Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna humoru kryminalna powieść gdańskiej pisarki
Dwie nauczycielki postanawiają odpocząć w urokliwej leśniczówce koło Olsztynka. Zdeterminowane, by spędzić przyjemnie czas na zbieraniu grzybów, czytaniu i leniuchowaniu, wyruszają na wakacyjną wyprawę. Jednak zamiast grzybów znajdują w lesie… zwłoki. Od tego momentu ich urlop przeradza się w pasmo niespodziewanych wypadków, zapętleń akcji i poszukiwań. Bohaterki postanawiają bowiem samodzielnie złapać mordercę.
Agnieszka Pruska – autorka serii z komisarzem Barnabą Uszkierem w roli głównej. Podobnie jak jej bohater, ćwiczy aikido. Członkini Oliwskiego Klubu Kryminału, felietonistka i recenzentka serwisu Zbrodnia w Bibliotece. Czytelników zaprasza również na swoją stronę: www.agnieszkapruska.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nareszcie! Dwa miesiące wolności! Bez smarkaczy mających o wszystko pretensje, palących, piwkujących, obściskujących się po wucetach i za cholerę niechcących się uczyć. Gimnazjum to jednak koszmarny twór, który nam utrudnił robotę, a małolatom zdecydowanie ułatwił rozrabianie. No, może nie wszystkim, jak zwykle przesadziłam, wrzuciłam wszystkich do jednego worka i zgeneralizowałam, ale to był ciężki rok. Nie dość, że wypuszczałam trzecią klasę, to jeszcze w styczniu dwóch delikwentów podpaliło kiosk, sprawa trafiła do sądu dla nieletnich i policjanci rozmawiali chyba z każdym w szkole, a ze mną w szczególności. Prawie żyć beze mnie nie mogli przez co najmniej dwa tygodnie. Mam tylko nadzieję, że pierwszaki nie wywiną jakiegoś numeru zaraz we wrześniu, żeby zademonstrować, jacy to są dorośli i na co sobie mogą pozwolić. Właściwie dlaczego ja się już teraz stresuję? Przede mną wakacje, prawda? Gdzie jest Julia? Jej torebki nie ma w pokoju nauczycielskim. Gdzie ta dziewczyna może być?
Pożegnałam się z „ciałem pedagogicznym” i wyszłam ze szkoły. Tak jak podejrzewałam, moja przyjaciółka już na mnie czekała, rozmawiając z dwoma dryblasami z byłej trzeciej b. B jak biologiczna, bo Julia uczy biologii, a nasz dyrektor w miarę możliwości stara się dopasować literkę do profilu. Idzie mu to opornie, bo klas równoległych jest sześć i tak naprawdę tylko dwie się na to załapują: b – biologiczna i a – angielska. Najgorzej ma z matematyczną, szansy na czternaście klas na szczęście nie ma.
Na mój widok Julia z uśmiechem pożegnała wpatrzonych w nią chłopaków i mogłyśmy wreszcie pójść na coroczne świętowanie zakończenia roku. Do Sowy na ciacho i kawusię. A niech sobie dzisiaj nawet i w odwłok te kalorie idą, raz się żyje.
– Spakowana? – spytałam na wszelki wypadek, bo jeszcze dzisiaj ruszałyśmy na wakacje.
– Prawie – na twarzy Julki zagościł uśmiech, też miała już dosyć małolatów. – Ty, a te dzieci twojego kuzyna nie będą chciały, żeby się nimi zajmować? No wiesz, może będą nas traktować trochę jak wakacyjną atrakcję? – zaniepokoiła się.
To nie jest tak, że nie lubimy dzieci, nie. Każda z nas rozważa nawet posiadanie własnych, co w moim przypadku jest chwilowo nieco utrudnione, bo moja druga połowa zarabia na życie na kontrakcie w Stanach, a w przypadku Julki... No cóż, aktualnie nie posiada faceta, ale jak ją znam, to taki stan zbyt długo nie potrwa. Po prostu dziś czujemy przesyt dziećmi w każdym wieku, a te mojego kuzyna są już „szkolne”, więc tym bardziej.
– Nie ma takiej opcji – zapewniłam Julkę z naciskiem. – My tam jedziemy wypoczywać, a nie dzieci niańczyć.
– Wiesz, czasem zobowiązania rodzinne... – zaczęła Julka.
– To nie barter typu opieka nad dziećmi za pokój i wyżywienie. Pamiętaj, że płacimy za lokum i żarło, jak każdy letnik – przypomniałam Julii.
Mój kuzyn jest leśniczym i w wakacje, aby nieco podreperować domowy budżet, przyjmuje żądnych ciszy i spokoju letników. W tym roku postanowiłyśmy z tego skorzystać i spędzić miesiąc na odludziu. Odludziu jak odludziu – gdy ma się samochód, nawet totalna głusza nie jest już miejscem absolutnego odosobnienia, w razie konieczności można w miarę szybko dojechać do cywilizacji. Leśniczówka Marcina położona jest niedaleko niewielkiego miasteczka, nawet rowerami można się tam dostać, a jeszcze bliżej jest do wsi. Odnosi się jednak wrażenie, jakby stała w środku olbrzymiego lasu, co nam zdecydowanie odpowiadało. Postanowiłyśmy bowiem przez najbliższy miesiąc byczyć się do woli, odrobić zaległości czytelnicze, chodzić na spacery, jeździć na rowerach i pływać. Co prawda jezioro nie znajdowało się tuż obok leśniczówki, ale od czego jest samochód. W upał, leśnymi drogami, przeważnie nie chciało mi się chodzić na piechotę w celu ochłodzenia się. To było takie trochę nielogiczne, najpierw się człowiek bardziej pocił, potem schładzał w wodzie, a potem znowu przegrzewał, wracając do domu.
– Coś tak zastygła nad tym ciastem? Niedobre? – Julia popatrzyła z niepokojem na mój kawałek opium.
– Dobre. – Aby to udowodnić, nabrałam na łyżkę porcję na sterydach. – Odpłynęłam myślami do leśniczówki.
– I? – spytała precyzyjnie.
– I nic, tak ogólnie się zastanawiałam. Chcesz jeszcze kawę?
– Nie. Jeśli mamy dojechać o jakieś ludzkiej godzinie, to spadajmy do domów, dopakujmy się i w drogę.
– Ja JESTEM spakowana – zauważyłam z naciskiem.
– Dobra, niech ci będzie, JA się dopakuję i w drogę. Podrzucisz mnie?
Julka mieszkała prawie po drodze. Przez moment zawahałam się, czy po prostu nie zaczekać, aż się spakuje, a potem pojechać po moje bagaże i od razu wyjechać z Gdańska, nie miotając się tam i z powrotem, ale przypomniałam sobie, że muszę jeszcze podlać kwiaty, dać klucz sąsiadce i sprawdzić, czy na pewno zapakowałam „niezbędnik harcerza”. Określenie to pochodziło od mojego dziadka i oznaczało, w ogólnym zarysie, wszystkie rzeczy, które będą potrzebne do przetrwania w danych warunkach. Do lasu zabierałam latarkę, baterie, szwajcarski scyzoryk o wielu ostrzach, który był przedmiotem zazdrości niejednego znajomego faceta, śrubokręt, bandaż elastyczny, plastry opatrunkowe w ilości hurtowej, psikadło na kleszcze i inne tałatajstwo oraz Fenistil. Nie miałam pojęcia, co z tego ekwipunku się przyda, może z wyjątkiem rzeczy związanych z insektami, ale wolałam się zabezpieczyć. Ta przezorność została mi jeszcze z czasów nastoletnich, kiedy to starszy ode mnie o ładnych parę lat kuzyn wymyślał różne niezmiernie atrakcyjne letnie rozrywki, po których wracałam podrapana albo na które nie mogłam iść, bo zabrakło dla mnie latarki. Leśniczy to zawód przechodzący w rodzinie Marcina z ojca na syna i już jako dziecko jeździłam na wakacje do leśniczówki wujka.
„Niezbędnik harcerza” był zapakowany, kwiatki prawie utopiłam w nadmiarze wody, mając nadzieję, że potraktują to jako porę deszczową albo inny kataklizm, ale przetrwają, klucze zdeponowałam u sąsiadki, zniosłam do samochodu jakąś koszmarną ilość bagażu, usiadłam za kierownicą i przekręciłam kluczyk. Wszystko załatwiłam? Woda zakręcona? Żelazko wyłączone? Cholera, prasowałam rano, a jeżeli zostało włączone? Rzuciłam wiązanką nie gorszą niż moi uczniowie, zgasiłam silnik i pogalopowałam na górę. Oczywiście było wyłączone, jak zwykle, gdy to sprawdzam. A gdybym nie sprawdziła? Czy wtedy, drogą kontrastu, do domu wzywałaby mnie straż pożarna? Na wszelki wypadek obeszłam całe mieszkanie, pocieszyłam się, że w razie czego sąsiadka ma klucz, i wreszcie pojechałam po Julię.
