Scholomance. Złote enklawy - Naomi Novik - ebook

Scholomance. Złote enklawy ebook

Naomi Novik

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzeci tom cyklu „Scholomance”

Ratowanie świata to test, do którego żadna szkoła nie zdoła cię przygotować – taka jest triumfalna konkluzja trylogii będącej bestsellerem „Sunday Times”, zapoczątkowanej Mroczną wiedzą oraz Ostatnim absolwentem.

Jedyne, o czym nigdy nie mówisz, będąc w Scholomance, jest to, co będziesz robić, gdy się z niej wydostaniesz – ponieważ nawet najbogatszy enklawowiec nie chce kusić losu.

Lecz to nierealne marzenie spełniło się El i jej przyjaciołom. Co więcej, nawet nie musiała zostać potwornie złą czarownicą, jaką miała się stać według przepowiedni. Zamiast pozabijać enklawowców, uratowała ich i teraz wszyscy czarodzieje są bezpieczni. We wszystkich enklawach świata zapanowały pokój i harmonia.

Żartuję.

Ponieważ zamiast El ktoś inny zaczął realizować plan zniszczenia enklaw i wszyscy uratowani przez nią są zagrożeni, a nad światem wisi groźba totalnej wojny między enklawami. Tak więc po cudownej ucieczce z Scholomance El musi wrócić i znaleźć sposób, żeby znów się do niej dostać.

Naprawdę jeden z najlepszych obecnie cykli fantasy, a to jeszcze nie koniec. - CULTURESS.

Scholomance jest mroczną szkołą magii na jaką czekałam, a za jej mądrą, sprytną i groźną bohaterką chętnie podążyłabym wszędzie - nawet do szkoły pełnej potworów. - KATHERINE ARDEN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 488

Oceny
4,2 (204 oceny)
99
68
26
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czibob

Z braku laku…

Oj Novik, Novik... Jej styl jest momentami taaaki męczący... Tyle czekałam na ten finał, a niestety moim skromnym zdaniem książka była bardzo słaba :( Ależ ja się natrudziłam, żeby ją w ogóle skończyć. W między czasie przeczytałam nawet dwie inne książki. Dobrnęłam do końca tylko ze względu na sentyment do 1 i 2 tomu. Ta część była przegadana i nudna. A najgorsze, że autorka zepsuła mi tak lubianą przeze mnie relacje El i Oriona, wprowadzając beznadziejny, totalnie dziwny i nielogiczny wątek z Liesel... Nawet zakończenie, choć na szczęście nie było najgorsze, to jednak nie było na tyle satysfakcjonujące, żeby zrekompensować mi trudy lektury.
31
Aelin_9

Całkiem niezła

Hmm, mam mieszane uczucia co do tej części i tego czy wyjście poza szkołę zrobiło dobrze tej historii. Liczyłam na troszkę inne zakończenie
10
girlonwheel

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatni tom trylogii 📚 Finałowa część pozamiatała wszystko - ogrom emocji i zwrotów akcji 🔥 Podsumowując całą serię -> historia jest spójna, dopracowana i zdecydowanie satysfakcjonująca. Przeczytaj koniecznie, jeśli lubisz motyw mrocznej szkoły, niebezpiecznych potworów, zabójczej rywalizacji, ratowania świata i siebie, siły przyjaźni, walki o przetrwanie oraz dokonywania wyborów. A dodatkowo sarkazm i "nieobycie" głównej bohaterki ✨ Jest to młodzieżowe fantasy, jednak przygotuj się, że bywa brutalnie i mrocznie 🌑 A wątek romantyczny jest tylko delikatnym dodatkiem 😍 PS Jakby powiedziała młodzież - SLAY... Nie spodziewałam się, że seria tak mnie wciągnie oraz zostawi z przemyśleniami i rozważaniem wszystkich wydarzeń na jeszcze długi czas 🔝
10
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Trzecia część serii Scholomance. Mocne i z przytupem zakończenie trylogii w brutalnej otoczce.
00
Szamot604

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna przygoda
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

JURTA

Ostat­nie, co powie­dział do mnie Orion, ten skoń­czony drań, to „El, tak bar­dzo cię kocham”.

