Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Żywot Łazika z Tormesu" jest hiszpańskim anonimowym opowiadaniem opublikowanym w 1554 roku, które już w 1559 trafiło na indeks ksiąg zakazanych. Książka ta zapoczątkowała tak zwany nurt powieści łotrzykowskiej, pikarejskiej. Utwór odwołuje się do typu postaci nazywanego po hiszpańsku picaro – młody chłopiec lub dziewczyna, unikający nędzy i wysiłku poprzez chwytanie się najrozmaitszych sposobów i pozostający w opozycji do społecznej obyczajowości. Opowiada historię chłopca z okolic rzeki Tormes. Wobec braku opieki ze strony rodziców musi on sam poszukać sobie źródła utrzymania, które uchroniłoby go przed głodem. Pracuje m.in. jako przewodnik złośliwego ślepca czy giermek biednego szlachcica. Z ogromną energią i sprytem bohater dąży do znalezienia sobie miejsca w brutalnym świecie i uniknięcia nędzy przy możliwie małym nakładzie pracy. Przygody Łazarza opisane są z dużą ilością ironii i optymizmu.
Niniejsze wznowienie, w tłumaczeniu Maurycego Manna, jest pierwszym w Polsce od przeszło sześćdziesięciu lat, zostało również uzupełnione esejem dr. Sonii Fajkis, w którym przybliża problematykę literatury pikarejskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 117
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Vida de Lazarillo de Tormes y de sus fortunas yadversidades
Redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
Redakcja: Michał Trusewicz
Korekta: Kamil Kowalski
© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
© Copyright for Afterword by Sonia Fajkis
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
W tej edycji wydanie pierwsze
Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Projekt okładki: Mimi Wasilewska
Projekt typograficzny: Mimi Wasilewska, Paweł Orzeł
Na okładce wykorzystano rycinę Philiberta Boutrois’a A beggar boy picking a flea from the seam of his shirt na podstawie obrazu Bartolomégo Estebana Murilly, źródło: Wellcome Collection
ISBN 978-83-8196-558-3
Uważam za rzecz słuszną, aby zdarzenia tak niezwykłe, a przy tym nigdy zapewne niesłyszane ani oglądane, doszły do wiadomości ogółu zamiast ginąć w grobie zapomnienia. Być może, iż ktoś, czytając je, coś sobie w nich upodoba, a zwłaszcza ten, co w rozrywce nie doszukuje się głębszej myśli. Pliniusz mówi z tego powodu, że nie ma książki, chociażby najgorsza była, w której nie znalazłoby się coś dobrego; tym bardziej że nie wszyscy mają jednakowe upodobania: „Czego jeden nie jada, za tym drugi przepada”. Tak więc widzimy, że co jedni lekceważą, na tym inni potrafią się poznać. I oto czemu nie powinno się niszczyć ani odrzucać niczego, o ile tylko nie nazbyt jest wstrętne. Przeciwnie, wszystko trzeba poznawać, zwłaszcza gdy to nikomu nie uczyni szkody, a nawet pozwoli wyciągnąć jakąś korzyść.
Gdyby się tak nie działo, mało kto zechciałby pisać dla jednego tylko człowieka, ponieważ tego nie robi się bez pracy. Pisarze domagają się wynagrodzenia, lecz nie w pieniądzach. Oni pragną, by dzieła ich przeglądano i czytano, a gdy będzie za co – chwalono. Tuliusz mówi z tego powodu: „Pragnienie sławy stwarza sztukę”. Któż pomyśli, że żołnierzowi, który rwie się do pierwszego szeregu, najbardziej sprzykrzyło się życie? Z pewnością nikt. To żądza sławy pobudza go do narażania się na śmierć. To samo dzieje się w dziedzinie nauk i sztuk. Kaznodzieja świetnie mówi kazanie, a jest to człowiek, co nade wszystko troszczy się o zbawienie dusz. Ale spytajcie jego wielebność, czy niemiło mu usłyszeć: „Jakąż wspaniałą mowę wygłosił wasza wielebność!”. Imćpan Fuszerski podle robił bronią, a podarował błaznowi kurtę do szermierki za to tylko, że pochwalił kilka jego zręcznych pchnięć. Cóż by on uczynił, gdyby to było prawdą? I tak we wszystkim.
