Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki.
Benjamin Franklin (1706–1790) – amerykański polityk, drukarz, wynalazca, filozof i wolnomularz – to jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Żywot własny jest autobiograficzną, barwną opowieścią o jego życiu, napisaną głównie w trzeciej osobie.
Pracę nad tym dziełem Franklin rozpoczął w 1771 roku, a jej koniec wyznaczyła śmierć autora w 1790 roku. Sławny uczony opisał swe wczesne lata, dorastanie, pracę drukarza, wynalazki, podróże, działalność polityczną i naukową oraz dorobek filozoficzny. Książka była wielokrotnie publikowana i cieszy się popularnością zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i poza nimi. Jest ważnym dokumentem historycznym i literackim, który obrazuje życie i czasy autora oraz kształtowanie się narodu amerykańskiego. Warto przypomnieć, że podobizna Benjamina Franklina znajduje się na banknocie studolarowym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
I WCZESNA MŁODOŚĆ W BOSTONIE
Twyford1, w siedzibie biskupa St Asaph, 1771
Drogi synu,
Zawsze znajdowałem przyjemność w znajdowaniu różnych szczegółów z życia moich przodków. Pamiętasz może, jak przepytywałem nielicznych pozostałych krewnych, kiedy byliśmy w Anglii, oraz podróż, jaką podjąłem w tym celu. Przypuszczam, że i dla ciebie byłoby rzeczą miłą poznać okoliczności mojego życia, z których wiele jest ci nie znanych. Toteż z góry rozsmakowując się w całotygodniowym nieprzerwanym odpoczynku w obecnym moim wiejskim ustroniu, zasiadam, aby okoliczności te spisać dla ciebie. Mam zresztą po temu i inne powody. Wyzwoliwszy się z nędzy i zapoznania, w jakich się urodziłem i wychowałem, i zdobywszy pewne wpływy i niejaką reputację w świecie, przepędziłem życie pod dość szczęśliwą gwiazdą, czyniąc należyty użytek z powodzenia, które zawdzięczam błogosławieństwu bożemu. Toteż potomność może chcieć poznać środki, jakimi się posługiwałem, i zastosować w swoim własnym życiu, gdyby nadawały się do naśladowania.
Owa pomyślność, gdy zastanawiałem się nad nią, skłaniała mnie czasem do mówienia, że gdyby mi dany był wybór, nie miałbym nic przeciw powtórzeniu mojego życia od samego początku, prosząc jedynie o przywilej, z którego korzystają pisarze przy drugim wydaniu, aby poprawić pewne błędy pierwszego. Mógłbym w ten sposób, obok poprawienia błędów, zmienić też i pewne niefortunne przypadki i zdarzenia na inne, bardziej przyjazne. Gdyby jednak tego mi odmówiono, mimo wszystko przyjąłbym dar. Skoro wszakże takiego powtórzenia spodziewać się nie można, rzeczą najbliższą ponownemu przeżyciu swego życia wydaje się być odtworzenie wspomnień i utrwalenie ich drogą przelania na papier.
Dzięki temu będę mógł również pofolgować naturalnej u starców skłonności mówienia o sobie samym i o tym, co zdziałałem w przeszłości. A pofolguję sobie nie nudząc innych, którzy mogliby przez szacunek dla wieku poczuwać się do obowiązku słuchania mych opowieści. Albowiem to, co piszę, można według woli przeczytać lub też nie. Wreszcie (lepiej od razu przyznać się, skoro mym zaprzeczeniom nikt by nie uwierzył) zaspokoję w ten sposób także i moją próżność. Ilekroć bowiem słyszałem lub czytałem na wstępie słowa: „Bez żadnej próżności rzec mogę” itd., zaraz potem następowała jakaś próżna opowieść. Większość ludzi nie lubi próżności u innych, choćby sami chętnie jej hołdowali. Ja jednak jestem dla niej wyrozumiały, gdyż sądzę, że często przynosi pożytek zarówno człowiekowi próżnemu, jak i tym, którzy są w kręgu jego działania. Stąd w wielu wypadkach nie byłoby zbytnią niedorzecznością, gdyby człowiek dziękował Bogu za swoją próżność obok innych przymiotów życia.
Kiedy zaś mówię o dziękowaniu Bogu, pragnę z całą pokorą przyznać, że wszelką szczęśliwość w moim dotychczasowym życiu zawdzięczam Jego życzliwej opatrzności, która użyczała mi środków spożytkowanych przeze mnie i zapewniała im pomyślne wyniki. Wierząc w to mam nadzieję, chociaż nie przeświadczenie, że ta sama dobroć nadal będzie czuwać nade mną i darzyć mnie szczęśliwością lub pozwoli znosić ciosy fortuny, które i mnie, tak jak innym, mogą się przytrafić. Albowiem bieg moich przyszłych losów znany jest tylko Temu, który mocen jest błogosławić nawet naszym cierpieniom.
Notatki, jakie jeden z mych stryjów (podobnie rozmiłowany w zbieraniu rodzinnych szczegółów) kiedyś mi zawierzył, dostarczyły mi różnych wiadomości o naszych przodkach. Z notatek tych dowiedziałem się, że rodzina nasza mieszkała w tej samej wiosce Ecton, w hrabstwie Northampton, co najmniej przez trzysta lat, a może i dłużej (kto wie, czy nie od czasów, kiedy nazwa Franklin, oznaczająca dotąd ludzi określonej warstwy2, przyjęła się jako ich nazwisko, gdy jednocześnie i inni w całym królestwie obierali sobie nazwiska). Przodkowie nasi gospodarzyli na własnej trzydziestoakrowej posiadłości, dopomagając sobie kowalstwem. Kuźnia przechodziła zawsze na najstarszego syna i zwyczaj ten trwał z pokolenia na pokolenie. Tak było jeszcze za czasów mego stryja i ojca oraz najstarszych ich synów. Przeglądając rejestry kościelne w Ecton, odnalazłem szczegóły dotyczące narodzin, ślubów i pogrzebów począwszy od roku 1555, wcześniejszych bowiem rejestrów w parafii nie prowadzono. Wynikało z rejestrów, że byłem od pięciu pokoleń najmłodszym synem najmłodszego syna. Dziadek mój, Thomas, urodzony w 1598, mieszkał w Ecton aż do późnej starości, kiedy to, nie mogąc już pracować, przeniósł się do swego syna Johna, farbiarza w Banbury, w hrabstwie Oxford. U tegoż Johna ojciec mój był czeladnikiem. Nim został wyzwolony, dziadek umarł. W roku 1758 widziałem jego grób. Najstarszy syn dziadka, Thomas, mieszkał na gospodarce w Ecton i pozostawił ją w spadku jedynemu dziecku, córce, która wraz z mężem, niejakim Fisherem z, Wellingborough, sprzedała dom i ziemię panu Isted, właścicielowi sąsiednich dóbr. Dziadek miał czterech synów. Byli to: Thomas, John, Beniamin i Josiah. Napiszę ci o nich na podstawie moich notatek, a jeśli te nie zaginą, znajdziesz tam później znacznie więcej szczegółów.
