W imię ojców - Tomasz Duszyński - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

W imię ojców ebook i audiobook

Tomasz Duszyński,

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

58 osób interesuje się tą książką

Opis

Zima w Kotlinie Kłodzkiej. W płynącej przez malowniczy Lądek Zdrój Białej Lądeckiej odnalezione zostają nagie i okaleczone zwłoki małżeństwa. Młodszy syn zamordowanych zdołał ukryć się w pobliskiej szopie, starszy zniknął w tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie porwany przez sprawcę lub sprawców okrutnej zbrodni. Miejscowa społeczność jest wstrząśnięta tymi wydarzeniami, tym bardziej, że przypominają identyczną zbrodnię, która wydarzyła się w tym miasteczku kilkadziesiąt lat wcześniej. Tamta sprawa nie została wyjaśniona, mimo wysiłków miejscowej policji i pracującego wtedy w Lądku komisarza Adriana Kuczki.

Tuż przed tymi wydarzeniami do Lądka przyjeżdża aspirant Anna Rzecka. Miejscowy komendant prosi o pomoc przy sprawie Ankę, a za jej pośrednictwem Konrada Cicheckiego, który jako policjant pracujący do niedawna w policyjnym krakowskim Archiwum X ma doświadczenie w prowadzeniu równie skomplikowanych spraw.

Kotlinę Kłodzką pokrywa coraz grubsza warstwa śniegu. Czy przykryje wszystkie ślady i kolejna zbrodnia pozostanie niewyjaśniona? Przeszłość zaczyna się przenikać z teraźniejszością. Konrad Cichecki odkrywa mozolnie karty z przeszłości mając świadomość, że jedna z nich może okazać się dla niego równie niebezpieczna, jak dla śledczego sprzed lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 59 min

Lektor: Maciej Więckowski
Oceny
4,5 (611 ocen)
391
156
59
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
calculadora

Nie oderwiesz się od lektury

Tomasz Duszynski: to imię i nazwisko warto zapamiętać, jeżeli ktoś lubi dobre kryminały. To moje drugie spotkanie z autorem i muszę przyznać, że równie udane, jak pierwsze. Świetna historia, która przeplata przeszłość z teraźniejszością (kombinacja, którą uwielbiam), jest logiczna, intrygująca i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji. Ogromny plus za bohaterów, bo duet: Konrad Cichecki i aspirant Anna Rzecka jest niesamowity: są to ludzie z krwi i kości, że swoimi obawami, słabościami i wadami, dzięki czemu czytelnik ma wrażenie, że to policjanci z komendy obok, czuje, że ich zna, nie są sztuczni i przerysowani. Nie mogłam się oderwać od tej książki, dopóki nie poznałam zakończenia. Czekam na kolejne śledztwa tej pary.
40
kacured

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca fabuła. Czekam na dalsze losy komisarza i pani aspirant.
30
lusiajarymek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka.Polecam.
30
AnnaC1998

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo udana kontynuacja , kibicuję tej parze i czekam na c.d.
30
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry kryminał,ciekawa fabuła i świetna para detektywów policyjnych. Powieść godna kontynuacji ! Gorąco polecam!
20

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by To­masz Du­szyń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-655-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Chło­piec pa­trzył na rzekę. Było mu zimno, ręce wci­snął w kie­sze­nie i przy­su­nął się do ba­rierki. Przy­cho­dził tu z matką co­dzien­nie, wy­pa­try­wali ka­czek, cza­sem rzu­cali im chleb. Dziś do­strzegł tylko dwa ptaki. Spały, scho­wały główki pod skrzy­dła, przy­po­mi­nały nie­ru­chome, oszro­nione ka­mie­nie. Im też mu­siało być zimno. Chło­piec przez chwilę się za­sta­na­wiał, czy nie za­mar­zły w nocy, bo wczo­raj i dziś było lo­do­wato. Mróz szczy­pał w po­liczki i uszy, a palce u nóg drę­twiały, mimo że mama wło­żyła mu grube skar­pety i mocne buty. Przez most prze­je­chał sa­mo­chód. Jedna z ka­czek po­ru­szyła się, wy­sta­wiła dziób spod skrzy­dła. Chło­piec za­uwa­żył, że cały po­kryty jest lo­dem. Chciał po­wie­dzieć o tym ma­mie, ale ta była zbyt za­jęta roz­mową z ko­le­żanką.

Kaczka po­trzą­snęła łbem. Po­tarła dzio­bem o bok, a po­tem znów scho­wała głowę pod skrzy­dło. Chło­piec się uśmiech­nął; do­my­ślił się, że kaczka roz­ta­pia w ten spo­sób lód. Po­tra­fiła ra­dzić so­bie sama. Mama też mu mó­wiła, by był sa­mo­dzielny.

– Chcesz rzu­cić im chleb?

Po­krę­cił głową w od­po­wie­dzi na py­ta­nie matki. To nie miało sensu. Kaczki i tak te­raz nie mo­głyby nic zjeść. Poza tym wy­cho­waw­czyni w przed­szkolu mó­wiła, żeby nie do­kar­miać ka­czek chle­bem, tylko ziem­nia­kami albo mar­chewką. Chleb im szko­dził.

– An­toś da­lej mało mówi? Jak so­bie ra­dzi w przed­szkolu?

– Ra­dzi so­bie bar­dzo do­brze. Po­lu­bił przed­szkole, prawda, An­to­siu?

Chło­piec ski­nął głową. Za­wsze po­twier­dzał, że lubi przed­szkole, bo wie­dział, że sprawi tym ma­mie przy­jem­ność. Tak na­prawdę nie lu­bił przed­szkola ani in­nych dzieci, może oprócz Janka, je­dy­nego chłopca, z któ­rym cza­sem się ba­wił. Prze­stał zwra­cać uwagę na cie­kaw­skie za­py­ta­nia ko­le­ża­nek mamy. Kilka razy sły­szał, jak ro­dzice in­nych dzieci o nim roz­ma­wiają. Raz na­wet przy nim, jakby był głu­chy i głupi.

– Ku­necki znowu nie wraca na noc do domu. My­ślę, że tym ra­zem Zo­sia go kop­nie w dupę. Na­leży mu się, skoro się łaj­da­czy...

Chło­piec od­ciął się od tej roz­mowy. Za­ci­snął dło­nie na me­ta­lo­wej po­rę­czy i po­pa­trzył w dal. Zi­mowe słońce spra­wiło, że śnieg i lód skrzyły się jak po­sy­pane bro­ka­tem. Rzeka skuta była lo­dem, przede wszyst­kim tam, gdzie woda pły­nęła le­ni­wie. Je­dy­nie środ­kiem ko­ryta wił się szyb­szy nurt. Przy­po­mi­nał mu węża, który pró­buje omi­nąć krę i pod­pły­nąć aż pod most. Wy­obra­ził so­bie, że wąż zbliży się do jego stóp, unie­sie łeb i ro­ze­wrze sze­roko pasz­czę.