Droga minęła nam szybko, w końcu Olsztynek nie leży na końcu świata. Co prawda dwa razy się zgubiłam, ale nawet z błądzeniem i szukaniem leśniczówki już po trzech godzinach dojechałyśmy na miejsce. Błądzenie wynikało z tego, że po pierwsze już jakiś czas nie byłam u kuzyna, a po drugie zawsze ktoś inny siedział za kierownicą, a ja podziwiałam widoki, zamiast zapamiętywać drogę. Marcin czekał na nas i nawet był nieco zaniepokojony naszym spóźnieniem, co zaskoczyło nas całkowicie. Umawialiśmy się na przyjazd późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem, a według mnie godzina dziewiętnasta znakomicie mieściła się w tym przedziale czasu. Okazało się, że niepokój zasiały dwie niecierpliwe i rude istoty, które wmówiły rodzicom, że już dawno powinnyśmy być. Wniosek oparły na prostym wyliczeniu czasu. Według Jasia i Małgosi o dziesiątej rano powinnyśmy już opuścić mury szkolne, potem spakować bagaże do samochodu i od razu wyruszyć do leśniczówki. Dzieciaki jako godzinę wyjazdu z Gdańska przyjęły południe, łaskawie dając nam dwie godziny luzu, więc spodziewały się nas około piętnastej. Byłyśmy skandalicznie spóźnione o cztery godziny i zaniepokojona progenitura mojego kuzyna podzieliła się z rodzicami obawami co do naszej bezpiecznej podróży.
– Skąd wam przyszło do głowy, że o dziesiątej będziemy wolne? – spytałam wśród licznych uścisków.
– U nas w szkole zawsze tak jest. Na ósmą apel, potem rozdanie świadectw w klasach, jakieś pogaduchy na temat bezpieczeństwa na wakacjach i już – wyjaśniła Małgosia.
– To macie fajnie – zauważyła Julka przeczekująca rodzinne powitanie i ściskanie. – My niestety mamy zakończenie roku na dwie tury, więc ze szkoły wyszłyśmy w południe.
– To i tak długo jechałyście – wytknął Jaś, który najwyraźniej uważał, że zmarnowałyśmy pół dnia.
– Pi razy oko trzy godziny, musiałyśmy jeszcze coś załatwić w Gdańsku. – Nie uważałam za konieczne wtajemniczanie dzieciaków w nasze obżarstwo w cukierni.
Marcin spacyfikował latorośle, które już się rozpędzały, żeby prowadzić dalszy ciąg przesłuchania, pokazał pokój, który miałyśmy zajmować przez najbliższy miesiąc, zapowiedział kolację za pół godziny i taktownie wyszedł. Rozejrzałam się dookoła i z zadowoleniem spojrzałam na Julkę. Miałyśmy pewne obawy co do tego, jak wygląda dwuosobowy pokój dla letników, bo obie, każda we własnym zakresie, już się kiedyś zdziwiłyśmy minimalnym metrażem i minimalistycznym wyposażeniem. Po co wczasowiczom szafa? Przecież w czymś przywieźli ciuchy, niech więc je tam trzymają, w końcu to nie dom. Pokojów gościnnych Marcina nigdy nie widziałam, a umawiając się na lato, nie spytałam go o wyposażenie. Najnormalniej zapomniałam, a potem już przyjazd był „klepnięty” i doszłyśmy z Julią do wniosku, że ważniejsze jest otoczenie i gospodarze niż wielkość pokoju. Teraz obie miałyśmy „banana” na twarzy. Pokój był duży, jasny i przytulny, a szafa ścienna mogła pomieścić chyba wszystkie ciuchy, jakie miałyśmy, a nie tylko zawartość walizek. Pod ścianami stały z wyglądu wygodne tapczany przykryte pledami, a pod oknem całkiem spory stolik i trzy krzesła. Zmieściły się też dwa niewielkie fotele, zapewniające wygodne miejsce do czytania w razie niepogody. Super. Ciekawe, czy to standardowe wyposażenie pokoi gościnnych, czy opcja VIP alias rodzina?
– Ty, łazienkę też mamy dla siebie – stwierdziła Julia, wskazując na drzwi, których do tej pory nie zauważyłam.
– I bardzo dobrze, sześć sztuk do jednego kibelka i jednego prysznica to by było ciut dużo – zauważyłam z zadowoleniem.
– Rozpakowujemy się czy idziemy na kolację?
– Ja bym się rozpakowała, chociaż częściowo. Na pewno zaczniemy gadać, a potem nie będzie nam się chciało – zauważyłam trzeźwo.
– A musi nam się chcieć? Goni nas kto? Wyluzuj, wakacje mamy – przypomniała Julia i nieco wbrew własnym słowom przyciągnęła walizkę do szafy.
W odróżnieniu od Julki w dziesięć minut załatwiłam sprawę rozpakowania bagażu. Ciuchy wrzuciłam na półki jak leci, bieliznę do szuflady, dwie sukienki zabrane na wszelki wypadek powiesiłam, żeby zaoszczędzić sobie pracy przy prasowaniu, buty powędrowały na dolną półkę. Laptopa postawiłam na stoliku, komórkę od razu podłączyłam do ładowania, książki ułożyłam na parapecie w równy stosik, a walizkę i torbę celnym kopem ulokowałam pod łóżkiem. I gotowe. Julka, z natury zdecydowanie porządniejsza ode mnie, jeszcze kończyła zagospodarowywanie się w nowym miejscu, gdy rozległ się dzwonek. W pierwszej chwili myślałam, że ktoś przyszedł, ale pukanie do drzwi rozwiało moje wątpliwości. Na moje zachęcające „proszę” w pokoju pojawiła się Małgosia z informacją, że kolacja gotowa, a dzwonek właśnie wzywał nas na posiłek. Czyli jemy na sygnał. Czy aby nie grozi nam odruch Pawłowa po miesięcznym pobycie w leśniczówce?
– Ciociu, wszystko to przeczytasz? – bystrym oczom Małgosi nie umknął stosik książek.
– Pewnie tak.
– Aż tyle?
– Do licha, AŻ tyle? Jedna biografia, fakt, że gruba, trzy historyczne i dwa retro kryminały w ciągu miesiąca nic nierobienia to chyba nie jest szczytowe osiągnięcie czytelnicze. Ciekawe, co młoda czyta.
– To nie tak dużo, Julia wzięła więcej. A ty nie czytasz?
– W wakacje? No coś ty, ciocia. Lektury są nudne. Jak muszę, to czytam, bo inaczej się nie da, mama mnie pilnuje. W sumie to wystarczyłoby mi, gdybym sobie poczytała bryka.
Noo... Jeżeli mała czyta same lektury, to rzeczywiście może się przy tym nudzić, szczególnie jeżeli ma polonistkę bez polotu, pomyślałam i prawie odgryzłam sobie język, zatrzymując opinię przy sobie. Po co robić koło pióra koleżance po niewdzięcznym fachu?
– Spróbuj poczytać coś innego niż szkolne lektury – zaproponowała Julia, odgadując moje myśli.
– Julka ma rację, jest tyle książek dla dzie... dla młodzieży, że na pewno sobie coś znajdziesz.
– Jasiek czyta maniacko – zauważył rudzielec.
– No to sama widzisz, że niektóre książki są ciekawe – zauważyłam z naciskiem.
– A twoje są?
– Tak.
– Pożyczysz mi?
Jasne, historia Wenecji, losy jednej z dynastii francuskich czy też biografia Churchilla na pewno zainteresują dwunastolatkę. A kryminały? Sądząc po usposobieniu młodej, miałyby szanse, ale nie wiedziałam, czy Grażyna byłaby zadowolona z podsuwania dzieciom takiej lektury.
– Pożyczyć mogę, ale nie wiem, czy cię zainteresują – zaczęłam ostrożnie, wstając z fotela i dając sygnał do wymarszu na kolację.
– Tam są jakieś kryminały. – Małgosia najwyraźniej odznaczała się dobrym wzrokiem.
– Owszem. Ale nie wiem, czy twoja mama pozwala ci czytać kryminały, to nie są książki dla dzieci.
– Mamy chyba wszystkie książki Agathy Christie – pochwalił się rudzielec.
– Te się nieco różnią – w popłochu zastanawiałam się, co powiedzieć, żeby przypadkiem nie zachęcić dzieciaka do lektury. – Możesz nie zrozumieć wszystkiego. – Akurat guzik prawda, ale próbowałam zyskać na czasie. – To są kryminały retro, takie historyczne...
– Super! – mała była wniebowzięta, ja odwrotnie. – Ja lubię historię. Jak przeczytasz, to mi pożyczysz?
– Oczywiście – obiecałam, bo co miałam zrobić, i uprzedziłam: – Ale spytam mamę, czy mogę, tak na wszelki wypadek.
– Nie martw się – pocieszyła mnie Małgosia. – Jak powiem, że historyczne, to na pewno się zgodzi – dodała uspokajająco.