Thomas miał być kowalem, ale będąc zmyślny i zdolny, a zachęcany do nauk (jak wszyscy moi bracia) przez pana Palmera, największego podówczas właściciela dóbr w całej parafii, wyszkolił się na pisarza i doszedł do znaczenia w hrabstwie; był główną sprężyną wielu przedsięwzięć publicznych hrabstwa i miasta Northampton oraz własnej wioski i cieszył się szczególną opieką lorda Halifaxa. Umarł 6 stycznia 1702, równo na cztery lata przed moim urodzeniem. Z tego, co mówili nam starzy ludzie w Ecton, swoim życiem i charakterem tak bardzo mnie przypominał, że gdyby umarł tego samego dnia, można by uwierzyć w wędrówkę dusz.
John został farbiarzem wełny, a Beniamin farbiarzem jedwabiu pracując jako czeladnik w Londynie. Był bardzo przemyślnym człowiekiem, a pamiętam go dobrze, gdyż odwiedził mego ojca w Bostonie, kiedy byłem chłopcem, a mieszkał z nami przez parę lat. Dożył późnego wieku. Jego wnuk, Samuel Franklin, mieszka teraz w Bostonie. Beniamin pozostawił dwie księgi rękopisów swoich własnych poezji, pisanych przy różnych okazjach, a dedykowanych krewnym i przyjaciołom. Wynalazł własny sposób pisania skrótami, którego i mnie nauczył. Nie posługiwałem się jednak nigdy tą metodą i dziś jej nie pamiętam. Po tym stryju otrzymałem imię, gdyż ogromnie lubili się z moim ojcem. Stryj był bardzo pobożny, pilnie chodził na kazania najlepszych kaznodziei, spisując je swoim systemem, toteż z czasem zgromadził wiele tomów. Zajmował się bardzo polityką, może aż za bardzo jak na jego stan. Niedawno wpadł mi w ręce w Londynie zgromadzony przez niego zbiór wszystkich ważniejszych broszur omawiających sprawy publiczne od 1641 do 1717 roku. Z numeracji wynika, że część broszur przepadła, ale zachowało się osiem foliałów i dwadzieścia cztery zeszyty in quarto i w ósemce. Trafiły one do rąk pewnego antykwariusza, który znając mnie, gdyż czasami kupowałem od niego, przyniósł je do mnie. Stryj musiał je pozostawić w Londynie przed swoim wyjazdem do Ameryki, a więc ponad pięćdziesiąt lat temu. Na marginesach jest wiele jego notatek.
Nasza skromna rodzina wcześnie przyjęła protestantyzm i nie wyrzekła się go za panowania królowej Marii3, chociaż ich gorliwe występowanie przeciw papiestwu naraziło ich na kłopoty i niebezpieczeństwa. Mieli w swym posiadaniu Biblię anglikańską, którą dla bezpiecznego ukrycia przechowywano umocowaną do deski pod dużym stołkiem. Kiedy mój prapradziad czytał Biblię rodzinie, odwracał stołek i trzymał go tak na kolanach przewracając jedynie karty księgi. Jedno z dzieci stało przy drzwiach na straży, aby dać znać o zbliżaniu się urzędnika sądu duchownego. Wówczas stołek stawiano na ziemi, a dla niepoznaki ktoś na nim siadał. Opowieść tę słyszałem od stryja Beniamina. Rodzina pozostała wierna Kościołowi Anglikańskiemu aż do końca rządów Karola II, kiedy paru duchownych, usuniętych za nonkonformizm, urządzało zebrania w hrabstwie Northampton. Wówczas to przystąpili do nich Beniamin i Josiah, reszta zaś rodziny pozostała przy Kościele Episkopalnym.
Mój ojciec, Josiah, ożenił się młodo i wraz z żoną i trojgiem dzieci wyjechał do Nowej Anglii około roku 1682. W kraju zebrania nonkonformistów zostały zakazane przez prawo i często je zakłócano, co skłoniło kilku poważnych znajomych ojca do przesiedlenia się tutaj. Wyjeżdżając namówili ojca, aby im towarzyszył, gdyż spodziewali się, że cieszyć się tu będą swobodą religijną. Z tej samej żony miał jeszcze czworo dzieci, a z drugiej żony – dziesięcioro, razem więc siedemnaście. Pamiętam z nich trzynaścioro, zasiadające razem przy stole ojca, później wszystkie dorosły, pożeniły się i powychodziły za mąż. Byłem najmłodszym synem i najmłodszym, prócz dwojga, dzieckiem. Urodziłem się w Bostonie, w Nowej Anglii. Moją matką, a drugą żoną ojca, była Abiah Folger, córka Piotra Folgera, jednego z pierwszych osadników w Nowej Anglii, o którym z szacunkiem wspomina Cotton Mather4 w swojej historii kościelnej naszego kraju, zatytułowanej Magnalia Christi Americana, pisząc, że był to „nabożny i uczony Anglik”. Słyszałem, że Piotr Folger zajmował się okazyjnie pisarstwem, ale tylko jedna jego rzecz; była drukowana. Widziałem ten utwór przed wielu laty. Pisany był w roku 1675 domorosłym wierszem owych czasów. Nawoływał do wolności sumienia i występował w obronie baptystów, kwakrów i członków innych, również prześladowanych sekt. Owym prześladowaniom przypisywał z Indianami i inne klęski, jakie spadły na kraj, nazywając je karą bożą za ohydny grzech nietolerancji i nawołując do uchylenia nielitościwych praw. Całość wydawała mi się pisana z dużą uczciwością i prawdziwie męską swobodą. Pamiętam sześć linijek oktawy, choć pierwszych dwu zapomniałem; z ich sensu można było wyrozumieć, że jego krytyka płynie z dobrej woli i dlatego nie chciał zatajać swojego autorstwa.