Kaczki prze­bu­dziły się, po­trzą­snęły skrzy­dłami i na­gle wzbiły się w po­wie­trze. Chło­piec po­my­ślał, że coś je prze­stra­szyło, nie wi­dział jed­nak, co to mo­gło być. Gdy ptaki znik­nęły za drze­wami, znów spoj­rzał na rzekę. Zmru­żył oczy, bo biel bi­jąca od śniegu spra­wiła, że za­częły łza­wić.

Do­piero po chwili do­strzegł w od­dali coś bia­łego, co po­woli prze­dzie­rało się po­śród kry. Zu­peł­nie jak czapa śniegu albo żółw o bia­łej sko­ru­pie prze­ci­ska­jący się wą­skim przej­ściem.

Po­wolny ruch tego obiektu był fa­scy­nu­jący. Może to była piłka? Chło­piec po­my­ślał, że jed­nak nie. Wy­glą­dało to ra­czej jak wy­peł­niony czymś fo­liowy wo­rek. Może ktoś wy­rzu­cił do rzeki śmieci, a wo­rek po­krył się lo­dem. Mógł prze­pły­nąć tak już wiele ki­lo­me­trów.

Wo­rek się zbli­żał. Cza­sem po­wstrzy­my­wała go po­szar­pana kra. Gdy wy­da­wało się, że zu­peł­nie się za­trzyma, ka­wa­łek lodu odłu­pał się i wo­rek przedarł się przez naj­trud­niej­szą prze­szkodę. Wtedy wy­raź­nie przy­spie­szył, bo i nurt stał się szyb­szy.

Chło­piec po­cią­gnął matkę za rę­kaw płasz­cza. Ko­bieta de­li­kat­nie od­trą­ciła jego dłoń. Nie chciała, żeby jej prze­szka­dzał w roz­mo­wie. Spró­bo­wał jesz­cze raz przy­cią­gnąć jej uwagę, ale bez skutku.

Wo­rek za­nu­rzył się pod wodę. Chło­piec po­czuł duży żal, że to coś wpły­nęło pod lód.

Sta­nął na pal­cach. Prze­su­nął się w bok. War­stwa lodu przy mo­ście miała kilka cen­ty­me­trów. Wiatr zdmuch­nął z niej śnieg. Wi­dać było dno rzeki, ka­mie­nie i ro­ślinki przy­po­mi­na­jące dłu­gie źdźbła wy­schnię­tej trawy. Po­my­ślał, że jesz­cze nic stra­co­nego. Je­śli bę­dzie uważny, do­strzeże, jak to coś prze­pływa pod mo­stem.

Chło­piec wstrzy­mał od­dech. Wo­rek nad­pły­wał. Pod lo­dem prze­su­nął się cień. Słońce od­bi­ja­jące się od krysz­ta­ło­wej po­wierzchni ośle­piało. Za­mru­gał, nie chcąc prze­ga­pić mo­mentu, w któ­rym obiekt wpły­nie pod most.

Jed­nak to nie był wo­rek. Ro­ślinki się roz­stą­piły. Chło­piec pa­trzył za­fa­scy­no­wany, jak po­śród wod­nej trawy roz­kwita coś in­nego, ja­śniej­szy pu­kiel ni­czym roz­wi­ja­jący się kwiat. W jego środku do­strzegł oczy z oszro­nio­nymi rzę­sami i białą ni­czym śnieg twarz. Tak mo­gła wy­glą­dać kró­lowa zimy z opo­wie­ści czy­ta­nej przez mamę. Ko­bieta była naga. Znie­ru­cho­miała na­gle, jakby po­plą­tane źdźbła rzecz­nych traw chciały ją dłu­żej przy­trzy­mać. Może to jed­nak ona na ko­goś cze­kała?

Chło­piec wpa­try­wał się w twarz kró­lo­wej śniegu. Przez chwilę wy­da­wało mu się, że ta je­dy­nie śpi i za­raz otwo­rzy oczy. Zo­ba­czył wtedy ko­lejny cień. Na­le­żał do bia­łego ni­czym śnieg męż­czy­zny. Pły­nął szyb­ciej niż ko­bieta. Zde­rzył się z nią, po­pchnął i oboje znik­nęli pod mo­stem.

Chło­piec szarp­nął za płaszcz matki, tym ra­zem moc­niej, ale ta na­wet na niego nie spoj­rzała.

– An­toś, roz­ma­wiam prze­cież!

Od­wró­cił się od rzeki, po­pa­trzył przez ulicę na drugą stronę mo­stu. Cią­gnęło go tam. Wy­da­wało mu się, że ko­bieta, za­nim znik­nęła, dała mu znać ręką, by za nią po­dą­żył. Miała mu do po­wie­dze­nia coś bar­dzo waż­nego.

Chło­piec od­su­nął się od ba­rierki. Ru­szył w stronę kra­węż­nika, ze­sko­czył z niego na jezd­nię. Za­po­mniał o sa­mo­cho­dach. Miał się ro­zej­rzeć w lewo i prawo, ale tego nie zro­bił. Te­raz było na to za późno. Przy­spie­szył, ale nogi od­mó­wiły mu po­słu­szeń­stwa. Były jak bryły lodu, cięż­kie i jakby nie jego. Nie czuł pal­ców u stóp, bo­lały, gdy sta­wiał kroki.

Usły­szał roz­dzie­ra­jące trą­bie­nie i okrzyk matki. Nie za­trzy­my­wał się, nie pa­trzył w bok na sa­mo­chód, który wpadł w po­ślizg, pró­bu­jąc go omi­nąć. Prze­biegł na drugą stronę drogi, zła­pał się ba­rierki i spoj­rzał w dół.

Król i kró­lowa śniegu cze­kali na niego. Prąd rzeki ob­ra­cał nimi w miej­scu. Wy­glą­dali tak, jakby tań­czyli i pró­bo­wali zła­pać się za ręce.

– Je­zus Ma­ria! Dziecko!

Matka zna­la­zła się przy nim. Chwy­ciła w ra­miona, chciała go ode­rwać od ba­rierki, ale trzy­mał się jej za mocno.

– Jak dziecka pil­nu­jesz! Do ja­snej... – wrzesz­czał kie­rowca.

– An­toś, An­toś, coś ty zro­bił... dziecko! Puść, puść to wresz­cie!

Chło­pak po­czuł, że mama pró­buje roz­pro­sto­wać jego palce. Prze­kleń­stwa kie­rowcy i szloch drżą­cej ze stra­chu matki do­cie­rały do niego z bar­dzo da­leka. Gdy ma­mie udało się uwol­nić jedną jego rękę, wska­zał nią w dół.

– Nie ma Janka... – po­wie­dział.