A potem wypchnął mnie za bramę Scho­lo­mance i z łosko­tem wylą­do­wa­łam na tyłku w raju, w mięk­kiej tra­wie tej polanki w Walii, którą ostat­nio widzia­łam przed czte­rema laty, z zie­lo­nym listo­wiem klo­nów prze­świe­tlo­nym pro­mie­niami słońca i cze­ka­jącą tam na mnie mamą. Mama! Trzy­mała całe narę­cze kwia­tów: maków na uko­je­nie, zawil­ców na poko­na­nie stresu, podej­źrzo­nów na zapo­mnie­nie i wil­ców na nowy począ­tek. Powi­talny bukiet dla ofiary traumy, mający prze­gnać z mojego umy­słu kosz­mary, ule­czyć i dodać sił. Kiedy wycią­gnęła rękę, żeby pomóc mi wstać, ja zerwa­łam się z ziemi, krzy­cząc „Orion!”, i kwiaty roz­sy­pały się wokół.

Kilka mie­sięcy – całe wieki – temu, gdy jesz­cze gorącz­kowo ćwi­czy­li­śmy poko­ny­wa­nie toru prze­szkód, dziew­czyna z medio­lań­skiej enklawy dała mi zaklę­cie prze­no­szące. Było po łaci­nie i nale­żało do tych nie­licz­nych, które można rzu­cić na sie­bie, nie roz­pa­da­jąc się przy tym na kawałki. Mia­łam uży­wać go do prze­ska­ki­wa­nia z miej­sca na miej­sce w auli – żeby móc rato­wać takie osoby jak enkla­wowcy z Medio­lanu. Dla­tego poda­ro­wała mi to zaklę­cie warte pię­cio­let­niego zasobu mocy. Zwy­kle nie używa się go na dużą odle­głość, ale czas to mniej wię­cej to samo co prze­strzeń, a ja byłam w Scho­lo­mance zale­d­wie dzie­sięć sekund temu. Mia­łam w oczach obraz auli tak wyraźny i dokładny jak szkic archi­tek­to­niczny, wraz z okrop­nym ciel­skiem Wytrwa­ło­ści i nad­cią­ga­jącą hordą wygłod­nia­łych zło­wro­gów. Zamie­rza­łam prze­nieść się za bramę, dokład­nie tam, gdzie sta­łam, kiedy Orion mnie wypchnął.

Jed­nak zaklę­cie nie dawało się rzu­cić, sta­wia­jąc opór, który był jak ostrze­gaw­czy znak dro­gowy: ślepa uliczka, droga zmyta przez desz­cze. Mimo to rzu­ci­łam je, popie­ra­jąc mocą, ale odbiło się z impe­tem i powa­liło mnie, jak­bym wpa­dła na beto­nowy mur. Wsta­łam i spró­bo­wa­łam rzu­cić je ponow­nie, ale oba­liło mnie po raz drugi.

Dzwo­niło mi w uszach. Z tru­dem pod­nio­słam się z ziemi. Mama poma­gała mi wstać, ale jed­no­cze­śnie odcią­gała mnie, mówiąc coś i usi­łu­jąc mnie powstrzy­mać, a ja tylko wark­nę­łam do niej: „Ata­ko­wała go Wytrwa­łość!”. Puściła mnie i wzdry­gnęła się na samo wspo­mnie­nie.

Minęły już dwie minuty, od kiedy zosta­łam wypchnięta; dwie minuty w auli to cała wiecz­ność, nawet zanim wypeł­ni­łam ją wszyst­kimi potwo­rami tego świata. Jed­nak inter­wen­cja mamy powstrzy­mała mnie przed dal­szym wale­niem głową w bramę. Zasta­no­wi­łam się, a potem spró­bo­wa­łam prze­nieść stam­tąd Oriona.

Więk­szość ludzi nie potrafi przy­wo­łać niczego więk­szego i rozum­niej­szego od gumki do wło­sów. Jed­nak rzu­ca­jąc któ­re­kol­wiek z licz­nych zaklęć przy­wo­łu­ją­cych, które mimo­wol­nie pozna­łam z bie­giem lat, zawsze otrzy­my­wa­łam jedną lub kilka nie­szczę­snych i wrzesz­czą­cych osób, zapewne po to, żebym zło­żyła je w ofie­rze, czego upar­cie nie chcia­łam robić. Mia­łam tuzin takich zaklęć, a jedno z nich pozwa­lało zoba­czyć kogoś i prze­cią­gnąć przez lustrzaną taflę.

Jest szcze­gól­nie sku­teczne, jeśli ma się do dys­po­zy­cji wiel­kie zacza­ro­wane zwier­cia­dło. Szkoda, że zosta­wi­łam je na ścia­nie mojego pokoju w szkole. Jed­nak prze­bie­głam przez polankę i zna­la­złam małą kałużę mię­dzy korze­niami drzewa. Zwy­kle to by nie wystar­czyło, ale wciąż mia­łam nie­ogra­ni­czony zasób mocy wpły­wa­ją­cej we mnie z auli. Wzmoc­ni­łam nią zaklę­cie, zmu­si­łam kałużę, by stała się gładka jak szkło, i patrząc na nią, zawo­ła­łam:

– Orio­nie! Orio­nie Lake! Wzy­wam cię w…

Zer­k­nę­łam na pierw­sze pro­mie­nie słońca i niebo, które widzia­łam po czte­rech latach tęsk­noty za nimi, ale czu­łam tylko głę­boki zawód, że nie jest to przed­świt, samo połu­dnie, pół­noc czy inna przy­datna pora.

– …w środku dnia, abyś przy­był do mnie z mrocz­nej otchłani, posłuszny jedy­nie mnie.

Co ozna­czało, że po przy­by­ciu tutaj byłby zwią­zany zaklę­ciem znie­wa­la­ją­cym, ale tym będę się mar­twić póź­niej, kiedy już tu będzie…

Tym razem zaklę­cie prze­szło i woda unio­sła się sre­brzy­sto-czarną chmurą, powoli i nie­chęt­nie przy­bie­ra­jącą wid­mową postać, którą mógł być Orion, widoczny tylko jako nie­wy­raźna syl­wetka na czar­nym tle. Pomimo to wycią­gnę­łam rękę w ciem­ność, się­ga­jąc po niego, i przez moment wyda­wało mi się – byłam pewna – że go mam. Poczu­łam głę­boką ulgę: doko­na­łam tego, zła­pa­łam go – a potem wrza­snę­łam, ponie­waż moje palce dotknęły pasz­czora i poczu­łam jego nie­na­sy­cony głód.

Każda komórka mojego ciała zapra­gnęła natych­miast uciec. A potem zro­biło się jesz­cze gorzej, jakby to w ogóle było moż­liwe, ponie­waż nie był to tylko jeden pasz­czor, ale dwa, ata­ku­jące mnie z dwóch stron, jakby Wytrwa­łość jesz­cze nie cał­kiem stra­wiła Męstwo. Cały rocz­nik uczniów, posi­łek tak obfity, że pożar­cie go trwało długo, a tym­cza­sem poły­kane Męstwo wciąż szu­kało ofiar, usi­łu­jąc zaspo­koić głód.

W auli było dla mnie cał­ko­wi­cie jasne, że nie zdo­łamy zabić tego kosz­mar­nego potwora, nawet dzięki mocy prze­ka­zy­wa­nej mi przez cztery tysiące uczniów. Z Wytrwa­ło­ścią można było zro­bić tylko to co z całą Scho­lo­mance: wepchnąć w otchłań i mieć nadzieję, że znik­nie w niej na zawsze. Naj­wy­raź­niej jed­nak Orion był innego zda­nia, gdyż został tam, by wal­czyć, cho­ciaż szkoła wokół niego chy­bo­tała się na kra­wę­dzi tego świata.

Tak jakby sądził, że Wytrwa­łość wydo­sta­nie się ze szkoły, i jakąś czę­ścią swo­jego ogra­ni­czo­nego umy­słu wyobra­ził sobie, że może ją powstrzy­mać, tak więc musi zostać tam i do końca być boha­te­rem, chłop­cem powstrzy­mu­ją­cym tsu­nami. Tylko taki moż­liwy powód mogłam sobie wyobra­zić, wystar­cza­jąco idio­tyczny nawet bez wypy­cha­nia za bramę mnie, która jako jedyna naprawdę wal­czy­łam wcze­śniej z pasz­czo­rem. Ten pomysł był tak nie­wia­ry­god­nie głupi, że po pro­stu musia­łam wycią­gnąć stam­tąd Oriona, żeby mieć go tutaj i nawrzesz­czeć na niego, dopóki nie poj­mie bez­miaru swo­jej głu­poty.

