Hobbysta - Agnieszka Pruska - ebook + książka

Hobbysta ebook

Agnieszka Pruska

4,1

Opis

Gdański komisarz Barnaba Uszkier wysyła rodzinę na wakacje do małej wsi położonej nad malowniczym jeziorem Krosino. Wakacyjną idyllę słomianego wdowca przerywa znalezienie zwłok niezidentyfikowanego mężczyzny na pobliskim poligonie. Niepokój policjanta wzmaga fakt, że jego synowie właśnie rozpoczęli zabawę w detektywów, prawdopodobnie znajdując ślady morderstwa. Nie zwlekając, jedzie z technikami na miejsce zdarzenia, by rozpocząć skomplikowane i wielowątkowe dochodzenie. Czy jego bliskim zagraża niebezpieczeństwo?

Agnieszka Pruska – autorka powieści „Literat”, rozpoczynającej serię z komisarzem Barnabą Uszkierem w roli głównej. Podobnie jak jej bohater, ćwiczy aikido. Członkini Oliwskiego Klubu Kryminału, felietonistka i recenzentka serwisu Zbrodnia w Bibliotece. Czytelników zaprasza również na swoją stronę: www.agnieszkapruska.pl

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (82 oceny)
34
27
17
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akoczela

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna
00
RodzinkaP

Dobrze spędzony czas

dzień dobry. Nawet fajnie się czyta, trochę za dużo " opisow". A poza tym, kolejna książka i kolejne " wpadki z nazwiskami" Radziszewski czy Radzimski? Tarnowski czy Turowski? Zdunski czy Zdunowski? Czytam na e- boku, trudno jest " przerzucić kilka kartek" , aby zweryfikować ...
00

Popularność




Rozdział 1

druga połowa lipca

Przez kilka pierwszych dni po urlopie nadkomisarz Uszkier przeżywał szok wynikający ze zderzenia wakacyjnych wspomnień i twardej rzeczywistości. Szok dotyczył zarówno temperatury, bo w Chorwacji jest jednak zdecydowanie cieplej niż w Polsce, jak i konieczności przystosowania się do pracy i związanych z nią codziennych obowiązków. Koniec z dłuższym spaniem i możliwością dowolnego dysponowania czasem. Poza tym został w Gdańsku sam, żona z synami wyjechała na cztery tygodnie do niedużej wsi położonej nad jeziorem Krosino. Jak zwykle zatrzymali się w tym samym, niewielkim gospodarstwie agroturystycznym, które było jedynym z niewielu przejawów inicjatywy mieszkańców Głęboczka i okolic. Właścicielami pozostałych pensjonatów byli „ludzie z miasta”. Po upadku PGR-ów większa część byłych pracowników zastygła w marazmie i tylko nieliczni potrafili zacząć coś na własny rachunek. W tej chwili byli to już przeważnie emeryci (lub renciści), uprawiający przydomowe ogródki i spędzający czas głównie na plotkach, piciu napojów procentowych (również własnej produkcji) oraz, w sezonie, na zbieraniu grzybów, jagód i innych płodów leśnych. Młode pokolenie opuściło rodzinne pielesze, a jeżeli ktoś został, to przeważnie i tak do roboty dojeżdżał do okolicznych miasteczek. Uprawiać ziemi nikomu się nie opłacało i lekko zdziwionym Uszkierom miejscowi niejednokrotnie tłumaczyli dlaczego: albo będzie klęska nieurodzaju, albo dziki zryją, a ceny w skupie są niskie, więc po co się wysilać. Pola porastały samosiejki i wysoka trwa, co okazało się korzystne dla grzybiarzy, z upodobaniem rosły tam bowiem duże ilości maślaków, zbieranych zarówno przez miejscowych, jak i letników. Drugim miejscem, gdzie prawie zawsze można było liczyć na urodzaj grzybów, był poligon. Mieszkańcy wyprawiali się tam w poszukiwaniu prawdziwków i kozaków, nie zwracając uwagi na ustawione w wielu miejscach ostrzeżenia.

Janek i Marek mieli zakaz wypraw na tereny wojskowe, ale od czasu do czasu łamali go. Wiadomo, zakazany owoc smakuje najlepiej, nawet jeżeli jedynym efektem takiej nielegalnej wycieczki jest spotkanie samotnego patrolu. Trudno przecież liczyć na to, że co dzień na poligonie będą czołgi.

Umieściwszy rodzinę w gospodarstwie turystycznym, nieco markotny nadkomisarz wyruszył w drogę powrotną do Gdańska. Jedyną pociechą było to, że będzie miał więcej czasu na treningi swojego ukochanego aikido. Oczywiście, o ile szef nie przydzieli mu od razu śledztwa, które natychmiast zniweczy te plany. Uszkier był bliski splunięcia trzy razy przez lewe ramię i odczynienia uroków, nie z powodu potencjalnej nowej sprawy, bo w końcu, jak się jest gliniarzem, to trudno spodziewać się pracy w ściśle określonych godzinach, ale naprawdę brakowało mu ruchu. Pływanie i wędrówki na wakacjach były przyjemne, ale nie czuł po nich przypływu adrenaliny. Tęsknił do tego, żeby się porządnie zmęczyć i wylać trochę potu na macie, a nawet poobijać się nieco i poczuć, jak mu się naciągają wszystkie stawy przy dźwigniach, szczególnie przy nikyo. A poza tym... Poza tym należałoby zacząć się przygotowywać do egzaminu na kolejny stopień. Uszkier samokrytycznie pomyślał, że lat nie ubywa i za jakiś czas na pewno będzie mu się trudniej zdawało egzaminy. Od ostatniego minęło już sporo czasu i miał pozwolenie senseia na przystąpienie do kolejnego. San (3) DAN, całkiem nieźle. Ale przecież musi się kiedyś przygotować, a ostatnio jakoś mało miał na to czasu. Przed wakacjami zrobił już przegląd technik egzaminacyjnych, wiedział, do których musi się bardziej przyłożyć – zwłaszcza do technik z bronią: jo dori i tachi dori. Postanowił więc zacząć przygotowania od najbliższego treningu.

Jednak nową sprawę dostał od razu w pierwszy pourlopowy poranek, a ponieważ jego notowania zawodowe od jakiegoś czasu stały wysoko, inspektor Kalinowski nie „marnował” go do prowadzenia dochodzeń, z którymi mógł sobie poradzić ktoś o mniejszym doświadczeniu. Morderstwo zostało popełnione dzień wcześniej, na pierwszy rzut oka wydawało się banalne – włamanie, rabunek, nagły powrót właściciela mieszkania, zabójstwo. Drugi rzut oka wzbudził jednak podejrzenia w wezwanych na miejsce zbrodni policjantach. Do ich opinii dołożył się jeszcze patolog, sugerujący, że napastników najprawdopodobniej było dwóch, mało tego, zadawali oni ciosy z różną siłą. Takie stwierdzenie patologa natychmiast nasunęło Uszkierowi dwa skojarzenia: kobieta i mężczyzna lub dorosły i nieletni. Jako kolejni do rozwiania złudzeń, że śledztwo będzie łatwe i proste, przyłożyli się technicy, sugerując, że właściciel mieszkania co prawda przyszedł nie w porę i spłoszył włamywaczy, ale kradzież i tak miała miejsce. Po prostu po usunięciu przeszkody sprawcy spokojnie dokończyli przeszukanie, znaleźli to, po co przyszli, i nie wzbudzając niczyich podejrzeń, ulotnili się z łupem. Zamordowany miał rodzinę, bliższych i dalszych znajomych, a na dodatek w dniu morderstwa był na imieninach, z których dość niespodziewanie wyszedł. Liczba osób do przesłuchania była spora, co doświadczonemu komisarzowi od razu kazało pomyśleć o równie dużej ilości informacji do sprawdzenia i coraz szerszych kręgach, które zacznie zataczać śledztwo. Chyba że od razu trafią na jakąś informację, dzięki której sprawa potoczy się w odpowiednim kierunku bez marnowania czasu na sprawdzanie wątków, które w końcu okażą się bezużyteczne. Natychmiast po zapoznaniu się z aktami sprawy, mieszczącymi się na razie w cieniutkiej teczce, Uszkier wezwał do siebie najbliższych współpracowników, zapoznał ich z danymi i poprzydzielał zadania. Machina śledcza została wprawiona w ruch.

Młodych Uszkierów obudziło energiczne pukanie w okno. Rozespani bracia spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, jak do tej pory nikt ich jeszcze nie ściągał z łóżek o siódmej rano. Autorami porannego alarmu okazali się synowie gospodarzy, którzy dokonali w lesie sensacyjnego odkrycia i postanowili się tym natychmiast podzielić z kumplami. Według chłopców w lesie kogoś zamordowano. Informacja była na tyle elektryzująca, że Janek i Marek, nie wdając się w tak prozaiczne czynności, jak mycie, ubrali się w tempie ekspresowym i po chwili byli gotowi do drogi. Cała czwórka pędem przebiegła przez podwórko i zniknęła za drzewami, uznając, że lepiej nie wchodzić rodzinie w drogę – jeszcze ktoś zacząłby zadawać niewygodne pytania i opóźnił ich wyjście. W lesie chłopcy nieco wyhamowali, ale tempo narzucone przez Pawła zniechęcało do rozmów. Szli na skróty, przedzierając się czasem przez zarośla lub przeskakując przez połamane podczas zimowej wichury drzewa. Gdy dotarli na miejsce, byli zziajani, mieli przemoczone do kolan spodnie, a we włosach pełno leśnych „śmieci”.

Paweł i Łukasz z dumą pokazali swoje odkrycie. Na niewielkiej polance znajdującej się wśród starych dębów, w miejscu zdecydowanie „prawdziwkowym”, widoczne były ślady po ognisku. Ziemia wokół ogniska była zdeptana, rosnący opodal mech uszkodzony, a koło prowizorycznego siedziska z pnia drzewa walały się jakieś szmaty. Na sugestię Marka, że po prostu ktoś tu nocował i ogrzewał się przy ognisku, Paweł natychmiast zaprotestował. Nic z tego, miejscowym nie chciałoby się, po co mają nocować w lesie, jeżeli mogą w domu. Na ryby też tu nie przyszli, nawet porządnego dostępu do wody nie ma. A jeżeli chodzi o przyjezdnych... Chłopcy nie słyszeli jeszcze o obcym, który chciałby spędzić noc na takim odludziu, zresztą po co? Poza tym na dwóch brzozach rosnących na skraju polanki widać jakieś brunatne plamy, pewnie krwi. A mech jest tak zryty, jakby ludzie go deptali, nie zwierzęta. Najbardziej mech niszczą dziki, ale jak one zryją, to wygląda to zupełnie inaczej. Podekscytowani młodzi Uszkierowie przyznali mu rację, tym bardziej że po sprawie seryjnego mordercy, którą ich ojciec doprowadził do rozwiązania, sami chętnie uczestniczyliby w łapaniu mordercy. Podekscytowani i zaintrygowani do granic możliwości odkryciem, chłopcy postawili sobie za punkt honoru ustalenie, co się stało w lesie. Przecież nie co dzień trafia się mrożąca (być może) krew w żyłach zagadka.