Matka za­marła. Usły­szał, jak na­biera po­wie­trze do płuc. Sku­lił się, gdy prze­raź­li­wie krzyk­nęła. Za­sło­niła mu oczy i gwał­tow­nie od­sko­czyła od mo­stu. Tak mocno wtu­liła go w sie­bie, jakby chciała po­ła­mać mu wszyst­kie ko­ści.

– Nie ma Janka – po­wtó­rzył, pa­trząc w oczy matki.

Wi­dział, że na­gle na jej twa­rzy po­ja­wiło się zro­zu­mie­nie. Otwo­rzyła oczy jesz­cze sze­rzej. Nad­bie­gli ja­cyś lu­dzie. Szybko zro­bił się tłum.

Chło­piec spoj­rzał w stronę drzew. Wy­pa­try­wał ka­czek, ale te już nie nad­le­ciały.

Roz­dział 1

WCZE­ŚNIEJ

Anka Rzecka prze­spała całą drogę z Wro­cła­wia. Obu­dziła się, gdy wjeż­dżali do Lądka-Zdroju. Po pro­stu na­gle otwo­rzyła oczy i za oknami roz­po­znała pierw­sze bu­dynki mia­steczka. Czapy śniegu przy­kry­wały domy i drzewa. Dawno nie wi­działa ta­kich zasp na uli­cach, dawno nie wi­działa tyle śniegu w grud­niu. Mróz miał trzy­mać do No­wego Roku. Sy­pać bę­dzie przez kilka ko­lej­nych dni. Po­goda w sam raz na to, by za­szyć się w miej­scu, gdzie dia­beł mówi do­bra­noc.

– Aniu, mu­szę ci po­wie­dzieć, że na­wet twoja cio­cia tak nie chra­pie.

Rzecka się za­śmiała. Od dawna sy­piała sama, więc nie miał jej kto tego po­wie­dzieć.

– Krzywa prze­groda no­sowa – uspra­wie­dli­wiła się. Otarła wierz­chem dłoni mo­kry ką­cik ust. Wy­pro­sto­wała się w sie­dze­niu. Roz­bo­lały ją kark i plecy.

– Nasz syn też tak miał, zo­pe­ro­wali mu ją.

– Ma­rek miał pro­sto­waną prze­grodę no­sową? Na­prawdę? – Do­brze pa­mię­tała swo­jego ku­zyna. Przy­stojny chło­pak, z no­sem, któ­rego mo­gła mu po­zaz­dro­ścić nie­jedna ko­bieta.

– Za­czął upra­wiać sporty walki: boks, i to całe MMA. Zła­mali mu nos dwa razy, nogę też miał zła­maną i że­bro...

Wuj­kowi chyba nie przy­pa­dło do gu­stu hobby Marka.

– Dał so­bie spo­kój z tre­nin­gami?

– Coś ty... – Krewny mach­nął ręką. – Krótka prze­rwa i wró­cił na salę. Mó­wił, że na­uczył się już tyle, że te­raz nikt go nie trafi.

– I jak?

– I do tej pory ma nos pro­sty, ale nie za­ło­żył­bym się o duże pie­nią­dze, że znowu go mu nie zła­mią.

– Może chło­pak rze­czy­wi­ście jest już taki do­bry i nic mu się nie sta­nie?

– Aniu, prze­cież wiesz, że za­wsze po­jawi się ktoś lep­szy, moc­niej­szy, szyb­szy albo... ma­jący wię­cej szczę­ścia. Nie ma lu­dzi nie­po­ko­na­nych. A je­śli już się taki znaj­dzie w ja­kiejś dys­cy­pli­nie, to tylko dla­tego, że wie­dział, kiedy dać so­bie spo­kój...

Rzecka ski­nęła głową na tę oczy­wi­stą mą­drość. Wu­jek Al­bert miał ra­cję. Za­po­mi­nał jed­nak, że czło­wiek nie chce zre­zy­gno­wać z tego, co wy­daje się nada­wać ja­kiś sens jego ży­ciu.

– Nie ro­zu­miem Marka, na­prawdę. – Al­bert chyba mu­siał nad­ro­bić ostat­nie go­dziny, które prze­je­chali w mil­cze­niu. – Może za­jąć się w ży­ciu, czym chce. Skoń­czył tech­ni­kum, ma taką gadkę, że sprze­dałby każ­demu ku­la­wego osła, a on do­robi tu, do­robi tam i tylko tre­ningi i tre­ningi...

– Może to go uszczę­śli­wia?

– Obi­ja­nie gęby uszczę­śli­wia, Aniu? Na­prawdę?

Anka się za­śmiała.

– Co kto lubi – po­wie­działa.

Wu­jek się za­wa­hał. Roz­wa­żał coś, może zbie­rał się na śmia­łość.

– A ty dla­czego zo­sta­łaś po­li­cjantką? Lu­bisz to?

Po to­nie głosu Al­berta wy­czuła, że trudno bę­dzie mu uwie­rzyć w od­po­wiedź twier­dzącą. Ale prawda była taka, że Anka lu­biła swoją pracę. Też do­sta­wała od niej nie­raz po mor­dzie, a może bar­dziej po du­pie. Si­niaki były pew­nie nie­wi­doczne, ale gdzieś, czę­sto w środku, każda sprawa zo­sta­wiała coś po so­bie. Mimo wszystko nie wy­obra­żała so­bie, że mo­głaby ro­bić w ży­ciu co­kol­wiek in­nego.

– Do­bra je­steś w tym, co ro­bisz, Aniu?

Ko­lejne py­ta­nie, bo wu­jek nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi na po­przed­nie.

– My­ślę, że tak. Tak, je­stem do­bra w tym, co ro­bię.

– To do­brze. – Męż­czy­zna po­ki­wał głową.

Anka wyj­rzała za okno na wy­marłe mia­sto. Śnieg po­krył li­szaje na ścia­nach, przy­ci­snął pu­chem krzywe da­chy i dziu­rawe drogi. Po­za­my­kał w do­mach lu­dzi i ich szare, smutne hi­sto­rie. To za­wie­sze­nie po­trwa do wio­sen­nych roz­to­pów, nie dłu­żej. Wtedy wszystko wy­pły­nie, nic nie przy­pu­druje sza­rej rze­czy­wi­sto­ści.

– Bab­cia cza­sem kiep­sko się czuje...

– Sły­sza­łam. Cio­cia mi mó­wiła.

Wzrok Anki spo­tkał się ze wzro­kiem Al­berta w lu­sterku.

– Już dawno chcie­li­śmy ją za­brać do sie­bie, ale nie zga­dza się na opusz­cze­nie swo­jego gniazda. Tak na­zywa tę ru­derę. Wro­sła tam, za­pu­ściła ko­rze­nie i pew­nie jak­by­śmy mieli ją stam­tąd wy­cią­gać, to...

