Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
58 osób interesuje się tą książką
Zima w Kotlinie Kłodzkiej. W płynącej przez malowniczy Lądek Zdrój Białej Lądeckiej odnalezione zostają nagie i okaleczone zwłoki małżeństwa. Młodszy syn zamordowanych zdołał ukryć się w pobliskiej szopie, starszy zniknął w tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie porwany przez sprawcę lub sprawców okrutnej zbrodni. Miejscowa społeczność jest wstrząśnięta tymi wydarzeniami, tym bardziej, że przypominają identyczną zbrodnię, która wydarzyła się w tym miasteczku kilkadziesiąt lat wcześniej. Tamta sprawa nie została wyjaśniona, mimo wysiłków miejscowej policji i pracującego wtedy w Lądku komisarza Adriana Kuczki.
Tuż przed tymi wydarzeniami do Lądka przyjeżdża aspirant Anna Rzecka. Miejscowy komendant prosi o pomoc przy sprawie Ankę, a za jej pośrednictwem Konrada Cicheckiego, który jako policjant pracujący do niedawna w policyjnym krakowskim Archiwum X ma doświadczenie w prowadzeniu równie skomplikowanych spraw.
Kotlinę Kłodzką pokrywa coraz grubsza warstwa śniegu. Czy przykryje wszystkie ślady i kolejna zbrodnia pozostanie niewyjaśniona? Przeszłość zaczyna się przenikać z teraźniejszością. Konrad Cichecki odkrywa mozolnie karty z przeszłości mając świadomość, że jedna z nich może okazać się dla niego równie niebezpieczna, jak dla śledczego sprzed lat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Chłopiec patrzył na rzekę. Było mu zimno, ręce wcisnął w kieszenie i przysunął się do barierki. Przychodził tu z matką codziennie, wypatrywali kaczek, czasem rzucali im chleb. Dziś dostrzegł tylko dwa ptaki. Spały, schowały główki pod skrzydła, przypominały nieruchome, oszronione kamienie. Im też musiało być zimno. Chłopiec przez chwilę się zastanawiał, czy nie zamarzły w nocy, bo wczoraj i dziś było lodowato. Mróz szczypał w policzki i uszy, a palce u nóg drętwiały, mimo że mama włożyła mu grube skarpety i mocne buty. Przez most przejechał samochód. Jedna z kaczek poruszyła się, wystawiła dziób spod skrzydła. Chłopiec zauważył, że cały pokryty jest lodem. Chciał powiedzieć o tym mamie, ale ta była zbyt zajęta rozmową z koleżanką.
Kaczka potrząsnęła łbem. Potarła dziobem o bok, a potem znów schowała głowę pod skrzydło. Chłopiec się uśmiechnął; domyślił się, że kaczka roztapia w ten sposób lód. Potrafiła radzić sobie sama. Mama też mu mówiła, by był samodzielny.
– Chcesz rzucić im chleb?
Pokręcił głową w odpowiedzi na pytanie matki. To nie miało sensu. Kaczki i tak teraz nie mogłyby nic zjeść. Poza tym wychowawczyni w przedszkolu mówiła, żeby nie dokarmiać kaczek chlebem, tylko ziemniakami albo marchewką. Chleb im szkodził.
– Antoś dalej mało mówi? Jak sobie radzi w przedszkolu?
– Radzi sobie bardzo dobrze. Polubił przedszkole, prawda, Antosiu?
Chłopiec skinął głową. Zawsze potwierdzał, że lubi przedszkole, bo wiedział, że sprawi tym mamie przyjemność. Tak naprawdę nie lubił przedszkola ani innych dzieci, może oprócz Janka, jedynego chłopca, z którym czasem się bawił. Przestał zwracać uwagę na ciekawskie zapytania koleżanek mamy. Kilka razy słyszał, jak rodzice innych dzieci o nim rozmawiają. Raz nawet przy nim, jakby był głuchy i głupi.
– Kunecki znowu nie wraca na noc do domu. Myślę, że tym razem Zosia go kopnie w dupę. Należy mu się, skoro się łajdaczy...
Chłopiec odciął się od tej rozmowy. Zacisnął dłonie na metalowej poręczy i popatrzył w dal. Zimowe słońce sprawiło, że śnieg i lód skrzyły się jak posypane brokatem. Rzeka skuta była lodem, przede wszystkim tam, gdzie woda płynęła leniwie. Jedynie środkiem koryta wił się szybszy nurt. Przypominał mu węża, który próbuje ominąć krę i podpłynąć aż pod most. Wyobraził sobie, że wąż zbliży się do jego stóp, uniesie łeb i rozewrze szeroko paszczę.
Kaczki przebudziły się, potrząsnęły skrzydłami i nagle wzbiły się w powietrze. Chłopiec pomyślał, że coś je przestraszyło, nie widział jednak, co to mogło być. Gdy ptaki zniknęły za drzewami, znów spojrzał na rzekę. Zmrużył oczy, bo biel bijąca od śniegu sprawiła, że zaczęły łzawić.
Dopiero po chwili dostrzegł w oddali coś białego, co powoli przedzierało się pośród kry. Zupełnie jak czapa śniegu albo żółw o białej skorupie przeciskający się wąskim przejściem.