Bo paszkwil rzecz to dla mnie niska (powiada on),
Wstrętny mi oszczerstw styl.
Z Sherburne to ślę, swego nazwiska
Nie będę także krył.
Nie miej za złe, boś druha zyskał:
Jest nim Peter Folgier.
Moi starsi bracia poszli wszyscy na czeladników do różnych zawodów. Mnie zaś, gdy miałem lat osiem, umieszczono w szkole parafialnej, gdyż ojciec chciał poświęcić mnie, jako dziesięcinę swego męskiego potomstwa, służbie Kościoła. W tym zamiarze utrwaliło go zdanie wszystkich przyjaciół, że na pewno będę się dobrze uczył, a także moja gorliwość do nauki czytania (którą przyswoić sobie musiałem bardzo wcześnie, jako że nie pamiętam czasu, kiedy nie umiałem czytać). Stryj Beniamin również pochwalał tę myśl i przyrzekł nawet ofiarować mi swoje księgi kazań, pod warunkiem, jak sądzę, że nauczę się czytać jego skróty pisarskie. Do szkoły parafialnej chodziłem wszelako tylko niecały rok, choć z ucznia średniego zdążyłem wybić się na prymusa klasy i przeniesiono mnie o jedną klasę wyżej, abym przez resztę roku uczył się wraz z nią. Ojciec mój jednak odstąpił od pierwotnego zamiaru w obawie przed wydatkami na studia uniwersyteckie, którym nie mógłby sprostać mając liczną rodzinę. Liczył się także z tym, że wielu wykształconych ludzi ma później bardzo nędzne dochody. Takie przynajmniej względy podał swym przyjaciołom, gdy postanowił zabrać mnie ze szkoły parafialnej i posłać do szkoły, gdzie uczono pisania i arytmetyki, którą prowadził w bardzo umiejętny sposób głośny podówczas i dobry nauczyciel, George Brownell. Pod jego kierunkiem szybko nauczyłem się umiejętności pisania, ale w arytmetyce nie robiłem żadnych postępów. Mając lat dziesięć wróciłem do domu, aby pomagać ojcu w fabrykacji mydła i świec. Przedsiębiorstwo to założył ojciec po przyjeździe do Nowej Anglii, gdy przekonał się, że z farbiarstwa nie zdoła utrzymać rodziny. Zajmowałem się więc przycinaniem knotów, napełnianiem form, w których odlewano świece, uprzątaniem warsztatu, bieganiem na posyłki itd.
Nie lubiłem tego zajęcia, natomiast pociągało mnie bardzo morze, ale ojciec był moim zamiarom przeciwny. Ponieważ jednak mieszkaliśmy nad wodą, nauczyłem się szybko pływać i prowadzić łodzie, toteż ilekroć wypływaliśmy ze znajomymi chłopcami, zwykle siadałem przy sterze, zwłaszcza w wypadku trudności. W takich razach stawałem się zazwyczaj przywódcą i czasami wpędzałem chłopców w tarapaty, czego dam jeden przykład, gdyż świadczy o wcześnie budzącym się poczuciu spraw ogólnych, co prawda źle wówczas pokierowanym.
Do stawu nad groblą młyńską przylegało słone bagnisko, na którego skraju, przy wysokiej wodzie, zatrzymywaliśmy się, by łowić piskorze. Deptaliśmy tam tak często, że z czasem brzeg przemienił się w błoto. Zaproponowałem więc zbudowanie nadbrzeża, na którym można będzie bezpiecznie stać, i wskazałem moim towarzyszom duży stos kamieni, przeznaczonych na budowę nowego domu w pobliżu topieli, a bardzo odpowiednich dla naszego celu. Pewnego wieczoru, gdy robotnicy odeszli, zebrałem gromadę chłopaków i pracując gorliwie jak mrówki, dźwigając czasem po dwóch albo trzech jeden kamień, przenieśliśmy je wszystkie i wybudowaliśmy małe nadbrzeże. Nazajutrz rano przyszli robotnicy, zdziwili się brakiem kamieni i znaleźli je wreszcie w naszej budowie. Zaczęto szukać sprawców; wykryto nas i oskarżono przed rodzicami. Otrzymaliśmy mocne cięgi od ojców i chociaż usiłowałem dowodzić pożytku naszej budowy, mój ojciec przekonał mnie, że nic nie może być użyteczne, co nie jest uczciwe.
