Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Wrocław. Młoda dziewczyna – Joanna Wasiak – nie wraca do domu z wieczornego biegu i znika bez śladu. W poszukiwania zaginionej angażuje się aspirant Anna Rzecka, jednak jej wysiłki nie przynoszą rezultatu. W tym samym czasie do małego dolnośląskiego miasteczka, po ponad dwudziestu latach, powraca policjant Konrad Cichecki. Spotkanie z ojcem i dawnymi przyjaciółmi nie jest dla niego łatwe. Ożywają wspomnienia, a przy tym dawna sprawa zaginięcia, którą żył przed laty Wiązów. Gdy podczas rewitalizacji rynku ujawnione zostają zwłoki kobiety, sprawa wydaje się być przesądzona. Czy łączy coś zaginięcie z ostatnich dni z zaginięciem sprzed ponad dwudziestu lat? Czy powrót Cicheckiego do miasteczka, właśnie w tym momencie, jest tylko przypadkiem? W tym małomiasteczkowym kryminale nic nie jest oczywiste, a skrywanych tajemnic nie da się łatwo pogrzebać. Tomasz Duszyński, zdobywca Nagrody Czytelników Wielkiego Kalibru, Złotego Pocisku Publiczności i nagrody na festiwalu Kryminalna Piła powraca z nowym, wciągającym i pełnym niedopowiedzeń i nagłych zwrotów akcji kryminałem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mieszkańcom Strzelina, Wiązowa i okolic.
Polubiła ten wieczorny rytuał. Najpierw sprawdzała pogodę w aplikacji na swoim smartfonie, potem wyglądała przez okno, żeby się upewnić, że aura nie spłata figla. Może i głupie, ale już kilka razy przewidywania pogodynki różniły się od tego, co zastała na trasie.
Potem zakładała biegowe ciuchy. Czuła wtedy ten przyjemny rodzaj podniecenia, który najbardziej ją pociągał. Mrowiła ją skóra, mózg czekał na dopływ świeżego powietrza do płuc. Po całym dniu spędzonym na uczelni wydawała się sobie szara i zakurzona, przesiąknięta tłumem spoconych, napalonych studentów. Bieg ją oczyszczał.
Była gadżeciarą, wkręciła się w te wszystkie czasopisma i fora na Facebooku. Umieszczała swoje fotki na Instagramie, choć sama przewracała oczami, widząc, jak inne biegaczki wyginają się w pozach przy robieniu selfie, napinając mięśnie i wciągając brzuchy. Wiedziała, jak to wygląda, znała cały ten proces od podszewki, musiała pstryknąć kilkanaście ujęć, by wybrać to najlepsze. Dochodziła już w tym do wprawy, wiedziała, co zrobić, by wyglądać jak najkorzystniej. Ustawiała się bokiem, telefon trzymała wysoko nad głową, by zrobić ujęcie od góry. Pierś do przodu, rumieńce na policzkach i błysk w oku. Ten błysk był jedyną rzeczą nie na pokaz, jego nie dało się podrobić.
Dziś też wrzuci fotkę, miała na nią pomysł. W lasku odkryła duży kamień. Zaplanowała, że się na niego wdrapie. Dach świata, osobisty Mount Everest, zimowe wejście na K2. W sumie nie było w tym przesady, jeszcze rok temu nie wyszłaby przecież z domu. Siedziałaby przed telewizorem, wcinając zasraną pizzę Giuseppe i popijając ją coca-colą.
Powód do dumy? Na pewno. Dziesięć kilo mniej, ale ważniejsza chyba była zmiana stylu życia. Przestała źle się ze sobą czuć. Polubiła siebie, częściej się uśmiechała.
Joanna założyła czapkę i sprawdziła aplikację w telefonie. Nauczyła się, by ją włączać przed wyjściem z domu, wtedy szybciej łapała pozycję z satelity. Nie lubiła stać pod bramą, tupać nogami w oczekiwaniu na pojawienie się zielonego paska i pipnięcia oznaczającego bojową gotowość sprzętu do akcji. Jeszcze odpalenie muzycznej składanki. Znów za późno sobie przypomniała, że miała ją odświeżyć, przemeblować, wywalić kilka numerów, które działały jej mocno na nerwy. Na szczęście na playliście miała swój ulubiony kawałek Dawida Podsiadły. Nie ma fal, taki był tytuł, biegło jej się przy nim lekko, jakby wbrew tytułowi niosło ją jakieś tsunami.