Powolny ruch tego obiektu był fascynujący. Może to była piłka? Chłopiec pomyślał, że jednak nie. Wyglądało to raczej jak wypełniony czymś foliowy worek. Może ktoś wyrzucił do rzeki śmieci, a worek pokrył się lodem. Mógł przepłynąć tak już wiele kilometrów.
Worek się zbliżał. Czasem powstrzymywała go poszarpana kra. Gdy wydawało się, że zupełnie się zatrzyma, kawałek lodu odłupał się i worek przedarł się przez najtrudniejszą przeszkodę. Wtedy wyraźnie przyspieszył, bo i nurt stał się szybszy.
Chłopiec pociągnął matkę za rękaw płaszcza. Kobieta delikatnie odtrąciła jego dłoń. Nie chciała, żeby jej przeszkadzał w rozmowie. Spróbował jeszcze raz przyciągnąć jej uwagę, ale bez skutku.
Worek zanurzył się pod wodę. Chłopiec poczuł duży żal, że to coś wpłynęło pod lód.
Stanął na palcach. Przesunął się w bok. Warstwa lodu przy moście miała kilka centymetrów. Wiatr zdmuchnął z niej śnieg. Widać było dno rzeki, kamienie i roślinki przypominające długie źdźbła wyschniętej trawy. Pomyślał, że jeszcze nic straconego. Jeśli będzie uważny, dostrzeże, jak to coś przepływa pod mostem.
Chłopiec wstrzymał oddech. Worek nadpływał. Pod lodem przesunął się cień. Słońce odbijające się od kryształowej powierzchni oślepiało. Zamrugał, nie chcąc przegapić momentu, w którym obiekt wpłynie pod most.
Jednak to nie był worek. Roślinki się rozstąpiły. Chłopiec patrzył zafascynowany, jak pośród wodnej trawy rozkwita coś innego, jaśniejszy pukiel niczym rozwijający się kwiat. W jego środku dostrzegł oczy z oszronionymi rzęsami i białą niczym śnieg twarz. Tak mogła wyglądać królowa zimy z opowieści czytanej przez mamę. Kobieta była naga. Znieruchomiała nagle, jakby poplątane źdźbła rzecznych traw chciały ją dłużej przytrzymać. Może to jednak ona na kogoś czekała?
Chłopiec wpatrywał się w twarz królowej śniegu. Przez chwilę wydawało mu się, że ta jedynie śpi i zaraz otworzy oczy. Zobaczył wtedy kolejny cień. Należał do białego niczym śnieg mężczyzny. Płynął szybciej niż kobieta. Zderzył się z nią, popchnął i oboje zniknęli pod mostem.
Chłopiec szarpnął za płaszcz matki, tym razem mocniej, ale ta nawet na niego nie spojrzała.
– Antoś, rozmawiam przecież!
Odwrócił się od rzeki, popatrzył przez ulicę na drugą stronę mostu. Ciągnęło go tam. Wydawało mu się, że kobieta, zanim zniknęła, dała mu znać ręką, by za nią podążył. Miała mu do powiedzenia coś bardzo ważnego.
Chłopiec odsunął się od barierki. Ruszył w stronę krawężnika, zeskoczył z niego na jezdnię. Zapomniał o samochodach. Miał się rozejrzeć w lewo i prawo, ale tego nie zrobił. Teraz było na to za późno. Przyspieszył, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Były jak bryły lodu, ciężkie i jakby nie jego. Nie czuł palców u stóp, bolały, gdy stawiał kroki.
Usłyszał rozdzierające trąbienie i okrzyk matki. Nie zatrzymywał się, nie patrzył w bok na samochód, który wpadł w poślizg, próbując go ominąć. Przebiegł na drugą stronę drogi, złapał się barierki i spojrzał w dół.
Król i królowa śniegu czekali na niego. Prąd rzeki obracał nimi w miejscu. Wyglądali tak, jakby tańczyli i próbowali złapać się za ręce.
– Jezus Maria! Dziecko!
Matka znalazła się przy nim. Chwyciła w ramiona, chciała go oderwać od barierki, ale trzymał się jej za mocno.
– Jak dziecka pilnujesz! Do jasnej... – wrzeszczał kierowca.
– Antoś, Antoś, coś ty zrobił... dziecko! Puść, puść to wreszcie!
Chłopak poczuł, że mama próbuje rozprostować jego palce. Przekleństwa kierowcy i szloch drżącej ze strachu matki docierały do niego z bardzo daleka. Gdy mamie udało się uwolnić jedną jego rękę, wskazał nią w dół.
– Nie ma Janka... – powiedział.
Matka zamarła. Usłyszał, jak nabiera powietrze do płuc. Skulił się, gdy przeraźliwie krzyknęła. Zasłoniła mu oczy i gwałtownie odskoczyła od mostu. Tak mocno wtuliła go w siebie, jakby chciała połamać mu wszystkie kości.
– Nie ma Janka – powtórzył, patrząc w oczy matki.
Widział, że nagle na jej twarzy pojawiło się zrozumienie. Otworzyła oczy jeszcze szerzej. Nadbiegli jacyś ludzie. Szybko zrobił się tłum.
Chłopiec spojrzał w stronę drzew. Wypatrywał kaczek, ale te już nie nadleciały.