Myślę, że chciałbyś dowiedzieć się czegoś o jego osobie i charakterze. Był doskonale zbudowany, średniego wzrostu, ale bardzo silny i krzepki. Posiadał bystry umysł, pięknie rysował, nabrał trochę umiejętności w muzyce, a że miał czysty i przyjemny głos, więc kiedy śpiewał psalmy, towarzysząc sobie na skrzypcach, co robił czasami wieczorem, po ukończeniu pracy, bardzo było miło go słuchać. Obdarzony był także wielkim zmysłem do mechaniki i umiał w razie potrzeby posługiwać się narzędziami innych rzemiosł. Ale największa jego zaleta polegała na trafnej ocenie i rozumnych sądach w sprawach zarówno prywatnych, jak i publicznych. Tymi ostatnimi bezpośrednio nigdy się nie zajmował, gdyż liczna rodzina, którą musiał utrzymywać, i skromne dochody nie pozwalały mu odrywać się od zawodu. Pamiętam jednak częste odwiedziny wybitnych osobistości, przychodzących dla zasięgnięcia jego rady w sprawach miasta lub parafii, do której należał. Wszyscy okazywali wielki szacunek dla jego sądów i rad. Także i prywatne osoby chętnie zasięgały jego zdania w swoich sprawach, ilekroć miały jakieś trudności, a nieraz wybierano go na rozjemcę w sporach. Ojciec lubił, gdy przy jego stole zasiadał ktoś z rozumnych przyjaciół czy sąsiadów, prowadził z nimi częste rozmowy i zawsze starał się wybrać jakiś ciekawy lub użyteczny temat, aby zaprawić umysły słuchających dyskusji dzieci. Tym sposobem kierował naszą uwagę na to, co dobre, słuszne i roztropne w postępowaniu życiowym. Wcale albo też prawie wcale nie mówiono o potrawach przychodzących na stół, czy były smaczne, czy nie, dobrze lub źle przyrządzone, zwyczajne albo niezwykłe o tej porze roku, lepsze czy gorsze od innych podobnych. Wychowany zostałem w tak zupełnej obojętności na te rzeczy, iż nigdy nie zwracałem uwagi na stojące przede mną jedzenie; po dziś dzień w godzinę po obiedzie trudno mi powiedzieć, co było na obiad. Stanowiło to dla mnie dużą wygodę w podróżach, podczas gdy towarzysze moi nieraz mocno cierpieli z powodu braku potraw odpowiednich dla ich wydelikaconych smaków i apetytów.
Moja matka również była świetnej budowy i sama wykarmiła swoich dziesięcioro dzieci. Nie pamiętam, by którekolwiek z rodziców kiedykolwiek chorowało, z wyjątkiem ich ostatnich, śmiertelnych chorób. Ojciec umarł mając lat osiemdziesiąt dziewięć, matka zaś osiemdziesiąt pięć. Leżą pogrzebani razem w Bostonie, a na ich grobie umieściłem marmurową tablicę z takim napisem:
JOSIAH FRANKLIN
i
ABIAH,
jego żona,
spoczywają tutaj.
Przeżyli szczęśliwie w związku małżeńskim pięćdziesiąt pięć lat. Bez majątku ani stanowiska płatnego, nieustanną pracą i przemysłem, z błogosławieństwem bożym, utrzymywali dostatnio liczną rodzinę i zacnie wychowali trzynaścioro dzieci i siedmioro wnuków. Niech cię ich losy, przechodniu, zachęcą do pracowitości w zawodzie i ufania woli Opatrzności. Pobożnemu i roztropnemu ojcu, cnotliwej i szlachetnej matce najmłodszy ich syn z czcią synowską dla ich pamięci umieścił ten kamień.
J. F. ur. 1655, zm. 1744, lat 89.
A. F. ur. 1667, zm. 1752, lat 85.
Odbiegam ciągle od mej opowieści, z czego wniosek, że się starzeję. Dawniej pisałem bardziej systematycznie. Ale człowiek nie ubiera się dla małej kompanii jak na publiczny bal. Może zresztą tylko przez niedbalstwo.
Wracam do rzeczy. W przedsiębiorstwie ojca pracowałem dwa lata, czyli do czasu, gdy miałem lat dwanaście. Że zaś mój brat John, który specjalnie kształcił się do zawodu, opuścił ojca, ożenił się i osiadł na swoim w Rhode Island, wszystko przemawiało za tym, że miałem zająć jego miejsce i objąć fabrykację mydła i świec. Lecz moja niechęć do tego zawodu trwała nadal i ojciec obawiał się, że jeśli nie znajdzie bardziej mi odpowiadającego, wyrwę się i puszczę na morze, jak ku jego wielkiemu zmartwieniu syn jego Josiah uczynił. Toteż ojciec zabierał mnie od czasu do czasu na przechadzkę, abym przyjrzał się pracy stolarzy, murarzy, tokarzy, kotlarzy itd., gdyż chciał stąd wywnioskować o moich skłonnościach i związać mnie z jakimś zawodem na lądzie. Zawsze odtąd z wielką przyjemnością oglądałem dobrych rzemieślników przy pracy. A pożytek z owych przechadzek wyniosłem też znaczny, gdyż nauczyłem się wykonywać sam różne drobne prace w domu, gdy odpowiedniego rzemieślnika nie było pod ręką. Nauczyłem się także budować dla moich doświadczeń niewielkie machiny, gdy jeszcze chęć była świeża, by doświadczenie wykonać. Wreszcie ojciec wybrał zawód nożownika i posłał mnie na naukę do mego stryjecznego brata Samuela, który do zawodu tego kształcił się w Londynie. Samuel wszakże oczekiwał za moją naukę wynagrodzenia, co nie podobało się ojcu, zabrał mnie więc na powrót do domu.
II POCZĄTKI W ZAWODZIE DRUKARZA
Od dziecka lubiłem czytać i wszystkie drobne pieniądze, jakie tylko miałem, wydawałem na książki. Rozmiłowałem się w Wędrówce pielgrzyma i moim pierwszym zbiorem były dzieła Johna Bunyana w oddzielnych tomikach. Później sprzedałem je, aby móc kupić Bibliotekę Historyczną R. Burtona; składała się z czterdziestu czy pięćdziesięciu tanich książeczek sprzedawanych przez wędrownych kramarzy. Książki mego ojca były to głównie dyskursy teologiczne. Przeczytałem z nich większość, a później często żałowałem, że w okresie gdy odczuwałem taki głód wiedzy, nie trafiłem na bardziej odpowiednie książki; wszak nie miałem zamiaru zostać duchownym. Skwapliwie natomiast rozczytywałem się w Żywotach Plutarcha i do dziś lekturę tę uważam za wielki dla siebie pożytek. Była tam również książka Daniela Defoe, zatytułowana Szkic o projektach, oraz książka dra Mathera pod tytułem Szkic o czynieniu dobrze; obie wywarły wpływ na moje myślenie, a przez to i na niektóre doniosłe zdarzenia w moim późniejszym życiu.