Przysłuchująca się rozmowie Julia o mało nie pękła od tłumionego śmiechu. Cwaniara, jej nie groziła Małgosina chęć pożyczenia. Moja psiapsióła pojechała na wakacje wyposażona w książki biologiczne, twierdząc, że musi nadrobić zaniedbania w tym zakresie, i, alternatywnie, w babskie czytadła, dla odreagowania po tych pierwszych. Jej cyrk, jej małpy, osobiście „babskie” omijałam szerokim łukiem. Zaraz, a może zainteresowałyby Małgosię? Już złośliwie chciałam zaproponować jej książki Julki, ale młoda ani chybi czytając w moich myślach, wyraziła swój sąd na ten temat.
– Bo od pani Julii to najwyżej mama i tata mogą coś pożyczyć. Ojciec poleci na każdą książkę o biologii, a mama lubi o miłości, najlepiej nieszczęśliwej.
– O czym ty mówisz? – Do Grażyny dotarł tylko ostatni fragment rozmowy. – Siadajcie do stołu, pewnie głodne jesteście. A ty zmykaj ręce umyć – pogoniła córkę. – Już was zanudza?
– Nie, o książkach gadałyśmy – odpowiedziałam powoli.
Całą moją uwagę przyciągnął stół, który lustrowałam bacznym okiem. Jeżeli Grażyna zamierza nas tak karmić przez cały miesiąc, to ani spacery, ani rowery nie pomogą – na pewno się utuczymy, a miałyśmy nadzieję na coś odwrotnego.
– Ktoś jeszcze ma przyjść? – spytałam ostrożnie.
– Nie, już siadamy – Grażyna wykonała zapraszający gest. – Pewnie głodne jesteście.
Stół był zastawiony jak na małe przyjęcie, a oprócz zwykłych kolacyjnych produktów stał półmisek z dwoma rodzajami ciasta i patera z owocami. O rany... No nic, zobaczymy. Może oni zawsze tak jedzą?
– Mała chce pożyczyć ode mnie kryminały, takie retro – postanowiłam załatwić sprawę książek przed powrotem Małgosi. – Ale nie wiem, co ty na to.
– Jakieś bardzo krwawe albo ociekające seksem?
– Nie...
– To możesz jej dać. – Grażyna podała Julii sałatkę, a mnie półmisek z wędlinami.
Kolacja zajęła nam prawie godzinę, nie widzieliśmy się dosyć długo, więc trzeba było wymienić się najświeższymi plotkami rodzinno-towarzyskimi i obgadać parę osób. Julia dzielnie wytrzymała te pogaduchy o nieznanych jej ludziach, zręcznie unikając kolejnych dokładek serwowanych przez Grażynkę. Postanowiłam uratować nasze portfele przed nieprzewidzianymi wydatkami na nowe ciuchy, a nas same przed stresem związanym z wejściem na wagę, i zaprotestowałam.
– Utuczysz nas!
– Mówiłaś, że będziecie sporo łazić i jeździć na rowerach po okolicy, to spalicie.
– Spalić chcemy to, czego mamy teraz za dużo – zaprotestowała Julka.
– No rzeczywiście macie co spalać – roześmiała się Grażyna. – Obie macie znakomite figury, nie musicie niwelować wałeczków i zrzucać kilogramów.
– I niech tak zostanie. A wy normalnie tak jecie? Cztery rodzaje wędliny, trzy rodzaje sera...
– Nie, tak jest, jak przyjadą letnicy – wyrwał się z odpowiedzią Jaś i zamilkł pod groźnym spojrzeniem matki.
Po długiej dyskusji i ciężkiej walce udało mi się wynegocjować zmniejszenie racji żywnościowych, chociaż Grażyna miała obawy, czy nie poczujemy się zaniedbane i zagłodzone. Humor nieco poprawiła jej taktyczna zagrywka Julki, która poprosiła o drugie śniadania na wynos w przypadku jakiejś dłuższej wyprawy w teren.
Korzystając z tego, że jeszcze jest widno, postanowiłyśmy zrobić po kolacji obchód terenu. Chciałam pokazać Julce najbliższą okolicę. Poza tym miałam nadzieję, że to wszystko, co pożarłyśmy na kolację, nieco się uklepie podczas spaceru i nie będzie chciało wyskoczyć z powrotem przy najmniejszej próbie skłonu. Bajkowe rodzeństwo, Jaś i Małgosia, poderwało się od stołu natychmiast, gdy tylko padły słowa o wieczornej przechadzce, najwyraźniej chcąc się na nią załapać, ale Grażyna była czujna jak ważka i osadziła je krótkim: „A wy dokąd się wybieracie?”, za co byłyśmy jej serdecznie wdzięczne.
Leśniczówka Marcina otoczona była ze wszystkich stron lasem i od razu się to czuło. Wrażenie było niesamowite, bo nie dochodziły tu żadne dźwięki związane z cywilizacją, naokoło było widać jedynie przyrodę, a pachniało drzewami i jakimiś kwiatami, rosnącymi w niedużym przydomowym ogródku. Sam dom był spory, piętrowy i najwyraźniej niedawno odnawiany. Do ogródka, którego rozmiary ograniczała leśna polana, wychodziło się przez dużą, zadaszoną werandę, na której stał stół z krzesłami i dwa leżaki. Z poprzedniego pobytu pamiętałam, że Grażyna wykorzystuje ogródek maksymalnie, sadząc w nim, co się tylko da, tak żeby po warzywa typu pomidory, ogórki, rzodkiewka czy sałata nie było trzeba każdorazowo jechać do najbliższego sklepu. Teraz też tak było, ale dodatkowo pojawiły się krzaczki porzeczek, a pod płotem rosły maliny.
– Super – Julia odetchnęła głęboko.
– Chodź, jutro się pozachwycasz. Pokażę ci okolicę za dnia, żebyś nie zabłądziła na porannym spacerze.
Moja psiapsióła była, w odróżnieniu ode mnie, miłośniczką porannych wędrówek. Nawet w Gdańsku, o ile pogoda była odpowiednia, zdarzało jej się wstać wcześniej i jeszcze przed lekcjami zaliczyć kilkukilometrową przechadzkę. Ja wolałam w tym czasie spać i w wyprawach o świcie nie zamierzałam jej towarzyszyć, stąd moja troska o pokazanie okolicy. Do leśniczówki wiodła całkiem przyzwoita droga, być może niejako służbowa, ale zaraz za domem jej jakość zdecydowanie spadała, nierówności było więcej, środek porastała trawa, a korzenie drzew wystawały sporo nad ziemię. Nie oznaczało to, że była nieprzejezdna, ale jadąc czymś innym niż terenówką, trzeba było uważać, żeby nie zostawić na niej miski olejowej lub innych fragmentów anatomii samochodowej. W sumie to nam odpowiadało. Im gorsza droga, tym mniejsza szansa na duży ruch, a po dziesięciu miesiącach spędzonych w miejscu tak ruchliwym i ludnym jak szkoła spragnione byłyśmy odludzia, spokoju i ciszy. Potem pewnie nam przejdzie i będziemy tęskniły do cywilizacji, ale na razie położenie leśniczówki zdecydowanie nas satysfakcjonowało. Psy Marcina odprowadziły nas kawałek, a potem wróciły do domu, najwyraźniej nie zamierzały chodzić na spacery z nieznajomymi. Układ dróg i ścieżek w pobliżu domu znałam już z wcześniejszego pobytu, więc teraz bez wahania wybierałam trasę. W godzinę obeszłyśmy najbliższą okolicę i nieco zdyszane rozsiadłyśmy się na ganku.
– Na pewno rano nie idziesz? Wiesz, jak fajnie jest w lesie o świcie? – agitowała Julia.
– Wiem i bardzo chętnie to sobie wyobrażam, ale wybij sobie z głowy myśl, że z własnej woli wstanę o szóstej rano, żeby posłuchać ptaków albo zobaczyć sarny. W każdym razie nie przez pierwszy tydzień, muszę odespać.
Tak pogadując, snując niebyt sprecyzowane plany na następne dni i wsłuchując się w rechotanie żab, doczekałyśmy zapadnięcia ciemności. Nie miałam pojęcia, skąd te żaby, bo w najbliższej okolicy nie ma żadnego bajora ani strumyka. Niechętnie ruszyłyśmy cztery litery z całkiem wygodnych krzeseł i weszłyśmy do domu. I natychmiast zaczęłyśmy się drapać, obie, jak na komendę. Okazało się, że dopadła nas jakaś eskadra żądnych krwi latających potworów typu stealth i skutecznie się na nas pożywiła. Przysięgam, że nie usłyszałam ani jednego cholernego komara, nawet się dziwiłam, że w tym roku ich nie ma. Będzie trzeba wieczorami zabezpieczać się, długie spodnie, długi rękaw i Off powinny załatwić sprawę.
– Masz antykomarzacz wtykany do kontaktu? – w głosie oglądającej pokryte ugryzieniami ręce Julki zabrzmiała nadzieja.