Rzecka wie­działa, co wu­jek ma na my­śli. Prze­cię­liby to, co bab­cię trzy­mało przy ży­ciu. Miej­sce i wspo­mnie­nia.

– Zajmę się nią... przy­naj­mniej do­póki będę mo­gła. – Anka od­ru­chowo po­ło­żyła dłoń na brzu­chu.

– Wiem, że się nią zaj­miesz – przy­znał wu­jek. – My to­bie też po­mo­żemy. Ciotka już uga­dała w Lądku jed­nego le­ka­rza. Do­bry chłop, bę­dzie cię pro­wa­dził w ciąży.

– Ciotka uga­dała le­ka­rza?

Al­bert za­śmiał się na jej nie­do­wie­rza­jący ton.

– Tak to jest w ma­łych mia­stecz­kach. Ta­kie sprawy się za­ła­twia od ręki. A ciotka... wiesz, że zna tu wszyst­kich...

– Do­my­ślam się.

Rzecka się uśmiech­nęła. Cio­cia Elż­bieta przez wiele lat pra­co­wała w zie­le­niaku. Sama sie­bie na­zy­wała ba­dy­larką, bo w asor­ty­men­cie miała przede wszyst­kim owoce i wa­rzywa. Lu­dzie przy­cho­dzili do niej na za­kupy, ale przede wszyst­kim, żeby po­ga­dać. Zno­sili jej wszyst­kie plotki z mia­sta. Ciotka była naj­le­piej po­in­for­mo­waną osobą w ca­łym Lądku.

– Jak ciotka bę­dzie za bar­dzo... po­mocna, daj mi znać. – Wu­jek mru­gnął do niej w lu­sterku. – Po­ga­dam z nią, żeby dała ci tro­chę prze­strzeni. Na szczę­ście za­pi­sała się te­raz na uni­wer­sy­tet trze­ciego wieku, więc jest szansa, że da ci spo­kój. Ale pew­nie na po­czątku bę­dzie ci za­wra­cać cały czas cztery li­tery.

– Dam so­bie z cio­cią radę.

– Też tak kie­dyś my­śla­łem. Czło­wiek na­iwny jest.

Wu­jek wes­tchnął, Anka uśmiech­nęła się i nie sko­men­to­wała jego mał­żeń­skich roz­te­rek.

Na szy­bie prze­su­nęły się wy­cie­raczki. Za­czął pa­dać śnieg. Drobne płatki za­ma­ja­czyły w świe­tle re­flek­to­rów i ulicz­nych la­tarni. Skrę­cili z głów­nej drogi w uliczkę pnącą się pod górę. Wu­jek miał wprawę w jeż­dże­niu w trud­nych wa­run­kach, po­woli jed­nak wy­tra­cał pręd­kość i Ance przy­szło do głowy, że utkną gdzieś po­środku. Opony na szczę­ście zła­pały przy­czep­ność i za­par­ko­wali przed willą.

– Po­mogę ci z wa­lizką. Wi­dzia­łem bab­cię w oknie, chyba nie mo­gła się cie­bie do­cze­kać.

Anka wyj­rzała przez boczną szybę. W ciem­no­ści błysz­czały żółte śle­pia sta­rego bu­dynku. Wi­działa przez bramkę, jak otwo­rzyły się drzwi. Pro­sto­kąt świa­tła prze­su­nął się na skrzą­cym śniegu i do­tarł do sa­mo­chodu. Bab­cia wy­szła na ga­nek.

Rzecka za­pięła pu­chową kurtkę i pod­cią­gnęła za­mek pod szyję. Owi­nęła się sza­li­kiem i wło­żyła czapkę. W sa­mo­cho­dzie było go­rąco, wyj­ście na mróz mo­gło się dla niej źle skoń­czyć. Chwy­ciła pod­ręczną to­rebkę, otwo­rzyła drzwi i wy­do­stała się z auta. Śnieg za­chrzę­ścił pod bu­tami, w noz­drza wcią­gnęła ostre po­wie­trze i otwo­rzyła bramkę.

– Wi­taj, skar­bie.

Rzecka po­de­szła do scho­dów, wspięła się na nie i uści­skała bab­cię. Ko­bieta wy­dała się jej bar­dziej kru­cha niż kie­dyś. Nie wi­działy się od roku, a Anka miała wra­że­nie, że dla Wiesi czas pły­nął ja­kimś in­nym to­rem. Znacz­nie przy­spie­szył.

– Stę­sk­ni­łam się, bab­ciu.

Po­czuła na po­liczku do­tyk cie­płych pal­ców. Bab­cia przyj­rzała jej się uważ­nie, po­gła­dziła po ra­mie­niu.

– Ślicz­nie wy­glą­dasz. Wchodź­cie do środka, na­pi­je­cie się cze­goś cie­płego. Al­bert, ty też chodź!

– Ja mu­szę zmy­kać. Elka na mnie czeka. – Wu­jek wy­cią­gnął wa­lizkę z ba­gaż­nika. Wniósł ją na ga­nek. – Ka­zała wam prze­ka­zać, że­by­ście wpa­dły do nas na obiad ju­tro. Pod­jadę po was około pierw­szej.

– Nie pod­jeż­dżaj, przyj­dziemy. Tro­chę ru­chu nam nie za­szko­dzi.

– Śli­sko jest i do tego jed­nak ka­wa­łek... Bab­cia musi na sie­bie uwa­żać. – Al­bert nie da­wał za wy­graną.

– Ra­dzę so­bie. Od tego mam nogi, żeby ich uży­wać. Jedź już do tej swo­jej Eli i po­wiedz, że bę­dziemy na drugą.

– Jak so­bie ży­czysz. – Al­bert za­sa­lu­to­wał, uści­skał Ankę i wró­cił do sa­mo­chodu.

– Chodź do środka, na pewno je­steś zmę­czona i głodna.

– Tak na­prawdę to nie mia­łam kiedy się zmę­czyć. Nie jest tak da­leko z Wro­cła­wia... zgłod­nieć też nie zdą­ży­łam.

– To dla babć żadne ar­gu­menty. – Wie­sia się za­śmiała.

Anka otrze­pała buty, we­szła za krewną do domu. Za­mknęła drzwi, wa­lizkę od­sta­wiła pod ścianę.

Cie­pło ude­rzyło ją w po­liczki. Zmar­zła przez tę chwilę, gdy stały na ganku. Z zimą ni­gdy nie było jej po dro­dze.

– Ścią­gaj kurtkę. Po­kój przy­go­to­wa­łam ci na par­te­rze, po le­wej, za sa­lo­nem. Na pię­trze byś zmar­zła na kość. Cie­pło tylko na par­te­rze.

Anka ki­wała głową, słu­cha­jąc babci. Ścią­ga­nie kurtki było ope­ra­cją, która kosz­to­wała sporo wy­siłku. Ku­piła pu­chówkę kilka dni temu. Czuła się w niej jak w ska­fan­drze ko­smicz­nym, zu­peł­nie jakby szy­ko­wała się na pod­bój Sy­be­rii.