Kiedy Uszkier dojechał na weekend do Głęboczka, został zasypany przez synów lawiną pytań dotyczących rozpoznawania i wyglądu miejsca zbrodni oraz zabezpieczania śladów. Nieco zaskoczony udzielał synom dość ogólnych odpowiedzi i unikał opisu detali, szczególnie tych związanych z wyglądem zwłok. Po „wymaglowaniu” ojca Janek i Marek razem z synami gospodarzy postanowili przeprowadzić w okolicy własne śledztwo, a priorytetem było znalezienie ciała ofiary oraz narzędzia zbrodni.

Wraz z liczbą gromadzonych, sprawdzanych i selekcjonowanych informacji śledztwo w sprawie zamordowanego właściciela mieszkania zaczynało nabierać tempa. Rozmowa ze starszą panią będącą bliską przyjaciółką ciotki denata skierowała zainteresowanie Uszkiera na historię jego rodziny i kazała prześledzić jej losy praktycznie od czasów tużpowojennych. Zadnie było trudne, bo większość znajomych ciotki zamordowanego już nie żyła lub była bardzo wiekowa, ale jednocześnie interesujące, ponieważ należało cofnąć się do czasów, których rzeczywistość bardzo odbiegała od tej znanej dość młodym policjantom. W trakcie śledztwa udało się również ustalić, co zginęło z domu zamordowanego mężczyzny, a na widok listy przedmiotów nadkomisarz zaczął zastanawiać się, jakie jest ich pochodzenie. Łupem złodziei padły kosztowności w postaci starej i bardzo cennej biżuterii, którą denat odziedziczył po swojej ciotce. Skąd takie skarby miała ciotka, nikt nie wiedział, i to właśnie skłoniło Uszkiera do wyciągnięcia wniosków o ich, być może, niezbyt legalnym pochodzeniu. Wojna i czasy powojenne sprzyjały wejściu w posiadanie zrabowanych przedmiotów, które w ręce rodziny zamordowanego mogły trafić w rozmaity sposób. Wynikiem przemyśleń było sprawdzanie zamożności wszystkich znajomych starszej pani, a także ich dzieci i wnuków. Poza tym z rozmowy z siostrą denata jasno wynikało, że mężczyzna był ulubieńcem ciotki, traktowała go ona prawie jak syna i od zawsze było wiadomo, że to właśnie on będzie po niej dziedziczył. Wynikiem burzy mózgów ekipy Uszkiera była sugestia, że może stwierdzenie „traktowała go jak syna” należy potraktować dosłownie i rzeczywiście starsza pani była biologiczną matką denata. Liczba wątków i hipotez, które zespół Uszkier musiał sprawdzić, znowu się powiększyła.

Przypuszczenie dotyczące istnienia więzów rodzinnych innych niż te wynikające z dokumentów okazało się słuszne. Samotna, blisko czterdziestoletnia kobieta urodziła syna i oddała go na wychowanie zamężnej i sporo młodszej siostrze. A że wszystko udało się przeprowadzić w tajemnicy, denat formalnie nie był adoptowany, lecz od początku uważany za syna swoich prawnych opiekunów. Uszkier nie dochodził już, jak to zostało przeprowadzone, zadowolił się ustaleniem stanu faktycznego i analizą nowych faktów. Na pierwszy plan wysuwał się wniosek, że zrabowane drogocenności były zapłatą za milczenie w sprawie ojcostwa i to one są motywem morderstwa. Prawie tydzień zajęło zespołowi nadkomisarza ustalanie stanu majątkowego nieżyjących już byłych pracodawców matki denata, poznanie ich układów rodzinnych oraz rozmowy z dziećmi, wnukami i żyjącymi starszymi krewnymi. Efektem było wytypowanie przypuszczalnych sprawców włamania, morderstwa i rabunku. Ujęcie sprawców pozostało już tylko kwestią czasu.

Rozdział 2

ostatnie dni lipca

W czasie gdy ojciec nadzorował śledztwo w sprawie morderstwa, Janek i Marek wraz z synami gospodarzy prowadzili szeroko zakrojoną akcję mającą na celu wyjaśnienie pochodzenia tajemniczych śladów znalezionych w lesie. Niestety, nie udało im się wpaść na trop jakiegokolwiek turysty, który pojawił się w okolicy i nagle zniknął, nie znaleźli też porzuconego samochodu. W środę już zaczynali tracić zapał i kończyły się im pomysły, gdy jeden z synów gospodarzy zaproponował poszukanie śladów w starym młynie położonym nad rzeką wpadającą do jeziora. Młyn był już nieczynny, mocno naruszony zębem czasu, zaniedbany i generalnie obowiązywał zakaz wchodzenia do niego. Nawet umieszczono tam odpowiednie tablice ostrzegające i zakazujące wstępu. Nie przeszkadzało to jednak okolicznym nastolatkom bywać w młynie od czasu do czasu. Miejsce było nieco odludne i znakomicie nadawało się do „wycieczek z dreszczykiem” albo, w przypadku nieco starszej młodzieży, jako miejsce schadzek. Penetrowanie pomieszczeń, których stropy bądź podłogi groziły zawaleniem, lub piwnic, do których nie docierało światło dzienne, cieszyło się niesłabnącym zainteresowaniem.

Zaopatrzeni w cyfrowego canona ojca (zdjęcia wychodziły lepsze niż z komórek), komplet rękawiczek lateksowych matki (żeby nie zostawić własnych śladów), latarki, zapas słodyczy i wodę, chłopcy ruszyli w stronę młyna. Po półgodzinnym marszu, najpierw na skróty przez las, a następnie polną drogą, i przeprawieniu się przez nieco zdezelowany most stanęli u celu wyprawy. Łukasz miał rację, młyn wyglądał tak jak rok temu, przynajmniej z zewnątrz. Po krótkiej naradzie postanowili rozpocząć przeszukanie obiektu od miejsc najmniej prawdopodobnych, czyli od górnych rejonów budowli. Nie do wszystkich pomieszczeń dawało się wejść, a w części leżały tak grube pokłady kurzu, że czyjakolwiek wizyta byłaby od razu widoczna, więc przeszukanie młyna szło chłopcom dość szybko. Po godzinie znaleźli się na dole, piwnica stwarzała większe nadzieje, ale jednocześnie była trudniejszym terenem. Pełno było w niej zakamarków, rupieci i fragmentów niezidentyfikowanych maszyn. Po krótkiej, prowadzonej nie wiadomo dlaczego szeptem naradzie, zdecydowali, że przeszukanie zaczną od najdalej położonych pomieszczeń. Jedno z nich różniło się od poprzednich, ale nie wiedzieli dlaczego. Przez chwilę przyglądali się w milczeniu, niby nie było tu nic innego, takie same rupiecie, zapach stęchlizny, pajęczyny, kurz. Dopiero po chwili zorientowali się, że chodzi właśnie o kurz. Pomieszczenie zostało posprzątane, a w kącie było widać zmiecione śmieci. Spostrzeżenie natychmiast wzbudziło czujność chłopców. Po jakie licho ktoś miałby zadać sobie tyle trudu, żeby tu sprzątać?

Uwieczniając na zdjęciach wygląd całego pomieszczenia, weszli do środka, potem podzielili je na cztery części i zaczęli dokładne przeszukanie. Szczęście dopisało Łukaszowi, pod śmieciami zmiecionymi w kąt znalazł podłużne zawiniątko. Marek natychmiast wszystko dokładnie obfotografował, a potem chłopcy, wstrzymując z wrażenia oddech, ostrożnie rozwinęli brezent. Pod warstwą materiału była gazeta, a w środku znajdował się… nóż! To na pewno jest NARZĘDZIE ZBRODNI! Znaleźli! Po krótkiej naradzie postanowili wziąć go ze sobą i nie mówić o niczym miejscowej policji, ale poczekać na przyjazd Uszkiera. Nóż został schowany na strychu, w miejscu, gdzie nikt nie powinien przypadkowo trafić.

Domniemane narzędzie zbrodni zostało pokazane Barnabie prawie natychmiast po jego przyjeździe i wywołało niezłe zamieszanie. Zamiast gratulacji chłopcy wysłuchali długiej reprymendy dotyczącej chodzenia nie tam, gdzie trzeba, narażania zdrowia i życia i braku odpowiedzialności. Do tej tyrady dołączyli również rodzice Pawła i Łukasza, tak więc ten wieczór zdecydowanie nie należał do udanych. Starsze pokolenie stwierdziło, że nóż należy na pewno do jednego z kłusowników, których w okolicy jest kilku, a ponieważ wchodzenie im w drogę nie jest najszczęśliwszym pomysłem, chłopcy dostali trzydniowy szlaban na włóczenie się po lesie i „dożywotni” zakaz zabawy w młynie. Takiego zakończenia przygody się nie spodziewali. Cóż, życie bywa okrutne.

W poweekendowy poranek lekko spóźniony Uszkier wbiegł po schodach na trzecie piętro, a potem już spokojnym krokiem ruszył korytarzem do swojego pokoju. Za oknami świeciło słońce, ale w komendzie, jak zawsze, panował lekki półmrok. Na szczęście w pokoju było zdecydowanie jaśniej, a Prokosz zdążył nawet wywietrzyć – obaj nie umieli pracować w zaduchu. Ledwo włączył komputer i pstryknął czajnikiem, pojawił się Gołąb, od razu wzbudzając zainteresowanie, bo na ogół miał co robić i przychodził tylko w konkretnej sprawie.

– Miałem panu mówić, jak trafię na coś ciekawego. Zaginął facet, trzydzieści sześć lat, żonaty, ale w separacji.

– Kiedy?

– Zgłoszone w piątek, ale mógł zaginąć nawet ze dwa tygodnie temu, urlop miał.

– A kto zgłosił?

– Pracodawca.

– Już? Szybko.

– No właśnie to mnie zaciekawiło, przeważnie rodzina zgłasza. Może zaginiony to jakiś cenny pracownik?