– Mam, zaraz włączę, tylko zamknij okno. Wolę się udusić niż dać pożreć żywcem.
– Ty, luz – ucieszyła się Julia spod okna. – Ta węższa połówka ma wmontowaną siatkę na komary, dopływ powietrza mamy zagwarantowany.
– To odetnij dopływ komarów, a ja włączę to ustrojstwo, wybijemy te, które zdążyły nalecieć. – Dla krwiopijców nie miałam żadnej litości.
Do łóżek trafiłyśmy po walce z komarami, kąpieli, smarowaniu Fenistilem, poszukiwaniu czegoś do picia w ciemnej kuchni i kolejnej porcji pogaduszek. Zachowywałyśmy się tak, jakby nam się nagle ADHD objawiło. Może to był szok związany z wolnością wakacyjną i nadmiarem świeżego powietrza, nie wiem. Natomiast faktem jest, że zasnęłam chyba w momencie przyłożenia głowy do poduszki.
W wyniku pośpiesznej narady przeprowadzonej jeszcze przed śniadaniem postanowiłyśmy, wbrew pierwotnym założeniom, pojechać przed południem do Olsztynka. Należało nadrobić niedopatrzenia w zakresie zakupów jedzeniowych, bo trudno wymagać od Grażynki, żeby miała dla nas zapas półlitrowych mineralek odpowiednich na spacery, ulubione rodzaje piwa lub jedynie słuszne soki. Poza tym postanowiłyśmy dokupić drugi odkomarzacz i zrobić zapas Fenistilu oraz Offa. Łamiąc postanowienia, Julka zaproponowała, żeby kupić również jakieś słodycze. Takie, które można by było podeżreć wieczorem, gdyby miłość do słodkiego wygrała bitwę z niechęcią do zwiększenia obwodu w pasie. Uległam.
Olsztynek to niewielkie miasteczko o historii sięgającej czternastego wieku, założone przez Krzyżaków. Jak mi się zdaje, żyje głównie dzięki turystom, którzy przyjeżdżają w te okolice w ilości niemalże hurtowej. W każdym razie, ile razy w nim byłam, tyle razy miałam wrażenie, że jest ich znacznie więcej niż mieszkańców. Do Olsztynka przyciągają odpoczywających w okolicy ludzi zabytki, między innymi skansen, ale również sklepy, zarówno te spożywcze, jak i wędkarskie, w których można załatwić pozwolenie na łowienie.
– Ty, obiecałaś mi jagodzianki – przypomniała przyjaciółka, gdy tylko wysiadłyśmy z samochodu.
– Dobra, zaraz. Najpierw kupimy napoje.
– Tam jest cukiernia – Julia wskazała palcem sklep niedaleko Biedronki.
– To nie ta. Jedynie słuszne jagodzianki są w centrum.
– Aż taka różnica?
– Tak. Te mają ciasto i nieco jagód, a tamte jagody owinięte niewielką ilością ciasta – wytłumaczyłam obrazowo. – Tamta cukiernia jest koło rynku, a na trawniczku obok ustawili reklamę z napisem: „Jagodzianki – najlepsze olsztyneckie”.
– Olsztyneckie?
– No a jak? Olsztyńskie to byłoby od Olsztyna, nie?
– Fakt, ale brzmi głupio – zawyrokowała Julka, wchodząc do sklepu.
Napojów kupiłyśmy tyle, że nawet na pustyni nie groziłaby nam śmierć z pragnienia co najmniej przez dwa tygodnie. Nieco słodyczy zmieściło się w niewielkiej reklamówce razem z psikadłem antykomarowym. Niestety, po Fenistil musiałyśmy pofatygować się do apteki. Po krótkim wahaniu zdecydowałam, że porzucimy octavię na parkingu pod sklepem i powędrujemy w poszukiwaniu apteki, wybierając kierunek „na jagodzianki”.
– Ile mamy czasu? – zaciekawiła się Julia.
– Ile chcemy, śpieszymy się gdzieś?
– Nie, odwrotnie. Zmarnowałabym nieco czasu tam – Julka wskazała na znajdującą się nieopodal hutę szkła.
– Można podejść, ale uprzedzam cię, że prezentację robią od czasu do czasu, jak się więcej ludzi zbierze albo jak się wcześniej umówisz.
W hucie, a raczej hutce, bo nie był to olbrzymi zakład pracy, lecz przydomowy warsztat zatrudniający niewielką liczbę pracowników, byłam już kilkukrotnie. Nie wiadomo, dlaczego aż tak intrygowało mnie wyrabianie kolorowych ślimaczków, kwiatków i ptaszków ze szkła. Za każdym razem jak zahipnotyzowana patrzyłam na szklane różności powstające z grudki szkła, więc nie dziwiłam się Julii, że też chce zobaczyć hutników przy pracy, tym bardziej że ich wyroby widziała u mnie w domu. Miałyśmy szczęście, pokaz akurat się zaczynał, więc bez problemu podłączyłyśmy się pod jakąś grupę turystów.
Po dwudziestu minutach wyszłyśmy z pomieszczenia zlane potem. Nie wiem, jak ci ludzie wytrzymują przy piecach po kilka godzin dziennie. Może się już uodpornili albo są jeszcze bardziej ciepłolubni niż ja. Jagodzianki okazały się prawie gorące, a zapach, jaki się rozchodził w promieniu kilkunastu metrów od piekarni, spowodował krótką kłótnię na temat zakupu. Po dwie czy po trzy na twarz? Jak było do przewidzenia, stanęło na trzech, ale obiecałyśmy sobie solennie „wychodzić” je na długim poobiednim spacerze.
Grażynka załamała ręce, widząc zakupy, ale udało nam się wytłumaczyć, że jagodzianki są tak znane, że nie mogłyśmy się im oprzeć, napoje wychodzą bardzo szybko, więc zapas się przyda, a w broń przeciwko komarom musiałyśmy się zaopatrzyć. Słodkie cichcem przemyciłyśmy do pokoju, żeby nie wyjść na nienażarte słodyczoluby.
Zrezygnowałyśmy z poobiedniej kawy i zapowiadając nieobecność na podwieczorku, ruszyłyśmy na podbój okolicy. Po przejściu drogą jakichś czterystu metrów bez wahania odbiłam w lewo – znałam teren całkiem nieźle i nie bałam się, że zabłądzę. Las był dosyć stary, oczywiście nie rosły tu stuletnie dęby, ale nie było się trzeba przedzierać między gałęziami zbyt blisko rosnących drzew. Panował miły chłodek, przez gałęzie prześwitywało słońce, mech uginał się pod naszymi stopami, a od czasu do czasu odzywał się jakiś ptak. Jednym słowem sielanka. Obrany przeze mnie kierunek nie był całkiem przypadkowy, dobrze wiedziałam, gdzie rośnie malinowy zagajnik i aż mnie ciągnęło do owoców. No, może nie w tej chwili, bo objedzona byłam po dziurki w nosie, ale chciałam zobaczyć, czy jest już co zbierać.
Maliny zdecydowanie rozrosły się od mojego ostatniego pobytu w leśniczówce. Położone z daleka od drogi, nie były narażone na stratowanie przez ludzi, trafiali tu tylko nieliczni wtajemniczeni i, oczywiście, miejscowi. Julia, miłośniczka wszystkich letnich owoców z wyjątkiem jabłek, jęknęła z zachwytu na widok olbrzymiego malinowiska.
– Głupia jesteś, wiesz? – rzuciła się na mnie z pazurami. – Mogłaś powiedzieć, dokąd idziemy, wzięłabym jakiś kubeczek albo co.
– I co byś potem z nimi zrobiła? Zmieściłabyś jeszcze coś?
– No... może trochę...
– To zjedz z krzaczka. A jutro zerwiemy świeże. Chciałam zobaczyć, czy w ogóle są.
– Ty, ale to jakoś strasznie wcześnie na maliny – zauważyła Julia.
– Ciepło było przez cały czerwiec i kawałek maja, to zdążyły dojrzeć.
Zrywając co większe i bardziej dojrzałe owoce, powoli obchodziłyśmy maliniak. Julia miała rację, to jeszcze nie był sezon i większość malin musiała zostać na krzakach, ale i tak dało się wybrać sporo dojrzałych. Wypatrując smakowitego łupu, posuwałam się wzdłuż linii krzaków, nie patrząc pod nogi, bo i po co? Co ciekawego może być w trawie? Na grzyby jeszcze za wcześnie, pomijając już to, że za sucho. Nagle coś mnie zastopowało. Chciałam przesunąć nogę i przyjąć wygodniejszą pozycję, ale nie mogłam. Nie patrząc na przeszkodę, którą na pewno był jakiś większy spróchniały badyl, jakich pełno leżało na ziemi, podniosłam nogę w celu ominięcia go. I zastygłam zirytowana. Stopa nie dawała się postawić z powrotem na ziemi, ewidentnie leżało tam coś większego. Delikatnie dotknęłam tego czegoś i ponownie znieruchomiałam. Tkwiąca pod moimi nogami przeszkoda była miękka i dawała się lekko poruszyć na boki. Przez moment wahałam się, czy jednak nie zaryzykować i jej nie przydeptać, bo z tamtego miejsca bez problemu dostałabym się do bardziej dojrzałych malin, ale ciekawość zwyciężyła. Maliny nie zając, nie uciekną. Cały czas wpatrzona w owoce, odchyliłam zwieszające się gałęzie i dopiero wtedy przeniosłam wzrok niżej, znieruchomiałam na moment i bezmyślnie wgapiałam się w to, co widzę. Facet, w garniturze, nawet przystojny. Śpi? Zemdlał? Zachorował? NIE ŻYJE!