Rozdział 1
WCZEŚNIEJ
Anka Rzecka przespała całą drogę z Wrocławia. Obudziła się, gdy wjeżdżali do Lądka-Zdroju. Po prostu nagle otworzyła oczy i za oknami rozpoznała pierwsze budynki miasteczka. Czapy śniegu przykrywały domy i drzewa. Dawno nie widziała takich zasp na ulicach, dawno nie widziała tyle śniegu w grudniu. Mróz miał trzymać do Nowego Roku. Sypać będzie przez kilka kolejnych dni. Pogoda w sam raz na to, by zaszyć się w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc.
– Aniu, muszę ci powiedzieć, że nawet twoja ciocia tak nie chrapie.
Rzecka się zaśmiała. Od dawna sypiała sama, więc nie miał jej kto tego powiedzieć.
– Krzywa przegroda nosowa – usprawiedliwiła się. Otarła wierzchem dłoni mokry kącik ust. Wyprostowała się w siedzeniu. Rozbolały ją kark i plecy.
– Nasz syn też tak miał, zoperowali mu ją.
– Marek miał prostowaną przegrodę nosową? Naprawdę? – Dobrze pamiętała swojego kuzyna. Przystojny chłopak, z nosem, którego mogła mu pozazdrościć niejedna kobieta.
– Zaczął uprawiać sporty walki: boks, i to całe MMA. Złamali mu nos dwa razy, nogę też miał złamaną i żebro...
Wujkowi chyba nie przypadło do gustu hobby Marka.
– Dał sobie spokój z treningami?
– Coś ty... – Krewny machnął ręką. – Krótka przerwa i wrócił na salę. Mówił, że nauczył się już tyle, że teraz nikt go nie trafi.
– I jak?
– I do tej pory ma nos prosty, ale nie założyłbym się o duże pieniądze, że znowu go mu nie złamią.
– Może chłopak rzeczywiście jest już taki dobry i nic mu się nie stanie?
– Aniu, przecież wiesz, że zawsze pojawi się ktoś lepszy, mocniejszy, szybszy albo... mający więcej szczęścia. Nie ma ludzi niepokonanych. A jeśli już się taki znajdzie w jakiejś dyscyplinie, to tylko dlatego, że wiedział, kiedy dać sobie spokój...
Rzecka skinęła głową na tę oczywistą mądrość. Wujek Albert miał rację. Zapominał jednak, że człowiek nie chce zrezygnować z tego, co wydaje się nadawać jakiś sens jego życiu.
– Nie rozumiem Marka, naprawdę. – Albert chyba musiał nadrobić ostatnie godziny, które przejechali w milczeniu. – Może zająć się w życiu, czym chce. Skończył technikum, ma taką gadkę, że sprzedałby każdemu kulawego osła, a on dorobi tu, dorobi tam i tylko treningi i treningi...
– Może to go uszczęśliwia?
– Obijanie gęby uszczęśliwia, Aniu? Naprawdę?
Anka się zaśmiała.
– Co kto lubi – powiedziała.
Wujek się zawahał. Rozważał coś, może zbierał się na śmiałość.
– A ty dlaczego zostałaś policjantką? Lubisz to?
Po tonie głosu Alberta wyczuła, że trudno będzie mu uwierzyć w odpowiedź twierdzącą. Ale prawda była taka, że Anka lubiła swoją pracę. Też dostawała od niej nieraz po mordzie, a może bardziej po dupie. Siniaki były pewnie niewidoczne, ale gdzieś, często w środku, każda sprawa zostawiała coś po sobie. Mimo wszystko nie wyobrażała sobie, że mogłaby robić w życiu cokolwiek innego.
– Dobra jesteś w tym, co robisz, Aniu?
Kolejne pytanie, bo wujek nie doczekał się odpowiedzi na poprzednie.
– Myślę, że tak. Tak, jestem dobra w tym, co robię.
– To dobrze. – Mężczyzna pokiwał głową.
Anka wyjrzała za okno na wymarłe miasto. Śnieg pokrył liszaje na ścianach, przycisnął puchem krzywe dachy i dziurawe drogi. Pozamykał w domach ludzi i ich szare, smutne historie. To zawieszenie potrwa do wiosennych roztopów, nie dłużej. Wtedy wszystko wypłynie, nic nie przypudruje szarej rzeczywistości.
– Babcia czasem kiepsko się czuje...
– Słyszałam. Ciocia mi mówiła.
Wzrok Anki spotkał się ze wzrokiem Alberta w lusterku.
– Już dawno chcieliśmy ją zabrać do siebie, ale nie zgadza się na opuszczenie swojego gniazda. Tak nazywa tę ruderę. Wrosła tam, zapuściła korzenie i pewnie jakbyśmy mieli ją stamtąd wyciągać, to...
Rzecka wiedziała, co wujek ma na myśli. Przecięliby to, co babcię trzymało przy życiu. Miejsce i wspomnienia.
– Zajmę się nią... przynajmniej dopóki będę mogła. – Anka odruchowo położyła dłoń na brzuchu.
– Wiem, że się nią zajmiesz – przyznał wujek. – My tobie też pomożemy. Ciotka już ugadała w Lądku jednego lekarza. Dobry chłop, będzie cię prowadził w ciąży.
– Ciotka ugadała lekarza?