Bab­cia, wi­dząc, jak wnuczka wal­czy z odzie­niem, a po­tem bu­tami, za­śmiała się i po­krę­ciła głową. Wy­cią­gnęła cie­płe kap­cie z ko­żusz­kiem z szafki, po­dała Ance i prze­szła do kuchni.

– Roz­gość się w po­koju. Zo­bacz, czy cze­goś ci jesz­cze po­trzeba. Jak skoń­czysz, przyjdź do kuchni. Może nie je­steś głodna, ale i tak cze­ka­łam z ko­la­cją.

– Do­brze, bab­ciu.

Anka, idąc w stronę po­koju, po­pa­trzyła za Wie­sią. Bab­cia wy­cią­gała ta­le­rze ze sta­rego kre­densu. Sta­wała na pal­cach, by się­gnąć do gór­nej szafki. Ubyło jej jed­nak, zma­lała, skur­czyła się. Na­to­miast oczy po­zo­stały żywe i by­stre. W do­datku bar­dzo uważne. Rzecka miała świa­do­mość, że bab­cia już przed do­mem zlu­stro­wała wnuczkę do­kład­nie od stóp do głów. Ten po­si­łek na długo przed porą ko­la­cyjną miał swój cel. Etap tu­cze­nia cię­żar­nej wnuczki wszedł w pierw­szą fazę.

Anka prze­cią­gnęła wa­lizkę do po­koju za sa­lo­nem. Pchnęła drzwi i za­pa­liła świa­tło. Było tu chłod­niej niż w ko­ry­ta­rzu, ale uznała, że to do­brze. Bę­dzie jej się le­piej spało.

Po­pa­trzyła na ściany. Nie­wiele się tu zmie­niło przez lata, a wła­ści­wie przez dzie­siątki lat. Prze­strzeń wy­peł­niały duża szafa z lu­strem, wy­so­kie że­la­zne łóżko, sto­lik przy­kryty ob­ru­sem po­środku po­miesz­cze­nia, biurko przy oknie. Ob­razy na ścia­nach i się­ga­jący su­fitu re­gał z książ­kami do­peł­niały przed­wo­jen­nego kli­matu. Po­kój dziadka. Anka, gdy była dziec­kiem, spę­dzała tu mnó­stwo czasu. Ścią­gała książki z pó­łek, czy­tała, ukła­dała je i prze­kła­dała. Po­rząd­ko­wała świat, który nie na­le­żał do niej. Dzia­dek prze­wra­cał oczami na te jej po­rządki. Gdy wy­jeż­dżała, przy­wra­cał stan wyj­ściowy. Miała co ro­bić przy ko­lej­nej wi­zy­cie, a dzia­dek na szczę­ście zno­sił to cier­pli­wie.

– Ręcz­niki masz na krze­śle. Gdy­byś po­trze­bo­wała wię­cej, są w sza­fie.

– Wy­star­czą, dzię­kuję.

Wa­lizką pod­je­chała pod szafę, tam ją zo­sta­wiła. Na wy­pa­ko­wa­nie przyj­dzie jesz­cze czas. Miała spę­dzić w Lądku kilka mie­sięcy. Wielka ucieczka wła­śnie do­szła do skutku. Przy­mknęła oczy i wsparła się na opar­ciu krze­sła. Znów chciała ucie­kać, tylko te­raz w drogę po­wrotną do Wro­cła­wia. Co jej przy­szło do głowy, żeby tu przy­jeż­dżać. Dla­czego tak późno do­szła do niej ta re­flek­sja? Ni­gdy do­tąd nie po­dej­mo­wała de­cy­zji pod wpły­wem im­pul­sów. Nie roz­po­zna­wała sa­mej sie­bie. Po­czuła, jakby pa­trzyła na ko­goś in­nego, kto pod­jął za nią de­cy­zję, a te­raz zo­sta­wił ją samą, by zmie­rzyła się z jej skut­kami.

Do­tknęła brzu­cha. Żeby oboje zmie­rzyli się z jej skut­kami, po­pra­wiła się w my­ślach.

– Chodź, bo wy­sty­gnie.

– Mu­szę do ła­zienki, bab­ciu. – Rzecka od dłuż­szego czasu my­ślała tylko o tym. Jej pę­cherz żył swoim ży­ciem.

– Ostrze­gam, że nie ma cie­płej wody w ła­zience, z boj­le­rem coś się stało. Mia­łam we­zwać ko­goś do na­prawy, ale... ja­koś tak wy­szło.

– Ja za­dzwo­nię.

Bab­cia coś jesz­cze po­wie­działa, ale Anka tego już nie do­sły­szała. Po­pa­trzyła w okno. Mróz wy­ma­lo­wał nie­ziem­ski pej­zaż na szy­bie. W prze­świ­cie po­mię­dzy szpro­sami wi­dać było drzewa, po­ni­żej pły­nącą le­ni­wie rzekę. Obie­cała so­bie, że z rana pój­dzie ją zo­ba­czyć. Pę­cherz znów o so­bie przy­po­mniał, więc po­bie­gła do ła­zienki.

Roz­dział 2

Obu­dziła się późno. Nie pa­mię­tała, kiedy ostat­nio tak długo spała. Od wie­ków bu­dziła się o szó­stej rano, bez względu na to, czy miała iść do pracy czy nie. Pracę w su­mie przy­no­siła do domu, więc na­wet w so­botę czy nie­dzielę sia­dała z kawą przy biurku i zaj­mo­wała się ak­tu­alną sprawą. My­ślała, że z tej ru­tyny bę­dzie jej trudno wyjść, a tu wy­star­czyła jedna noc w sta­rym domu na od­lu­dziu i coś się zmie­niło.

Bo rze­czy­wi­ście coś się zmie­niło. Ze­szło z niej na­pię­cie, które to­wa­rzy­szyło jej dzień w dzień, od bar­dzo dawna. Jakby te sto ki­lo­me­trów od Wro­cła­wia do Lądka roz­cią­gnęło się do kilku ty­sięcy. Może otwie­rała nowy roz­dział w swoim ży­ciu? Wła­ści­wie po raz pierw­szy po­czuła, jakby tak na­prawdę było. Po­do­bało jej się to.

Wczo­raj przy ko­la­cji Wie­sia za­py­tała ją o ojca dziecka. Anka nie wie­działa, co na to od­po­wie­dzieć, wzru­szyła więc tylko ra­mio­nami. Prawda była taka, że nie wie­działa, co się działo z Kry­stia­nem. Nie miała z nim kon­taktu od po­nad mie­siąca. Nie chciała z nim roz­ma­wiać, nie po­tra­fiła się prze­ła­mać. Zdała so­bie sprawę, że co­raz rza­dziej o nim my­śli.