Dlatego wyznając, że nie jestem świętobliwszy od moich bliźnich, wcale nie udam zasmuconego, jeżeli kto zwróci uwagę na mą drobnostkę napisaną pospolitym stylem. Przeciwnie, ucieszę się, gdy praca moja zabawi tych, co znajdą w niej coś ładnego i dowiedzą się z niej, że żył na świecie człowiek, który przeszedł tyle przygód, niebezpieczeństw i przeciwności losu.
Upraszam was, łaskawi państwo, przyjmijcie skromną pracę z rąk tego, co chętnie uczyniłby ją cenniejszą, gdyby zdolności jego odpowiadały pragnieniom. A ponieważ życzycie sobie, abym drobiazgowo opisał i wyłożył całą historię, przeto wydało mi się słuszne rozpocząć ją nie ze środka, lecz od samego początku. Dzięki temu poznacie całkowicie moją osobistość, a zarazem ci, co odziedziczyli zaszczytne stanowiska, zastanowią się nad tym, jak mało oni sobie zawdzięczają. Wszak to szczęście im sprzyjało. O ileż więcej zdziałali ci, co mimo przeciwności losu, dzięki własnym siłom i zdolnościom zawinęli do zacisznej przystani.
Przede wszystkim dowiedzcie się państwo, że nazywam się Łazarz z Tormes, a jestem synem Tomasza Gonzalesa i Antonii Perez, pochodzących z Tejares, tuż pod Salamanką. Narodziny moje odbyły się na rzece Tormes1, od której też otrzymałem przezwisko. A stało się to tak:
Ojciec mój – świeć, Panie, nad jego duszą – przeszło piętnaście lat był młynarzem i dozorcą mlewa w młynie wodnym, który stoi na brzegu tej rzeki. I oto pewnej nocy, gdy matka moja, będąc przy nadziei, znalazła się w młynie, nagle chwyciły ją bóle i tam też wydała mnie na świat. Toteż słusznie mogę twierdzić, że urodziłem się na rzece.
Gdy byłem chłopcem lat ośmiu, ojca mego posądzono o kilka dziur niezręcznie wyciętych w workach przywiezionych do młyna. Uwięziony z tego powodu, przyznał się do wszystkiego, nic nie zataił i dla sprawiedliwości wycierpiał prześladowanie. Spodziewam się, że przebywa w królestwie niebieskim, albowiem Ewangelia nazywa błogosławionymi tych, co cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości.
W tym czasie podjęto wyprawę przeciw Maurom. Wziął w niej udział i ojciec mój, który wówczas znajdował się na wygnaniu skutkiem wspomnianego wypadku. Wstąpił do wojska jako pachołek pewnego rycerza i razem ze swym panem poległ, jak na wiernego sługę przystało.
Matka moja, wdowa, widząc się bez męża i bez dachu nad głową, postanowiła zwrócić się do dobrych ludzi, aby żyć wśród nich, i w tym celu przybyła do miasta. Najęła tam domek i zaczęła gotować strawę kilku studentom oraz prać bieliznę kilku stajennym komandora Magdaleny. Wskutek tego, często bywając w stajniach, poznała pewnego Maura, z tych, co to leczą zwierzęta. Zdarzało się, że ten Maur przychodził do nas wieczorem i zostawał do rana, czasem i za dnia zbliżał się do drzwi pod pozorem kupna jaj i wstępował do domu. Z początku nie cierpiałem jego odwiedzin, bałem się go, widząc jego brzydotę i barwę skóry. Lecz skoro spostrzegłem, że z jego przybyciem poprawia się nasze pożywienie, zacząłem pragnąć tych odwiedzin, bo on zawsze przynosił ze sobą chleb, kawały mięsa, a w zimie i drzewo, przy którym grzaliśmy się. Przy dalszym z nim pożyciu matka obdarzyła mnie milutkim Murzynkiem, którego huśtałem i pomagałem niańczyć.