Albert zaśmiał się na jej niedowierzający ton.
– Tak to jest w małych miasteczkach. Takie sprawy się załatwia od ręki. A ciotka... wiesz, że zna tu wszystkich...
– Domyślam się.
Rzecka się uśmiechnęła. Ciocia Elżbieta przez wiele lat pracowała w zieleniaku. Sama siebie nazywała badylarką, bo w asortymencie miała przede wszystkim owoce i warzywa. Ludzie przychodzili do niej na zakupy, ale przede wszystkim, żeby pogadać. Znosili jej wszystkie plotki z miasta. Ciotka była najlepiej poinformowaną osobą w całym Lądku.
– Jak ciotka będzie za bardzo... pomocna, daj mi znać. – Wujek mrugnął do niej w lusterku. – Pogadam z nią, żeby dała ci trochę przestrzeni. Na szczęście zapisała się teraz na uniwersytet trzeciego wieku, więc jest szansa, że da ci spokój. Ale pewnie na początku będzie ci zawracać cały czas cztery litery.
– Dam sobie z ciocią radę.
– Też tak kiedyś myślałem. Człowiek naiwny jest.
Wujek westchnął, Anka uśmiechnęła się i nie skomentowała jego małżeńskich rozterek.
Na szybie przesunęły się wycieraczki. Zaczął padać śnieg. Drobne płatki zamajaczyły w świetle reflektorów i ulicznych latarni. Skręcili z głównej drogi w uliczkę pnącą się pod górę. Wujek miał wprawę w jeżdżeniu w trudnych warunkach, powoli jednak wytracał prędkość i Ance przyszło do głowy, że utkną gdzieś pośrodku. Opony na szczęście złapały przyczepność i zaparkowali przed willą.
– Pomogę ci z walizką. Widziałem babcię w oknie, chyba nie mogła się ciebie doczekać.
Anka wyjrzała przez boczną szybę. W ciemności błyszczały żółte ślepia starego budynku. Widziała przez bramkę, jak otworzyły się drzwi. Prostokąt światła przesunął się na skrzącym śniegu i dotarł do samochodu. Babcia wyszła na ganek.
Rzecka zapięła puchową kurtkę i podciągnęła zamek pod szyję. Owinęła się szalikiem i włożyła czapkę. W samochodzie było gorąco, wyjście na mróz mogło się dla niej źle skończyć. Chwyciła podręczną torebkę, otworzyła drzwi i wydostała się z auta. Śnieg zachrzęścił pod butami, w nozdrza wciągnęła ostre powietrze i otworzyła bramkę.
– Witaj, skarbie.
Rzecka podeszła do schodów, wspięła się na nie i uściskała babcię. Kobieta wydała się jej bardziej krucha niż kiedyś. Nie widziały się od roku, a Anka miała wrażenie, że dla Wiesi czas płynął jakimś innym torem. Znacznie przyspieszył.
– Stęskniłam się, babciu.
Poczuła na policzku dotyk ciepłych palców. Babcia przyjrzała jej się uważnie, pogładziła po ramieniu.
– Ślicznie wyglądasz. Wchodźcie do środka, napijecie się czegoś ciepłego. Albert, ty też chodź!
– Ja muszę zmykać. Elka na mnie czeka. – Wujek wyciągnął walizkę z bagażnika. Wniósł ją na ganek. – Kazała wam przekazać, żebyście wpadły do nas na obiad jutro. Podjadę po was około pierwszej.
– Nie podjeżdżaj, przyjdziemy. Trochę ruchu nam nie zaszkodzi.
– Ślisko jest i do tego jednak kawałek... Babcia musi na siebie uważać. – Albert nie dawał za wygraną.
– Radzę sobie. Od tego mam nogi, żeby ich używać. Jedź już do tej swojej Eli i powiedz, że będziemy na drugą.
– Jak sobie życzysz. – Albert zasalutował, uściskał Ankę i wrócił do samochodu.
– Chodź do środka, na pewno jesteś zmęczona i głodna.
– Tak naprawdę to nie miałam kiedy się zmęczyć. Nie jest tak daleko z Wrocławia... zgłodnieć też nie zdążyłam.
– To dla babć żadne argumenty. – Wiesia się zaśmiała.
Anka otrzepała buty, weszła za krewną do domu. Zamknęła drzwi, walizkę odstawiła pod ścianę.
Ciepło uderzyło ją w policzki. Zmarzła przez tę chwilę, gdy stały na ganku. Z zimą nigdy nie było jej po drodze.
– Ściągaj kurtkę. Pokój przygotowałam ci na parterze, po lewej, za salonem. Na piętrze byś zmarzła na kość. Ciepło tylko na parterze.
Anka kiwała głową, słuchając babci. Ściąganie kurtki było operacją, która kosztowała sporo wysiłku. Kupiła puchówkę kilka dni temu. Czuła się w niej jak w skafandrze kosmicznym, zupełnie jakby szykowała się na podbój Syberii.
Babcia, widząc, jak wnuczka walczy z odzieniem, a potem butami, zaśmiała się i pokręciła głową. Wyciągnęła ciepłe kapcie z kożuszkiem z szafki, podała Ance i przeszła do kuchni.