Wyszła w końcu z mieszkania i zamknęła drzwi na klucz. Światło na klatce schodowej zapaliło się automatycznie, zbiegła trzy piętra w dół. Wstrzymywała oddech, nienawidziła zapachu tego bloku, grochówek, rosołów, schabowych i placków ziemniaczanych. Buraczane wyziewy wymieszane z kurzem i smrodkiem starej ściery. Uroki wynajmowanej stancji. Ojciec kupiłby jej kawalerkę bez mrugnięcia okiem, ale nie chciała. Po to wyjechała z Legnicy, żeby się uniezależnić, a nie żyć na garnuszku. Dorabiała jako sprzedawczyni w galerii handlowej, na razie to wystarczało. Być może już powinna pomyśleć o swojej przyszłości, ale wciąż nie była pewna, czego chce od tego życia.
Oddech odzyskała dopiero na zewnątrz. Przywitała się z sąsiadką, przytrzymała jej drzwi, gdy ta, taszcząc wielkie reklamówki z biedronki, próbowała się przecisnąć do środka.
− Kusisz los, dziewczyno. Znowu biegasz sama w lesie po nocy?
Zaśmiała się na te słowa, pokręciła głową. W końcu stanęła przed drzwiami wejściowymi.
Mróz szczypał w policzki. Listopad był paskudny. Podejrzewała, że na chodnikach będzie ślisko, ale jakoś nikt się nie spieszył, żeby posypać je piaskiem. Upomniała się, żeby biec ostrożnie.
Aplikacja oznajmiła gotowość. Poprawiła słuchawki w uszach, włączyła playlistę, potem stoper w zegarku i ruszyła w stronę Lasu Pilczyckiego. Skręciła w Nadrzeczną, biegnąc pomiędzy ogródkami działkowymi. Wiosną te poletka się zazielenią, a z działkowych domków rozlegną się odgłosy dobrej zabawy przy grillu. Teraz ich właściciele przygotowywali się do zimy, robili ostatnie porządki, chronili działkowe akcesoria przed złodziejami, a domki przed dzikimi lokatorami.
Wybrała sobie tor, który nie groził skręceniem lub złamaniem kostki. Zwolniła nieco, bo pierwsze kilkaset metrów przebiegła za szybko i za nerwowo. Oddech wyrównał się po kilkudziesięciu metrach. Złapała się na tym, że pomyślała o Marku. Dupek, nie powinna zawracać sobie nim głowy, ale wciąż powracał w myślach, jak bumerang. Minęło pół roku, a ona nie potrafiła o nim zapomnieć.
Wiedziała, że użala się nad sobą. To było jednak od niej silniejsze. Stała się podatna na zranienie, ze skórą cienką jak bibułka. Przytłaczała ją bolesna świadomość, że znów jest sama. Jak tak dalej pójdzie, stanie się doskonałym przykładem stereotypowej zgorzkniałej starej panny. Za kilka lat przygarnie kota, którego porwie z piwnicy. Kilka ostatnio się tam zalęgło, nawet upatrzyła sobie jednego, rudego i okrągłego jak piłka. Już niemal widziała się w rozciągniętym zakłaczonym swetrze, z torbami z biedronki załadowanymi po brzegi whiskasami. Będzie przynajmniej miała wspólne tematy z sąsiadką.
To bieganie było jakąś formą odreagowania, odtrutki. Gdy dawała sobie w kość, fizyczne zmęczenie sprawiało, że zawiłe sprawy stawały się prostsze. O dziwo, im bardziej była wypompowana po treningu, tym więcej miała siły psychicznej.