Chyba także dla­tego, że za­jęła się wresz­cie sobą i dziec­kiem. Przy­naj­mniej ono prze­stało jej da­wać w kość. Mi­nęły po­ranne nud­no­ści, po­czuła się sil­niej­sza, oswo­iła się z fak­tem, że ro­śnie w niej nowy czło­wiek. Le­karka po­wie­działa jej, że wcho­dzi w złoty okres ciąży. Anka za­py­tała, czy po zło­tym okre­sie przyj­dzie też czas bry­lan­towy, ale pani dok­tor ja­koś nie pod­ła­pała żartu. W su­mie to wcale nie było śmieszne.

Wy­szła z łóżka i wyj­rzała przez okno. Na dwo­rze sy­pało. Drzewa po­kry­wały cięż­kie czapy śniegu. Baj­kowo. Jako dziecko przy­jeż­dżała tu na fe­rie. Z ku­zy­no­stwem błą­dzili po oko­licy. Cza­sem śnił jej się ten dom, miesz­ka­jący w nim lu­dzie i po­bli­ska rzeka. To były za­wsze do­bre sny.

Spraw­dziła te­le­fon. Miała wia­do­mość od Kon­rada. Py­tał, czy jest już na miej­scu.

Wa­hała się chwilę, czy za­dzwo­nić do swo­jego by­łego szefa. Wci­snęła ikonkę po­łą­cze­nia. Ci­checki ode­brał po kilku sy­gna­łach.

– Do­tar­łaś do Lądka?

– Do­tar­łam. Wu­jek po mnie przy­je­chał.

– Mó­wi­łem ci, że mogę cię pod­wieźć.

– Wiem, dzię­kuję. Chyba nie mia­łam nic w tej spra­wie do ga­da­nia. – Anka rze­czy­wi­ście za­sta­na­wiała się, czy nie po­pro­sić Kon­rada o pod­wózkę, gdy jej sa­mo­chód od­mó­wił po­słu­szeń­stwa. Ale chyba do końca nie wie­rzyła, że wy­bie­rze się w tę po­dróż. Usterkę auta po­trak­to­wała jak znak, że nie po­winna ru­szać się z Wro­cła­wia. Za­dzwo­niła do babci, żeby ją po­in­for­mo­wać o zmia­nie pla­nów, ale ta szybko skon­tak­to­wała się z wuj­kiem. Al­bert przy­je­chał po nią kilka go­dzin póź­niej. Ten czas Anka prze­zna­czyła na pa­ko­wa­nie, bo wcze­śniej tego nie zro­biła. W trak­cie jazdy do Lądka co chwilę uświa­da­miała so­bie, że cze­goś nie za­brała. Z każ­dym prze­je­cha­nym ki­lo­me­trem była co­raz bar­dziej prze­ra­żona. Tylko w swoim ma­łym wro­cław­skim miesz­kanku czuła się bez­piecz­nie. Nie lu­biła zmian.

– Może do­brze, że tak się stało. Cią­gle od­kła­da­łaś ten wy­jazd. Zmiana oto­cze­nia do­brze ci zrobi.

– My­ślisz?

Kon­rad się za­śmiał. Ro­zu­miał jej wąt­pli­wo­ści. Od pew­nego czasu dużo roz­ma­wiali. Wię­cej na­wet niż kie­dyś, gdy ra­zem pra­co­wali. Ostat­nia sprawa, którą wspól­nie pro­wa­dzili, wpły­nęła na ich re­la­cje. Stały się bar­dziej... przy­ja­ciel­skie?

– Kilka razy wspo­mi­na­łaś Lą­dek. Masz z nim do­bre wspo­mnie­nia.

– To prawda. Jest coś tu­taj... nie wiem, może w po­wie­trzu. Do­brze się tu czuję.

– Weź głę­boki od­dech, bę­dzie do­brze.

Te­raz ona się za­śmiała.

– A co u cie­bie, Kon­rad?

Ci­checki już bli­sko dwa mie­siące miesz­kał w Wią­zo­wie. Nie­wiele mó­wił o śmierci ojca i o tym, jak so­bie ra­dzi w no­wym miej­scu. O Oli, z którą po la­tach pró­bo­wał od­bu­do­wać zwią­zek, też nie mó­wił wiele. Anka nie cią­gnęła go za ję­zyk, ale miała wra­że­nie, że nie za bar­dzo tej pa­rze się układa. Za­częli się ze sobą spo­ty­kać pod wpły­wem chwili, gwał­tow­nych emo­cji, ale do­my­ślała się, że zdali so­bie sprawę, iż w ciągu po­nad dwu­dzie­stu lat oboje się zmie­nili. Wy­obra­że­nie, ja­kie o so­bie mieli, mu­sieli skon­fron­to­wać z rze­czy­wi­sto­ścią. To nie było ła­twe. Może gdyby ze­szli się jako zu­peł­nie obcy lu­dzie, mie­liby więk­sze szanse.

– Do­brze...

– To „do­brze” nie brzmi zbyt do­brze.

Kon­rad mil­czał.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam być wścib­ska.

– Nie je­steś. – Ci­checki od­chrząk­nął. – Nie mogę się tu od­na­leźć. Wstaję rano i nie wiem, co ze sobą zro­bić. Wczo­raj przy­ła­pa­łem się na tym, że za­mie­niam się w ojca. Sie­dzia­łem przy stole w kuchni i spraw­dza­łem jego sprzęt węd­kar­ski, jak­bym przy­go­to­wy­wał się do ło­wie­nia na wio­snę.

– Co złego w ło­wie­niu?

– Nic... Zda­łem so­bie tylko sprawę, że nie wi­dzę się tu­taj. Nie wiem, co miał­bym tu ro­bić w przy­szłym roku. I w ko­lej­nych la­tach.

– Ola wie?

– Nie wiem.

– Czyli wie. Wy­czuwa to, na pewno.

– Wszy­scy czy­tają we mnie jak w otwar­tej księ­dze?

– My­śla­łeś o po­wro­cie do firmy?

– Nie wiem.

– Czyli my­śla­łeś.

– Cho­lera ja­sna. – Kon­rad się za­śmiał.

Anka też się uśmiech­nęła.

– Daj so­bie jesz­cze czas, Kon­rad. To wszystko po­wska­kuje na swoje miej­sce.

– Tak bez­czel­nie mnie cy­tu­jesz?

– Tro­chę – przy­znała po­waż­nie Anka. – Po­wie­dzia­łeś mi to, gdy za­sta­na­wia­łam się nad wy­jaz­dem tu­taj, do Lądka. Mó­wi­łeś o zmia­nie per­spek­tywy. To nie dzieje się jed­nak na­gle, lecz wy­maga czasu.

– Mó­wisz cho­ler­nie doj­rzale, Anka. U mnie nic nie wska­kuje na swoje miej­sce, wręcz prze­ciw­nie...