Pamiętam, gdy pewnego razu mój czarny ojczym zaczął bawić się z dzieckiem, malec, zobaczywszy, że ja i matka jesteśmy biali, a ojciec jego nie, skoczył ze strachem do matki i pokazując nań palcem, rzekł: „Mamo, kominiarz!”2. On zaś, śmiejąc się, odpowiedział: „Ty synu ladacznicy!”. Choć byłem wówczas całkiem mały, zauważyłem jednak słowa mego braciszka i rzekłem sobie: „Iluż to musi być na świecie ludzi, którzy unikają innych dlatego, że nie widzą samych siebie”.
Los tak zrządził, że słuchy o stosunku Zaida (tak się nazywał) doszły do uszu zarządcy; przeprowadzone śledztwo wykazało, że on kradł połowę owsa wydawanego dla koni, otręby, drzewo, zgrzebła, fartuchy, worki na paszę, końskie derki gdzieś się zapodziały; gdy już nic nie zostało, począł rozkuwać konie – i wszystko to szło do matki na wyżywienie mego braciszka.
Nie trzeba dziwić się księdzu ani mnichowi, że jeden wyłudza od ubogich, a drugi ciągnie z klasztoru dla swych dewotek i na inne potrzeby, jeżeli miłość skłoniła do tego nawet biednego niewolnika. Dowiedziono mu wszystkiego, co rzekłem, a nawet więcej, bo kiedy zaczęto mnie badać i grozić mi, opowiadałem jak dziecko i ze strachu wydałem wszystko, aż do wiadomych podków, które z rozkazu matki sprzedałem pewnemu kowalowi. Nieszczęsnego ojczyma ukarano chłostą, matce zaś wymierzono sto zwyczajowych rózeg, a nadto ogłoszono wyrok, aby nie ważyła się wchodzić do domu rzeczonego komandora ani też u siebie przyjmować ukaranego Zaida.
Żeby nie dolewać oliwy do ognia3, biedna matka mężnie poddała się wyrokowi. Chcąc uniknąć niebezpieczeństwa i usunąć się od złych języków, zgodziła się do obsługi przejezdnych w gospodzie „Pod Słońcem”. I tutaj, wśród tysiąca niewygód, wychowywała mego braciszka, dopóki nie nauczył się chodzić. Ja byłem już sporym wyrostkiem i biegałem dla gości po wino, świece i po cokolwiek mnie posłali.
W tym czasie zatrzymał się w gospodzie pewien niewidomy, który rozumiejąc, że nadałbym się dlań na przewodnika, wyprosił mnie od matki. Matka oddała mnie, mówiąc, że jestem synem czcigodnego człowieka, który w obronie prawdziwej wiary poległ w bitwie z Maurami, ona zaś ma w Bogu nadzieję, że niewidomy będzie dla mnie nie gorszy od ojca; prosiła go, żeby się ze mną dobrze obchodził i opiekował, bo jestem sierotą. Ślepy odpowiedział, że tak właśnie postąpi i że mnie bierze nie jako pachołka, ale jak syna. I tak rozpocząłem służbę u mego nowego pana, który był już starym dziadem.
Po kilku dniach pobytu w Salamance pan mój zauważył, że jego zarobki są niedostateczne, i postanowił stąd pójść. Przed odejściem pobiegłem pożegnać się z matką; rozpłakaliśmy się oboje. Błogosławiąc mnie, rzekła:
– Czuję to, synku, że cię już nie zobaczę. Staraj się być dobrym i niech ci Bóg pomaga. Wychowałam cię, oddałam dobremu gospodarzowi, a teraz radź sobie sam.
Pobiegłem do mego pana, który na mnie czekał. Wyszliśmy z Salamanki i zbliżali się do mostu. U wejścia na most stoi jakieś kamienne zwierzę, z wyglądu niby byk. Ślepy kazał mi podprowadzić się do tego zwierzęcia, a gdy się to stało, rzekł mi:
– Łaziku! Przyłóż no ucho do tego byka, usłyszysz wewnątrz głośne dudnienie.