– Jezusmarja kurwa mać, Julka, gdzie jesteś? – wydarłam się szeptem.
– Zwariowałaś? O co ci chodzi?
Zdziwiona Julia wyjrzała zza najbliższego krzaka, spojrzała na mnie, a potem na znalezisko pod moimi nogami.
– Kto to jest? – spytała ze wszech miar inteligentnie.
– Pogięło cię? Niby skąd mam wiedzieć. – Intensywnie zastanawiałam się, jak sprawdzić, czy facet jeszcze dycha. – Ty biolog jesteś, trupa powinnaś rozpoznać, nie?
– Spadaj, mam do czynienia jedynie z żabami i wężami w formalinie, a nie z sekcją zwłok. – Julka otrząsnęła się ze wstrętem.
– Może jeszcze żyje, wygląda jakby spał. – Kucnęłam obok faceta i zażądałam: – Trzymaj te chabazie, bo mi oczy wykłują, spróbuję sprawdzić, czy ma tętno.
Większa część faceta była mi niedostępna, prawie cały ukryty był pod malinami. Nieco wystawała tylko głowa, barki i lewa ręka zgięta w łokciu. Ręka powinna wystarczyć do sprawdzenia pulsu, pomyślałam i natychmiast wcieliłam myśl w życie. Mimo intensywnego macania po nadgarstku tętna znaleźć mi się nie udało. Niewiele myśląc, wyciągnęłam z kieszeni scyzoryk, otworzyłam go i przytknęłam do ust domniemanego trupa. Julka wrzasnęła tak, jakby myślała, że facet jeszcze żyje, a ja chcę go dobić.
– Nie drzyj się, sprawdzam, czy oddycha.
– NOŻEM?!
– A masz lusterko?
– Zdurniałaś? W lesie?
– No to co się głupio pytasz, na nożu też się para osadza.
– No? Żyje?
– Nie.
– Może umarł na serce? – zasugerowała Julia.
– A przedtem ułożył się wygodnie pod malinami?
– No... – zawahała się moja psiapsiółka.
– I przyszedł na maliny w gajerze? Coś mi tu nie gra.
– Co robimy?
– Musimy zawiadomić gliny, pewnie ktoś go zamordował – zaopiniowałam, być może nieco na wyrost.
Na wyrost albo i nie. Co prawda na facecie nie było widać żadnych śladów świadczących o gwałtownym pozbawieniu życia, ale kto powiedział, że musiał dostać nożem pod żebra, łomem w głowę czy też czymkolwiek w zęby? Może go ktoś otruł albo co? Gdyby pod krzakiem leżał osobnik w stroju odpowiednim do łażenia po lesie, a nie siedzenia na spotkaniu biznesowym, rozważałabym opcję zejścia naturalnego, nawet pomimo dziwnego ułożenia ciała. Ale tak? Kto wystrojony w gajer, w butach, które absolutnie nie miały prawa być wygodne w ogóle, a do chodzenia po nierównościach nie nadawały się absolutnie, poszedłby na spacer po lesie? I to nie parę kroków od samochodu, żeby ulżyć pęcherzowi, ale „nieco” dalej? I co? Potem zmęczył się, ułożył wygodnie pod malinami i usnął na wieki? No way, w żadnym wypadku, aż takich zbiegów okoliczności nie ma.
– Jedziemy na policję – uszczęśliwiłam Julkę komunikatem.
– Oszalałaś? Nie możemy zadzwonić? Będzie szybciej. Musimy dojść do domu, a potem jeszcze dojechać do Olsztynka, bo bliżej gliniarzy chyba nie uświadczysz – zaprotestowała.
– I niby jak im wytłumaczę, gdzie jesteśmy? A poza tym, jak pojedziemy zgłosić znalezienie zwłok, potem przyjedziemy razem z nimi i pokażemy, gdzie ten facet leży, to może się nieco z nimi zakolegujemy i powiedzą nam, jak zginął.
– Zgłupiałaś? Słyszałaś, żeby gliny przyjaźniły się ze świadkami? A poza tym, po cholerę ci wiedzieć, jak go zamordowali?
– Z ciekawości – przyznałam nieco niechętnie.
– Za dużo kryminałów czytasz – zaopiniowała Julka. – Ty, a może sprawdzimy, czy ma dokumenty przy sobie? Wiedziałybyśmy, kto to jest – zaproponowała zdecydowanie wbrew poprzednim słowom.
– Pogięło cię? Żebyśmy były podejrzane? Zostawimy na nim i na dokumentach nasze odciski palców. I jeszcze nas pewnie opierdzielą jak święty Michał diabła. Chodź!
Julia puściła trzymane cały czas gałęzie, które bardzo chętnie powróciły na swoje stałe miejsce i zasłoniły leżącego pod nimi faceta. No dobrze, prawie zasłoniły, ale z odległości paru metrów nie było go widać.
Trasę do domu pokonałyśmy w rekordowym tempie. Lekko zdyszana wpadłam do pokoju po dokumenty i kluczyki od octavii i wypadłam z powrotem. W domu była tylko Grażyna zajęta czymś w kuchni. W zupełności wystarczył jej komunikat, że musimy po coś jeszcze skoczyć do Olsztynka, ale wrócimy niebawem.
Jakimś cudem pamiętałam, gdzie znajduje się komisariat policji w Olsztynku, chociaż nigdy tam nic nie załatwiałam. Być może rzucił mi się w oczy w czasie wędrówek po mieście albo wielokrotnych przejazdów obok, czort wie. Wysiadłam z samochodu, trzasnęłam drzwiami i zastopowało mnie. Julia najwyraźniej w świecie przyrosła do siedzenia i nie zamierzała się ruszyć. O nie, żadne takie, zaraz mnie spytają o tę koleżankę, z którą dokonałam sensacyjnego odkrycia. I co? Powiem, że czeka pod komendą?
– Julka, rusz się!
– Sama nie możesz?
– Mogę, ale nie chcę! Chodź, bo powiem, że zostałaś, bo się boisz – dokonałam małego szantażu, cel uświęca środki.
Julia niechętnie opuściła samochód i spojrzała najpierw krytycznie na mnie, a potem na siebie. Aha, już wiem, o co jej chodzi! Obie byłyśmy ubrane „do lasu”, a nie „do miasta”, a już w żadnym razie nie oficjalnie. No cóż, bywa i tak. Przejechałam ręką po włosach, wyciągnęłam przygarść igieł, dwa zeschłe liście i małą gałązkę i uznałam, że jestem uczesana. Julka z westchnieniem dokonała podobnych zabiegów upiększających i weszłyśmy do komisariatu. Dyżurny gliniarz spojrzał na nas z lekkim zdziwieniem. Nie widział ludzi na wakacjach, czy co? A może rzadko ktoś sam z siebie przychodzi na policję? Świadkowie uciekają, zanim zostaną świadkami? Przez chwilę targowałam się z posterunkowym. On chciał, żebyśmy powiedziały, o co chodzi, a ja chciałam pogadać z kimś decyzyjnym, a na pewno wyższym stopniem. Jakoś nie miałam zaufania do stróża prawa zaledwie parę lat starszego od moich uczniów. Wynik targów był z góry przesądzony, biedny facet nie wiedział, że ma przed sobą dwie zaprawione w bojach nauczycielki z gimnazjum. Po pięciu minutach złamał się i usiłując zachować resztki honoru, łaskawie zadzwonił gdzieś tam. Rozmawiał, stojąc prawie na baczność. Po chwili wyszczekując raz po raz „tak jest”, rozłączył się i z wyraźną ulgą pozbył się nas, mówiąc, gdzie mamy się zgłosić. Daleko nie było, komisariat policji to nie pałac o stu komnatach, poza tym w korytarzu czekał już na nas jakiś facet po cywilnemu.
– Sierżant Dawid Podgórski – przedstawił się od razu i gestem zaprosił nas do pokoju.
– Niech pan nas tak nie zaprasza, tylko szykuje się do wyjścia, trupa mamy – Julia nie wdawała się w subtelności.
Sierżant osłupiał i przez chwilę przyglądał nam się w milczeniu. I wzajemnie. W korytarzu był półmrok, ale teraz mogłyśmy faceta sobie dokładnie obejrzeć. Całkiem przystojny, może przydałoby mu się z parę centymetrów, ale poza tym... Od rozważań oderwało mnie pytanie.