Owo zamiłowanie do książek sprawiło, że ojciec postanowił wreszcie uczynić ze mnie drukarza, choć miał już w tym zawodzie jednego syna, Jamesa. W roku 1717 brat mój James powrócił z Anglii z prasą drukarską i czcionkami, aby założyć drukarnię w Bostonie. Wolałem to znacznie bardziej niż zawód ojca, ale wciąż pociągało mnie morze. Chcąc zapobiec, by pociąg ten nie wywołał niepożądanych skutków, ojciec chciał czym prędzej związać mnie z bratem. Jakiś czas opierałem się, ale w końcu uległem i mając zaledwie dwanaście lat podpisałem umowę czeladniczą. Miałem pracować jako czeladnik aż do ukończenia dwudziestu jeden lat i dopiero w ostatnim roku obiecano mi codzienne wynagrodzenie. W krótkim czasie poczyniłem wielkie postępy w zawodzie i stałem się bardzo przydatny bratu. Uzyskałem teraz dostęp do lepszych książek. Znajomość z uczniami księgarskimi pozwalała mi czasem pożyczyć tomik, który pilnie i szybko zwracałem. Nieraz przesiadywałem w swoim pokoju czytając do późnej nocy, kiedy książkę pożyczyłem wieczorem, a zwrócić miałem już wczesnym rankiem, gdyż bałem się, by jej nie zgubić lub by znajomy o nią się nie upominał.
Po niejakim czasie zwrócił na mnie uwagę pewien inteligentny kupiec Matthew Adams, który miał piękny księgozbiór, a często bywał w naszej drukarni. Zaprosił mnie do siebie i chętnie pożyczał wszelkie książki, jakie pragnąłem przeczytać. Nabrałem teraz upodobania do poezji i zacząłem pisać krótkie poematy. Brat mój, myśląc, że przyniesie to zyski, zachęcał mnie i namawiał do układania okolicznościowych ballad. Jedna, pod tytułem Tragedia w latarni morskiej, opisywała zatonięcie kapitana Worthilake’a i jego dwóch córek, druga była pieśnią żeglarską o ujęciu pirata Teacha (inaczej Czarnobrodego). Były to nędzne utwory, w stylu ballad z Grub Street5. Po wydrukowaniu ich brat wysłał mnie na miasto, aby je sprzedawać. Pierwsza ballada rozeszła się znakomicie, gdyż omawiała niedawne i głośne zdarzenia. Pochlebiło to mojej próżności. Ale ojciec zniechęcił mnie, ośmieszając utwory i twierdząc, że wierszokleci są zwykle żebrakami. Tak więc udało mi się nie zostać poetą, i to zapewne bardzo złym poetą. Natomiast pisanie prozą uprawiałem w życiu często i stało się ono głównym czynnikiem w moim rozwoju i posuwaniu się naprzód. Toteż opowiem teraz, w jaki sposób nabrałem pewnych po temu zdolności.
W mieście był jeszcze jeden oczytany chłopak, nazwiskiem John Collins, którego dobrze znałem. Prowadziliśmy czasem dysputy, z czego byliśmy bardzo zadowoleni, a każdy usiłował pognębić drugiego. Takie dysputy, mówiąc nawiasem, mogą stać się bardzo złym nawykiem, czyniąc ludzi bardzo przykrymi w towarzystwie z powodu ducha sprzeciwu, okazywanego przy każdej okazji; utrudnia to i psuje rozmowę, a ponadto wywołuje niechęć, a nawet wrogość tam, gdzie można oczekiwać przyjaźni. Nabrałem tej skłonności czytając książki ojca zawierające dysputy o religii. Później przekonałem się, że ludzie rozumni rzadko hołdują temu zwyczajowi, z wyjątkiem prawników, profesorów i różnych ludzi wychowanych w Edynburgu.
Kiedyś między Collinsem a mną wynikł spór o to, czy stosownym jest kształcenie w naukach płci żeńskiej i czy jest ona do nauk zdolna. Zdaniem Collinsa było to niestosowne, a kobiety z samej swej natury uważał za niezdolne do wszelkich nauk. Ja wyrażałem pogląd przeciwny, może trochę z chęci dysputy. Mój przeciwnik był bardziej wymowny, w pogotowiu miał pełno słów i chwilami, jak mi się zdawało, pokonywał mnie bardziej swoją wymową niż siłą argumentów. Rozstaliśmy się nie przekonawszy jeden drugiego i przez jakiś czas nie mieliśmy się spotkać. Toteż zasiadłem, by spisać moje racje, które następnie przesłałem Collinsowi. Odpowiedział mi, a ja znów replikowałem. Wymieniliśmy po trzy czy cztery listy, gdy ojciec trafił przypadkiem na nie i przeczytał. Nie wchodząc w istotę sprawy, zaczął mówić o moim stylu. Zwrócił uwagę, że choć góruję nad przeciwnikiem prawidłową pisownią i przestankowaniem (co zawdzięczałem pracy w drukarni), daleko mi do wytworności w ujęciu oraz brak mi metody i jasności wyrazu, o czym przekonał mnie na licznych przykładach. Uznałem słuszność tych uwag i odtąd zważałem pilnie na sposób pisania starając się go jak najbardziej poprawić.