– Rozgość się w pokoju. Zobacz, czy czegoś ci jeszcze potrzeba. Jak skończysz, przyjdź do kuchni. Może nie jesteś głodna, ale i tak czekałam z kolacją.
– Dobrze, babciu.
Anka, idąc w stronę pokoju, popatrzyła za Wiesią. Babcia wyciągała talerze ze starego kredensu. Stawała na palcach, by sięgnąć do górnej szafki. Ubyło jej jednak, zmalała, skurczyła się. Natomiast oczy pozostały żywe i bystre. W dodatku bardzo uważne. Rzecka miała świadomość, że babcia już przed domem zlustrowała wnuczkę dokładnie od stóp do głów. Ten posiłek na długo przed porą kolacyjną miał swój cel. Etap tuczenia ciężarnej wnuczki wszedł w pierwszą fazę.
Anka przeciągnęła walizkę do pokoju za salonem. Pchnęła drzwi i zapaliła światło. Było tu chłodniej niż w korytarzu, ale uznała, że to dobrze. Będzie jej się lepiej spało.
Popatrzyła na ściany. Niewiele się tu zmieniło przez lata, a właściwie przez dziesiątki lat. Przestrzeń wypełniały duża szafa z lustrem, wysokie żelazne łóżko, stolik przykryty obrusem pośrodku pomieszczenia, biurko przy oknie. Obrazy na ścianach i sięgający sufitu regał z książkami dopełniały przedwojennego klimatu. Pokój dziadka. Anka, gdy była dzieckiem, spędzała tu mnóstwo czasu. Ściągała książki z półek, czytała, układała je i przekładała. Porządkowała świat, który nie należał do niej. Dziadek przewracał oczami na te jej porządki. Gdy wyjeżdżała, przywracał stan wyjściowy. Miała co robić przy kolejnej wizycie, a dziadek na szczęście znosił to cierpliwie.
– Ręczniki masz na krześle. Gdybyś potrzebowała więcej, są w szafie.
– Wystarczą, dziękuję.
Walizką podjechała pod szafę, tam ją zostawiła. Na wypakowanie przyjdzie jeszcze czas. Miała spędzić w Lądku kilka miesięcy. Wielka ucieczka właśnie doszła do skutku. Przymknęła oczy i wsparła się na oparciu krzesła. Znów chciała uciekać, tylko teraz w drogę powrotną do Wrocławia. Co jej przyszło do głowy, żeby tu przyjeżdżać. Dlaczego tak późno doszła do niej ta refleksja? Nigdy dotąd nie podejmowała decyzji pod wpływem impulsów. Nie rozpoznawała samej siebie. Poczuła, jakby patrzyła na kogoś innego, kto podjął za nią decyzję, a teraz zostawił ją samą, by zmierzyła się z jej skutkami.
Dotknęła brzucha. Żeby oboje zmierzyli się z jej skutkami, poprawiła się w myślach.
– Chodź, bo wystygnie.
– Muszę do łazienki, babciu. – Rzecka od dłuższego czasu myślała tylko o tym. Jej pęcherz żył swoim życiem.
– Ostrzegam, że nie ma ciepłej wody w łazience, z bojlerem coś się stało. Miałam wezwać kogoś do naprawy, ale... jakoś tak wyszło.
– Ja zadzwonię.
Babcia coś jeszcze powiedziała, ale Anka tego już nie dosłyszała. Popatrzyła w okno. Mróz wymalował nieziemski pejzaż na szybie. W prześwicie pomiędzy szprosami widać było drzewa, poniżej płynącą leniwie rzekę. Obiecała sobie, że z rana pójdzie ją zobaczyć. Pęcherz znów o sobie przypomniał, więc pobiegła do łazienki.
Rozdział 2
Obudziła się późno. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak długo spała. Od wieków budziła się o szóstej rano, bez względu na to, czy miała iść do pracy czy nie. Pracę w sumie przynosiła do domu, więc nawet w sobotę czy niedzielę siadała z kawą przy biurku i zajmowała się aktualną sprawą. Myślała, że z tej rutyny będzie jej trudno wyjść, a tu wystarczyła jedna noc w starym domu na odludziu i coś się zmieniło.
Bo rzeczywiście coś się zmieniło. Zeszło z niej napięcie, które towarzyszyło jej dzień w dzień, od bardzo dawna. Jakby te sto kilometrów od Wrocławia do Lądka rozciągnęło się do kilku tysięcy. Może otwierała nowy rozdział w swoim życiu? Właściwie po raz pierwszy poczuła, jakby tak naprawdę było. Podobało jej się to.
Wczoraj przy kolacji Wiesia zapytała ją o ojca dziecka. Anka nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, wzruszyła więc tylko ramionami. Prawda była taka, że nie wiedziała, co się działo z Krystianem. Nie miała z nim kontaktu od ponad miesiąca. Nie chciała z nim rozmawiać, nie potrafiła się przełamać. Zdała sobie sprawę, że coraz rzadziej o nim myśli.
Chyba także dlatego, że zajęła się wreszcie sobą i dzieckiem. Przynajmniej ono przestało jej dawać w kość. Minęły poranne nudności, poczuła się silniejsza, oswoiła się z faktem, że rośnie w niej nowy człowiek. Lekarka powiedziała jej, że wchodzi w złoty okres ciąży. Anka zapytała, czy po złotym okresie przyjdzie też czas brylantowy, ale pani doktor jakoś nie podłapała żartu. W sumie to wcale nie było śmieszne.