Uwierzyłem naiwnie, że to prawda, i przyłożyłem ucho, on zaś poczuwszy, że już trzymam głowę przy figurze, z całej siły palnął mnie ręką po głowie i uderzył o tego przeklętego byka, tak że przeszło trzy dni nosiłem tęgiego guza. Dziad rzekł mi:
– Naucz się, głuptasie, że chłopak u niewidomego musi być mądrzejszy od samego diabła.
I długo śmiał się z tego żartu. Wydało mi się, że w tej chwili otrząsnąłem się z naiwności właściwej dzieciom, i rzekłem sobie: „Prawdę powiedział, że nie trzeba być gawronem, skoro jestem sam na świecie i muszę o siebie dbać”.
Zaczęliśmy swą wędrówkę. W ciągu kilku dni dziad nauczył mnie swej gwary. Widząc, że jestem bardzo pojętny, ucieszył się i rzekł:
– Złota ani srebra dać ci nie mogę, ale dam ci wiele rad przydatnych w życiu.
I rzeczywiście, po Bogu on dał mi życie i choć sam był niewidomy, oświecił mnie i skierował na dobrą drogę. Chętnie opowiem państwu o mych dziecinnych psotach, żeby pokazać, ile w tym jest cnoty, gdy ludzie niskiego stanu potrafią się wznieść, a ile występku, gdy ludzie dostojni nisko upadają.
Otóż tedy wracam do mego poczciwego dziada i opowiem państwu o jego sprawach, abyście wiedzieli, że odkąd Bóg stworzył świat, nie było na nim człeka sprytniejszego ani chytrzejszego. W swoim zawodzie był on po prostu orłem. Umiał na pamięć setki modlitw; gdy się modlił, głos jego, niski, spokojny i bardzo dźwięczny, rozlegał się w całym kościele. Twarz miał pokorną i pobożną; wygłaszając modlitwy, nadawał jej odpowiedni wyraz, a nie czynił żadnych gestów ani min ustami lub oczyma, jak to inni zwykle robią.
Prócz tego znał tysiące sposobów wyłudzania pieniędzy. Twierdził, że umie modlitwy na wiele różnych przypadków: dla kobiet niepłodnych i dla kobiet przy nadziei; dla kobiet nieszczęśliwych w pożyciu małżeńskim znał modlitwy o miłość mężów; brzemiennym przepowiadał, czy się chłopiec urodzi, czy dziewczynka. Także w zakresie medycyny twierdził, że nawet Galenus nie znał ani połowy tych co on środków: na ból zębów, na omdlenia i choroby kobiece. Słowem, każdemu, kto tylko mu rzekł, że na coś cierpi, zaraz mówił: „Zróbcie to a to! Zróbcie tamto! Nazbierajcie takich to ziół! Zażyjcie takiego to korzenia!”.
Toteż biegali za nim wszyscy, a zwłaszcza kobiety wierzące we wszystko, cokolwiek im rzekł. Z nich też ciągnął sute dochody sposobami, o których mówię, i w miesiąc zarabiał więcej niż stu niewidomych przez cały rok.
Jednakże raczcie państwo wiedzieć, że pomimo wszystkiego, co dostawał i posiadał, był to człowiek tak skąpy i chciwy, jak nigdy nie widziałem. Morzył mnie głodem, a sobie odmawiał najkonieczniejszych rzeczy. Mówię istotną prawdę. Gdybym sam nie potrafił sobie pomóc sprytem i przebiegłością, wiele razy byłbym musiał zginąć z głodu. Ale pomimo całej jego wiedzy i przezorności tak go podchodziłem, że zawsze lub prawie zawsze przypadła na mnie część większa i lepsza. W tym celu uciekałem się do diabelskich podstępów, z których kilka państwu opowiem, chociaż nie wszystkie wyszły mi na dobre.