– Może... Dobra, dzięki.

– Odmeldowuję się – za Gołębiem zamknęły się drzwi.

Ponieważ sierżant lubił wiedzieć o wszystkim, co się dzieje, i był istną skarbnicą wiedzy oraz najświeższych wiadomości, jakiś czas temu Uszkier poprosił go o informowanie o rzeczach, które z jakichś powodów wydadzą mu się niepokojące. Już dwa razy taka informacja przydała się nadkomisarzowi. Szczerze mówiąc, sam miał do nich dostęp, ale Gołąb podawał mu je „na talerzu”, czysta oszczędność czasu i... wygodnictwo. Od spekulacji na ten temat oderwał go telefon.

– Uszkier.

– Widocki. Jadę nad Krosino.

– Przecież nie masz urlopu – zdziwił się Uszkier.

– Na poligonie znaleziono zwłoki mężczyzny, najprawdopodobniej poproszą nas o współpracę, bo tu mieszkał. Oprócz tego zwłoki są podobno w takim stanie, że chcieli, żebym przyjechał, i załatwili to z Kalinowskim. Wiesz, ja mam jednak większe doświadczenie...

– Kurwa mać! – wrzasnął Barnaba, zrywając się na równe nogi, przewracając krzesło i potykając o torbę od laptopa.

– Co...?

– Czekaj na mnie! Idę do starego, pewnie z tobą pojadę.

Wypadł z pokoju, nie wyjaśniając niczego osłupiałemu Prokoszowi, a po chwili ignorując „drogę służbową” w postaci sekretarki, wzburzony wparował do gabinetu Dyktatora.

– Co się stało?

– Jadę z Widockim – oznajmił nadkomisarz, nie pytając o zgodę.

– Niby po co?

Uszkier streścił odkrycie synów. W świetle faktu znalezienia na poligonie zwłok zarówno ślady w lesie, jak i znaleziony w starym młynie nóż nabierały nowego znaczenia, mogły się okazać powiązane z morderstwem. Barnaba zlekceważył doniesienia chłopców, bo uważał, że ich opowieści są w większej części wytworem wyobraźni. Przypuszczał, że natknęli się na stare ognisko i wymyślili odpowiednią historię, mając frajdę z wypytywania miejscowych i prowadzenia śledztwa. Było to zapewne bardziej ekscytujące niż zbieranie grzybów czy jazda na rowerze. Teraz pluł sobie w brodę.

– Dobra, jedź. Weź Jadlinę, może ci się przydać.

– Przyda się, przyda. Wolę, żeby ktoś inny przycisnął moich chłopców. Ja pogadam z lokalną policją.

– Ostrożnie, to ich teren, ich śledztwo.

– Wiem, ale przecież nie będą przesłuchiwali ludzi w Gdańsku. U siebie niech prowadzą sprawę, ale facet jest stąd, więc na pewno i tak się będziemy w to angażować w ramach pomocy. Bez współpracy się nie obejdzie. Poza tym Widockiego sami chcieli. Każę Ani sprawdzić, co się da o denacie, podeśle mi mailem. Jadę. Niech szef powie Jadlinie, żeby czekał przy samochodzie, zaraz zejdę.

– Powodzenia.

Prawie normalnym krokiem, żeby nie budzić sensacji wśród mijanych na korytarzu kolegów, Uszkier wyszedł z komendy. Przedtem zlecił podkomisarz Więdzik zgromadzenie jak największej ilości danych o denacie, a Prokoszowi umówienie się z żoną zabitego. Z parkingu wyjechał prawie z piskiem opon. Normalnie tak nie reagował, przez ładnych kilka lat służby zdążył się przyzwyczaić do rozmaitych wezwań, ale nigdy dotąd w sprawę nie był zaangażowany ktoś z jego najbliższych. To diametralnie zmieniało sytuację. Barnaba zdał sobie sprawę, że zachowuje się tak, jakby morderca cały czas był gdzieś w okolicy Głęboczka i zagrażał jego dzieciom. Robił sobie wyrzuty, że zlekceważył doniesienia synów, ale z drugiej strony trudno brać poważnie wszystkie opowieści nastolatków.

Patolog już czekał na niego, był wyraźnie zaintrygowany. Rzadko widywał przyjaciela tak wzburzonego – nadkomisarz przeważnie zachowywał zimną krew i nie dawał ponieść się emocjom.

– No! Gadaj!

– Młodzi znaleźli jakieś ślady w lesie, a potem nóż, który, być może, jest narzędziem zbrodni.

– I nie powiedzieli panu? – zdziwił się milczący do tej pory Jadlina.

– Powiedzieli, a ja ich opierdoliłem i olałem – warknął Uszkier.

– No to się nie dziwię, że jesteś wściekły – stwierdził uspokajająco patolog. – Powiedz, co wiesz.

– Niewiele więcej od ciebie, a może nawet mniej. Ty przynajmniej wiesz, gdzie leżą zwłoki i w jakim są mniej więcej stanie. Trupiarka jedzie od nas?

– Tak. Dojedzie na pewno później niż my. Dobra, najpierw powiem, czego dowiedziałem się o ciele, a potem opowiesz o znaleziskach chłopaków.

– Niech będzie. Daj znać Ani, żeby informacje, o które ją prosiłem, przesłała również do ciebie, bo ja prowadzę – polecił Jadlinie Uszkier.

– Tak jest!

Odczekawszy, aż Romek wykona polecenie, Widocki przystąpił do referowania. Zgodnie z tym, co mówił, informacji nie było jednak zbyt wiele. Żołnierze mający ćwiczenia na poligonie znaleźli zwłoki leżące w jednym z zagłębień wykorzystywanych przez czołgi. Tym razem takie stanowisko zostało nieco zmodyfikowane i leżało w nim sporo gałęzi przysypanych niewielką ilością ziemi, tworząc coś w rodzaju kopczyka. Zaciekawieni żołnierze natychmiast zaczęli sprawdzać, co się kryje pod spodem, wystarczyło odsunięcie kilku większych konarów, aby ich oczom ukazał się niezbyt przyjemny widok, a w nozdrza uderzył zapach rozkładających się zwłok. Jeden się porzygał, dobrze, że nie na zwłoki. Natychmiast zawiadomili przełożonego. Ten z kolei policję, która kazała niczego nie ruszać i pilnować miejsca i przyjechała w rekordowo krótkim czasie. W kieszeni spodni zabitego znaleziono dowód osobisty, z którego wynikało, że jest to Tadeusz Czurski, zamieszkały w Gdańsku. Widząc, w jakim stanie są zwłoki, sierżant porozumiał się ze swoim przełożonym, ten, po starej znajomości, z inspektorem Kalinowskim, a wynikiem tego był wyjazd Widockiego nad jezioro. Wiadomo było, że jest lepszy niż lokalny patolog, ma większe doświadczenie i większe możliwości. Poza tym, ze względu na miejsce zamieszkania denata, dochodzenie i tak będzie musiało obejmować również Gdańsk. Co prawda śledztwo zazwyczaj prowadzi się tam, gdzie działał morderca, albo tam, gdzie zostały znalezione zwłoki, ale w tym przypadku podejrzewano, że nie będzie to typowo lokalna sprawa. Natomiast nikt się zapewne nie spodziewał, że gdańska policja może już mieć jakieś informacje dotyczące zabójstwa popełnionego ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów dalej.

– Masz jakieś sugestie co do czasu zgonu?

– Weź... Czy ja wróż Maciej jestem?

– Myślałem, że może po smrodzie... Ponoć bardzo go było czuć.

– E tam, każdy człowiek inaczej reaguje, poza tym… Z jednej strony jest ciepło, więc rozkład mógł nastąpić dosyć szybko, ale z drugiej nie znam terenu, przypuszczam, ale tylko przypuszczam, że zwłoki nie były ukryte w cieniu, pod drzewami.

– No, jeżeli to jest stanowisko czołgów, to najwyżej na skraju lasu – zauważył Jadlina.

– No właśnie, ale różnica, czy na skraju lasu, czy w pełnym słońcu, może diametralnie zmienić warunki rozkładu. Poza tym, o ile zagłębienie było szczelnie przykryte, mógł się tam wytworzyć taki mikroklimat.

– Cholera!

– Mam nadzieję, że na ciele będą larwy owadów, ich cykl rozwojowy może nam sporo powiedzieć o „wieku” zwłok.

– Znasz się na tym? – Uszkier przez moment sądził, że źle usłyszał. Jak dotąd patolog takie sprawy przekazywał fachowcom, sam zajmował się ciałem.

– Mówiąc „nam”, miałem na myśli policję. Zabezpieczę owady i dam entomologowi. Będzie trzeba dokładnie sprawdzić teren w promieniu mniej więcej siedmiu metrów od ciała, niektóre owady nie przechodzą całego cyklu rozwojowego na swoim żywicielu, tylko obok niego. Dobra, teraz ty opowiadaj.

– No wiecie, dzieci, jak to dzieci, są ruchliwe i ciekawskie, łażą po całej okolicy w towarzystwie miejscowych. Podczas wyprawy natknęli się na pozostałości po ognisku, jakieś fragmenty odzieży i podobno krew.

Mając do dyspozycji jeszcze ponad trzy godziny jazdy, nadkomisarz dosyć szczegółowo opowiedział o poczynaniach swoich latorośli. Widocki z trudem stłumił śmiech, rozumiał wściekłość przyjaciela, ale znakomicie zdawał sobie sprawę z tego, że chłopcy również musieli być źli i rozczarowani; ojciec nie dość, że ich zbył, to jeszcze zdrowo opieprzył. Rozmowę przerwało pikanie komórek obu policjantów i Jadlina natychmiast sprawdził pocztę.

– No, co masz?

– Moment, loguję się, ale muli, chyba jest na granicy zasięgu... Dobra, mam. Tadeusz Czurski, lat trzydzieści sześć, zamieszkały w Gdańsku… No, to już wiemy. Żona… nie mieszkają razem, ale o rozwód nie wnieśli, bezdzietny. Nienotowany. Pracownik jednej z firm ochroniarskich, miał urlop, dwa tygodnie, dzisiaj powinien się pojawić w pracy, szef jest zdziwiony, że go nie ma i nie zawiadomił o tym telefonicznie.

– Dziwne nie jest...

– Dosyć lubiany – Jadlina podał następną informację.

– Dosyć? – wychwycił Uszkier.

– Tak, współpracownicy twierdzą, że zadziera nosa, a do tego jest pedantem.

– Kiedy Ania zdążyła z nimi pogadać? – zdziwił się patolog.

– To informacje od szefa – powiedział aspirant po sprawdzeniu w mailu.

– Coś jeszcze?

– Zapalony wędkarz, należy do koła wędkarskiego, podobno ma sprzęt wędkarski wysokiej klasy, najprawdopodobniej drogi.

– Gołąb będzie wiedział dokładnie – zauważył nadkomisarz. – Trzeba go napuścić na tych wędkarzy, znajdzie z nimi wspólny język i dowie się więcej niż ktokolwiek inny.

– On i tak potrafi się dowiedzieć wszystkiego, nawet bez wspólnych zainteresowań – w głosie Jadliny zabrzmiała lekka zawiść.

– Nie marudź, też ci nieźle idzie. Co tam masz jeszcze? Jakaś rodzina?

– Matka nie żyje, ojciec na emeryturze. Żyją dziadkowie ze strony matki, ale to już staruszkowie.

– Rodzeństwo?

– Nie, był jedynakiem.

– Kochanka?

– Nie wiemy, znaczy szef denata nie wiedział, ale przecież Czurski niekoniecznie by mu się zwierzał, z kim sypia.

– Trzeba będzie o to popytać. Zadzwoń do Witka i daj na głośnomówiący.

Podczas krótkiej rozmowy nadkomisarz zlecił Prokoszowi przepytanie ojca denata, a Ani jego dziadków, Gołębiowi zaś zrobienie rozpoznania w środowisku wędkarskim. Najbardziej zadowolony był sierżant, o rybach mógł rozmawiać zawsze, wszędzie i z każdym, a zanim się rozłączył, zdążył jeszcze spytać Uszkiera, czy wie, co to jest żyłka.

– Nie wie pan? To przewód łączący wariata z wodą. – Roześmiał się i na wszelki wypadek wyłączył telefon.

– Gołąb nieźle trafił z tymi przesłuchaniami – skomentował Jadlina. – Na pewno zyska kilka nowych lokalizacji łowisk.

– Zapomniałem, że ty też łowisz. Trudno, taka karma, ciebie czeka rozmowa z dzieciakami. Lepiej jeżeli ty ich przepytasz, niż gdybym sam to zrobił.

– Na ciebie są obrażeni – roześmiał się Widocki.

– Niech cię zaprowadzą w miejsce, gdzie odkryli to podejrzane ognisko, a potem do tego starego młyna – dodał Uszkier i strategicznie zmienił temat. – Spodziewasz się tam ekipy techników? Co mówili?

– Że zabezpieczyli teren i czekają na mnie. Wiesz, oni nie wiedzą, że przyjeżdża ktoś jeszcze, powinni ściągnąć kogoś... nie pamiętam skąd.

– Panie doktorze, co do tego, że nie wiedzą, kto przyjedzie, to pewnie się pan myli – roześmiał się Jadlina.

– Fakt. Dyktator lubi mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Pewnie już zadzwonił i uprzedził, żeby przypadkiem jakiegoś konfliktu kompetencji nie było i nikt nie pomyślał, że chcemy trupa podkraść – dodał Uszkier.

Zanim pojechali obejrzeć miejsce znalezienia ciała, zahaczyli o gospodarstwo agroturystyczne, zostawiając w nim aspiranta. Uszkier wcześniej zadbał o to, żeby chłopcy nie przepadli gdzieś na pół dnia, tylko czekali na nich na miejscu. Rzucił do wysiadającego Jadliny: „Radź sobie”, pomachał przez szybę synom oraz żonie i ruszył w stronę poligonu.

Na skraju lasu czekało na nich kilka osób. Część z nich była w mundurach wojskowych, część w policyjnych, paru ludzi po cywilnemu. Miejsce, w którym leżały zwłoki, było odgrodzone taśmą i Widocki z zadowoleniem zauważył, że jest to dosyć duży obszar, a czekający znajdują się poza nim. Dawało to szansę na znalezienie „czystych” śladów i zbadanie zwłok, które nie były ruszane przez ciekawskich lub nadgorliwych.

Czekający wyraźnie się ożywili na widok samochodu na gdańskich numerach. Uszkier zaparkował na skraju lasu i wysiadł z samochodu – od razu, jak obuchem, uderzyło go rozgrzane powietrze. Siedząc w klimatyzowanym wnętrzu, zapomniał, że na ten dzień zapowiadali rekordowe upały. Cholera, zwłokom się to nie przysłuży, trupiarka będzie pewnie dopiero za godzinę. No nic, i tak Jurek musi obejrzeć ciało na miejscu.

– Pomóc ci? – spytał patologa grzebiącego w bagażniku.

– Jasne, trzeciej ręki, mimo usilnych starań, jeszcze sobie nie wyhodowałem...

– O cholera! Czy ty przypadkiem nie masz więcej sprzętu niż zwykle?

– Mam.

– Co to?

– Dla entomologa muszę zebrać owady, część żywych osobno i martwych osobno. To znaczy część z tych, co obecnie żyją, muszę uśmiercić, żeby entomolog mógł je zobaczyć w takiej formie przeobrażania, w jakiej znajdziemy je na zwłokach, a nie w takiej, w jakiej będą za kilka czy kilkanaście godzin.

– Jasne. A te żywe?

– To taka próbka porównawcza, żeby było widać, jak się przeobrażają.

Obładowani sprzętem podeszli do czekających na nich ludzi. Przez króciutki moment wszyscy przyglądali się sobie z ciekawością, potem odezwał się niewysoki, dość młody mężczyzna ubrany po cywilnemu.

– Podkomisarz Guzowski. – Wyciągnął rękę na powitanie.

– Uszkier. Nadkomisarz Uszkier. A to doktor Widocki, patolog.

– Witam panów. Czy ciało było ruszane? – patolog od razu przystąpił do rzeczy.

– Sprawdziliśmy tylko kieszenie, po znalezieniu dowodu osobistego niczego już nie ruszaliśmy, zwłoki przykryliśmy gałęziami, tak jak było, żeby ograniczyć wpływ słońca – wyjaśnił Guzowski.

– Słusznie, całkiem słusznie – mruknął zadowolony patolog, wyciągając z torby maski i kombinezon. Smród był rzeczywiście spory.

– Czy wśród panów jest fotograf? – zapytał Uszkier.

– Tak. – Z ziemi podniósł się mężczyzna gryzący zapałkę.

– Doktor Widocki obejrzy zwłoki, a pana proszę o zrobienie zdjęć całego ogrodzonego terenu.

– Jasne, już się robi, ale po co wam zdjęcia piasku?

– Niektóre owady przechodzą część rozwoju poza ciałem, na którym żerują – wyjaśnił Widocki.

– W takim razie już robię. – Fotograf zajął się pracą.

– Będziecie współpracować z entomologiem? – zaciekawił się Guzowski, a stojący obok sierżanci, jeden policjant, jeden wojskowy, nadstawili uszu.

– Najprawdopodobniej. Pogoda taka, że mogą być kłopoty z precyzyjnym ustaleniem czasu zgonu.

– Będą kłopoty – dobiegło z wykopu. – Ciało było ruszane.

– To nie my! – natychmiast zaprotestował jeden z żołnierzy.

– Wiem. – Widocki wstał z kolan i zwrócił się do wszystkich: – Ciało najpierw leżało gdzieś indziej, potem zostało tu przyniesione. Szczątki są w daleko posuniętym stadium rozkładu, biorąc pod uwagę temperaturę, sądzę, że śmierć nastąpiła kilka dni temu, ale dokładnie czasu zgonu w tej chwili nie określę. Brak śladów żerowania zwierząt, oczywiście z wyjątkiem owadów. Jako że pod denatem i na jego koszuli znajdują się mysie lub szczurze bobki oraz resztka pajęczyny, sądzę, że ciało najprawdopodobniej leżało jakiś czas w starym, nieużywanym pomieszczeniu. Aha, są tam też zdechłe larwy, pewnie zostały zgniecione w czasie transportu zwłok.

– Jasne – mruknął Uszkier. – Panowie, odejdźmy kawałek dalej, żeby nie przeszkadzać doktorowi i fotografowi. Pewnie lepiej będzie im się pracowało, jeżeli nie będziemy patrzyli im na ręce. I może niech jeden z policjantów zostanie, żeby im pomóc, gdyby było trzeba.

Młody posterunkowy zgłosił się natychmiast, najwyraźniej zachwycony taką możliwością. Pozostali z ulgą opuścili nasłonecznione miejsce, ulokowali się w półcieniu na skraju poligonu i jak na komendę spojrzeli pytająco na Uszkiera. Wiedzieli przecież, że nie będzie przesłuchiwał ani wszystkich naraz, ani w obecności świadków. Poza tym, mimo że najstarszy stopniem, był tu obcy. Z jednej strony spory kompetencyjne nie były rzadkością, z drugiej nikt się specjalnie nie palił do udziału w śledztwie dotyczącym przestępstwa, które zostało popełnione na innym terenie. Swojej roboty wszyscy mieli wystarczająco dużo.

– Uprzedzam, że ze względu na „polowe” warunki rozmowy, będę to nagrywał, potem zostaną sporządzone protokoły, które panowie dostaniecie do podpisu. Chciałbym, żebyśmy najpierw porozmawiali z żołnierzami, którzy znaleźli ciało, co pan na to? – Uszkier kurtuazyjnie i retorycznie spytał podkomisarza, a gdy ten skinął głową, zwrócił się do stojących obok żołnierzy: – Może pan pójdzie z nami jako pierwszy?

Wskazany żołnierz westchnął ciężko, rzucił kolegom lekko spłoszone spojrzenie i ruszył za policjantami w stronę samochodu. Uszkier odpalił silnik i włączył klimatyzację – bez niej nie przetrwaliby w nagrzanym wnętrzu rozmów z kilkoma osobami, ale samochód dawał namiastkę prywatności.

– Imię i nazwisko, stopień.

– Szeregowy Mariusz Brzoska.

– To jak to było ze znalezieniem zwłok?

– Takie zagłębienia są wykorzystywane w czasie ćwiczeń, wie pan? – zaczął swoją opowieść żołnierz.

– Wiem.

– Zdziwiło nas, że w jednym coś jest, więc sprawdziliśmy. Jutro ćwiczymy z czołgami, no to chcieliśmy zobaczyć, o co chodzi z tym maskowaniem.

– A co w ogóle robiliście na poligonie?

– No... szliśmy...

– A dokładniej?

– No… no dobra. Mają przyjechać jakieś szychy, więc nasz pluton dostał zadanie nazbierania grzybów na obiad – powiedział lekko zawstydzony żołnierz.

– Nie zauważyłem koszy.

– Do wiaderek zbieraliśmy, zabrali je, bo grzyby były już potrzebne.

– Dobra, zbieraliście grzyby koło poligonu…

– Właściwie na. Tu sporo maślaków, szybko się je zbiera, rosną po kilka razem.

– Jasne. Kto podniósł gałęzie?

– Adam, to znaczy starszy szeregowy Daniel Adamski, podniósł od razu kilka i normalnie nas odrzuciło. Najpierw poczuliśmy smród, potem dopiero zobaczyliśmy, co tam jest. – Szeregowy skrzywił się na samo wspomnienie.

– Dotykaliście zwłok?

– No co pan? Ja tam jakiś bardzo obrzydliwy nie jestem, ale żeby dotykać takie... takie... – Brzoska nie mógł znaleźć odpowiedniego określenia.

– Tak to już jest, że zwłoki, które przeleżały się na słońcu, fiołkami nie pachną – wzruszył ramionami Uszkier, a Guzowski lekko się uśmiechnął. – Dobra, poczuł pan smród i co dalej?

– Odskoczyliśmy, a Maksio rzygnął… To znaczy szeregowy Maksymilian Walendziak zwymiotował – poprawił się żołnierz. – Ale nie na zwłoki, odbiegł kawałek.

– Kto poszedł po sierżanta?

– Adamski, myśmy zostali popilnować, żeby nikt nie ruszał.

– Coś jeszcze? – Uszkier pytał bardziej pro forma, bo ćwiczący na poligonie żołnierze raczej nie mają zbyt wiele czasu wolnego, więc nie liczył na jakieś sensacyjne lub chociaż istotne dla śledztwa informacje.

– Nie.

– Dobra, niech pan zawoła starszego szeregowego. Poza tym sierżant pewnie będzie miał coś do pisania, niech pan spisze to, co pan mi mówił. Może coś się panu przypomni.

– Tak jest.

Kolejny przesłuchiwany właściwie tylko potwierdził to, o czym mówił szeregowy Brzoska. Różnica w zeznaniach polegała jedynie na tym, że Adamski po podniesieniu gałęzi rzucił okiem na znalezisko. Od razu zauważył, że leży tam ciało mężczyzny i że nie zginął on śmiercią naturalną. Czerwone plamy na koszuli i widoczne mimo procesu rozkładu ślady pobicia na twarzy mówiły same za siebie. Zostawił kumpli przy denacie, a sam pobiegł do jednostki, potem przyjechał tu razem z sierżantem Janickim i kapitanem Chmurą. Uszkier zaklął w duchu. Brzoska nie powiedział nic o pobycie oficera na miejscu zbrodni – nie było to raczej istotne dla śledztwa, ale ciekawe, o czym jeszcze chłopak zapomniał… Kapitan stwierdził, że zwłoki rzeczywiście są, kazał pilnować terenu i odjechał. To on zawiadomił policję. Ponieważ Adamski nic już więcej nie potrafił dodać, dostał polecenie spisania tego, co widział, oraz zaproszenia na rozmowę kolejnego delikwenta.

Nadkomisarz rzucił okiem w stronę zagłębienia, w którym leżały zwłoki. Widocki jeszcze przy nich pracował, fotograf również. No tak, jeżeli patolog chce zebrać materiał dla entomologa, ma więcej pracy niż normalnie. Cholera, technik by się przydał...

Nie zdążył spytać Guzowskiego o techników, z którymi on współpracuje, bo do samochodu wsiadł kolejny żołnierz, ten od rzygania. Był tym faktem tak przejęty (koledzy mieli mocniejsze żołądki), że najchętniej rozmawiałby głównie o własnej, chwilowej, niedyspozycji. Komisarz raz po raz musiał kierować jego myśli ku faktom innym niż puszczenie pawia na widok zwłok. Właściwie świadek był do niczego, potwierdził jedynie zeznania pozostałej dwójki. Tak jak jego poprzednicy dostał polecenie opisania zdarzenia i ruszył w stronę kolegów, którzy – pilnowani przez swojego sierżanta – pilnie pisali.

Gdy wysiedli z samochodu, Uszkier doznał lekkiego szoku termicznego. Odetchnął głęboko i ruszył za podkomisarzem w stronę czekających na nich mężczyzn. Zatrzymał się w połowie drogi – coś nadjeżdżało i miał nadzieję, że to trupiarka, bo zwłoki należało zabrać stąd możliwie szybko. Miał rację, samochód przejechał koło niego i podjechał do taśm odgradzających miejsce znalezienia ciała. Nadkomisarz ze zdziwieniem zobaczył, że z wozu wysiada Taniuk, jeden z lepszych techników w komendzie. Widocznie inspektor Kalinowski oprócz tego, że zapowiedział przyjazd Uszkiera, ustalił również przysłanie ekipy. To było dosyć nietypowe. Barnaba lekko się zjeżył – mógł stary do niego zadzwonić, dobrze, że nie palnął jakiegoś głupiego tekstu dotyczącego nieobecności specjalistów na miejscu znalezienia ciała, powstrzymało go od tego jedynie podejrzenie, że „na prowincji” mimo dwudziestego pierwszego wieku i rozwoju wszystkiego, co się tylko dało, może być problem z technikiem kryminologii. Wiadomo przecież, że badanie zwłok znalezionych w miejscu poniekąd publicznym, wystawionych na działanie warunków pogodowych, przenoszonych z miejsca na miejsce jest bardziej złożone i pracochłonne niż w przypadku denata znalezionego w mieszkaniu. To właśnie powodowało niepokój Uszkiera. Fotograf, patolog i policjant do pomocy – to nieco mało, tym bardziej gdy jest sporo śladów do zabezpieczenia. Widząc Taniuka, odetchnął więc z ulgą. Spec taki jak on na pewno zadba o wszystko. Inna sprawa, że przecież telefony istnieją, nawet zasiąg jest, więc Kalinowski mógł go poinformować. Chyba że uznał wysłanie technika w ślad za nadkomisarzem i patologiem za rzecz tak oczywistą, że Uszkier sam powinien się tego domyślić. Nieważne. Grunt, że Taniuk przyjechał.

– Jak już skończą, puści ich pan? – Podkomisarz głową wskazał żołnierzy.

– Jasne. Nie przydadzą nam się do niczego.

– Sierżant pewnie zostanie. Wie pan... poligon.

– A niech sobie zostaje. Może patrzeć, co robimy, żadna tajemnica. Zresztą gdy tylko patolog i technik uporają się z robotą, zabierzemy ciało i wyniesiemy się z poligonu.

– Myśli pan, że nic więcej tu nie znajdziemy?

– Raczej nie. Zresztą musielibyśmy przeszukać cały teren, a to jest niewykonalne. Poza tym czego byśmy szukali? Najwyżej narzędzia zbrodni, a gdzie się ono znajduje, być może wiem.

Uszkier miał już dosyć powtarzania relacji o swoich dzieciach i ich znalezisku, ale musiał powiedzieć Guzowskiemu, skąd wie cokolwiek o nożu. Po reakcji podkomisarza zorientował się, że ten jest gotów pojechać i porozmawiać z chłopakami, i nawet chyba był lekko zdziwiony, że nikt się tym do tej pory nie zajął.

– Spokojnie, aspirant Jadlina już z nimi rozmawia.

– Lepiej on niż pan?

– Dokładnie. Własnemu ojcu mogą nie chcieć się do wszystkiego przyznać. Jadlinę trochę znają, lubią i pewnie będą chcieli zaimponować mu swoimi przygodami i odkryciami.

– Do tego młyna to wszystkie okoliczne dzieciaki łażą – zauważył sierżant. – Moje też.

– Pogada pan z miejscowymi dzieciakami? Nie tylko moje mogły coś zauważyć.

– Jasne, nie ma sprawy. Teraz?

– O ile komisarz nie ma nic przeciwko… – Uszkier spojrzał na Guzowskiego, w końcu to jego teren.

– Może pan jechać, sierżancie, tu nie ma nic do roboty dla pana.

– Tak jest. Odmeldowuję się.

– A my?

– Moment... Sierżancie – Barnaba zwrócił się do wojskowego podoficera – jak już żołnierze skończą pisać, proszę nam to dać, a oni sami mogą wracać do jednostki. Pan zostaje?

– Taki rozkaz...

– Dobra, my będziemy tam – Uszkier machnął ręką w stronę zabezpieczonego terenu.

Razem z podkomisarzem ruszyli w stronę pracujących w upale mężczyzn. Po dwóch tygodniach w Chorwacji samo słońce nie robiło na Barnabie specjalnego wrażenia, co innego wilgotność powietrza. Mimo cienkich letnich spodni i koszuli z krótkim rękawem czuł, jak pot ścieka mu po plecach. Guzowski ubrany był podobnie, ale wyglądał na bardziej zmęczonego upałem. Uszkier spojrzał ze współczuciem na policjanta w mundurze, który z wielkim zaangażowaniem pomagał patologowi. Zdjął służbową czapkę, a wygolona prawie do samej skóry głowa zaczynała kolorem przypominać pomidor. Mundur mężczyzny na plecach i w okolicach pach był tak mokry, jakby jego właściciel przed chwilą wpadł do wody.

– Komisarzu, jeżeli nie ma pan nic przeciwko, może niech ten facet schowa się trochę w cieniu?

– Niech się schowa. – Kolor skóry na głowie podwładnego wzbudził niepokój również w Guzowskim. – Posterunkowy, zejdź z tego słońca, udaru dostaniesz.

– Jak rany, panie komisarzu, muszę? – nieco nieregulaminowo zaprotestował policjant. Maska na twarzy nieco tłumiła jego głos. – W życiu nie widziałem tak ciekawych rzeczy.

– To czapkę chociaż nałóż. Nie ma, że gorąco – polecił Uszkier, patrząc z sympatią na młodego funkcjonariusza. – Jak sobie narobisz oparzeń, to nici z dalszego udziału w śledztwie, jasne?

– Tak jest! – Czapka natychmiast wylądowała na głowie policjanta. – Uf, gorąco...

– Ja już kończę – odezwał się Widocki. – Zaraz będzie można przenieść ciało do samochodu.

– A ja potrzebuję jeszcze trochę czasu. Jak go zabierzecie, sprawdzę dokładnie, co jest pod spodem – westchnął zza maski Taniuk.

– Ma coś pod paznokciami? – Uszkier wskazał na zabezpieczone dłonie denata.

– Ma, ale czy coś istotnego, to się okaże. Na pewno nieco brudu. – Technik wzruszył ramionami.

– Ja już – oznajmił Widocki.

Po chwili ciało zostało przeniesione do trupiarki, a technik i fotograf rzucili się, niczym dwa sępy, na miejsce, w którym przed chwilą leżało. Widocki przejrzał jeszcze teren w poszukiwaniu owadów, po czym zaproponował przeniesienie się w cień. Podobnie jak młody policjant i fotograf cały czas pracował na słońcu i miał już dość. Zasłonięte twarze też nie ułatwiały egzystencji w upale. Nikomu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Mężczyźni usiedli na mchu pod drzewami i raczyli się w miarę chłodną wodą, którą Uszkier wyciągnął z samochodowej lodówki.

– Ile im to jeszcze zajmie? – spytał Guzowski.

– Pewnie ze dwadzieścia minut – oszacował patolog.

– Co potem?

– Doktor odjedzie ze zwłokami i owadami, ja podrzucę Taniuka do tego ogniska w lesie i do młyna, a pan może popyta, czy ktoś nie zwrócił uwagi na turystę, który zniknął. Wie pan na pewno, gdzie są wszystkie pensjonaty i gospodarstwa agroturystyczne.

– Pewnie! Ja zresztą pochodzę z Czaplinka, więc znam tu wszystko. Wezmę ze sobą tę ofiarę promieni słonecznych, chyba że pan woli, żeby pojechał razem z panem…

– Nie, poradzę sobie, a wy we dwóch szybciej przepytacie ewentualnych świadków. Chłopak podchodzi do pracy bardzo entuzjastycznie. – Uszkier się uśmiechnął.

– Czasem nawet za bardzo... To wszystko?

– Nie. Nie możemy zapominać o żołnierzach. Trzeba delikatnie sprawdzić, czy nie mieli sposobności zabicia naszej ofiary.

– Sądzi pan, że mieliby na to czas? Poza tym ich wyjścia z koszar są ewidencjonowane – zauważył Guzowski.

– Więc tym łatwiej będzie to zweryfikować, oczywiście te oficjalne wyjścia, bo nie wierzę, że nikt od czasu do czasu nie opuszcza jednostki niezupełnie legalnie.

– Pewnie tak, ale w przypadku takich ćwiczeń jak teraz praktycznie cały czas są zajęci – Guzowski jako miejscowy był bardziej zorientowany.

– Zgoda, ale niech pan weźmie pod uwagę choćby tych chłopaków, którzy znaleźli zwłoki. Wyszli z jednostki zupełnie legalnie, ale nikt ich nie pilnował, mogli chodzić grupą, ale równie dobrze ktoś mógłby się urwać na jakiś czas. Trzeba sprawdzić, czy w poprzednich dniach nie było podobnej sytuacji.

– Ale jaki byłby motyw w przypadku żołnierza? Oni nie są stąd, ofiara też nie...

– Pochodzą praktycznie z całej Polski, więc wcześniejszego kontaktu z ofiarą nie możemy wykluczyć. Musimy to sprawdzić. Niech pan weźmie pod uwagę szczególnie tych z rejonu Trójmiasta, o ile tacy będą – polecił Uszkier.

– Wie pan, ile to roboty?

– Wiem, ale nie możemy przyjąć, że chłopcy w zielonych mundurach są kryształowo czyści i myślą tylko o powierzonych im przez przełożonych zadaniach. Albo marzą o zostawionych gdzieś tam dziewczynach. To tacy sami ludzie jak wszyscy inni, a na dodatek w wojsku mogli się znaleźć w sytuacji wywołującej stres. I jeszcze to przeniesienie ciała na poligon...

– Wszystko to wiem, ale jakoś mi tu nie pasuje żołnierz-morderca – zauważył Guzowski.

– To tym bardziej musimy ich wykluczyć.

– Racja. Gdy tylko się czegoś dowiem, zadzwonię do pana.

– Ja też dam znać, jak się akcja w Gdańsku rozwija – obiecał Uszkier.

– Nocuje pan tu czy wraca?

– Nie wiem jeszcze. Najprawdopodobniej wracam, w razie potrzeby przyjadę. Pan będzie się zajmował tą sprawą na waszym terenie?

– O ile mi jej nie zabiorą, wie pan, jak to jest. – Guzowski wzruszył ramionami.

– Może nie – pocieszył go nadkomisarz. – Niech fotograf prześle zdjęcia do mnie. – Podyktował swój służbowy adres mailowy. – Ja to roześlę dalej. Do zobaczenia.

Uszkier podszedł do patologa konferującego z Taniukiem. Rozmowie z wielkim zaciekawieniem przysłuchiwał się młody policjant – wyglądał, jakby zapomniał o całym bożym świecie.

– Podkomisarz czeka.

– Na mnie? Aha, już idę! – Posterunkowy z trudem wrócił do rzeczywistości. – Panowie już jadą?

– Najprawdopodobniej tak.

– To ja się odmeldowuję. – Chłopak przyjął na moment postawę zasadniczą. – I... bardzo dziękuję – zwrócił się do Widockiego. – To było pasjonujące. Do widzenia.

– Do widzenia – odpowiedzieli chórem.

– Jedziesz?

– Tak, czekałem tylko na ciebie.

– Mów.

– Dwa ciosy nożem w klatkę piersiową, jeden na pewno doszedł do serca.

– Śmiertelny?

– Zdecydowanie. Poza tym kilka powierzchownych ran w obrębie klatki piersiowej i brzucha. Co ciekawe, jedna rana wygląda na zadaną z dołu do góry i ciągnie się od podbrzusza do mostka.

– Żył wtedy?

– Tak, rana krwawiła.

– Głęboka?

– Przecięte mięśnie, na pewno potrzebne byłoby szycie, ale nie zagrażała ani życiu, ani zdrowiu.

– Może napastnik źle wyliczył dystans?

– Możliwe.

– Rany defensywne?

– Na pewno nie cięte. Czy są siniaki, nie wiem, na pierwszy rzut oka nie widać ze względu na stan ciała. Kilka dni w takiej temperaturze zdecydowanie przyspiesza procesy gnilne. Bez stołu sekcyjnego nic więcej ci nie powiem.

– Dobra, jedź.

– Czekaj, to nie wszystko. Ktoś walnął faceta porządnie w głowę, może go ogłuszył lub oszołomił. Wtedy łatwiej mu było zadać następne ciosy. Rana jest spora, ale nie powiem ci, jak duży był upływ krwi, larwy są bardzo żarłoczne, większość dowodu na obfitość krwawienia pożarły. Zrobię rentgen, to będę wiedział, czy kości zostały naruszone, tak na macanego, to raczej nie.

– Więc sugerujesz, że to długie cięcie oraz niewielkie rany są wynikiem pierwszego ataku, potem napastnik się zorientował, że nie da rady, i aby ułatwić sobie zadanie, walnął ofiarę w głowę?

– Mniej więcej.

– Ciekawe czym, bo albo miał coś przygotowanego zawczasu, albo złapał to, co miał w zasięgu ręki. Może nam to powiedzieć, czy morderstwo było planowane, czy dokonane pod wpływem chwili.

– Sprawdzę, czy w ranie nie zostały fragmenty narzędzia zbrodni – obiecał Widocki. – Spadam.

– Cześć!

Nadkomisarz i technik szybkim krokiem ruszyli w stronę samochodu, obaj tęsknili za odrobiną chłodu. Co prawda od poligonu do gospodarstwa agroturystycznego daleko nie było, ale zawsze choć przez moment pobędą w dość chłodnym wnętrzu samochodu. Uszkier ze współczuciem pomyślał o żołnierzach mających mieć jutro ćwiczenia na poligonie – nic nie zapowiadało zmiany pogody, w pełnym rynsztunku będą „ugotowani”.

– Co teraz? – Taniuk zgniótł pustą butelkę po wodzie.

– Pogadamy z Jadliną, ciekawe, co dzieciaki powiedziały. Pewnie będzie trzeba skoczyć do młyna i do lasu, żeby to zweryfikować.

– Panie komisarzu, może najpierw popływamy? Choć dziesięć minut. Nie wiem, jak pańska, ale moja wydajność zdecydowanie wzrośnie.

– Zgoda.

Gdy tylko wysiedli z samochodu, poczuli się otoczeni – na ich widok z zacienionej altanki wybiegli chłopcy, a za nimi, krokiem dostosowanym do wieku, wyszła czwórka dorosłych: Jadlina, Magda oraz gospodarze. Po włosach Jadliny, Marka i Janka było widać, że z wody wyszli przed chwilą.

– Najpierw musimy się ochłodzić – oznajmił Barnaba, zanim ktokolwiek zdążył coś do nich powiedzieć.

– Chcecie coś zimnego do picia?

– Tak, ale po kąpieli. Niech pan idzie ze mną, przebierzemy się – Uszkier pogonił technika.

Nie minęło pięć minut, gdy obaj już się moczyli w jeziorze. „Moczyli” było właściwym określeniem, bo upał tak im się dał we znaki, że na pływanie jakoś nie mieli chęci.

Po kolejnym kwadransie siedzieli przy stole w altanie, skupiając na sobie uwagę wszystkich obecnych.

– Nóż? – Nadkomisarz spojrzał pytająco na Jadlinę.

– Zabezpieczony.

– Młyn?

– To ogólnie ruina.

– To wiem.

– Reszta się zgadza. Wygląda na to, że od pobytu chłopców nikogo nie było w pomieszczeniu, w którym znaleźli nóż.

– Ognisko?

– Też się zgadza, oprócz mchu, przestał być wydeptany, zregenerował się.

– Zrobimy tak... Jest wpół do trzeciej. Skoczymy najpierw do lasu, potem do młyna. Czy jest szansa na trzy dodatkowe obiady? – Uszkier zwrócił się do gospodarzy.

– Jasne, nie ma sprawy. Ryby?

– Co wy na to?

– Jak najbardziej – zgodnie odpowiedzieli Taniuk i Jadlina.

– Czyli ustalone. Powinniśmy być za jakieś półtorej do dwóch godzin.

– Tatoooo – zaczął Marek.

– A możemy też pojechać? – dokończył Janek.

– Nie. Byliście już tam dzisiaj z aspirantem.

– Przegonili mnie nieźle – roześmiał się Jadlina.

– Teraz pan – nadkomisarz wskazał na Taniuka – musi popracować w spokoju. Pogadamy po powrocie, trochę wam opowiemy – obiecał na pocieszenie.

Jadąc leśną drogą w kierunku polany otoczonej dębami, Uszkier zastanawiał się, czy nie powinni zostać jeszcze na kolejny dzień. Dobrze by było porozmawiać z mieszkańcami wsi. No tak, ale nie musi tego robić osobiście, to sprawa lokalnej policji, nie będzie się przecież wtrącał w robotę Guzowskiego. Poza tym w Gdańsku czeka na nich mnóstwo roboty związanej ze sprawą, mają jeden samochód, a Taniuk powinien jak najszybciej zabrać się do analiz, nie zrobi tego przecież w altance u państwa Kobielów. Najsensowniej więc będzie dzisiaj wrócić – powinno im się udać wyjechać koło osiemnastej, czyli nie tak późno.

– Jeżeli nic się nie urodzi, to dzisiaj wracamy – Uszkier zwerbalizował myśli.

– Tu nic więcej nie zrobię, potrzebuję swoich zabawek – zgodził się Taniuk. – Dostał pan już zdjęcia od fotografa?

– Nie, nic jeszcze nie przyszło. Dobra, dalej piechotą. – Nadkomisarz zaparkował w cieniu.

Weszli w mieszany las, w którym przeważały drzewa iglaste, ale nie było to regułą, bo gdzieniegdzie występowały skupiska brzóz, dających nadzieję na kozaki, albo buków, pod którymi Barnaba nieraz zbierał dorodne podgrzybki. Las porastał mech, przegrywający walkę z wysoką trawą, która, jak słyszał Uszkier, „przywędrowała” skądś zza wschodniej granicy i teraz panoszyła się w naszych lasach. Trawa była paskudna, wysoka, gęsta i bardzo inwazyjna. Barnaba przypomniał sobie, jak dwa lata temu na jednym z miejsc prawdziwkowych zastali wyłącznie trawę. Gdy zawiedzeni chodzili pomiędzy drzewami, Jankowi nagle coś chrupnęło pod nogą, a po rozgarnięciu trawy okazało się, że to olbrzymi prawdziwek. Grzyby nie dały rady przebić się przez trawę i rosły pod nią, ich kapelusze były prawie białe, najwyżej lekko brązowe. Uszkierowie zbierali je metodą „na słuch”. Delikatnie stawiali stopy na ziemi i nasłuchiwali – jeżeli rozlegał się charakterystyczny trzask pękającej nóżki, rozgarniali trawę w poszukiwaniu łupu.

Wspominając udane grzybobranie, nadkomisarz pewnie prowadził Taniuka i Jadlinę w stronę rosnących nad brzegiem jeziora dębów i po krótkim, acz dość intensywnym marszu stanęli na skraju niewielkiej polanki.

– Od czego chce pan zacząć?

– Robiłeś zdjęcia? – technik zwrócił się do Jadliny.

– Tak, ale może będziesz chciał jeszcze jakieś.

– Ognisko i okolice?

– Tak. Miejsce, w którym mech był pognieciony, gdy chłopcy byli tu przed paroma dniami, też.

– Brzozy z domniemaną krwią?

– Też.

– No dobra, zobaczę, co się da stąd zebrać. Wydaje mi się, że spokojnie możecie tu chodzić, tylko patrzcie pod nogi.

– Jasne.

Uszkier stanął przy ognisku i usiłował sobie wyobrazić, jaki przebieg mogło mieć zabójstwo. Jeżeli wydarzyło się ono właśnie tutaj, przy ognisku musiały siedzieć minimum dwie osoby. Tymczasem było tylko jedno siedzisko zrobione z pieńka. Co z drugim?

Nadkomisarz kucnął obok pieńka i spróbował go delikatnie poruszyć.

– Mogę? – zwrócił się do technika.

– Moment.

Taniuk skończył pobieranie próbek z brzozy i podszedł do Uszkiera. Przez chwilę dokładnie oglądał pieniek, potem ostrożnie go podniósł. Spod drewna wybiegły przeróżne żyjątka, które nagle straciły dom. Od razu było widać, że drewno leży w tym miejscu od dawna, część stykająca się z podłożem zdecydowanie różniła się od górnej połówki.

– O co chodzi? – Jadlina spojrzał pytająco na szefa.

– Ofiara dostała czymś w głowę, zastanawiam się czym, to raz...

– No, tym na pewno nie. Nie było ruszane od bardzo dawna – zauważył Taniuk.

– Chciałem sprawdzić. Po drugie, jeżeli przy ognisku siedziały dwie osoby, to na czym ta druga? Nie ma śladu po drugim pieńku.

– Może ten drugi miał coś ze sobą? Na przykład składany fotel? – zasugerował technik.

– I ciągnął go przez las?

– Fotel to nie, ale są takie składane stołeczki wędkarskie na trzech albo czterech nóżkach... Zaraz, czy ja czegoś takiego nie wiedziałem? – Jadlina pochylił się nad ziemią koło ogniska.

Po chwili wskazał na trzy niewielkie wgłębienia w podłożu, były tak usytuowane, że ewidentnie brakowało czwartego – w miejscu, w którym nóżka stołka powinna odbić się w gruncie, znajdował się kamień.

– Wezmę go, coś tu widać, to mogą być ślady gumy. – Taniuk podważył niezbyt duży, płaski kamień.

Po kolejnym kwadransie spędzonym na polanie i sprawdzeniu chybotliwego pomostu prowadzącego do jeziora technik wzruszył ramionami z rezygnacją.

– Za dużo to tu nie znalazłem...

– Idziemy? – Uszkier też był zdania, że nic więcej w tym miejscu nie zdziałają.

– Tak, może w młynie będzie więcej śladów.

– Na to za bardzo nie licz – Jadlina uprzedził Taniuka.

Mimo panującego w lesie cienia mężczyźni ponownie poczuli pot spływający im strużkami po plecach. Słońce co prawda nie prażyło, ale wśród gęsto rosnących drzew nie było przewiewu. Nawet jeziora nie było widać, zasłaniał je pas trzcin, a do stanowiska wędkarskiego trzeba było dojść po niewielkim pomoście. Dojazd do młyna nie zabrał wiele czasu, więc nie zdążyli nacieszyć się chłodnym powiewem pracującej na pełnych obrotach klimatyzacji. Stojąc przed starą budowlą, Uszkier po raz kolejny pomyślał, że ktoś powinien się zająć jego renowacją – szkoda patrzeć, jak niszczeje bezużytecznie.

– Do piwnicy?

– Tak, pokażę gdzie – Jadlina ruszył pierwszy.

– Bez latarek ani rusz. Pana dzieciaki były, zdaje się, całkiem przezorne – mruknął Taniuk, ubierając biały kombinezon ochronny.

– Chłopcy znają młyn. Nieraz się urywali, bo chcieli tu pomyszkować.

– Przezorne? Byś się zdziwił, jak wyekwipowani byli, nawet podwędzili matce rękawiczki lateksowe, żeby śladów nie zostawiać – roześmiał się aspirant.

– Spryciarze.

– To tu – Jadlina wskazał pomieszczenie na końcu korytarza.

– Zaczekajcie. – Taniuk wszedł pierwszy. – Tu też robiłeś zdjęcia?

– Nie. Szef mi puścił wiadomość, że przyjechałeś, więc nie wchodziliśmy do tego pomieszczenia, rozejrzałem się tylko po pozostałej części młyna.

– Tu było tak... zamiecione?

– Tak, chłopcy też się zdziwili. Nóż znaleźli pod tamtymi śmieciami w kącie. – Jadlina wykonał ruch ręką, zahaczył o jakiś rupieć i wzbił tumany kurzu.

– Uważaj, bo nas tu wydusi – zaprotestował nadkomisarz.

Taniuk ostrożnie poruszał się po pomieszczeniu, raz po raz zatrzymując się, robiąc zdjęcia i pobierając jakieś próbki. Dokładnie rozgrzebał śmieci zgromadzone w kącie, ale nic ciekawego w nich już nie znalazł. Po sprawdzeniu podłogi zainteresowanie przeniósł na wyższe rejony pomieszczenia, sprawdził powierzchnie wszystkich znajdujących się tu gratów, zażądał podsadzenia i obejrzał nawet rurę biegnącą pod sufitem. Nic.

– Panie komisarzu, obawiam się, że marnujemy tutaj czas. Jedyny łup wpadł w ręce pana synów i ich przyjaciół.

– Morderca był taki ostrożny?

– Tak, jest parę odcisków, ale bardzo szerokich i rozmazanych... Sądzę, że są to odciski rękawiczki, najprawdopodobniej samochodowej.

– Są szanse na identyfikacje?

– Zerowe, to po prostu placki w kurzu.

– Dobra, zbieramy się, chyba że chce pan rzucić okiem na resztę.

– Nie sądzę, żebym coś tam odkrył, jeżeli Romek już sprawdzał. – Technik zawahał się. – Z drugiej strony jeżeli już tu jesteśmy... Ale pójdę sam, czekajcie na mnie na dole, nie chcę się niczym sugerować.

– Dobra, będziemy przy samochodzie.

Czekając na technika, Uszkier i Jadlina oglądali zdjęcia, które nadesłał fotograf. Facet odwalił kawał dobrej roboty – sądząc z tego, co oglądali, zgodnie z poleceniem Widockiego obfotografował cały oznaczony taśmą teren, zwłoki ze wszystkich stron i pod różnymi kątami, a także pojedyncze detale, wskazywane mu najprawdopodobniej przez patologa. Na zdjęciach widać było sporo owadów w różnych stadiach rozwoju, więc Uszkier miał nadzieję, że entomolog będzie mógł w miarę precyzyjnie określić zarówno datę śmierci denata, jak i moment przeniesienia zwłok.

– Niesamowite – mruknął Jadlina.

– Zdjęcia?

– Nie, określanie daty śmierci po fazach rozwoju robali. Niby wiem o tym, widziałem niejedną opinię entomologa, a za każdym razem mnie to zdumiewa. Facet musi mieć olbrzymią wiedzę.

– Nie facet – uśmiechnął się Uszkier. – Najlepszym fachowcem, jakiego znam, jest kobieta.

– O jakim fachowcu mówicie? – spytał wsiadający do samochodu Taniuk.

– O entomologu.

– Fakt, babka jest niesamowita – zgodził się technik. – Nic nie znalazłem. Wracamy?

– Tak. I chyba zrobimy tak jak poprzednio. Najpierw jezioro, ewentualnie prysznic. Jestem cały oblepiony kurzem, wy też – zauważył Barnaba.

Po ponownym wspólnym moczeniu się w jeziorze i obiedzie podanym w altanie nadkomisarz opowiedział żonie i gospodarzom o znalezieniu zamordowanego człowieka. Oczywiście opowieść była mocno ocenzurowana, ale i tak słuchano jej z zapartym tchem. Poza tym chłopcy, żądni uznania i pragnący się zrehabilitować, na wyścigi opowiadali o swoich odkryciach, co pozwoliło przerzucić na nich znaczny ciężar wyjaśnień. Wszyscy byli z tego zadowoleni, szczególnie policjanci.

Rzuciwszy żonie porozumiewawcze spojrzenie, Uszkier wszedł do domu – chciał porozmawiać z nią bez świadków, szczególnie tych małoletnich. Poddenerwowana Magda po chwili poszła za nim. Cała sytuacja nieco ją niepokoiła, szczególnie wyprawy chłopców, które, jak się okazało, mogły spowodować nieprzewidziane skutki.

– Co z nimi zrobić?

– Nic. Nie przywiążesz ich na sznurku. Do młyna nie będą mogli już wchodzić, lada moment wejdą tam ekipy remontowe, sprawdzaliśmy w gminie, wreszcie się za niego zabrali.

– Niepokoi mnie to ich węszenie – westchnęła Magda.

– Nie sądzę, żeby osoba odpowiedzialna za śmierć tego mężczyzny przebywała w okolicy lub mieszkała tu. Już raczej podejrzewam, że mordercy należy szukać w Gdańsku. Wprowadzimy chłopakom nieco reżimu i tyle.

– Będziesz tu przyjeżdżał służbowo?

– W miarę możliwości nie, niech się ten Guzowski wykaże, zna teren, zna ludzi, jest u siebie, co mu się będę wtrącał... No chyba że będę musiał.

Chłopcy dostali zakaz (kategoryczny) myszkowania w młynie, nakaz dawania matce znać, jeżeli zmienią plany i z wycieczki na ryby nagle zrobi się wyprawa do sąsiedniej wsi oraz, na wszelki wypadek, informowania o nietypowych rzeczach, z jakimi się zetkną. To ostatnie polecenie wyraźnie ich ucieszyło i Uszkierowie byli pewni, że Janek i Marek spędzą wieczór na planowaniu, gdzie by tu można było powęszyć w poszukiwaniu „nietypowego” w ramach narzuconych ograniczeń. Nadkomisarz miał nadzieję, że skutecznie odsunie to ich uwagę od młyna, który naprawdę stawał się niebezpieczny. Oczom chłopców umknęło to, co zauważyli dorośli – bez ingerencji ekip remontowych młyn lada moment miał szanse wylądować w rzece.

Podkomisarz Guzowski zadzwonił, gdy już wracali do Gdańska. Okazało się, że w żadnym z najbliżej położonych ośrodków wypoczynkowych i gospodarstw agroturystycznych nie rozpoznano denata. Również sierżantowi przepytującemu nastoletnich amatorów dreszczyku emocji bywających w młynie nie udało się uzyskać niczego konkretnego. Sprawdzanie, czy któryś z żołnierzy miał sposobność popełnienia morderstwa albo chociażby kontaktu z Czurskim, musiało potrwać. Tym bardziej że podkomisarz nie ograniczył się do poborowych, ale weryfikował również alibi oficerów i podoficerów, a to wymagało taktu i ostrożności. Oprócz tego Guzowskiemu i jego podwładnym zostało jeszcze sprawdzanie dalej położonych domów wczasowych i pól namiotowych.

Tak naprawdę Uszkier wątpił zarówno w to, że zabójcą jest żołnierz, jak i w to, że morderca zatrzymał się gdzieś w pobliżu, podejrzewał raczej, że przyjechał tu razem z ofiarą. Taki scenariusz wypadków zakładał, że część urlopu Tadeusz Czurski spędził gdzieś indziej, a dopiero po upływie minimum tygodnia albo nawet dłuższego czasu spotkał się z zabójcą.

Podczas drogi powrotnej Barnaba układał sobie w głowie plan następnych posunięć. W pewnym momencie uznał, że ma za mało danych, z pewną niechęcią oddał kierownicę aspirantowi i zadzwonił do Prokosza.

– Uszkier.

– No, nareszcie! Już myślałem, że was tam amba zjadła.

– Też się cieszę, że cię słyszę. Jesteś na głośnomówiącym, żebym nie musiał powtarzać.

– Cześć, panowie.

– Co macie? Gadałeś z ojcem Czurskiego?

– Tak, jest w szoku.

– Dziwne nie jest.

– Poznałem cały życiorys Tadeusza Czurskiego, a raczej tę jego część, o której wiedział ojciec.

– Myślisz, że syn coś ukrywał?

– Niekoniecznie, ale nikt nie lata do rodziców opowiadać o wszystkich swoich problemach czy radościach. Denat wyjątkiem pewnie nie był.

– Pewnie nie – zgodził się Uszkier. – Powiedział coś ciekawego?

– Nie mam pojęcia. Dostałem od faceta kupę namiarów na znajomych ofiary i życzenia powodzenia. Z opowieści ojca wyłania się normalny facet, w miarę lubiący pracę, spędzający wolny czas na realizacji swojego hobby. Jedyny zgrzyt to żona.

– No, co z nią?

– Są w separacji.

– Niechby nawet po rozwodzie, to o niczym nie świadczy – wzruszył ramionami Uszkier. – Chyba że jest coś jeszcze.

– Ponoć nie rozstawali się w zgodzie, były jakieś kłótnie dotyczące mieszkania, pieniędzy i innych takich. Wyprali publicznie nieco swoich brudów. Nie oni jedni zresztą.

– Ale się nie rozwiedli.

– Nie. I to właśnie bardzo dziwi wszystkich znajomych, przynajmniej według słów ojca ofiary. Wszyscy spodziewali się rozwodu, a nie zawieszenia broni, szczególnie po takiej dozie epitetów i pomówień, jaka tam miała miejsce.

– Czego dotyczyły?

– A tu starszy pan akurat nabrał wody w usta i stwierdził, że generalnie o bzdury, a wyglądał tak, jakby rację przyznawał synowej.

– Nie docisnąłeś?

– Trochę tak. Zdaje się, że jednym z powodów było niezbyt przykładne prowadzenie się pani Czurskiej. To cytat. Ale odniosłem wrażenie, że uważa informacje od syna za wyssane z palca, a w każdym razie niemające potwierdzenia. Zresztą gdyby było inaczej, to każdy normalny facet przyznałby rację synowi.

– Ania.

– Jeszcze mniej. Głównie opowieści o wnuku i westchnienia na temat, jak to ten świat jest głupio zrobiony, że takie pierniki jak oni żyją, a Tadzio nie. To też prawie cytat.

– Gołąb.

– Gadał z kolegami wędkarzami. Wiesz, tak sobie myślę, że sierżant może mieć wspólnych znajomych z denatem. Mówi, że na razie nie ma nic konkretnego, zbiera plotki, poza tym rano ludzie byli w pracy, poumawiał się z większością na popołudnie i wieczór.

– Dobra, dowiemy się rano.

– A co u was?

Uszkier skrzywił się w duchu i streścił Prokoszowi przebieg śledztwa na poligonie i w jego okolicach. Wiedział, że będzie powtarzał to jeszcze nieraz i nie uśmiechała mu się taka wizja. Chociaż... może uda się częściowo tego uniknąć. Ma przed sobą dwie godziny jazdy, laptop i spisane zeznania żołnierzy, do których jeszcze nie zdążył zajrzeć. Niech Romek prowadzi, on w tym czasie spokojnie sobie popracuje, a wyniki przemyśleń roześle współpracownikom, czytać umieją. Zadowolony oznajmił Jadlinie, że będzie robił za szofera aż do Gdańska, wygonił Taniuka z tylnego siedzenia i zabrał się do pracy. Wyłączył się i nie przeszkadzała mu rozmowa, jaką półgłosem prowadzili siedzący przed nim mężczyźni. Aspirant był wyraźnie podekscytowany tym, że określenie zarówno czasu śmierci, jak i momentu przeniesienia ciała nastąpi (najprawdopodobniej) dzięki owadom zebranych przez patologa. Według Widockiego znalezione ciało było istną skarbnicą wiedzy dla entomologa i liczył na precyzyjne dane, których sam, ze względu na rozkład ciała oraz na to, że zostało ono przeniesione, może nie uzyskać.

Gdy dojeżdżali do Gdańska, Uszkier z wyraźną ulgą i zadowoleniem zamknął laptop. Zdążył przeanalizować posiadane informacje, napisać zwięzłego maila z podsumowaniem i zaplanować kolejny dzień. Oznaczało to, że po przyjeździe do domu będzie mógł pójść spać bez wyrzutów sumienia.

– Do domu? – spytał Taniuka, ruszając spod mieszkania Jadliny.

– Chciałbym, ale nic z tego. Muszę jeszcze trochę popracować. Niby za dużo materiałów nie mam, ale coś tam zawsze jest. Próbki krwi z lasu, zdjęcia do obróbki, wszystko, co jest na nożu, do analizy, te ślady z kamienia przy ognisku i tak dalej.

– Teraz będzie pan to robił?

– Nie, uchowaj Boże, ja tylko nadam temu bieg – roześmiał się technik. – I sprawdzę, jak tam posuwa się analiza tego, co Widocki podrzucił, bo na pewno coś zlecił. A poza tym już padam na pysk.

– Jasne.

– To do jutra! – rzucił Taniuk, wysiadając.

Gramoląc się pod domem z samochodu, Uszkier skrzywił się, jakby go ząb zabolał. No i żeby to szlag trafił! Trening diabli wzięli, a był umówiony z kumplem, którego mógł bez obaw porzucać przy koshinage i przećwiczyć z nim techniki ataku ushiro kubijime. Niby nic takiego, ale żeby było robione na poziomie adekwatnym do stopnia kandydata na 3 dana, potrzebny jest odpowiednio sprawny uke. Zły nie wiadomo na kogo i pełen pretensji do świata, Barnaba postanowił chociaż parę razy przećwiczyć kata w ogródku. Sąsiedzi byli już przyzwyczajeni, że czasem widzą go tam z bokkenem lub jo, najczęściej wtedy, gdy nawał obowiązków służbowych uniemożliwił mu pójście na trening. W przypadku Uszkiera aikido nie tylko dawało mu radość samego ruchu, ale było niejako uzupełnieniem jego umiejętności zawodowych. Oczywiście efektów nie odczuwa się od razu, aikido nie jest dla niecierpliwych, jak zresztą wszystkie sporty walki. Sama nazwa już o tym mówi – „do” to po japońsku droga, sztuka ta wymaga więc czasu do osiągnięcia biegłości. W tym wypadku powiedzenie „trening czyni mistrza” jest zdecydowanie słuszne.