W tym czasie wpadł mi w ręce przygodny rocznik „Spectatora”6. Był to rocznik trzeci. Nigdy przedtem żadnego nie widziałem. Kupiłem go, przeczytałem wielekroć i byłem zachwycony. Uznałem, że styl jest świetny, i chciałem naśladować go w miarę możności. W tym celu wybrałem niektóre artykuły, wynotowałem pokrótce sens każdego zdania, odłożyłem wszystko na kilka dni, a potem, nie zaglądając do książki, usiłowałem odtworzyć artykuły omawiając szeroko wynotowany sens zdań i dobierając starannie odpowiednie słowa. Następnie porównałem mojego „Spectatora” z oryginałem i poprawiłem błędy przez siebie popełnione. Przekonałem się jednak, że brak mi zasobu słów oraz wprawy w przypominaniu ich sobie i użytkowaniu. A zdawało mi się uprzednio, że jej nabyłem, skoro układałem wiersze. Albowiem w poezji ciągle potrzebne są słowa o tym samym znaczeniu, ale różnej długości, zależnie od rytmiki lub wymagań rymu. Jeśli więc miałem w przyszłości uprawiać poezję, musiałbym stale korzystać z wielorakich słów i tę wielorakość opanować i utrwalić w swoim umyśle. Wybrałem więc pewną ilość powiastek prozą i przerobiłem na wiersze. Później zaś, gdy już wypadł mi z pamięci pierwotny tekst, przerobiłem wiersze z powrotem na prozę. Czasem znów wprowadzałem zamęt do wynotowanych skrótów zdań, a po kilku tygodniach porządkowałem je na nowo, by następnie przystąpić do kreślenia zdań pełnych i spisania całego artykułu. Miało to na celu zdobycie metody w porządkowaniu myśli. Porównując później moją pracę z oryginałem, wykrywałem wiele błędów, które poprawiałem. Czasem jednak mogłem Z przyjemnością stwierdzić, że w drobnych szczegółach udało mi się język czy też metodę rozumowania ulepszyć. Utwierdziło mnie to w nadziei, że z czasem mógłbym się stać niezłym pisarzem, czego niezmiernie pragnąłem. Wszystkie te ćwiczenia, podobnie jak lekturę, odbywałem wieczorem, po pracy, lub wczesnym rankiem, przed jej rozpoczęciem albo też w niedzielę, gdy udawało mi się zostać w drukarni samemu i uniknąć pójścia na nabożeństwo, czego ojciec wymagał ode mnie, kiedy byłem w domu, i co uważałem nadal za swój obowiązek, jakkolwiek twierdziłem, że brak czasu nie pozwala mi na jego spełnienie.
Gdy miałem szesnaście lat, trafiłem na książkę, pisaną przez niejakiego Tryona, zalecającą odżywianie się tylko warzywami. Postanowiłem trzymać się tego. Mój brat nie był jeszcze żonaty i nie prowadził domu, ale stołował się z czeladnikami u pewnej rodziny. Moja odmowa jedzenia mięsa spowodowała niejakie kłopoty i często wyśmiewano mnie za dziwactwo. Zapoznałem się ze wskazówkami Tryona, jak przyrządzać niektóre potrawy, na przykład gotowane kartofle czy ryż, robione naprędce budynie i jeszcze parę innych, po czym zaproponowałem bratu, że będę sam się troszczył o swoje wyżywienie, jeśli da mi co tydzień połowę pieniędzy wpłacanych za moje utrzymanie. Zgodził się natychmiast, a ja przekonałem się wkrótce, że mogę Z tego oszczędzić połowę. Miałem w ten sposób dodatkowe fundusze na kupno książek. Ale była i inna korzyść. Gdy mój brat z resztą czeladników szedł na posiłki, zostawałem w drukarni sam i szybko spożywałem lekkie jedzenie, złożone często z biskwita czy kromki chleba, garści rodzynek lub kawałka ciasta oraz szklanki wody. Resztę zaś czasu, aż do ich powrotu, miałem na naukę, w której czyniłem tym większe postępy, że powściągliwość w jedzeniu i piciu dawała mi znaczną jasność myślenia i szybką pojętność.
Teraz więc, pomny na wstyd wywołany nieznajomością działań liczbowych, których dwukrotnie nie zdołałem nauczyć się w szkole, sięgnąłem po podręcznik arytmetyki Cockera i z wielką łatwością przeszedłem cały kurs. Przeczytałem także książki Sellera i Shermy’ego o żeglarstwie, z których zapoznałem się nieco z geometrią, choć nigdy nie zaszedłem daleko w tej gałęzi wiedzy. W tym czasie przeczytałem również Locke’a Rozważanie dotyczące rozumu ludzkiego oraz Sztukę myślenia panów z Port Royal.7
Gdy pracowałem nad udoskonaleniem języka, wpadła mi w ręce gramatyka angielska (zdaje się Greenwooda). Na końcu były dwa krótkie szkice o retoryce i logice. Ten ostatni kończył się przykładem dyskusji metodą Sokratesa8. Wkrótce potem kupiłem Pamiętne dzieła Sokratesa Ksenofonta, gdzie było dużo przykładów tej samej metody. Byłem nią zachwycony i szybko przyswoiłem ją sobie, przyjmując skromny system pytań i wątpliwości zamiast argumentacji, przeczenia i pozytywnych tez. Ponieważ zaś właśnie wtedy na skutek czytania Collinsa i Shaftesbury’ego zacząłem wątpić o różnych punktach naszej doktryny religijnej, znalazłem, że owa metoda jest dla mnie najlepsza, a bardzo kłopotliwa dla tych, przeciw którym jej używałem. Zasmakowawszy uprawiałem ją bezustannie i nabrałem wielkiej umiejętności w doprowadzaniu ludzi, nawet wybitnej wiedzy, do wyznań, których następstw nie przewidywali. Wplątywałem ich w gąszcz trudności, z których nie mogli się wydobyć, i osiągałem zwycięstwa nie zawsze zasłużone przeze mnie ani przez sprawę, której broniłem. Przez kilka lat trzymałem się tej metody, lecz później stopniowo jej poniechałem, zachowując tylko zwyczaj wyrażania się z umiarkowanym niedowierzaniem. Nigdy, ilekroć twierdziłem coś, co mogło być kwestionowane, nie używałem słów z pewnością, bez wątpienia czy innych, które nadają poglądom ton kategoryczny. Mówiłem raczej, że zdaje mi się lub mam wrażenie, iż jest tak a tak, przypuszczam lub skłonny jestem myśleć tak a tak dla tych a tych powodów albo też wyobrażam sobie, że jest tak a tak, czy jeśli się nie mylę, jest tak a tak. Zwyczaj takiego mówienia bardzo mi się przydawał, jak sądzę, ilekroć miałem wpajać swoje poglądy i skłaniać ludzi do podejmowania kroków, których urzeczywistnienie było moim zadaniem. Głównym celem wszelkiej rozmowy jest udzielenie lub otrzymanie wiadomości, pozyskanie sobie lub przekonanie kogoś, toteż chciałbym, aby ludzie rozsądni i o szlachetnych intencjach nie osłabiali swojej zdolności czynienia dobrze przez pewny siebie i kategoryczny sposób bycia, który zawsze prawie zniechęca i wywołuje opór, przekreślając cele, dla których obdarzeni zostaliśmy mową: pozyskiwania innych lub udzielania czy też przyjmowania informacji. Jeśli bowiem chcecie kogoś poinformować, kategoryczny i dogmatyczny sposób wypowiadania się może wywołać sprzeciw i uniemożliwić życzliwą uwagę. Jeśli zaś chcecie zaczerpnąć informacji i wiedzę własną pogłębić z pomocą wiedzy innych, a jednocześnie będziecie stanowczo obstawać przy swoich obecnych poglądach, ludzie rozumni a skromni, którzy nie lubią sporów, zapewne pozostawią was w spokoju razem z waszymi błędami. W ten sposób rzadko kiedy możecie liczyć na pozyskanie swoich słuchaczy albo też przekonanie tychże, czyje współdziałanie jest wam potrzebne. Pope słusznie mówi:
Tak ucz ludzi, jak gdybyś nie uczył ich wcale,
Lecz przypominał rzeczy znane doskonale.
