Helenka nie będzie mi miała za złe, jeśli na kilka godzin pożyczę któryś z jej strojów. Doskonale wiedziałam, który chcę. Podeszłam do wieszaka. Ściągnęłam grubą, ciężką suknię z mankietami wykończonymi koronką. Takie stroje często nosiły kwiaciarki. Sięgnęłam na półkę po wzorzysty szalik, a spośród licznych butów wybrałam nieco za duże, znoszone trzewiki. Znalazłam jeszcze bordową chustę, która wyglądała jak koc albo narzuta na tapczan. Ubiór miałam w dechę, musiałam jednak coś zrobić ze swoją twarzą. Przecież nie wyglądałam jak starowinka, i od razu było widać, że za kwiaciarkę przebrała się czternastolatka!
W garderobie ciotka ustawiła lustro i stolik, na którym stała cała bateria kosmetyków. Tubki, butelki, buteleczki, pudełka, skrzyneczki i słoiczki wypełnione były specyfikami o przeróżnych zastosowaniach. Ciocia, pracując w teatrze, musiała się nauczyć sztuki makijażu, dlatego potrafiła to robić jak profesjonalny charakteryzator. Pudry, cienie do powiek, szminki, kredki do oczu, a nawet farbki nie miały przed nią tajemnic! Rozejrzałam się. Było tu wszystko, czego potrzebowałam do pełnego stworzenia postaci, w którą miałam się przeistoczyć.
Oczywiście nie było to takie proste. Zaczęłam od przyciemnienia powiek i policzków. Na nosie narysowałam fantazyjny pieprzyk, ale zaraz go usunęłam, bo nieustannie na niego zezowałam. Posmarowałam szminką usta, dodałam kilka smug, które miały wyglądać jak zmarszczki. Nie wyszło to najlepiej. Wyglądałam tak, jakbym przepracowała szychtę w kopalni, a potem wpadła do wody. Miałam jedynie nadzieję, że jesienią szybciej zapadał zmierzch, i nikt nie zauważy tego amatorskiego makijażu. Pomyślałam, że w przyszłości będę musiała popracować nad tym elementem kamuflażu. Detektyw, który nie potrafi dokonać przeistoczenia w inną postać, jest po prostu do bani.
Coś mnie tknęło, więc sprawdziłam szufladki, po czym tryumfalnie wyciągnęłam z jednej z nich i wzniosłam ku górze ogromne okulary. Założyłam je na nos. Toporne oprawki przysłaniały niemal całą twarz. Bingo!
Szybko się przebrałam i stanęłam przed lustrem. Zgarbiłam się i przeszłam kilka kroków, stękając przy tym, jakbym niosła na grzbiecie sporej wielkości słonia. Wyglądało i brzmiało to autentycznie, bo pled, który zarzuciłam na ramiona, był naprawdę ciężki. Po chwili namysłu zrezygnowałam ze stękania, bo pomyślałam, że wydaję dźwięki jak zarzynane prosię. Uznałam, że wyglądam jak warszawska kwiaciarka, i już samo to powinno wystarczyć.
Wyszłam z garderoby i skontrolowałam czas. Pieska niebieska! Jeśli chciałam znaleźć się w ogrodzie Saskim przed czwartą, musiałam się zbierać! Wypadało przecież jeszcze zrobić rozeznanie terenu! Złapałam swoje normalne ubrania, zwinęłam je w ogromną kulę i włożyłam do torby. Miałam zamiar schować je w jednej z szafek w korytarzu. Musiałam być przewidująca. Jeśli się spóźnię i przyjdę do domu, gdy będzie w nim ciocia lub wujek, to przecież nie wkroczę do przedpokoju jako kwiaciarka! Co wtedy zrobię? Wmówię wujkowi, że zamawiał kwiaty dla ukochanej z dostawą do domu? Chociaż w sumie to mogłoby się udać. Wujek był czasem tak zakręcony, że nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
Przystanęłam przed drzwiami. Zebrałam myśli i ułożyłam w głowie plan. Analizowałam go punkt po punkcie. Dobra, jestem kwiaciarką, jadę do ogrodu Saskiego ze swoją pierwszą detektywistyczną misją. Czy na pewno wszystko dobrze przemyślałam? Kwiaty! Muszę mieć kwiaty? Miałam się wyłożyć na takim szczególe? Zdążę je kupić? Mam w ogóle tyle pieniędzy?
Popatrzyłam za siebie. Ciocia dostała ostatnio od wujka kilkanaście róż… Stały w wazonie na stoliku. Pożyczę je, nikt się nie zorientuje.