Wyszła z łóżka i wyjrzała przez okno. Na dworze sypało. Drzewa pokrywały ciężkie czapy śniegu. Bajkowo. Jako dziecko przyjeżdżała tu na ferie. Z kuzynostwem błądzili po okolicy. Czasem śnił jej się ten dom, mieszkający w nim ludzie i pobliska rzeka. To były zawsze dobre sny.
Sprawdziła telefon. Miała wiadomość od Konrada. Pytał, czy jest już na miejscu.
Wahała się chwilę, czy zadzwonić do swojego byłego szefa. Wcisnęła ikonkę połączenia. Cichecki odebrał po kilku sygnałach.
– Dotarłaś do Lądka?
– Dotarłam. Wujek po mnie przyjechał.
– Mówiłem ci, że mogę cię podwieźć.
– Wiem, dziękuję. Chyba nie miałam nic w tej sprawie do gadania. – Anka rzeczywiście zastanawiała się, czy nie poprosić Konrada o podwózkę, gdy jej samochód odmówił posłuszeństwa. Ale chyba do końca nie wierzyła, że wybierze się w tę podróż. Usterkę auta potraktowała jak znak, że nie powinna ruszać się z Wrocławia. Zadzwoniła do babci, żeby ją poinformować o zmianie planów, ale ta szybko skontaktowała się z wujkiem. Albert przyjechał po nią kilka godzin później. Ten czas Anka przeznaczyła na pakowanie, bo wcześniej tego nie zrobiła. W trakcie jazdy do Lądka co chwilę uświadamiała sobie, że czegoś nie zabrała. Z każdym przejechanym kilometrem była coraz bardziej przerażona. Tylko w swoim małym wrocławskim mieszkanku czuła się bezpiecznie. Nie lubiła zmian.
– Może dobrze, że tak się stało. Ciągle odkładałaś ten wyjazd. Zmiana otoczenia dobrze ci zrobi.
– Myślisz?
Konrad się zaśmiał. Rozumiał jej wątpliwości. Od pewnego czasu dużo rozmawiali. Więcej nawet niż kiedyś, gdy razem pracowali. Ostatnia sprawa, którą wspólnie prowadzili, wpłynęła na ich relacje. Stały się bardziej... przyjacielskie?
– Kilka razy wspominałaś Lądek. Masz z nim dobre wspomnienia.
– To prawda. Jest coś tutaj... nie wiem, może w powietrzu. Dobrze się tu czuję.
– Weź głęboki oddech, będzie dobrze.
Teraz ona się zaśmiała.
– A co u ciebie, Konrad?
Cichecki już blisko dwa miesiące mieszkał w Wiązowie. Niewiele mówił o śmierci ojca i o tym, jak sobie radzi w nowym miejscu. O Oli, z którą po latach próbował odbudować związek, też nie mówił wiele. Anka nie ciągnęła go za język, ale miała wrażenie, że nie za bardzo tej parze się układa. Zaczęli się ze sobą spotykać pod wpływem chwili, gwałtownych emocji, ale domyślała się, że zdali sobie sprawę, iż w ciągu ponad dwudziestu lat oboje się zmienili. Wyobrażenie, jakie o sobie mieli, musieli skonfrontować z rzeczywistością. To nie było łatwe. Może gdyby zeszli się jako zupełnie obcy ludzie, mieliby większe szanse.
– Dobrze...
– To „dobrze” nie brzmi zbyt dobrze.
Konrad milczał.
– Przepraszam, nie chciałam być wścibska.
– Nie jesteś. – Cichecki odchrząknął. – Nie mogę się tu odnaleźć. Wstaję rano i nie wiem, co ze sobą zrobić. Wczoraj przyłapałem się na tym, że zamieniam się w ojca. Siedziałem przy stole w kuchni i sprawdzałem jego sprzęt wędkarski, jakbym przygotowywał się do łowienia na wiosnę.
– Co złego w łowieniu?
– Nic... Zdałem sobie tylko sprawę, że nie widzę się tutaj. Nie wiem, co miałbym tu robić w przyszłym roku. I w kolejnych latach.
– Ola wie?
– Nie wiem.
– Czyli wie. Wyczuwa to, na pewno.
– Wszyscy czytają we mnie jak w otwartej księdze?
– Myślałeś o powrocie do firmy?
– Nie wiem.
– Czyli myślałeś.
– Cholera jasna. – Konrad się zaśmiał.
Anka też się uśmiechnęła.
– Daj sobie jeszcze czas, Konrad. To wszystko powskakuje na swoje miejsce.
– Tak bezczelnie mnie cytujesz?
– Trochę – przyznała poważnie Anka. – Powiedziałeś mi to, gdy zastanawiałam się nad wyjazdem tutaj, do Lądka. Mówiłeś o zmianie perspektywy. To nie dzieje się jednak nagle, lecz wymaga czasu.
– Mówisz cholernie dojrzale, Anka. U mnie nic nie wskakuje na swoje miejsce, wręcz przeciwnie...
Rzeckiej wydało się, że Cichecki pożałował tej chwili szczerości.
– Muszę kończyć. Mam kilka spraw do załatwienia. Ty zapewne także.