Wbiegła pomiędzy drzewa przy akompaniamencie nowego kawałka, który rozbrzmiał w uszach. Survive Don Diablo. Już pierwsze dźwięki ją porwały, przeszył ją dreszcz, wydolność i wytrzymałość poszybowały w górę nie o kilkanaście, ale o kilkadziesiąt procent. Przetrwaj! Pewnie, że wszystko przetrwa, poradzi sobie. Przeżyje nawet zerwanie z tamtym dupkiem. Musiała tylko pamiętać, żeby wyrzucić kawałek, który działał jej na nerwy. Za kilka minut spróbuje go przeskoczyć na playliście. Kawałek jej i Marka, przy nim po raz pierwszy się całowali. Krzywiła się do tej pory na takie sentymentalne bzdury. Jej rodzice też mieli swój numer, jakieś smęty George’a Michaela.
Ciemność, zapomniała czołowej latarki, za co zbeształa się w myślach, ale nie miała zamiaru zawracać. Jeszcze kilkaset metrów ścieżką w stronę wałów Odry, tam będzie widniej, więcej ludzi, spacerowiczów, właścicieli psów.
Wzdrygnęła się, gdy wyminął ją inny biegacz. Nie usłyszała go, zatopiona w muzyce i własnych myślach. Z podziwem patrzyła na tych kolesi. Wydawało się, że biegają całymi dniami, sfokusowani na jednym celu, byle szybciej, byle dalej.
Wzięła sobie tego biegacza na cel, jego szeroką linię pleców wyznaczoną odblaskowymi wstawkami na kurtce. Przyspieszyła, poczuła nieprzyjemny dreszcz, ostatnio miała tak coraz częściej. Zupełnie, jakby ktoś biegł tuż za nią, sapiąc jej niemal do ucha.
Mimowolnie odwróciła się, nie przerywając biegu. Ciemność, jedynie nad drzewami pomarańczowa poświata miasta. Zupełnie inaczej biegało się zimą, gdy zmrożona warstwa śniegu chrzęściła pod butami.
Biegacz zniknął z pola widzenia. Musiał przyspieszyć. Ona sama zwolniła, nałykała się mroźnego powietrza i odczuła to w gardle. Opadła z sił, straciła całą energię. Już na uczelni czuła się niewyraźnie. Ci wszyscy prychający, kichający i kaszlący studenci. Na sali wykładowej wyobrażała sobie, że unosi się nad nimi wirujący kłąb bakterii i wirusów. Starała się oddychać nosem, skulić się w sobie, ale czuła, jak co chwila bombardują ją niewidoczne bakcyle.
Przez chwilę miała ochotę zawrócić, nie czuła się najlepiej. Pozostało jej jednak zaledwie kilkadziesiąt metrów do przecinki, tam mogła podjąć decyzję, czy skrócić trasę, czy po prostu zawrócić. Fotkę postanowiła sobie darować.
Potknęła się, źle postawiła nogę, na szczęście nie stało się nic poważnego, wybroniła się przed upadkiem, choć oblał ją zimny pot.
Wszystko mówiło jej, żeby zawróciła już teraz. Uśmiechnęła się w duchu. Wstawiała ostatnio na swoim profilu mnóstwo motywacyjnych haseł, jak to jej ulubionego pisarza i biegacza Harukiego Murakamiego. Ból jest nieunikniony, a cierpienie jest wyborem. Wybrała cierpienie.
Nie zrozumiała tego, co stało się chwilę później. W pierwszej chwili wydało jej się, że znów się potknęła, a jednocześnie, ktoś pomógł jej utrzymać równowagę. Dopiero po chwili pomyślała, że jakiś inny biegacz wpadł na nią całym ciężarem ciała. Upadła na ziemię. Jedna ze słuchawek wypadła z ucha. Odzyskała oddech, chciała faceta zwymyślać, ale wtedy nachylił się nad nią, złapał w pasie i przyłożył śmierdzącą szmatę do nosa. Szarpnęła się, uderzając rękami, ale napotkała tylko pustą przestrzeń.
– Błagam, nie... – wydobyła z siebie jedynie jakiś rozpaczliwy szloch, gdy napastnik uniósł ją bez wysiłku. Jej ciało zwiotczało, pomyślała, że powinna szarpnąć głową do tyłu, złamać napastnikowi nos, ale była jak sparaliżowana. Korony ogołoconych z liści drzew zawirowały jej przed oczami. Usłyszała trzask otwieranych, przesuwnych drzwi, takich jak w furgonetkach i samochodach dostawczych. Rozpaczliwie próbowała wstrzymać oddech, ugryźć tamtego w rękę, ale przycisnął jej szyję i wszystko się rozmyło.