– Panie nie żartują?
– Wprowadzanie policji w błąd jest chyba karalne... – zaczęłam.
– No co pan? Jak te głupie gnamy prosto z lasu, żeby nikt wam miejsca zbrodni nie zaśmiecił, a pan mówi, że żartujemy? – Julia była w wojowniczym nastroju.
– Panie coś zbierały? – policjant rzucił okiem na nasze ręce.
No tak, nie trzeba być mistrzem dedukcji, żeby stwierdzić, że takiego koloru same z siebie nie mają. Dobrze, że nie byłyśmy na jagodach.
– To nie krew, tylko maliny. Właśnie pod krzakami malin znalazłyśmy jakiegoś faceta. Pulsu nie wyczułam i nie oddychał, więc przyjechałyśmy od razu do was.
– Moment – sierżant sięgnął po słuchawkę i półgłosem wydał jakieś rozkazy, wyglądało na to, że on tu rządzi. – Zaraz pojedziemy zobaczyć, co panie znalazły, ale ja bym poprosił przedtem o dowody.
– Zbrodni? – wyrwało mi się, trudno, byłam nastawiona na trupa.
– Nie, tożsamości – sierżant popatrzył na mnie jakoś dziwnie.
Po spisaniu naszych danych Podgórski poprosił jeszcze o dokładne opisanie tego, co widziałyśmy. Nie musiał dwa raz powtarzać, emocje w nas pęczniały i chętnie dzieliłyśmy się informacjami, chociaż uważałam, że zdecydowanie powinniśmy już tam jechać, a nie rozmawiać na komisariacie. Co prawda szybki przyjazd leżącemu pod malinami facetowi życia nie przywróci, ale powinien pomóc policji. Nie można przecież wykluczyć, że ktoś jeszcze go znajdzie i na przykład okradnie, przesunie ciało albo nawet nie opanuje żołądka i totalnie zanieczyści miejsce zbrodni. Odpowiadając na pytania sierżanta, cały czas miałam przed oczami przystojniaka w gajerze – facet zdecydowanie nie pasował do otoczenia. Nie omieszkałam podzielić się swoją opinią, a Julka poparła mnie po wyraźnym wahaniu, które Podgórski natychmiast zauważył.
– Pani jest innego zdania? – spytał, przepuszczając nas w drzwiach, bo nareszcie wychodziliśmy z komisariatu.
– Nie, facet na pewno nie jest ubrany na spacer, jakikolwiek, najwyżej od samochodu do biurka z teczką w ręku. Zastanowiło mnie coś innego. On ma wypucowane buty, na których nie ma śladu kurzu, nie dałby rady przejść po lesie i ich nie zabrudzić.
Kiedy Julia zdążyła tak dokładnie obejrzeć buty faceta, nie mam pojęcia. Jego nogi były wciśnięte w krzaki i nie rzucały się w oczy. To ja, klęcząc obok, miałam lepszy widok na całego trupa niż ona. Widząc moje zdziwione spojrzenie, przyjaciółka wzruszyła lekko ramionami i wyjaśniła bardziej sierżantowi niż mnie.
– Musiałam jej gałęzie przytrzymać, żeby puls sprawdziła. Zwisały nisko nad ziemią, więc się schyliłam i zobaczyłam całe ciało, nie tylko ten wystający fragment.
– Jasne – sierżant przyjął to do wiadomości bez mrugnięcia okiem i podszedł z nami do samochodu. – Pojadę z paniami, a koledzy za nami.
Nie miałyśmy nic przeciwko temu, jak chce, to niech jedzie z nami. Może myślał, że robimy sobie głupi dowcip i podpuściwszy policję, nawiejemy? Po podaniu personaliów i tutejszego miejsca zamieszkania? A może liczył, że będziemy rozmawiać o czymś, co mu się w śledztwie przyda? W sumie proszę bardzo, możemy, tylko nie bardzo wiedziałam, co mu możemy jeszcze powiedzieć. Znanych nam faktów było rozpaczliwie mało, sama chętnie bym się czegoś dowiedziała, nigdy dotąd nie znalazłam zwłok i czułam się mocno zaintrygowana nową sytuacją. Nawet samo składanie zeznań było nowym doświadczeniem, jakoś do tej pory mój kontakt z policją ograniczał się do kontroli drogowych. Z ciekawością zerknęłam na sierżanta, który usadowił się na tylnym siedzeniu i zamilkł. Pewnie obmyślał kolejne pytania albo zastanawiał się, jak się nas pozbyć zaraz po dojechaniu na miejsce. Z tego, co wiedziałam, to gliniarze nie lubią osób postronnych szwendających się w pobliżu zwłok, czemu akurat trudno się dziwić.
– Niech pani podjedzie możliwie blisko tego maliniaka – zadysponował sierżant.
Jasne, pewnie. Ciekawe jak? Maliny rosły z daleka od nadających się do jazdy dróg, a tymi, którymi poruszali się leśnicy, nie podejmowałam się jechać, jeszcze mi miłe życie octavii.
– Nic z tego, najszybciej będzie, jak tam dojdziemy od drogi za leśniczówką.
– Daleko?
– Tak z pół godziny marszu.
– Cholera, na pewno nie da się bliżej podjechać?
– Nie wiem, to pan tu mieszka – wytknęłam sierżantowi.
– Ale nie wiem, gdzie dokładnie panie znalazły denata. Niech pani zjedzie w tę zatoczkę – zadysponował sierżant i wysiadł z samochodu prawie w biegu.
Po chwili czwórka gliniarzy pochylała się nad mapą rozłożoną na masce samochodu. W sumie racja, może znajdą jakieś przejezdne, w każdym razie dla nich, drogi bliżej maliniaka. Półgodzinny marsz da się przeżyć, ale faceta z lasu trzeba jakoś wynieść, nie zakopią go przecież w malinach.
– Mogą panie podejść? – sierżant zaprosił nas do towarzystwa.
Mapę mieli fajną, nie da się ukryć. Były na niej widoczne wszystkie drogi, nawet te, które prawie całkowicie zarosły trawą. Po krótkim namyśle pokazałyśmy, gdzie znajdują się zwłoki faceta. Tak jak podejrzewałam, żadna porządna droga nie przechodziła bliżej niż ta, która prowadziła do leśniczówki i dalej w las. Blisko maliniaka wiodła jednak jakaś trasa przejezdna chyba tylko dla samochodów terenowych, pewnie korzystały z niej służby leśne. Po krótkim wahaniu i naradzie z kierowcą sierżant postanowił, że do leśniczówki pojedziemy razem, a potem przesiądziemy się do samochodu policyjnego. Widząc nasze nieco zdziwione spojrzenia, bo jakby nie było, było nas łącznie sześć sztuk, wzruszył ramionami, westchnął i mruknął „tylko kawałeczek i to po lesie”. Fajnie, razem z czterema policjantami będziemy łamać przepisy, upychając się w pięcioosobowym samochodzie.
Samochód gliniarzy miał zdecydowanie wyższe zawieszenie niż moja octavia. Ja już dawno bym zawisła na jakiejś nierówności lub korzeniu, a policyjny kierowca wiózł nas cały czas szczęśliwie mimo sporego obciążenia. A może to kwestia umiejętności? W pewnym momencie zerknął na mapę i stanął pod drzewem, oświadczając, że bliżej podjechać się już nie da. Sierżant objął komendę i poprowadził w stronę krzaków malin. Cholera, jeżeli nie wiedzieli o tym miejscu, a wszystko wskazuje, że nie, to właśnie się dowiedzieli i liczba amatorów malin wzrośnie. Nie mogły te zwłoki leżeć gdzie indziej?
– O rany – wyrwało się sierżantowi w podziwie. – Tyle lat mieszkam niedaleko i nigdy tu nie trafiłem, toż to istne zagłębie malinowe!
– Mówiłam przecież – zauważyła Julia, patrząc na niego niechętnie. Zapewne też sobie uświadomiła, że będzie się trzeba podzielić owocami.
– Niech pani pokaże, gdzie leżą zwłoki, ale proszę iść w pewnej odległości od krzaków, żeby ewentualnych śladów nie zatrzeć – polecił mi Podgórski, jednocześnie zatrzymując resztę ruchem ręki.
Skradając się niczym Indianin na wojennej ścieżce i nie dotykając niczego poza trawą, okrążyłam maliny, żeby doprowadzić sierżanta do miejsca, w którym znalazłyśmy trupa. Stanęłam w miejscu, które według mnie znajdowało się naprzeciwko leżącego faceta, i spojrzałam, chcąc sprawdzić, czy go stąd dobrze widać. Cholera, nic nie było widać! Aż tak był zasłonięty gałęziami? Co prawda ja na niego wlazłam, ale zajęta byłam zbieraniem owoców, a nie patrzeniem pod nogi.
– Znalazła go pani? – sierżant ruszył w moim kierunku.