Rzec­kiej wy­dało się, że Ci­checki po­ża­ło­wał tej chwili szcze­ro­ści.

– Mu­szę koń­czyć. Mam kilka spraw do za­ła­twie­nia. Ty za­pewne także.

– To prawda... ze­psuty boj­ler w domu babci. Chyba przy­szedł ktoś do na­prawy. – Przed chwilą usły­szała stu­ka­nie do­bie­ga­jące z ko­ry­ta­rza. – Trzy­maj się, Kon­rad.

– Trzy­maj się, Anka – wy­chry­piał Ci­checki. – Zo­ba­czysz, że ten twój wy­jazd to do­bry po­mysł.

Kon­rad za­koń­czył po­łą­cze­nie, Anka wstała z łóżka i wy­szła w pi­ża­mie na ko­ry­tarz. Drzwi ła­zienki były otwarte, wy­sta­wała zza nich siwa czu­pryna. Męż­czy­zna chyba ją usły­szał, ob­ró­cił się w jej stronę i ski­nął z uśmie­chem.

– Wnuczka Wiesi, prawda? Pa­mię­tam cię jako małą dziew­czynkę.

– Dzień do­bry. – Rzecka się spło­szyła. Zlu­stro­wała swoją pi­żamę. Za­ło­żyła ręce na piersi. Do­piero wtedy przyj­rzała się bli­żej męż­czyź­nie. Do­my­śliła się, że to hy­drau­lik, do któ­rego dzwo­niła wie­czo­rem. Bab­cia ka­zała jej od­na­leźć w no­te­sie nie­ja­kiego Ni­ciń­skiego. Ode­brała jego żona, obie­cała, że mąż po­jawi się z rana. Rzecka na­zwi­ska nie sko­ja­rzyła, ale rze­czy­wi­ście fa­cet wy­dał jej się zna­jomy. Bli­sko dwa­dzie­ścia lat temu miał wię­cej wło­sów i mniej­sze worki pod oczami. Miesz­kał bli­sko babci, znał się z dziad­kiem. Chyba kie­dyś pra­co­wał w ko­tłowni w jed­nym z do­mów zdro­jo­wych.

– Pew­nie chcia­łaś sko­rzy­stać z ła­zienki. Już koń­czę.

– Udało się panu na­pra­wić boj­ler?

– Nie mam do­brych wie­ści. Mu­szę za­mó­wić czę­ści, boj­ler jest stary, to może tro­chę po­trwać. Mam na­dzieję, że ju­tro wrócę.

– Je­śli nie da się szyb­ciej... Damy so­bie z bab­cią ja­koś radę.

– Ogrze­wa­nie domu działa, więc nie za­mar­z­nie­cie.

Anka ski­nęła głową. Chciała fa­ceta po­spie­szyć, bo za­częła prze­stę­po­wać z nogi na nogę. Za­po­mniała ubrać kapci i od zim­nej pod­łogi chciało jej się jesz­cze bar­dziej si­kać.

– W każ­dym ra­zie nie włą­czaj­cie boj­lera.

– Ma pan moje słowo. – Anka unio­sła dwa palce, jak do ślu­bo­wa­nia.

– Idę już, idę. – Męż­czy­zna się za­śmiał. Gry­mas na jej twa­rzy od­czy­tał bez­błęd­nie. – Pro­szę po­zdro­wić bab­cię. Do­brze, że ktoś się nią za­opie­kuje.

Anka po­czuła ukłu­cie w sercu. Ob­ser­wo­wała wczo­raj przy ko­la­cji Wie­się. Może gdyby wu­jek Al­bert nie uczu­lił jej na to, nie za­uwa­ży­łaby pew­nych zmian, symp­to­mów cze­goś, co się z bab­cią działo.

Wie­sia dłu­żej szu­kała słów, wy­la­ty­wały jej z głowy imiona. Miała dużo do po­wie­dze­nia, ale te opo­wie­ści nie były tak składne jak daw­niej. Anka po­cie­szała się, że może ma z tym zwią­zek sa­motny tryb ży­cia. Wie­sia miesz­kała sama, nie miała z kim na co dzień roz­ma­wiać, więc wy­szła z wprawy. Na­gle chciała opo­wie­dzieć Ance wszystko na­raz i stąd wy­ni­kał ten chaos my­śli.

– Po­zdro­wię bab­cię. Dzię­kuję, pa­nie... Fran­ciszku – przy­po­mniała so­bie imię męż­czy­zny. Wie­sia też miała lep­szą pa­mięć o wy­da­rze­niach sprzed de­kad niż sprzed kilku dni.

– Nie ma za co. Do­brego po­bytu w Lądku.

Ni­ciń­ski pod­niósł wa­li­zeczkę z na­rzę­dziami. Anka prze­pu­ściła go w ko­ry­ta­rzu i męż­czy­zna wy­szedł z domu. Wsko­czyła do ła­zienki, jakby pa­liło jej się pod sto­pami.

Dwa kwa­dranse póź­niej przy­go­to­wy­wała w kuchni śnia­da­nie. Prze­gląd­nęła szafki babci i nie­wielką spi­żar­nię. Od­kryła mnó­stwo do­mo­wych prze­two­rów, a w za­mra­żarce bi­gos. Po­chwa­liła w du­chu za­rad­ność babci, po­my­ślała jed­nak, że i tak po­winna od­wie­dzić ja­kiś mar­ket, żeby zro­bić za­kupy.

Zro­biła so­bie ka­napki i her­batę. Za­sta­na­wiała się, gdzie jest Wie­sia. Za­czy­nała się o nią mar­twić. To było bez­sen­sowne uczu­cie, prze­cież bab­cia do tej pory ra­dziła so­bie sama. Może wpły­nęły tak na nią słowa Ni­ciń­skiego i wujka? Obaj su­ge­ro­wali, że Wie­sia po­trze­buje opieki. Za­pa­lili w gło­wie Anki ostrze­gaw­czą lampkę.

Sta­nęła przy oknie i wyj­rzała na ze­wnątrz. Na dwo­rze wciąż było baj­kowo. Śnieg pró­szył już tylko de­li­kat­nie. Wiatr się uspo­koił. Na ga­łę­ziach drzew i krze­wów przed do­mem wi­dać było grubą war­stwę śniegu. Ga­łę­zie ugi­nały się pod jego cię­ża­rem. Ścieżka do furtki była od­śnie­żona. Anka po­my­ślała, że bab­cia wstała wcze­śnie, żeby od­gar­nąć śnieg. Mo­gła sama o tym po­my­śleć. Na uspra­wie­dli­wie­nie miała je­dy­nie to, że spała jak za­bita. Po­dzia­łała tak na nią zmiana oto­cze­nia. Or­ga­nizm po pro­stu się wy­łą­czył.