Rita Ora. Let You Love Me... Ten kawałek wwiercał jej się teraz w mózg. Dlaczego właśnie teraz uświadomiła sobie coś tak głupiego? Kawałek, którego nienawidziła, który miała wyrzucić z playlisty. Dlaczego to właśnie on towarzyszył jej w tej ostatniej chwili?
Spazmatycznie zaczerpnęła oddech. Ciepła mgła przeszła przez jej ciało, wypełniła ją od koniuszków palców po czubek głowy. Przesunęła się nad nią twarz mężczyzny. Obraz rozmazał się, a ona pomyślała, że nigdy nie widziała tak zimnych i okrutnych oczu.
Konrad Cichecki włączył nawiew, bo zaparowały mu szyby. Wjechał w mgłę zaraz po zjeździe z autostrady A٤, gdy tylko zaczęły się pola. Jakiś wypadek na drodze zmusił go do objazdu, znalazł się na wertepach, pośród zapomnianych przez Boga wiosek. On też zapomniał o tych miejscach, zresztą przyszło mu to z łatwością, nie jechał tędy od lat.
Gdzieś wysoko przebijała się mleczna tarcza słońca. Zerwał się wiatr, pola kukurydzy zafalowały, niemal słyszał szelest ocierających się o siebie długich brązowych liści i wyschniętych kolb. Odczuł niepokój, cierpnięcie skóry na karku. Chwilowe wrażenie, ale wystarczające, żeby obrazy mocno się wyostrzyły.
Zatrzymał samochód pośrodku niczego. Wyłączył silnik, siedział przez chwilę w bezruchu, nasłuchując. Potem otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Mgła rozrzedziła się, wyraźnie opadała do ziemi. Nad sobą miał błękit nieba i listopadowe słońce. W dzień wciąż potrafiło dać dużo ciepła. Wystawił twarz do jaśniejącej tarczy, przymknął oczy, wciągnął w nozdrza zapach chłodnego poranka i zatrzymał go w płucach.
Poczuł coś, czego dawno nie odczuwał, nie potrafił jednak jeszcze zdefiniować, czym jest to wrażenie.
Cisza. Ją też poznawał na nowo. Zapomniał, jak to jest się w nią wsłuchiwać. Gdzieś w głębi kukurydzianego lasu odezwał się bażant. Słychać było, jak bije mocno skrzydłami, spłoszony przez drapieżnika, a potem unosi się i oddala.
Konrad wpatrzył się w odległą linię drzew, tam gdzie mgła była wciąż gęsta. Coś tam się kłębiło, w cieniu formowała się nieokreślona szara materia. Jakby natura nie mogła się zdecydować, jaki ten twór ma przybrać kształt.
Odczuwał podobny proces w samym sobie. W nim też się coś kłębiło i przelewało. Wciąż nieokreślonego i niezrozumiałego.
Wrócił do samochodu, zamknął drzwi, ale zaraz otworzył okno na całą szerokość. Przyszło jakieś otrzeźwienie, jakby przebudził się ze snu, uchwycił się tego i nie mógł pozwolić, żeby ten proces został przerwany. Im bardziej oddalał się od Krakowa, tym wrażenie zmiany stawało się bardziej intensywne. Jeszcze kwadrans temu chciał zawrócić, może w ten sposób podświadomie bronił się przed czymś nieuchronnym, ale tego nie zrobił. W ostatnich tygodniach działał jak automat, według prostego planu, schematu, który wypracował. Niewiele w tym było miejsca na myśli i refleksję. Dzisiejsze odstępstwo od rutyny sprawiło, że to, co wydawało się stabilne, runęło, obnażyło wady chwiejnej konstrukcji, ujawniło pęknięcia w tymczasowym fundamencie i murze, za którym próbował się chować.