po czym zaleca nam:
Mówić trzeba, choć pewnie, na pozór nieśmiało.
A ze zdaniem tym mógłby połączyć to, które połączył, jak sądzę, mniej słusznie z innym:
Bo brak skromności z braku rozsądku wypływa.
Jeśli zaś ktoś zapyta, dlaczego mniej słusznie, powtórzę mu słowa:
Nie ma wytłumaczenia, gdy mowa chełpliwa,
Bo brak skromności z braku rozsądku wypływa.
A czyż brak rozsądku (jeśli ktoś jest tak nieszczęśliwy, że mu go brak) nie jest usprawiedliwianiem się z braku skromności? I czy nie lepiej byłoby powiedzieć:
Jedno jest tłumaczenie, gdy mowa chełpliwa:
Że brak skromności z braku rozsądku wypływa.
O tym jednak rozstrzygać powinni ludzie bardziej kompetentni.
W roku 1720 czy 1721 mój brat zaczął drukować gazetę. Była to druga gazeta w Ameryce, a nazywała się „New England Courant”. Jedyną istniejącą dotąd była „Boston News-Letter”. Pamiętam, jak niektórzy z jego przyjaciół chcieli go odwieść od tego twierdząc, że przedsięwzięcie nie uda się, gdyż jedna gazeta wystarczy dla Ameryki. W chwili obecnej (1771) mamy ich co najmniej dwadzieścia pięć. Brat jednak trwał przy swoim. Po złożeniu czcionek i wydrukowaniu arkuszy szedłem na miasto i roznosiłem gazetę abonentom.
Wśród przyjaciół brata byli ludzie zdolni, którzy zabawiali się pisaniem krótkich artykułów dla gazety, ta zaś zdobywała sobie coraz większe wzięcie. Panowie ci nieraz nas odwiedzali. Słuchając ich rozmów i dowiadując się o uznaniu, jakie spotykało ich artykuły, sam zapragnąłem także spróbować pióra. Ponieważ jednak byłem jeszcze chłopcem i przypuszczałem, że brat nie chciałby moich rzeczy drukować w gazecie wiedząc, kto to pisał, postanowiłem ukryć swoje autorstwo. Napisałem artykuł anonimowy i wetknąłem go w nocy pod drzwi drukarni. Brat znalazł go rankiem i pokazał swoim piszącym przyjaciołom, gdy jak zwykle przyszli go odwiedzić. Ci przeczytali artykuł w mojej obecności, i ku mojemu wielkiemu rozradowaniu spotkał się z ich uznaniem. Próbowali odgadnąć autora i wymieniali ludzi znanych u nas z wiedzy i rozumu. Obecnie sądzę, że miałem po prostu szczęście u moich sędziów, a być może nie byli oni w rzeczywistości tak dobrymi sędziami, jak mi się zdawało.
W każdym razie tak mnie to zachęciło, że napisałem i podrzuciłem tą samą drogą w drukarni jeszcze sporo innych artykułów, które również znalazły uznanie. Dochowałem tajemnicy, aż mój zapas pomysłowości mocno się wyczerpał, po czym sekret zdradziłem. Znajomi brata zaczęli mnie wtedy dość wysoko cenić, i to w sposób, który niezbyt mu się podobał, gdyż uważał, zapewne słusznie, że mogę stać się zbyt próżny. Kto wie, czy nie był to jeden z powodów, dla których w tym czasie zaczęły się między nami rozdźwięki. Brat uważał się przede wszystkim za mego majstra, we mnie zaś widział czeladnika i oczekiwał takich samych usług jak od pozostałych. Ja zaś uważałem, że wymaga zbyt wiele i jako brat powinien być bardziej wyrozumiały. Nasze spory wytaczaliśmy często przed ojcem. Przypuszczam, że albo musiałem mieć przeważnie rację, albo też lepiej broniłem swojej sprawy, gdyż sąd wypadał zazwyczaj na moją korzyść. Ale brat był porywczy i często mnie bił, co brałem sobie bardzo do serca. Czeladnictwo zdawało mi się bardzo nużące i wciąż szukałem okazji, aby je skrócić. Okazja nadarzyła się wreszcie, i to nieoczekiwanie.9
Jakiś artykuł w naszej gazecie na polityczny temat, którego już dziś nie pamiętam, uznano za obraźliwy dla Zgromadzenia prowincji10. Z nakazu przewodniczącego brata zatrzymano, przesłuchano i osadzono na miesiąc w więzieniu. Zapewne dlatego, że nie chciał ujawnić autora. Mnie również zatrzymano i przesłuchano. Chociaż jednak nic nie powiedziałem, udzielono mi nagany, po czym uwolniono w przekonaniu, jak sądzę, że jako czeladnik miałem obowiązek dochować tajemnic majstra.