Nie czekając na niego, a tym bardziej na to, co powie, a co najprawdopodobniej brzmiałoby „Niech pani nie podchodzi” lub „Proszę się nie ruszać”, zrobiłam trzy kroki w stronę zarośli i przykucnęłam. Może z góry go nie widać? Wyciągnęłam rękę i odgarnęłam trawę.
– Niech pani niczego nie rusza! – No proszę, prawie odgadłam treść okrzyku sierżanta.
– Cholera, ktoś go ukradł – powiedziałam ze zdziwieniem i zgrozą, a Podgórski spojrzał na mnie tak, jakbym nagle stanęła na rękach.
– Co pani powiedziała?
– No nie ma go, niech pan sam zobaczy! Tu leżał, jeszcze wygniecione jest! – zauważyłam stanowczo.
Przede mną było widać mocno uklepaną trawę, lekko zryty mech, kilka ułamanych gałązek i parę opadłych liści. Zwłok ani śladu. Jakby wyparowały. Dałabym sobie głowę obciąć, że facet nie żył, kiedy mu sprawdzałam puls. Nie słyszałam o przypadku, żeby osobnik nieposiadający tętna był żywy! I na nóż mi nie nachuchał! Co jest grane?! I co pomyślą sobie gliniarze?!
– Jest pani pewna, że to było tutaj? – spytał sierżant przez zaciśnięte zęby.
– Tak, niech pan popatrzy na trawę, przecież widać, że facet leżał właśnie tutaj.
– Ej, co jest? Co tam macie? – nie wytrzymała Julia.
– Zwłoki nam uciekły – wyjaśniłam ponuro.
– Może jednak był żywy? – ucieszyła się moja przyjaciółka.
– Raczej nie...
– Raczej? – natychmiast podchwycił Podgórski, a reszta policjantów wyglądała, jakby się dobrze bawiła.
– Nie jestem lekarzem – powiedziałam z naciskiem. – Ale pulsu nie wyczułam.
– Pani jest biologiem, może pani...
– Odczepcie się ode mnie! – zaprotestowała Julia. – Najpierw Alka, a teraz pan wrabiacie mnie w diagnozowanie tego umarlaka. Nie pracuję w prosektorium i nie mam do czynienia ze zwłokami, chociaż czasem jestem bliska morderstwa!
– Dlaczego? – natychmiast zainteresował się sierżant.
– Bo uczę w gimnazjum!
– Aha... – zamilkł na chwilę. – A wracając do tych... hm, zwłok, jesteście panie pewne, że to było tutaj?
– No a gdzie? Myśli pan, że jest w okolicy jeszcze jedno takie skupisko malin? Jeżeli tak, to my o nim nie wiemy.
– A poza tym chyba pan widzi, że coś tu zniszczyło podłoże – dodała Julia.
– Zniszczyć mógł każdy – zauważył sierżant.
– Pewnie my? I potem pojechałyśmy na policję, żeby zrobić z siebie idiotki? – warknęłam niczym rasowy buldog.
– Raczej podejrzewam, że facet jednak żył. – Sierżant strategicznie cofnął się o krok. – Może miał słaby puls, taki prawie niewyczuwalny?
– I nagle odzyskał przytomność i wszystkie siły i sobie poszedł? – Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć.
– Mógł mu ktoś pomóc – zauważyła Julia, która zdecydowanie wolała, żeby nasze zwłoki okazały się żywe.
– No właśnie, pani dobrze mówi – pochwalił ją Podgórski.
Zamknęłam się wreszcie i jeszcze raz przyjrzałam pobojowisku, jakie zostawił po sobie były denat. Porządnie wygniecione było właściwie tylko w miejscu, gdzie leżał, i tam, gdzie ja przyklękłam. Reszta wyglądała po prostu tak, jakby ktoś tamtędy szedł, żadnych śladów wleczenia, podpierania się, czołgania czy chodzenia na czworakach, oczywiście, o ile potrafiłam to ocenić. Czyli co? Naprawdę facet ożył i sobie poszedł? To niby co mu było? Z zamyślenia wyrwał mnie głos sierżanta.
– To my paniom już podziękujemy.
– Mamy wracać do domu?
– Tak, oczywiście. My tu jeszcze na wszelki wypadek posprawdzamy, ale do tego już pań nie będziemy angażować. – Sierżant ewidentnie chciał się nas pozbyć, to było takie grzeczne „Spadajcie, dosyć już narozrabiałyście”.
– Powie nam pan potem, co znaleźliście? – spytałam nieco zachłannie.
– Tak, oczywiście – zapewnił Podgórski bez namysłu, z czego wywnioskowałam, że nie dowiemy się niczego. – O ile cokolwiek znajdziemy. – Czyli miałam rację.
Odprowadzane uważnymi spojrzeniami policjantów, nie znajdując pretekstu, który pozwoliłby nam towarzyszyć im podczas pracy, powlokłyśmy się do domu. Wydarzenia były ekscytujące, nawet biorąc pod uwagę to, że zwłoki okazały się żywe i gdzieś sobie powędrowały. Ciekawe, co policjanci będą sprawdzać w tych malinach? Jeżeli uważają, że się rąbnęłyśmy i zemdlonego faceta wzięłyśmy za trupa, powinni zaraz odjechać, w ogóle nie poświęcając czasu na badanie terenu, roboty na pewno mają sporo i bez tego. A może jednak coś podejrzewają? Może sierżant zauważył tam coś, co nam umknęło? Zwolniłam, zawahałam się i przystanęłam.
– Co kombinujesz?
– Może trzeba by ich było podglądnąć? – zaproponowałam niepewnie, a Julia popukała się palcem w czoło.
– Zapomnij, na pewno by się zorientowali i miałybyśmy się z pyszna.
– Może znajdą coś interesującego?
– Coś ty się tak uparła przy tych zwłokach? Ja tam wolę, że okazały się żywe, ruchliwe i sobie poszły. A podglądać gliniarzy na pewno nie będę, może zostali, żeby siku zrobić? Albo nażreć się malin?
– Żreć mogli i przy nas – zaoponowałam, ale posłusznie ruszyłam za nią w stronę domu.
Dopiero wychodząc na drogę, zorientowałam się, że zrobiło się późno. Cały dzień spędziłyśmy właściwie poza domem i wyraźnie poczułam, że zaczynam tęsknić za kąpielą, kolacją, wygodnym łóżkiem i książką, może niekoniecznie w tej kolejności. Poza tym musiałam pomyśleć. Żywe zwłoki nie dawały mi spokoju, nawet jeżeli tak się pomyliłam, że wzięłam nieprzytomnego faceta za trupa, to i tak mnie on intrygował. W lesie nie spotyka się mężczyzn w garniturach, przynajmniej ja nigdy nie spotkałam, a po lasach chodzę często. I nawet jeżeli zasłabł, zasnął albo nie wiem co, to najpierw musiał się ułożyć pod krzakiem, a najwygodniej to mu tam chyba nie było. Może się przed kimś schował?
Mieszkańcy leśniczówki powitali nas z dużą ciekawością. Nie uszło ich uwagi, że z Olsztynka przyjechałyśmy w towarzystwie, a potem, bardzo nagannie, w sześć osób pojechaliśmy jednym samochodem. Zdecydowanie trzeba było zdać relację z dzisiejszych wydarzeń, ale jakoś tak, żebyśmy nie wyszły na kompletne idiotki. Ale Marcin mógł się przydać jako źródło informacji. Może zna faceta, którego widziałyśmy? Jasny gwint, byłyśmy tak podekscytowane odkryciem, że w ogóle nam nie przyszło do głowy, żeby zrobić zdjęcia. Gdyby było zdjęcie, nikt by nam nie zarzucił, że miałyśmy omamy i faceta w malinach nie było. A podobizna bardzo by się przydała.
– I potem już go nie było? – spytał Jasiek z wypiekami na twarzy.
– Nie, gdzieś się ulotnił – nie zamierzałam wtajemniczać małolatów w moje pomysły na temat ekstrupa.
– Szkoda – westchnęła rozdzierająco Małgosia.
Pewnie, taka sensacja wymknęła się dzieciakom z rąk. Morderstwo popełnione prawie pod ich nosem to było coś, o czym można opowiadać rówieśnikom, tym bardziej że zwłoki znalazła własna ciotka z przyjaciółką. Rodzice żądnych sensacji dzieci najwyraźniej odetchnęli z ulgą, woleli trupa, który okazał się całkiem na chodzie i o własnych siłach poszedł w jedynie sobie znanym kierunku, niż takiego prawdziwego.
Dobrze by było nieco przycisnąć Marcina. Może zauważył w lesie coś niezwykłego albo chociaż odbiegającego od normy? Tylko trzeba by się było dzieciaków pozbyć, bo wyraźnie widać, że tylko czekają aż otworzymy buzie.
– Marcin, mam prośbę – zaczęłam bez wahania i zastopowało mnie, cholera, najpierw trzeba myśleć, a nie mówić. Jaką ja mogę mieć do niego prośbę?
– No właśnie, bo nam w jednym miejscu odstaje ta siatka na komary, mógłbyś przyczepić? – nie wiem skąd się Julce wziął ten pomysł, ale zyskała punkty za refleks.