Cichecki uruchomił silnik. Zjechał z pobocza na asfalt, lekko przyspieszył. Przeanalizował jeszcze raz decyzję, którą podjął. Teraz patrzył na wszystko nieco inaczej, mgła, która ustąpiła z pól, opuściła także jego umysł. Gdy wybierał wczoraj numer Jerzego, wahał się, jego palec znieruchomiał nad ikonką zielonej słuchawki, bo doznał, oprócz paraliżu decyzyjnego, też tego myślowego. Wysyłali sobie z ojcem życzenia w święta, pamiętali o swoich urodzinach, tych kilka słów równie dobrze mogło być zwykłym kopiuj-wklej na kolejne lata i okoliczności. Nie wiedział, czy chce usłyszeć jego głos, nie wiedział, czy jest na to gotowy. Ojciec chyba też nie był, bo nie odebrał.
Oddzwonił dopiero po kwadransie. Rozmowa była krótka i rzeczowa. Na pytanie „Co u ciebie?” usłyszał o raku, chemii, o tym, że ojciec oswoił się z chorobą i walczy. W sumie wszystko grało, poza rakiem – na zachodzie bez zmian. Krótko, rzeczowo, bez zbędnych emocji, drżenia głosu czy owijania w bawełnę. Zwięzła relacja, która nie miała wzbudzić litości ani współczucia. Ojciec pewnie uważał, że to jego obowiązek, by Konradowi powiedzieć, był mu tę wiadomość winien.
Po tej wymianie zdań Konrad zastanawiał się, jak on sam przekazałby taką informację synowi, gdyby go miał. Rozważanie czysto teoretyczne, ale czuł, że nie doprowadziłby do takich relacji ze swoim dzieckiem, do jakich doprowadził jego własny rodzic.
Po prawej, w oddali, zamajaczyła charakterystyczna sylwetka Ślęży. Znikła, gdy Cichecki skręcił w stronę Wiązowa. Wjeżdżał do miasta od północy. Zauważył, że dużo się tu zmieniło. Przybyło nowych domów, równo wystrzyżonych trawników, bram, za którymi stały samochody za kilkaset tysięcy. Dalej było już znajomo. Stare poniemieckie rudery, w których czuć było grzybem i wilgocią, rzeźba Świętego Nepomucena przy mostku nad Młynówką i wjazd na niewielki rynek.
Tu znów Konrad miał problem, by rozpoznać rodzinne miasto. Wiedział o pracach renowacyjnych w sercu tej niewielkiej miejscowości, ale było mu trudno wyobrazić sobie ich skalę. Odnowiony ratusz i kamienice przyciągały wzrok, powierzchnię rynku wyrównano, robotnicy układali jakieś rury, a brukarze pokrywali chodniki granitową kostką. Małe, śpiące miasteczko szykowało się do czegoś wielkiego.
Konrad z trudem znalazł miejsce do zaparkowania. Zatrzymał się przy cukierni. Słodka Ola, na elewacji cukierkowy napis w, a jakże, cukierkowych kolorach. Przez witrynę widział sporą kolejkę do kasy. On sam na słodkości nie miał ochoty. Ostatnio jadł niewiele, nie czuł głodu, potrzeby zapychania żołądka czy dostarczania ciału paliwa. Wiele tego paliwa chyba nie potrzebował, egzystował oszczędnie, ekonomicznie, bez zbędnych ruchów, najczęściej w fotelu lub przy komputerze, przysypany dokumentami.
Jeśli przed kwadransem Konrad doświadczył jakiejś zmiany, to nie tyle znaczącej, żeby zapachy dochodzące z cukierni pobudziły jego soki trawienne. W żołądku czuł wciąż kamień, uczucie palenia, a w ciele postępujący bezwład.
Popatrzył na swoje odbicie w witrynie. Sporo schudł, znów pasowały na niego ubrania, w które wcześniej z trudem się wciskał, wypychając dżinsy i rozciągając podkoszulki. O dziwo, fizycznie czuł się lepiej, ale psychika nie nadążała. Przejechał dłonią po krótkich, siwiejących włosach, potem po policzkach. Przyszło mu do głowy, że mógł się ogolić.
Ktoś wyszedł z cukierni. Poczuł na sobie uważne spojrzenie i to go otrzeźwiło. Wyminął cukiernię, podszedł do bramy prowadzącej do znajomej kamienicy. Dopiero gdy w niej zniknął, poczuł się lepiej.