W czasie pobytu brata w areszcie, co mimo naszych osobistych rozdźwięków odczułem dotkliwie, zarządzałem gazetą. Pozwoliłem sobie na wydrukowanie różnych przycinków pod adresem władz, co mój brat przyjął bardzo życzliwie, podczas gdy inni potępili mnie jako młodego geniusza, który został oszczercą i szydercą. Zwolnienie mego brata połączone było z rozkazem Izby (nader dziwacznym), że „James Franklin nie ma odtąd prawa drukować gazety zwanej «New England Courant»”.
W drukami odbyła się narada z przyjaciółmi brata, co teraz należy robić. Niektórzy proponowali obejście rozkazów przez zmianę nazwy gazety. Ale mój brat zwrócił uwagę na różne ujemne strony takiego załatwienia sprawy i wreszcie postanowiono, że najlepiej będzie drukować w przyszłości pismo pod nazwiskiem Beniamina Franklina. Chcąc zaś uniknąć orzeczenia Izby, że brat drukuje gazetę posługując się swoim czeladnikiem, postanowiono, by zwrócił mi umowę czeladniczą, opatrzywszy ją przedtem klauzulą zwolnienia, tak by w razie potrzeby można ją było okazać. Aby zapewnić bratu moje usługi, miałem podpisać nową umowę na pozostały okres czasu i ta miała być przechowana sekretnie. Plan był niedołężny, ale został natychmiast wprowadzony w życie i gazeta jeszcze przez wiele miesięcy wychodziła pod moim imieniem.
Wreszcie jednak wynikły między bratem a mną nowe rozdźwięki. Wtedy postanowiłem powołać się na moje zwolnienie licząc, że brat nie odważy się ujawnić nowej czeladniczej umowy. Takie wykorzystanie położenia było z mojej strony rzeczą niezbyt uczciwą i uważam to za jeden z pierwszych błędów życiowych. Nieuczciwość jednakże mało mi ciążyła, gdy czułem jeszcze cięgi, jakie w uniesieniu wymierzył mi brat, skądinąd zresztą człowiek łagodnego usposobienia. Kto wie – może sprowokowałem go zbyt zuchwałą postawą.
Gdy brat przekonał się, że go naprawdę opuszczam, postarał się, abym nie dostał pracy w żadnej innej miejscowej drukami. Obszedł wszystkie, rozmówił się z majstrami i żaden z nich nie chciał mnie zatrudnić. Pomyślałem wtedy, że najlepiej będzie udać się do Nowego Jorku, najbliższego miasta, gdzie były drukarnie. Do wyjazdu z Bostonu skłaniało mnie też przeświadczenie, że się naraziłem poniekąd partii rządzącej, a sądząc z samowoli Izby w sprawie brata uważałem, że gdybym został, mógłbym łatwo znaleźć się w opałach. Tym bardziej że wskutek moich dość jawnych dysput o religii różni poczciwcy ze zgrozą zaczęli wskazywać mnie sobie jako niewierzącego czy też ateistę. Postanowienie moje było niewzruszone. Ale ojciec brał teraz stronę brata i rozumiałem, że jeśli dokonam otwartej próby, spotkam się z ich przeciwdziałaniem. W tych warunkach mój przyjaciel Collins ofiarował się mi dopomóc. Ułożył się z kapitanem małego nowojorskiego kutra co do mego przejazdu, powiedziawszy mu, że mam kłopoty z dziewczyną złego prowadzenia i obarczoną dzieckiem, której przyjaciele chcą zmusić mnie do małżeństwa, i dlatego muszę wyjechać po kryjomu. Sprzedałem więc część książek dla zdobycia pieniędzy, w sekrecie wsiadłem na statek, a że mieliśmy wiatr pomyślny, po trzech dniach znalazłem się w Nowym Jorku, blisko trzysta mil od domu. Stanąłem tam jako chłopiec siedemnastoletni, bez najmniejszych rekomendacji, nie znając nikogo w mieście i nie mając prawie grosza w kieszeni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Mała wioska niedaleko Winchester w Hampshire w południowej Anglii. Tutaj znajdowała się wiejska siedziba biskupa St. Asaph, dr Jonathana Shipleya, „dobrego biskupa”, jak mawiał o nim dr Franklin. [wróć]
2. Wolni właściciele, klasa tuż poniżej szlachty. [wróć]
3. Maria I, królowa Anglii (1553-1558). [wróć]
4. Cotton Mather (1663-1728) – duchowny, obrońca zasad kalwinizmu, niezwykle płodny pisarz. Ojciec jego, Increase, był najwybitniejszym przedstawicielem rodu, który odgrywał dominującą rolę w życiu religijnym a częściowo i politycznym kolonii Massachusetts. [wróć]
5. Ulica w Londynie (obecnie Milton Street), zamieszkiwana wówczas przez pisarzy pośledniejszego gatunku, jest do dziś synonimem grafomanii. [wróć]
6. Codzienne londyńskie czasopismo, zawierające satyryczne eseje na tematy społeczne, wydawane przez Addisona i Steele’a w latach 1711-1712. „Spectator” i jego poprzednik, „Tatler” (1709), wyznaczyły początek literatury periodycznej. [wróć]
7. Znane stowarzyszenie uczonych i pobożnych ludzi zamieszkujących opactwo Port Royal pod Paryżem, którzy publikowali uczone dzieła z dziedziny religii. [wróć]
8. Sokrates zbijał argumenty swoich przeciwników podczas dyskusji, zadając pytania tak umiejętnie opracowane, że odpowiedzi oponenta potwierdzały jego stanowisko lub pokazywały błąd adwersarza. [wróć]
9. Myślę, że szorstki i despotyczny sposób, w jaki brat mnie traktował, był jednym z powodów wstrętu, który miałem przez całe życie dla wszelkiej formy tyranii. (przyp. aut.). [wróć]
10. Mowa tu o Zgromadzeniu Przedstawicielskim, jakie istniało w każdej prowincji lub kolonii. Nazywane ono tu jest także Izbą. [wróć]