Prze­łknęła ka­napkę i po­piła ją her­batą. Na­czy­nia od­sta­wiła do zlewu i prze­szła do przed­po­koju. Ubrała kurtkę i buty, opa­tu­liła się sza­li­kiem i wy­szła na ze­wnątrz. Babci ni­g­dzie nie było wi­dać.

Po­pa­trzyła na od­śnie­żony pas ścieżki. Zni­kał za bu­dyn­kiem. Po­my­ślała, że Wie­sia za­pewne pra­cuje te­raz z tyłu domu. Ubie­ra­jąc rę­ka­wice, Anka prze­szła za róg willi.

Do­strze­gła bab­cię po­środku traw­nika, tuż obok ja­błoni. Wie­sia stała w bez­ru­chu z szu­flą w dłoni.

Rzecka po­czuła, jak robi jej się go­rąco. Bab­cia znie­ru­cho­miała z rę­kami opusz­czo­nymi wzdłuż ciała. Wy­glą­dała tak, jakby ktoś odłą­czył jej prąd.

– Bab­ciu?

Ta nie za­re­ago­wała.

– Bab­ciu? Co się dzieje?

Anka ru­szyła w jej stronę. Ko­bieta drgnęła, jakby prze­bu­dziła się ze snu. Wolno od­wró­ciła się w kie­runku wnuczki. Do­piero gdy Anka sta­nęła przed nią, uśmiech­nęła się. W jej oczach po­ja­wił się błysk.

– Nic się nie dzieje. Co się ma dziać, dziecko? Lu­bię pa­trzeć na drzewa i śnieg. Jest pięk­nie, prawda? Ni­gdy nie prze­staje mnie to za­dzi­wiać.

– To prawda, jest pięk­nie – przy­znał Anka. – Daj mi szu­flę, do­koń­czę, bab­ciu...

– My­ślisz, że nie dam rady? Całe ży­cie od­śnie­żam, na­wet jak twój dzia­dek żył, to bra­łam to na sie­bie. Nie kłó­cił się, bo wie­dział, że lu­bię. Ni­gdy mi się to nie znu­dzi.

– Ja też lu­bi­łam od­śnie­żać, gdy do cie­bie przy­jeż­dża­łam – przy­po­mniała Rzecka. – I je­stem rów­nie uparta jak ty.

Wie­sia za­śmiała się ci­cho, pod­dała się i prze­ka­zała Ance szu­flę.

– Skoro lu­bisz.

Anka za­częła pra­co­wać. Śnieg był zmro­żony, od­śnie­ża­nie nie było ła­twe. Szybko się spo­ciła, mu­siała roz­piąć kurtkę, bo po­czuła się w niej jak w sau­nie. Serce biło jej mocno i równo, mię­śnie się roz­grzały. Bab­cia wy­py­ty­wała ją o pracę, o to, jak się jej mieszka we Wro­cła­wiu. Rzecka nie lu­biła po­ru­szać tego te­matu, ale przy babci się otwo­rzyła. Za­częła na­wet mó­wić o dziecku. Wie­sia na szczę­ście nie py­tała o przy­szłość. Anka na ta­kie py­ta­nia nie po­tra­fi­łaby od­po­wie­dzieć. Sama so­bie je za­da­wała od dłuż­szego czasu. Brak kon­kret­nych od­po­wie­dzi po­wo­do­wał, że ogar­niała ją pa­nika. Miała sa­mot­nie wy­cho­wy­wać dziecko. To ją cze­kało. Czy wy­star­czy jej siły, żeby so­bie po­ra­dzić? Była na to przy­go­to­wana? Można się na to przy­go­to­wać?

Te my­śli pa­ra­li­żo­wały ją od ty­go­dni. Kilka mie­sięcy ciąży, które były jesz­cze przed nią, z jed­nej strony prze­ra­żały, z dru­giej wy­da­wały się od­su­wać w cza­sie pro­blemy, z któ­rymi miała się zmie­rzyć póź­niej. Da­wały jej szansę prze­my­śleć wszystko, po­ukła­dać, za­pla­no­wać. Jed­nak z każ­dym upły­wa­ją­cym dniem ten bu­for się kur­czył i miała wra­że­nie, że ogra­nia ją co­raz więk­sza pa­nika.

Pew­nie to stąd wy­ni­kała ta na­gła de­cy­zja o wy­jeź­dzie. Chciała coś zmie­nić, dać so­bie sa­mej ja­kiś im­puls do zmie­rze­nia się z cze­ka­ją­cymi ją wy­zwa­niami. Miała jej w tym po­móc zmiana per­spek­tywy, zmiana oto­cze­nia, ale też kon­takt z ludźmi, z bli­skimi.

Anka się wy­pro­sto­wała. Roz­cią­gnęła plecy. Zdała so­bie sprawę, że od dłuż­szej chwili bab­cia mil­czy. Szła obok niej, a te­raz zo­stała w tyle.

Rzecka spoj­rzała za sie­bie. Wie­sia znów stała, jak wcze­śniej. Nie­ru­choma, wpa­tru­jąca się w prze­strzeń.

Anka nie za­re­ago­wała już tak ner­wowo jak po­przed­nio. Po­pa­trzyła w stronę wzgó­rza i lasu. Krą­żyły nad nim wrony. Ich skrzek był gło­śny i prze­ni­kliwy. Wy­da­wało jej się, że bab­cia cze­goś tam wy­pa­truje.

Po­de­szła do Wiesi, spoj­rzała na nią. Wzrok babci wy­da­wał się pu­sty, jakby coś w niej zga­sło.

Anka ze ści­śnię­tym gar­dłem po­gła­skała ją po ra­mie­niu.

– Pój­dziemy do domu? – za­py­tała.

Bab­cia ob­ró­ciła się do niej. Pustka ustę­po­wała, choć po­woli, jakby ja­kiś ob­raz z prze­szło­ści nie da­wał za wy­graną i na­kła­dał się na rze­czy­wi­stość. Jakby trudno było jej zde­cy­do­wać, który jest praw­dziwy.

– Chodźmy – po­wie­działa Wie­sia. – Może cho­inkę ubie­rzemy, co? Cho­inkę też lu­bi­łaś ubie­rać, có­reczko. Ty­dzień do świąt, czas na cho­inkę w domu.

– Tak. Wciąż lu­bię ubie­rać cho­inkę – przy­znała Anka. – Zdą­żymy, za­nim pój­dziemy do Kły­sów.

– Do Kły­sów, do­brze...

Anka ujęła bab­cię pod ra­mię. Wal­czyła z my­ślą, która po­ja­wiła się w jej gło­wie. Wy­dało jej się, że Wie­sia, gdy na­zwała ją có­reczką, my­ślała o jej matce, nie o niej. Tam­ten ob­raz z prze­szło­ści, który bab­cia miała przed oczami, wciąż się nie za­tarł. Co­raz trud­niej było Wiesi go od­rzu­cić, może już nie po­tra­fiła, a może nie do końca chciała.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki