Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieznana proza Walta Whitmana, odnaleziona w archiwach po 165 latach od anonimowej premiery w „New York Sunday Dispatch” i przetłumaczona przez Szymona Żuchowskiego niespełna rok po amerykańskiej premierze. Powieść obyczajowa łącząca cechy kryminału, dokumentu i publicystyki z silnymi wątkami autobiograficznymi, pokazująca, jak Whitman dojrzewał do stania się jednym z najważniejszych amerykańskich poetów, a jego pisarstwo krystalizowało się w nowatorską formę znaną z wydanych trzy lata później, przełomowych Źdźbeł trawy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 154
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1618767936134434
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Walt Whitman
Życie i przygody Jacka Engle’a
Autobiografia, w której czytelnik napotka znajome postacie
Przełożył Szymon Żuchowski
Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2018
Czytelniku, opowiemy ci zaraz historię prawdziwą. Narracja jest pierwszoosobowa, bo jej główny bohater spisał ją dla rozrywki bliskiej osoby. Opowieść ta – mimo drobnych uzupełnień czy opuszczeń tu i tam – nie odbiega w znaczący sposób od faktów. Główne wydarzenia naprawdę miały miejsce w starym dobrym Nowym Jorku; z pewnością pojawi się niemała grupka czytelników, którzy będą się zastanawiać, jak u licha takie fakty (jakimi je znają) mogły trafić do druku.
Bohaterowie tej historii otrzymają nieprawdziwe nazwiska; i z określonych powodów przykryjemy ich odpowiednią warstwą naszych własnych ubrań, żeby nie zdołali ich rozpoznać obcy.
Niektóre z twarzy przedstawionych w książce wzięły się ze źródeł innych niż wyżej wymienione. Będą one ujawniane lub ukrywane w miarę potrzeby szczegółowości.
Okaz typowy dla młodej Ameryki: prawnik w swoim biurze. – Stary wiek, zdarte zelówki. – Wejście Telemacha i Ulissesa. – Dobicie targu.
Dokładnie o wpół do pierwszej, kiedy południowe słońce płasko oświetlało chodnik przy Wall Street, młodzieniec o pobożnym imieniu Nathaniel szybkim ruchem nałożył na krótko ostrzyżoną głowę słomkowy kapelusz, który tego samego ranka kupił za sumę dwudziestu pięciu centów, i oznajmił zamiar udania się na obiad.
COVERT1
Adwokat
– głosiła tabliczka na drzwiach otwartych na oścież i zablokowanych w tej pozycji dla przewiewu; a prawdziwy pan Covert podniósł właśnie wzrok znad przykrytego obrusem stołu stojącego w pokoju, wewnątrz którego dywan, regały na książki, zapach stęchlizny, wielki fotel ze skórzanym obiciem oraz otwarte okno, jedno z trzech, oznajmiały, choć tylko po części, że mamy do czynienia z sanktuarium suwerennego władcy. Ubiór tego mężczyzny świadczył o jego przynależności do Religijnego Towarzystwa Przyjaciół, czyli do kwakrów. Był dość wysoki, miał wyraźnie zaokrąglone ramiona i kanciastą, bladą, gładko ogoloną twarz; biegłemu fizjonomiście nie umknęłoby jego zarazem świętoszkowate i szatańskie spojrzenie. Pan Covert podejrzewał, że ta część jego oblicza nie prezentuje się najkorzystniej, miał więc zwyczaj trzymać swoje narządy wzroku spuszczone w dół. Tym razem jednak zauważył swojego gońca.
– Tak, możesz iść na obiad; obaj możecie – powiedział – bo chcę zostać sam.
Wobec tego Wigglesworth2, kancelista przesiąknięty zapachem tytoniu – który bezustannie palił i żuł – zszedł ze stołka w rogu, gdzie powoli przepisywał jakiś dokument.
Stary Wigglesworth! Muszę tu cię pochwalić i poużalać się nad tobą, Pan bowiem dał ci dobrą duszę, choć byłeś kawałem groteskowego dziwaka.
Mało znam widoków bardziej przygnębiających niż ci starzy ludzie, których zauważa się tu i tam w Nowym Jorku; najwyraźniej bez kobiet i dzieci, bardzo biedni, z ustami zapadniętymi przez bezzębne dziąsła, odziani w brudne, nieświeże ubrania, tacy, którzy dokonują żywota niezdecydowani, czy umrzeć zaszczytną śmiercią głodową, czy w przytułku.
Staremu Wigglesworthowi dobrze się kiedyś wiodło. Utratę majątku i popadnięcie na starość w nędzę zawdzięczał tylko i wyłącznie nałogowi. Nie upijał się wprawdzie do nieprzytomności, ale nigdy też nie był do końca trzeźwy. Covert płacił mu cztery dolary tygodniowo.
Nathaniel, o którym już wspominałem, był chłopaczkiem z nieograniczoną ambicją; jego nadrzędnym celem i marzeniem było móc kiedyś pognać własnym szybkim koniem po Trzeciej Alei. Tymczasem popalał tanie cygara, jasnobrązowe włosy pieczołowicie układał w lok na mydło i biegał z biura na posyłki, okazjonalnie zatrzymując się, żeby rozwiązać spór językiem lub pięściami. Był bowiem dzielny i miał przyrodzoną skłonność do narzucania innym swojego zdania, w miarę potrzeb nawet siłą.
Uwolniwszy się od obecności obu pracowników, pan Covert usiadł, żeby na zmianę zastanawiać się i pisać, aż nie skończył listu, który ewidentnie kosztował go niemało trudu. Następnie złożył go, wsunął do koperty, zakleił ją i położył na biurku.
Pukanie do drzwi.
– Proszę.
Wchodzą dwie osoby. Jedna to krzepki mężczyzna w średnim wieku, przedstawiciel tak zwanej klasy pracującej. Drugi to wasz uniżony sługa, który robi, co w jego mocy, aby opowiedzieć swoje przygody dla waszej rozrywki; nazywa się Jack Engle, a w chwili, gdy go poznajecie, jest rozbrykanym dwudziestolatkiem, mierzy metr sześćdziesiąt z kawałkiem bez butów, posiada parę brązowych oczu oraz czerwonych policzków do kompletu i bystro przygląda się dziewczynom wracającym do domu przez ulicę Nassau z pracy w centrum.
– Z pewnością pan Covert – powiedział mój towarzysz.
– We własnej osobie, proszę pana. Zechce pan usiąść?
– Nazywam się Foster3 – przedstawił się, siadając na krześle i odkładając kapelusz na stół. – Domyślam się, że otrzymał pan ode mnie wczoraj wiadomość?
– A owszem, owszem – odpowiedział powoli prawnik, a następnie spojrzał na mnie – więc to jest ten młody człowiek?
– To jest ten młody człowiek, proszę pana. Przyszliśmy dowiedzieć się, czy uda się nam dogadać. Widzi pan, chciałbym zrobić z niego adwokata, choć on nie przepada za tym zawodem i sam by go nie wybrał. Mi jednak na tym zależy, a on poddał się mojej woli i zgodził się pilnie uczyć u pana przez cały rok. Obiecałem, że potem puszczę go wolno.
– Jak rozumiem, nie jest to pański syn? – spytał Covert.
– Nie do końca – odrzekł Foster – ale zupełnie nie robi to różnicy. Wie pan już, o co mi chodzi, a jako że nie lubię za dużo gadać, chciałbym poznać pańskie zdanie.
– Dobrze, w każdym razie przyjmiemy go na próbę, panie Foster.
Po czym zwrócił się do mnie:
– Jeśli przyjdziesz tu jutro przed południem, młodzieńcze, będę miał więcej czasu na rozmowę, i wtedy zaczniemy wszystko od początku. Ale ostrzegam cię z góry, że tylko od ciebie będzie zależało, jak dasz sobie radę. Ja ze swojej strony tylko pokażę ci najlepszą drogę.
Tak kończy się rozdział pierwszy.
Szlachetny sklepikarz i jego zaufanie do ludzi. – Oraz wspaniały fart, dzięki któremu pewnego ranka znalazł cenny skarb.
Ten rozdział zawiera nieodzowną retrospekcję w stosunku do poprzedniego. Jako jeden z pierwszych klientów Ephraima Fostera zjawił się pewnego ranka mały jasnowłosy chłopiec, ani ładny, ani brzydki. Ephraim miał sklep przy jednej z głównych ulic przecinających Grand Street na wschód od Bowery; sprzedawał mleko, jaja i masę innych produktów – a zimą dodawał do swojego asortymentu wieprzowinę i kiełbasy, na których można było w tych okolicach zarobić i dorobić się, kiedy nadchodziły chłody.
Jeśli chodzi o zamiłowanie do wieprzowiny, to Ameryka mogłaby konkurować ze starożytną Grecją. W sezonie ulice wypełniają się sklepami, które dostarczają tego ulubionego zimowego przysmaku: piękne czerwono-białe plastry, solidne szynki, świeże i wędzone, boczne i przednie ćwierćtusze, a miejscami również całe uśmiechnięte łby z tłustymi policzkami i sterczącymi uszami. Niektórzy z kolei wolą mocno przyprawione kiełbasy i galaretowaty salceson.
W przygotowaniu ostatnich spośród wymienionych artykułów Ephraim potrafił zdziałać cuda; a ludzie mu ufali – co w przypadku sprzedawcy kiełbas nie jest błahostką. On zaś w pełni na to zasługiwał. A nawet na więcej. Był jednym z najlepszych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli. Mawiano czasem, że prochu toby on nie wymyślił, lecz mimo to Foster radził sobie, także w sprawach finansowych, lepiej i pewniej niż ci, którzy uchodzili za przewyższających go sprytem. Był – nie mając o tym pojęcia – z natury miły, hojny i bezinteresowny. A do tego skromny, co bynajmniej nie umniejsza jego zasługi. Miał dryg do mylenia się na własną niekorzyść – wydawał reszty górką i nigdy nie oszukiwał przy ważeniu ani mierzeniu.
Mimo więc zwyczajowej tabliczki „Ufaj tylko sobie” zawieszonej nad ladą Ephraim naprawdę był ufny – szczególnie jeśli rodzina prosząca o upust była biedna albo rodzice chorzy. Choć parę razy doprowadziło to do powstania paskudnych zaległości, które nie były bez znaczenia dla człowieka prowadzącego sklep, to niezwykłe jest, że na dłuższą metę wcale nie tracił.
Pewnego razu wydawało się, że przepadła już nadzieja na pokrycie gigantycznego rachunku sprzed roku; klient, biedny czeladnik stolarski, aż wyniósł się do innej części miasta, po czym nagle jego los się odmienił. Któregoś chłodnego wieczora zawitał do sklepu i spłacił swoją zaległość jak mężczyzna, a żonie Ephraima podarował ładne pudełko na przybory do szycia. Kiedy indziej długi, długi rachunek pewnej ubogiej kobiety z małymi dziećmi rósł przez prawie całą zimę – inaczej bowiem musiałaby z rodziną głodować. Mąż, niezaradny pijak, umarł, a ją przygarnęli przyjaciele. Co ciekawe, z czasem dostała pracę jako kucharka w zamożnym domu trzy przecznice dalej i ta sama kobieta – teraz rumiana i dobrze odżywiona – nie dość, że spłaciła zadłużenie (choć Ephraim powiedział jej, że nie trzeba i może już iść; ale uczciwą kucharkę tylko to rozzłościło), nie dość, że uregulowała rachunek, to jeszcze załatwiła staremu przyjacielowi dochodową klientelę. Wiadomość o dobrych uczynkach dotarła do uszu chlebodawczyni kucharki, która przekazała ją znajomym; i możecie być pewni, że Ephraim nic na tym nie stracił. Można zatem powiedzieć, że pomimo miękkiego serca sklepikarz zarobił dość, by zrównoważyć straty z zaległych rachunków. Bo dłużnicy nie zawsze wracali, a on po prostu anulował im nieszczęsne należności.
Chłopiec o lnianych włosach miał szczęście, że trafił do kogoś takiego jak Ephraim. Wydawał się nieumyty, zjawił się z gołą głową i bosymi stopami; miał jakieś dziesięć lat.
– A kim ty jesteś, kolego? – spytał Ephraim, ponieważ nigdy przedtem nie widział chłopca, chociaż znał każde dziecko w obrębie dwunastu przecznic, a przynajmniej tak sądził.
Lnianowłosy spojrzał w górę na twarz sklepikarza i odpowiedział, że zwykle mówią na niego Jack.
– A skąd jesteś? – dociekał Ephraim.
Panicz Jack podniósł znowu wzrok, ale nie odpowiedział. Wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze; było to połowiczne westchnienie, które niekiedy zdarza się dzieciom. Cały czas patrzył Ephraimowi w oczy.
– Chcę zjeść śniadanie – wyrzucił wreszcie śmiało.
Ephraim przerwał na chwilę taszczenie przed sklep straganów i baniek z mlekiem; po chwilowym zdziwieniu poczuł jednak przyjemną próżność. Przecież nie do każdego przemówiłby lakoniczny sposób, w jaki zwrócił się do niego mały bidulek. Nie był to bezczelny, obcesowy ton, jakim odezwałby się doświadczony żebrak. Oznaczał on raczej: Proszę pana, widzę, że ma pan dobre serce i cieszy pana okazja do spełnienia dobrego uczynku.
Była jeszcze jedna sprawa. Dziesięć miesięcy przed pojawieniem się chłopca do Ephraima zawitał inny biały łebek, niewiele różniący się od Jacka. Pewnego smętnego wieczora stał się przedmiotem konsylium trzech lekarzy medycyny, którzy odwiedzali go przez pięć kolejnych dni. Po tym czasie biały łebek stał się jeszcze bielszy niż przedtem, bo nie żył. Od tej pory serce dobrego sklepikarza biło dla dzieci jeszcze mocniej niż kiedykolwiek.
Bez zbędnych ceregieli czy komentarzy Ephraim i chło-piec zawarli milczącą umowę, weszli w mentalne porozumienie. Nowy asystent w mig odnalazł się w sklepie; pomogli sobie nawzajem w jego przygotowaniu i posprzątaniu. Lnianowłosy spryskał i zamiótł płyty chodnikowe przed drzwiami; chętnie zrobiłby to samo z podłogą wewnątrz, gdyby nie ubiegł go w tym właściciel.
Kiedy Jack krzątał się i uwijał, Ephraim nieraz zastygał, odpływając daleko myślami; zastanawiał się pewnie nad uczciwością zamiarów nowo przybyłego, gdyż zerkał od czasu do czasu i uważnie mu się przyglądał. Jakie myśli przelatywały przez umysł lnianowłosego – zapomniałem.
A jednak powinienem coś na ten temat wiedzieć, bo sam byłem porzuconym, młodym włóczęgą, który znalazł klejnot w postaci przyjaciela-sklepikarza. Ephraimie, natchnął cię duch Chrystusa, czy byłeś tego świadom, czy nie. Gdybym został odprawiony z kwitkiem, przepadłoby moje ciało, a może i dusza; bo znajdowałem się w rozpaczliwym położeniu. Bez rodziny, bez domu – w tym punkcie zwrotnym, w którym obycie ze zbrodnią zamienia się w coś gorszego – to byłem ja, kiedy wziąłeś mnie do siebie i się mną zaopiekowałeś.
Coś ku rozwadze tych, którzy płacą rocznie dwie stówy za ławkę w kościele i przyjmują sakramenty ze srebrnych i złotych naczyń. – Życie i śmierć Billjiggsa: rany i balsam na nie.
Obecnie mam tylko rozproszone i z rzadka wyraźne wspomnienia z mojego życia przed pierwszym rankiem u sklepikarza.
Jeżeli mieszkaliście kiedyś w Nowym Jorku albo chociaż odwiedziliście to miasto, to z pewnością widzieliście tam masę małych włóczęgów w brudnych łachmanach lub nagich od pasa w górę. Chodzą w za dużych męskich butach wygrzebanych skądś, przez co muszą powłóczyć nogami, nie odrywając stóp od podłoża. To szuranie wchodzi im w nawyk i towarzyszy aż do końca życia.
Ludzie nie zwracają uwagi na tych młodych włóczęgów, tak się przynajmniej wydaje. Część z tych wyrzutków to dzieci z nieprawego łoża, których pozbyto się, by nie przypominały wciąż rodzicom o ich przewinie. Inni to sieroty z najbiedniejszych klas. Są i tacy, co uciekli od rodzicielskiej przemocy, która pleni się też w zamożniejszych domach. Jeszcze inni trafili na ulicę w poszukiwaniu środków do życia, ponieważ ci, którzy powinni o nich dbać, popadli w rozrzutność i alkoholizm.
Informacje zawarte w raportach zwierzchnictwa policji, które dotyczą tej znacznej części tak zwanego młodego pokolenia, są zastraszające, a niesamowitość nagich faktów przekracza wyobraźnię każdego pisarza. Wydarzenia, które pamiętam z czasów poprzedzających moje zjawienie się w rozdziale drugim, zaszły głównie w obrębie tej grupy. Byliśmy prawdziwymi wiecznymi tułaczami, choć nasze podróże nie wykraczały poza granice miasta i obejmowały zasięg paru kilometrów. Naszą nadrzędną zasadą był zwierzęcy instynkt przeżycia: byle zaspokoić głód (o ile było czym) oraz położyć się i zasnąć, kiedy dopadło nas zmęczenie.
Bardzo wyraźnie pamiętam swojego najbliższego kolegę, z którym dzieliłem lepsze i gorsze chwile. Był nieco starszy ode mnie. Nazywał się William, czyli Bill, Jiggs. Dla wygody nazywaliśmy go po prostu Billjiggs.
Billjiggs był naprawdę wspaniałym kumplem. Kiedy był wesoły albo w bardzo dobrym humorze, zwykle wyrażał się o sobie jak o jednym z chłopców, o których mowa w Piśmie; o jakich konkretnie przymiotach myślał, tego nigdy nie sprecyzował. Miał rude włosy – bardzo rude. Nigdy ich nie czesał, ale za to skracał co kilka dni nożyczkami, czasem uprzednio naostrzonym scyzorykiem, a raz nawet, pamiętam, toporem ciesielskim. Miałem zaszczyt osobiście posłużyć się tym przyrządem, by go ostrzyc. Był jednym z narzędzi zostawionych na widoku przez grupkę cieśli pracujących przy budowie domu, którzy poszli na obiad nieopodal. Biedny Billjiggs! Prawie mu wtedy rozpłatałem głowę.
Przyjaciel nigdy nie pozwalał na to, bym uginał się pod przewagą cudzej siły lub sprytu. Ja również, chociaż byłem za mały, żeby znacząco wesprzeć go w potyczkach, zdołałem czasem przechylić szalę na jego korzyść, ilekroć szanse były wyrównane. Billjiggs miał bojowe nastawienie i pod byle pozorem wdawał się w kłótnie lub bójki, przez co czasem dostawał straszliwe cięgi.
Pamiętam, jak któregoś dnia zaatakował chłopaka znacznie większego od siebie za to, że tamten odpysknął coś na uwagę Billjiggsa, który skrytykował poplamioną czapkę drugiego. Ten w czapce zdrowo obrywał w bójce, która szybko nabrała tempa, i zmuszony był sięgnąć po sporą kostkę brukową leżącą luzem na ulicy – wymierzył nią Billjiggsowi w bok głowy taki cios, że mój przyjaciel padł na ziemię plackiem i bez czucia, zalewając się krwią. Zwycięzca zaś jak gdyby nigdy nic rzucił się do ucieczki.
Wspominam o tym wydarzeniu, bo dzięki niemu po raz pierwszy zobaczyłem osobę, która lata później (jak czytelnik przekona się w toku opowiadania) odegrała znaczną rolę w kolejach mojego życia. Przetransportowałem Billjiggsa do najbliższej sutereny, gdzie otrzymał pomoc.
W domu przebywały tylko starszawa kwakierka oraz dziewczynka w moim wieku. Starsza pani była bardzo uprzejma. Umywszy brudną, zakrwawioną głowę Billjiggsa, nałożyła opatrunki z apteki po sąsiedzku i obwiązała je własną szeroką, czystą, białą chustą z lnu. Węzeł na niej musiała zrobić dziewczynka, bo palce starszej pani nie były dość sprawne. Uczyniła to nadzwyczaj ładnie i delikatnie. Kiedy na nią patrzyłem, wydawała mi się niebiańskim aniołkiem o rumianych policzkach.
Billjiggs zachował potem tę chustę i ani myślał się z nią rozstać. Kilka lat później zabrał ją ze sobą do Meksyku; tam biedak odniósł jeszcze straszniejsze obrażenia, które posłały go do piachu wśród kłujących kaktusów. Taki był koniec Billjiggsa, od którego wielu chłopaków jest gorszych, mimo że noszą czyste koszule, sztywne kołnierzyki i chodzą co niedziela do kościoła.
Wspomniana dziewczynka – nazywana Marthą – rozmawiała ze mną niezwykle miło; a starsza pani powiedziała mi na odchodnym, żebym czasem zaglądał do nich po jedzenie albo odzież, które będą mogły mi ofiarować.
Nie wiem, jak do tego doszło, ale ani mój przyjaciel, ani ja nie zaszliśmy więcej do tej sutereny, nawet kiedy przymieraliśmy głodem, mimo że chyba po raz pierwszy w życiu potraktowano nas tam z prawdziwą życzliwością, jakbyśmy rzeczywiście byli ludźmi. Pamiętam, że zrobiło to na mnie wrażenie, jakiego nigdy wcześniej nie doznałem. Odczuwałem też wobec nich coś w rodzaju dumy, choć oddałbym życie za tę starszą panią lub dziewczynkę; albo za ich dobrą opinię.
Do dziś mam wrażenie, że ów drobny epizod, który właśnie opisałem: łagodna twarz staruszki otoczona prostym koronkowym obszyciem czepka i gładko zaczesane srebrne włosy – oraz druga twarz, uosobienie czystości i dziecięcej dobroci – i ten przebłysk szczęśliwego, spokojnego, przyzwoitego, uporządkowanego życia – wszystko to, jak przypuszczam, zadziałało potem na mnie niczym dobry duch. Chociaż byłem dzieckiem (o ileż więcej dzieci rozumieją, niż wydaje się większości dorosłych!), wyciągnąłem pewną naukę z różnicy między podłością, nędzą i zwyrodnieniem mojej klasy a delikatnością, bezpieczeństwem i zdrową atmosferą tej kwakierskiej rodziny. Wiedziałem, że jestem z tego samego ciała i krwi, co te kobiety, i mam taką samą naturę. Na ich szacunku i uczynności skorzystałem o wiele więcej, niż mogłyby sobie zamarzyć!
Jest to spostrzeżenie, na którym teoretyk bolączek społeczeństwa mógłby zbudować wielki system; ja jednak tylko notuję historię złożoną z wydarzeń i pozwalam tym, którzy czytają te akapity, wyciągnąć samodzielne wnioski.
Wskazówka dla nieradzących sobie rodziców i dyrektorów szkół. – Pierwsza kobieta, w której się zakochałem. – Jak przebiegało moje dojrzewanie. – Jak zostałem grubą rybą. – A na koniec obiad we trójkę.
Ziarna zła i występku, które zasiał w moim charakterze okres spędzony na ulicy, nie miały okazji wykiełkować po tym, jak zamieszkałem u Ephraima. Wraz z żoną traktowali mnie jak syna, a nawet lepiej niż ludzie traktują swoich synów. Ich dobroć ujarzmiła kryjące się wciąż we mnie szkodliwe skłonności, uczucie zaś, którego iskierka zapaliła się we mnie podczas wizyty w suterenie domu kwakierki, nabrało wyraźnego kształtu i trwałości – obdarzyłem ten niełatwy obiekt miłością, nad którą przeważało tylko przywiązanie do żony Ephraima, Violet, którą nazywam swoją ukochaną matką.
Violet – oto imię osoby, którą będę darzyć uczuciem aż po kres moich dni!
Pozwólcie, że ją opiszę.
Ta