Znał ten zapach z dzieciństwa, z czasów, gdy w drodze do szkoły i ze szkoły biegał schodami w górę i w dół. W domu pojawiał się, żeby coś zjeść, wyspać się, i znów szukał pretekstu, żeby się ulotnić z kumplami. Elewację kamienicy może odnowiono, ale pod tą maskującą tapetą wciąż wszystko gniło.
Drzwi sąsiadów były takie same, jak pamiętał, a kaloryfer na półpiętrze grubszy od kolejnej warstwy farby. Ktoś naprawił schody. Nie skrzypiały jak kiedyś. Przez to poczuł się obco.
Stanął przed drzwiami i zamarł z dłonią uniesioną do pukania. Tak jak wtedy, gdy dzwonił do ojca. Znów to uczucie. Kolejna decyzja, której konsekwencje będą trudne do przewidzenia. W ciągu tych kilku sekund w jego myślach przewinęło się parę scenariuszy tego, jak będzie wyglądać jego życie za chwilę, za kilka dni i miesięcy. Zdziwił się, że pojawiło się tak niewiele wariantów. Różniły się nic nieznaczącymi szczegółami.
Zgięty palec uderzył w drzwi trzykrotnie. Potem trzykrotnie po raz kolejny.
– Wejść – usłyszał.
Złapał za klamkę i wszedł do domu, który dawno temu przestał być jego domem.
Zobaczył ojca siedzącego w kuchni. Jerzy podniósł wzrok i spojrzał na gościa. Jeśli się zdziwił, to tego nie okazał.
– Cześć, tato.
Ojciec nie odpowiedział, nie spuszczał z Konrada uważnego spojrzenia. Może notował te wszystkie zmiany, jakie w nim zaszły od ostatniego razu, gdy się widzieli.
– Nie przywitasz się?
– Nie żegnałeś się, jak stąd wyjeżdżałeś, to dlaczego mamy się witać?
Jerzy odłożył spławik na blat stołu, wskazał synowi miejsce naprzeciw.
– Siadaj. Zjesz coś? Napijesz się?
– Herbaty się napiję... – Konrad wstrzymał ojca ruchem dłoni, gdy ten chciał podnieść się z krzesła. – Pamiętam, gdzie co jest, zrobię sobie.
– Zrób – zgodził się.
– Ty też chcesz?
– Też.
Znów ta oszczędność w słowach. Jerzy zachowywał się tak, jakby całą energię oszczędzał na inne procesy – oddychanie, konserwację sprzętu wędkarskiego, rozmyślania, którymi nigdy z nikim się nie dzielił.
Konrad zdjął kurtkę, wrócił do przedpokoju i powiesił ją na wieszaku, obok kurtki ojca. Przez chwilę zastanawiał się, czy zdjąć buty. Nie zrobił tego, coś mu nie pozwalało.
Przeszedł do kuchni, podniósł ze stołu pustą szklankę ojca i odstawił ją do zlewu. Potem zajął się zagotowaniem wody. Wszystko było w tym miejscu, gdzie kiedyś, nic się nie zmieniło. Nawet ojciec siedział na tym samym krześle, przy tym samym stole. To był jeden z ostatnich obrazów, jakie zapamiętał z tego miejsca.
– Nie sądziłem, że tu jeszcze przyjedziesz.
– Przyjechałem.
Jerzy skinął głową. Nie było po co tego roztrząsać.
Konrad wsłuchał się w tykanie zegara, w bulgotanie doprowadzonej do wrzenia wody. Zalał saszetki herbaty wrzątkiem, przeniósł cukiernicę i szklanki na stół. Dopiero wtedy usiadł naprzeciw ojca.
– Jak się czujesz?
– Dobrze... – Jerzy wytrzymał spojrzenie Konrada.
– Coś więcej?
– Mam chemię, lekarze walczą – odparł krótko, po żołniersku.
– Ty też walczysz?
– Wierzysz w te bzdury o walce, Konrad?
– Co masz na myśli?
– Wielu moich znajomych miało to kurestwo, zawsze kończyło się słowami o jakiejś nierównej walce, o tym, że walczył czy walczyła z raczyskiem do końca. Żyję z tym i będę żył tak długo, jak się da.