– To prawda... zepsuty bojler w domu babci. Chyba przyszedł ktoś do naprawy. – Przed chwilą usłyszała stukanie dobiegające z korytarza. – Trzymaj się, Konrad.
– Trzymaj się, Anka – wychrypiał Cichecki. – Zobaczysz, że ten twój wyjazd to dobry pomysł.
Konrad zakończył połączenie, Anka wstała z łóżka i wyszła w piżamie na korytarz. Drzwi łazienki były otwarte, wystawała zza nich siwa czupryna. Mężczyzna chyba ją usłyszał, obrócił się w jej stronę i skinął z uśmiechem.
– Wnuczka Wiesi, prawda? Pamiętam cię jako małą dziewczynkę.
– Dzień dobry. – Rzecka się spłoszyła. Zlustrowała swoją piżamę. Założyła ręce na piersi. Dopiero wtedy przyjrzała się bliżej mężczyźnie. Domyśliła się, że to hydraulik, do którego dzwoniła wieczorem. Babcia kazała jej odnaleźć w notesie niejakiego Nicińskiego. Odebrała jego żona, obiecała, że mąż pojawi się z rana. Rzecka nazwiska nie skojarzyła, ale rzeczywiście facet wydał jej się znajomy. Blisko dwadzieścia lat temu miał więcej włosów i mniejsze worki pod oczami. Mieszkał blisko babci, znał się z dziadkiem. Chyba kiedyś pracował w kotłowni w jednym z domów zdrojowych.
– Pewnie chciałaś skorzystać z łazienki. Już kończę.
– Udało się panu naprawić bojler?
– Nie mam dobrych wieści. Muszę zamówić części, bojler jest stary, to może trochę potrwać. Mam nadzieję, że jutro wrócę.
– Jeśli nie da się szybciej... Damy sobie z babcią jakoś radę.
– Ogrzewanie domu działa, więc nie zamarzniecie.
Anka skinęła głową. Chciała faceta pospieszyć, bo zaczęła przestępować z nogi na nogę. Zapomniała ubrać kapci i od zimnej podłogi chciało jej się jeszcze bardziej sikać.
– W każdym razie nie włączajcie bojlera.
– Ma pan moje słowo. – Anka uniosła dwa palce, jak do ślubowania.
– Idę już, idę. – Mężczyzna się zaśmiał. Grymas na jej twarzy odczytał bezbłędnie. – Proszę pozdrowić babcię. Dobrze, że ktoś się nią zaopiekuje.
Anka poczuła ukłucie w sercu. Obserwowała wczoraj przy kolacji Wiesię. Może gdyby wujek Albert nie uczulił jej na to, nie zauważyłaby pewnych zmian, symptomów czegoś, co się z babcią działo.
Wiesia dłużej szukała słów, wylatywały jej z głowy imiona. Miała dużo do powiedzenia, ale te opowieści nie były tak składne jak dawniej. Anka pocieszała się, że może ma z tym związek samotny tryb życia. Wiesia mieszkała sama, nie miała z kim na co dzień rozmawiać, więc wyszła z wprawy. Nagle chciała opowiedzieć Ance wszystko naraz i stąd wynikał ten chaos myśli.
– Pozdrowię babcię. Dziękuję, panie... Franciszku – przypomniała sobie imię mężczyzny. Wiesia też miała lepszą pamięć o wydarzeniach sprzed dekad niż sprzed kilku dni.
– Nie ma za co. Dobrego pobytu w Lądku.
Niciński podniósł walizeczkę z narzędziami. Anka przepuściła go w korytarzu i mężczyzna wyszedł z domu. Wskoczyła do łazienki, jakby paliło jej się pod stopami.
Dwa kwadranse później przygotowywała w kuchni śniadanie. Przeglądnęła szafki babci i niewielką spiżarnię. Odkryła mnóstwo domowych przetworów, a w zamrażarce bigos. Pochwaliła w duchu zaradność babci, pomyślała jednak, że i tak powinna odwiedzić jakiś market, żeby zrobić zakupy.
Zrobiła sobie kanapki i herbatę. Zastanawiała się, gdzie jest Wiesia. Zaczynała się o nią martwić. To było bezsensowne uczucie, przecież babcia do tej pory radziła sobie sama. Może wpłynęły tak na nią słowa Nicińskiego i wujka? Obaj sugerowali, że Wiesia potrzebuje opieki. Zapalili w głowie Anki ostrzegawczą lampkę.
Stanęła przy oknie i wyjrzała na zewnątrz. Na dworze wciąż było bajkowo. Śnieg prószył już tylko delikatnie. Wiatr się uspokoił. Na gałęziach drzew i krzewów przed domem widać było grubą warstwę śniegu. Gałęzie uginały się pod jego ciężarem. Ścieżka do furtki była odśnieżona. Anka pomyślała, że babcia wstała wcześnie, żeby odgarnąć śnieg. Mogła sama o tym pomyśleć. Na usprawiedliwienie miała jedynie to, że spała jak zabita. Podziałała tak na nią zmiana otoczenia. Organizm po prostu się wyłączył.
Przełknęła kanapkę i popiła ją herbatą. Naczynia odstawiła do zlewu i przeszła do przedpokoju. Ubrała kurtkę i buty, opatuliła się szalikiem i wyszła na zewnątrz. Babci nigdzie nie było widać.