Chleb i inne zapasy nosił dziad w płóciennym worku, którego otwór zamykał się na żelazne kółko z kłódką. Gdy trzeba było coś włożyć do worka lub z niego wyjąć, robił to tak ostrożnie i przez tak mały otwór, że nikt na świecie nie zdołałby podebrać choćby kruszyny. Tymczasem ja otrzymywałem od niego tak małą porcję, że nie wystarczała nawet na dwa kęsy. Otóż gdy tylko on, zamknąwszy kłódkę na klucz, uspokajał się, myśląc, że jestem czymś innym zajęty, zaczynałem paproszyć skąpy worek przez szew, który z jednej strony rozpruwałem, a potem znów zaszywałem. Wyciągałem z worka oczywiście nie źdźbło chleba, ale smaczne kąski wędliny i kiełbasy. Korzystałem z odpowiedniej chwili – nie żeby z łakomstwa łasować, lecz aby wynagrodzić sobie te diabelskie krzywdy, jakie znosiłem od niegodziwego ślepca.
Wszystko, co tylko mogłem urwać lub ukraść z pieniędzy, trzymałem w półblankach4. Gdy dziada proszono o modlitwę, dając mu blankę, ja ją natychmiast wrzucałem sobie w usta, a na jej miejsce zjawiała się przygotowana półblanka, tak że zanim on wyciągnął rękę, już pieniądz przez moją zmianę tracił połowę wartości. Udawało mi się to, bo dziad był ślepy, a ten, co dawał, nie zapowiadał głośno, ile daje. Żalił mi się zły dziadyga, bo w dotknięciu rozpoznawał zaraz i czuł, że to niecała blanka.
– Cóż u diabła! – mówił. – Odkąd jesteś przy mnie, dają mi tylko półblanki, a dawniej płacili mi całą blankę, czasem nawet i marawedisy. To ty mi przynosisz takiego pecha.
Wskutek tego skracał modlitwy i przerywał je w połowie, nakazując mi szarpnąć go za połę, gdy zamawiający modlitwę oddali się. Tak też robiłem, a on wnet na nowo wzywał przechodniów, mówiąc: „Każcie odmówić taką a taką modlitwę”.
Miał zwyczaj podczas obiadu stawiać obok siebie dzbanek z winem; ja zaś szybko schwyciwszy dzbanek, cichutko raz i drugi pociągałem z niego i wnet stawiałem na miejsce. Ale trwało to niedługo, bo dziad po ilości łyków rozpoznawał niedobór i od tej chwili, żeby zachować wino w całości dla siebie, nie wypuszczał dzbanka z rąk, trzymając go przed sobą za ucho. Lecz nie było magnesu, który by tak przyciągał żelazo, jak ja ciągnąłem wino przez długą słomkę żytnią, którą w tym celu sobie przyrządziłem. Wsuwałem ją w szyjkę dzbanka, a ciągnąc wino, śmiałem się w kułak ze ślepego.
Ponieważ jednak nicpoń był strasznie przebiegły, myślę, że się połapał. Znów bowiem zmienił sposób postępowania. Zaczął wstawiać dzbanek między nogi i przykrywać go ręką, a wtedy już pił spokojnie. Ja zaś, przywyknąwszy do wina, ginąłem bez niego.
Widząc, że sposób ze słomą nie pomaga i nie zda się na nic, wymyśliłem, żeby przewiercić na dnie dzbanka małą dziurkę i leciutko zalepić ją cienkim plasterkiem wosku. Podczas obiadu, udając, że mi chłodno, przysuwałem się do nóg niegodziwego ślepca, aby się pogrzać przy tym skąpym ognisku, któreśmy rozpalili. Od gorąca wosk, którego warstwa była cieniutka, prędko topniał, a z otworu strumyczek wina sączył mi się do ust, które tak podstawiałem, żeby ani jednej kropelki nie zmarnować. Kiedy biedaczysko zabierał się do picia, nie znajdował nic: wściekał się, złorzeczył, posyłał do diabła dzbanek i wino, nie wiedząc, co by to być mogło.
– Teraz, wuju5, nie powiecie, że ja wam wypijam wino, bo nie wypuszczacie dzbanka z rąk – mówiłem.
Zaczął obracać i obmacywać dzbanek ze wszystkich stron, znalazł dziurkę i wykrył moją psotę, ale udał, że się niby niczego nie domyśla.