Konrad sięgnął w stronę cukiernicy, nasypał do szklanki dwie łyżeczki. Ojciec przypatrywał się ruchom jego dłoni. Potem też wsypał cukier do swojej szklanki. Zamieszał, uderzając energicznie o brzegi naczynia.
– Znoszę to dobrze, czasem zapominam, że mam w sobie to cholerstwo. Przypomina mi o tym kolejna wizyta u lekarza, na badaniach w szpitalu, na chemii. Albo ludzie, gdy pytają. – Konradowi nie umknęło, że ojciec zaczął być nagle bardziej ugodowy.
– Dlatego nie chcesz o tym gadać?
– Dlatego.
– W porządku.
– Mam ciasto. – Zanim Konrad odmówił poczęstunku, Jerzy wstał od stołu. Miał problemy z wyprostowaniem się, musiał się zasiedzieć.
Stuknęła szafka starego kredensu, na stole pojawił się przykryty ściereczką talerz.
– Trochę suche, z herbatą pójdzie lepiej. – Jerzy odciągnął przykrycie, obrócił talerz z większym kawałkiem w stronę syna. – Pomożesz mi dokończyć.
– Sam piekłeś?
– No coś ty...
Drożdżowe ciasto nie wyglądało na kupne. Może ojciec od kogoś je dostał. Konrad upił łyk herbaty, ciepło rozlało się po żołądku i weszło w członki. Zdał sobie sprawę, że wchodząc tu, był spięty, odczuł to po bolącym karku i mięśniach barków. Teraz nieco się rozluźnił i uspokoił. Trudno było mu przyznać przed samym sobą, ile kosztował go przyjazd tutaj i oczekiwanie tej rozmowy.
Konrad sięgnął po ciasto, ugryzł.
– Herbata nie pomoże, co? – Ojciec się skrzywił. – Twarde jak kostka brukowa.
– Jest w porządku.
– À propos kostki brukowej. Widziałeś, jak się zmienia rynek? Nie myślałem, że tego doczekam...
Przyjazna, niezobowiązująca pogaduszka. Konrad wyczuł, że ojciec steruje rozmową. Stary wyga uciekał od ważnych tematów. Nie był na nie gotowy. Ten nagły przyjazd Konrada go zaskoczył, nie dał czasu na przygotowanie obronnych barier. Chciał zyskać na czasie. Naprawdę nie przyszło mu do głowy, że Konrad się pojawi po tamtej rozmowie? Tak oceniał go własny ojciec?
– Wiązów się zmienia, to widać – przyznał Konrad. – Kamienice wyglądają świetnie, jak ułożą kostkę na rynku i oświetlą wszystko, to efekt będzie jeszcze lepszy.
– Trochę się ślimaczą. Archeolodzy ich opóźniają...
Jerzy popatrzył na syna, jakby badał jego reakcję. Konrad tylko pokiwał głową, przeżuwał chwilę w milczeniu. Herbata na rozmiękczenie tego ciasta nie pomogła.
– Chciałbym zobaczyć twoje badania.
– Nie ma takiej potrzeby.
– Chcę wiedzieć, jak mogę ci pomóc.
Ojcu się to nie podobało. Nie dopuszczał przecież do siebie nikogo. Nawet żona nie wiedziała, co się z nim dzieje, co myśli. Teraz miał się odsłonić przed synem, z którym nigdy tak naprawdę nie zdążył być blisko?
Konrad widział, że ojciec przetrawił jakąś myśl. Patrzył, jak ten wstaje, znika na chwilę w swoim pokoju i wraca z grubą teczką. Położył ją na blacie przed synem i usiadł. Zajął się rozkruszaniem swojego ciasta.
Pozostało otworzyć teczkę. Tak jak Konrad się spodziewał, wszystko było w środku uporządkowane, posegregowane, porozdzielane, w osobnych, opisanych koszulkach. Jak zawsze u ojca, tak wyglądały akta spraw, które prowadził, gdy był gliną.
– Zrobię obiad.
Ojciec musiał się czymś zająć, gdy syn zaglądał mu w bebechy.