Popatrzyła na odśnieżony pas ścieżki. Znikał za budynkiem. Pomyślała, że Wiesia zapewne pracuje teraz z tyłu domu. Ubierając rękawice, Anka przeszła za róg willi.
Dostrzegła babcię pośrodku trawnika, tuż obok jabłoni. Wiesia stała w bezruchu z szuflą w dłoni.
Rzecka poczuła, jak robi jej się gorąco. Babcia znieruchomiała z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Wyglądała tak, jakby ktoś odłączył jej prąd.
– Babciu?
Ta nie zareagowała.
– Babciu? Co się dzieje?
Anka ruszyła w jej stronę. Kobieta drgnęła, jakby przebudziła się ze snu. Wolno odwróciła się w kierunku wnuczki. Dopiero gdy Anka stanęła przed nią, uśmiechnęła się. W jej oczach pojawił się błysk.
– Nic się nie dzieje. Co się ma dziać, dziecko? Lubię patrzeć na drzewa i śnieg. Jest pięknie, prawda? Nigdy nie przestaje mnie to zadziwiać.
– To prawda, jest pięknie – przyznał Anka. – Daj mi szuflę, dokończę, babciu...
– Myślisz, że nie dam rady? Całe życie odśnieżam, nawet jak twój dziadek żył, to brałam to na siebie. Nie kłócił się, bo wiedział, że lubię. Nigdy mi się to nie znudzi.
– Ja też lubiłam odśnieżać, gdy do ciebie przyjeżdżałam – przypomniała Rzecka. – I jestem równie uparta jak ty.
Wiesia zaśmiała się cicho, poddała się i przekazała Ance szuflę.
– Skoro lubisz.
Anka zaczęła pracować. Śnieg był zmrożony, odśnieżanie nie było łatwe. Szybko się spociła, musiała rozpiąć kurtkę, bo poczuła się w niej jak w saunie. Serce biło jej mocno i równo, mięśnie się rozgrzały. Babcia wypytywała ją o pracę, o to, jak się jej mieszka we Wrocławiu. Rzecka nie lubiła poruszać tego tematu, ale przy babci się otworzyła. Zaczęła nawet mówić o dziecku. Wiesia na szczęście nie pytała o przyszłość. Anka na takie pytania nie potrafiłaby odpowiedzieć. Sama sobie je zadawała od dłuższego czasu. Brak konkretnych odpowiedzi powodował, że ogarniała ją panika. Miała samotnie wychowywać dziecko. To ją czekało. Czy wystarczy jej siły, żeby sobie poradzić? Była na to przygotowana? Można się na to przygotować?
Te myśli paraliżowały ją od tygodni. Kilka miesięcy ciąży, które były jeszcze przed nią, z jednej strony przerażały, z drugiej wydawały się odsuwać w czasie problemy, z którymi miała się zmierzyć później. Dawały jej szansę przemyśleć wszystko, poukładać, zaplanować. Jednak z każdym upływającym dniem ten bufor się kurczył i miała wrażenie, że ogrania ją coraz większa panika.
Pewnie to stąd wynikała ta nagła decyzja o wyjeździe. Chciała coś zmienić, dać sobie samej jakiś impuls do zmierzenia się z czekającymi ją wyzwaniami. Miała jej w tym pomóc zmiana perspektywy, zmiana otoczenia, ale też kontakt z ludźmi, z bliskimi.
Anka się wyprostowała. Rozciągnęła plecy. Zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili babcia milczy. Szła obok niej, a teraz została w tyle.
Rzecka spojrzała za siebie. Wiesia znów stała, jak wcześniej. Nieruchoma, wpatrująca się w przestrzeń.
Anka nie zareagowała już tak nerwowo jak poprzednio. Popatrzyła w stronę wzgórza i lasu. Krążyły nad nim wrony. Ich skrzek był głośny i przenikliwy. Wydawało jej się, że babcia czegoś tam wypatruje.
Podeszła do Wiesi, spojrzała na nią. Wzrok babci wydawał się pusty, jakby coś w niej zgasło.
Anka ze ściśniętym gardłem pogłaskała ją po ramieniu.
– Pójdziemy do domu? – zapytała.
Babcia obróciła się do niej. Pustka ustępowała, choć powoli, jakby jakiś obraz z przeszłości nie dawał za wygraną i nakładał się na rzeczywistość. Jakby trudno było jej zdecydować, który jest prawdziwy.
– Chodźmy – powiedziała Wiesia. – Może choinkę ubierzemy, co? Choinkę też lubiłaś ubierać, córeczko. Tydzień do świąt, czas na choinkę w domu.
– Tak. Wciąż lubię ubierać choinkę – przyznała Anka. – Zdążymy, zanim pójdziemy do Kłysów.
– Do Kłysów, dobrze...
Anka ujęła babcię pod ramię. Walczyła z myślą, która pojawiła się w jej głowie. Wydało jej się, że Wiesia, gdy nazwała ją córeczką, myślała o jej matce, nie o niej. Tamten obraz z przeszłości, który babcia miała przed oczami, wciąż się nie zatarł. Coraz trudniej było Wiesi go odrzucić, może już nie potrafiła, a może nie do końca chciała.