– Jasne, najlepiej od razu, bo potem się zapomni. – Marcin jakoś dziwnie ochoczo poderwał się od stołu. – Tylko wezmę odpowiednią taśmę, taką dwustronną.
Zabierając ze sobą niedopite herbaty, ku olbrzymiemu żalowi dzieciaków, przenieśliśmy się do naszego pokoju. Jaś i Małgosia uczynili co prawda ruch, jakby chcieli pójść z nami, ale jedno spojrzenia Grażynki osadziło ich na miejscu.
– Nie opowiadajcie za dużo przy tej mojej dwuosobowej agencji oko-ucho – poprosił Marcin, gdy tylko zamknęły się za nami drzwi.
– Aż tacy wścibscy są?
Ugryzłam się w jęzor natychmiast po zadaniu pytania, dodatkowo boleśnie odczuwając jego niestosowność w okolicy kostki, bo Julka sprzedała mi „delikatnego” kopa. Zdecydowanie lepiej zabrzmiałoby „ciekawi”.
– Nudzą się – wyjaśnił spokojnie Marcin. – Najpierw czekają na koniec roku, jak na zbawienie, a potem okazuje się, że nudno, a na obóz wyjeżdżają dopiero za trzy tygodnie.
– Ale rok szkolny skończył się dopiero wczoraj – zaprotestowała nieśmiało Julia.
– Nie ma znaczenia, co roku jest tak samo. Ale nie stresujcie się, zapowiedzieliśmy im, żeby wam na głowy nie wchodzili. Jak będą przymarudzać, żeby z wami iść, po prostu spytajcie nas, czy mogą, a my ich zatrzymamy.
– Trochę mi ich szkoda – odezwało się dobre serce Julii.
– Niepotrzebnie. Nie bój się, mogą sobie znaleźć różne zajęcia, ale idą na łatwiznę, a kąsek w postaci znalezionego prawie trupa to nie byle co.
– No właśnie, słuchaj, tam naprawdę ktoś leżał, przecież nie zmyśliłyśmy sobie tego!
– Może pijany? – zasugerował Marcin.
– Pochyliłam się nad nim, nie było czuć alkoholu – zamilkłam, przypominając sobie scenę sprzed kilku godzin. – Ale wodę po goleniu tak!
– Tak dokładnie go obwąchałaś? – Julka popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Przyklękłam obok, a jeszcze pochyliłam się, żeby mu nóż do ust przyłożyć. – Marcin spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym powiedziała, że chciałam mu gardło poderżnąć. – No co chcesz? Sprawdzałam, czy oddycha.
– Na lusterku lepiej – zauważył mój kuzyn rozsądnie.
– Zgadza się, ale nie miałyśmy. Myślisz, że chodzimy do lasu z lusterkami w kieszeni?
– Ja tam nie wiem... – w głosie Marcina dało się słyszeć wahanie. – Wiecie, różnie bywa, do nas przyjeżdżają letnicy i czasami to aż oczy przecieram ze zdziwienia. Jedna kobieta nie wychodziła z pokoju bez pełnego makijażu, obojętnie, czy szła na spacer, czy jechała gdzieś dalej. Był też facet, który cały pobyt przesiedział na werandzie, rozwiązując krzyżówki i pijąc piwo, do lasu się nie ruszył, na ryby nie pojechał, nie mam pojęcia, po co przyjeżdżał.
– Ciszy pewnie szukał – wzruszyłam ramionami. – A wracając do tego naszego znaleziska, skup się i słuchaj. Może gdzieś spotkałeś takiego faceta?
– Mów, ale ja mało ludzi w lesie spotykam, jeżeli już, to grzybiarzy, wędkarzy czy wczasowiczów, a nie facetów w garniturach.
Mimo ewidentnej niechęci Marcina do ruchliwych zwłok, wspólnymi siłami opisałyśmy faceta, licząc na to, że być może jednak gdzieś się spotkali, niekoniecznie w lesie. Do pomysłu opisania gościa podeszłyśmy entuzjastycznie, ale gdy przyszło co do czego, to okazało się to nie takie proste. Widziałyśmy go przez chwilę, dosyć emocjonującą, to fakt, ale cała nasza uwaga była poświęcona stwierdzeniu, czy jest żywy, czy martwy. Wiedziałyśmy, że był ubrany w porządny garnitur. Gdy przykładałam mu nóż do ust, zauważyłam białą, świeżą koszulę, a na mankiecie spinkę srebrnego koloru. Poza tym Julce dosyć dobrze wbiły się w pamięć buty niedostosowane do spacerów po lesie i zadziwiająco czyste, a ja zapamiętałam, że facet był ogólnie przystojny, miał ciemne włosy i długie rzęsy. Kolor oczu stanowił zagadkę, ekstrup miał je ściśle zamknięte.
Marcin popatrzył na nas z lekkim pobłażaniem i z trudem ukrywanym rozbawieniem.
– Naprawdę uważacie, że ktokolwiek po takim opisie będzie w stanie zidentyfikować gościa? Przecież to pasuje do znacznej części męskiej populacji.
– Nie przesadzaj, tak źle nie jest. Wykluczyłyśmy: brodatych, wąsatych, blondynów, łysych, rudych...
– A także wszystkich niedbających o swój wygląd. Ten facet miał wypielęgnowane dłonie – przypomniałam sobie widok, który rzucił mi się w oczy podczas sprawdzania pulsu.
– Poza tym musiał być chyba twojego wzrostu – zauważyła Julka.
– Masz miarkę w oczach czy co? – lekko zdziwił się Marcin.
– Mam. I z reguły dobrze oceniam wzrost, odległość i inne takie – spokojnie odpowiedziała Julia. – Leżał pod krzakiem, ale było widać, że ma długie ręce i nogi. Poza tym, jeżeli ktoś ma numer buta tak ze czterdzieści cztery, to raczej nie jest konusem.
Marcin miał, o ile pamiętam, metr osiemdziesiąt pięć, więc wszyscy niscy albo średniego wzrostu też odpadali. Żadnych kurdupli, facet musiał mieć słuszny męski rozmiar.
– Nikogo takiego nie widziałem. Na pewno zapamiętałbym tak ubranego faceta spacerującego po lesie.
– Mogłeś go spotkać gdzieś indziej, chociażby w Olsztynku – zauważyła Julia.
– W Olsztynku na pewno widziałem całkiem sporo facetów w gajerach. Żebyście chociaż zdjęcie zrobiły, byłoby łatwiej – Marcin wytknął nam niedopatrzenie.
– Ciekawe, czy ty byś zrobił – prychnęła Julka w imieniu nas obu. – Nie co dzień się znajduje zwłoki. Przejęte byłyśmy, nie pomyślałyśmy o słit foci!
– Bardziej nas interesowało, czy na pewno nie żyje, niż to, jak wygląda. A już na pewno nie przyszło nam na myśl, że ożyje znienacka i odejdzie bez słowa – mruknęłam rozgoryczona.
– Dziewczyny, dajcie spokój tym niedoszłym zwłokom. Co wam przyjdzie z tego, że go znajdziecie? O ile go znajdziecie.
– No... Właściwie nic, ale nie czułbyś się zaintrygowany, gdyby znalezione przez ciebie zwłoki zniknęły?
– Cieszyłbym się, że facet żyje – stwierdził Marcin stanowczo, sprawdził, czy siatka dobrze przylega do ramy, i porzucił temat. – No, teraz jest dobrze, ale na wszelki wypadek zostawię wam taśmę.
– Nie będzie ci potrzebna?
– Nie, mam drugą. Dobranoc – pożegnał się uprzejmie i wyszedł.
Niby należymy do tej samej rodziny, ale jakoś na Marcina geny odpowiedzialne za ciekawość nie przeszły. Ciekawość, nie wścibstwo. Wścibska nie jestem za grosz, nie interesują mnie plotki o innych ludziach, to, czy zmienili pracę, ile zarabiają i kiedy kupią nowy samochód. Ale to, dlaczego domniemane zwłoki nagle ożyły, intrygowało mnie niezmiernie. Z grubsza można powiedzieć, że mogły być tego dwie przyczyny: po pierwsze facet rzeczywiście był tylko nieprzytomny, a po drugie ktoś postarał się o usunięcie trupa przed przyjazdem policji. Ale która opcja była bardziej prawdopodobna? Zażądałam wsparcia od Julki.
– Co obstawiasz? Ożył czy ktoś podwędził zwłoki?
– Wolałabym, żeby ożył, ale...
– No? Co cię tak przystopowało?
– Dokładnie sprawdzałaś?
– Widziałaś przecież. Nie wyczułam pulsu i nie nachuchał na nóż – powtórzyłam po raz kolejny lekko zniecierpliwiona.
– A u mnie puls wyczujesz? – dociekała Julka.
– Pokaż – tknięta nadzieją na rozwiązanie zagadki rzuciłam się do nadgarstka Julii.