Konrad nie był ekspertem, ale nie wyglądało to najlepiej. Poczytał wcześniej o raku ojca, oczywiście informacje wyguglował. Wyglądało na to, że Jerzy ma przerzuty. Trudno było wyczytać, czy miał jakieś szanse, czy chemioterapia miała znaczenie bardziej paliatywne. Gdy patrzył na ojca, widział tego samego zasuszonego, twardego sukinsyna, jakiego znał wcześniej. Nie wyglądał, jakby stał nad grobową deską. Jeśli się krył, to robił to bardzo dobrze. Miał sporo energii, bo stukanie garnkami stawało się coraz głośniejsze. Miało pewnie Konrada zdekoncentrować.
– Zostanę kilka dni.
Mogło się wydawać, że ojciec nie dosłyszał, ale ledwie zauważalnie drgnął. Postawił garnek z obranymi ziemniakami na kuchence i włączył palnik.
– Twój pokój jest wolny, zostań, jak długo chcesz.
Konrad odłożył teczkę, wstał od stołu i wyszedł z kuchni. Po chwili otworzył drzwi swojego pokoju. Stanął w progu i ogarnął wzrokiem niewielkie pomieszczenie.
Ojciec przeniósł tu swoje archiwum, pudła z dokumentami, którymi wcześniej zawalone były wszystkie szafy i półki w sypialni. Może robił porządki, potrzebował więcej przestrzeni. Najprościej było zamieść wszystko pod dywan, a tym dywanem był pokój syna, który wyjechał wiele lat temu. Nie liczył się z jego powrotem.
Cichecki otworzył szafę. Puste wieszaki zakołysały się pod wpływem podmuchu powietrza. Na półce leżało kilka starych ubrań. Jerzy niczego tu nie ruszał.
Tapczan przy ścianie nie zmienił swojego położenia, tak jak i szafka czy biurko. Konrad podszedł do regału z książkami, podniósł zbiór opowiadań Lema. Niezwyciężonego czytał kiedyś na okrągło. Przełożył książkę na stolik, naruszając grubą warstwę kurzu.
Będzie musiał zejść po walizkę. A jeśli ma tu zostać i nie nabawić się pylicy płuc, powinien odkurzyć. Na pewno chciał zostać w tym mieszkaniu? Zaczynał mieć wątpliwości, ale decyzję przecież podjął wcześniej. Nie ze względu na ojca.
Konrad podszedł do okna i otworzył je na oścież, żeby pozbyć się zaduchu z mieszkania. Wpuścił do środka chłodne przedpołudniowe powietrze. Oparł się o parapet i wyjrzał na rynek.
Brukarze ubijali kostkę gumowymi młotkami, dopasowywali do siebie kolejne elementy układanki. Mieli przy sobie radio, z którego trzeszczała Lana Del Rey. Z cukierni wychodzili klienci, kolejni zmierzali w jej stronę. Reszta rynku była wymarła. Jedynie jakiś petent zmierzał do urzędu miasta w ratuszu.
– Przeniosę te pudła do piwnicy.
Konrad odwrócił się do ojca stojącego w progu.
– Nie trzeba. Nie przeszkadzają mi. W piwnicy zamokną.
Jerzy skinął głową, wytarł dłonie w ścierkę, a w końcu się odezwał:
– Chcę pogadać, ale tym razem o tobie.
– Nie ma za bardzo o czym.
Ojciec nie naciskał, ale Konrad znał ten tik, poruszenie brwi. Stary wiedział swoje.
– Dobra, o czym chcesz pogadać?
– O firmie. Wracasz do Wrocławia?
Mógł się domyślić, że tato mimo braku kontaktu wiele o nim wie. Miał wciąż przyjaciół wśród byłych i obecnych gliniarzy. Musieli mówić, co u Konrada. Ojciec gliniarz, syn gliniarz. Pewnie przez te wszystkie lata donosili mu, jak Konrad radzi sobie na służbie. Od kilku miesięcy siedział na zwolnieniu, to też mu powiedzieli.
– Jeszcze nie.
Jerzy skinął głową. Tylko tyle chciał wiedzieć.
– Zjesz obiad?
– W porządku, dziękuję.
Konrad patrzył, jak ojciec znika w korytarzu, a potem znów wyjrzał na rynek. Tyle razy wyglądał przez to okno, a miał wrażenie, że patrzy na widok, który miał przed sobą po raz pierwszy. Co się zmieniło?
Odpowiedź była oczywista: on się zmienił.