Ucze­pi­łam się tego gniewu. Gniew pozwo­lił mi sta­wić opór, pomimo odoru roz­kładu pasz­czora pró­bu­ją­cego wchło­nąć moje palce, przy­sy­sa­ją­cego się do mojej skóry i osłony jak dziecko pró­bu­jące dostać się do słod­szego nadzie­nia cukierka, usi­łu­ją­cego wchło­nąć mnie, spo­wić mnie całą i pożreć, tak by pozo­stały tylko wytrzesz­czone oczy i otwarte do krzyku usta.

Gniew i zgroza, ponie­waż ten stwór chciał zro­bić to Orio­nowi, który wciąż był z nim w auli. Tak więc nie odpu­ści­łam. Spo­glą­da­jąc w taflę kałuży, rzu­ci­łam mor­der­czy czar nad jego led­wie widocz­nym ramie­niem, raz po raz powta­rza­łam moje naj­lep­sze i naj­szyb­ciej zabi­ja­jące zaklę­cie i czu­łam, jak cofa się bajoro zgni­li­zny wokół moich rąk. Wal­czy­łam z mdło­ściami przy każ­dym wde­chu i każ­dym „À la mort!” spły­wa­ją­cym z mojego języka, coraz mniej wyraź­nie, aż prze­szło w rzę­że­nie. Lecz przez cały czas nie odpusz­cza­łam, pró­bu­jąc wycią­gnąć stam­tąd Oriona. Nawet gdy­bym miała wraz z nim spro­wa­dzić na ten świat Wytrwa­łość i rzu­cić tego nie­na­sy­co­nego potwora w zie­lony las Walii i pod nogi mamy, w to spo­kojne miej­sce, o któ­rym marzy­łam w każ­dej minu­cie mojego pobytu w Scho­lo­mance. Prze­cież musia­ła­bym tylko go zabić.

To jesz­cze pięć minut wcze­śniej wyda­wało się abso­lut­nie nie­wy­ko­nalne, tak nie­moż­liwe, że po pro­stu śmieszne, ale teraz było tylko drob­nym i try­wial­nym zada­niem, ponie­waż alter­na­tywą było pozo­sta­wie­nie Oriona na pastwę potwora. Byłam bar­dzo dobra w zabi­ja­niu róż­nych stwo­rów. Zna­la­zła­bym jakiś spo­sób. Nawet już zaczę­łam ukła­dać w myślach plan; zajął się tym chłodny mecha­nizm mojej pod­świa­do­mo­ści, który po czte­rech latach w Scho­lo­mance nie zatrzy­my­wał się ani na chwilę. Będziemy wal­czyć z potwo­rem we dwoje. Ja zabiję pasz­czora kil­ka­dzie­siąt razy, a Orion będzie czer­pał z tego moc i prze­ka­zy­wał ją mnie. Razem stwo­rzymy nie­koń­czący się zabój­czy krąg, aż ten stwór znik­nie. To się uda, na pewno – prze­ko­ny­wa­łam sie­bie. Nie odpusz­czę.

I nie odpu­ści­łam. Zosta­łam ode­pchnięta. Znowu.

Zro­bił to Orion. Na pewno on, no bo nie pasz­czor. Moc, którą wle­wa­łam w zaklę­cie przy­wo­łu­jące, pocho­dziła z ogól­nego zasobu, jakby wszy­scy w szkole wciąż mi ją prze­ka­zy­wali. To jed­nak było nie­moż­liwe. Ponie­waż wszy­scy pozo­stali ucznio­wie już ode­szli. Wydo­stali się ze Scho­lo­mance, ści­skali rodzi­ców i opo­wia­dali im, co zro­bi­li­śmy, pła­kali i opa­try­wali swoje rany, dzwo­nili do przy­ja­ciół. Już nie dostar­czali mi mocy. Nie mieli tego robić. Sed­nem naszego planu było zerwa­nie wszel­kich więzi ze szkołą: chcie­li­śmy zapeł­nić ją zło­wro­gami, ode­rwać od tego świata i cisnąć w otchłań, aby pole­ciała w nią jak cuch­nący balon pełen wal­czą­cych potwo­rów i zni­kła w ciem­no­ści, gdzie było jej miej­sce. Zmie­rzała tam, kiedy Orion i ja jako ostatni bie­gli­śmy do por­talu.

O ile wie­dzia­łam, teraz tylko ja łączy­łam szkołę z rze­czy­wi­sto­ścią, wciąż pobie­ra­jąc pły­nącą z niej moc. A jedyną pozo­stałą w Scho­lo­mance osobą, która mogła mi ją prze­sy­łać, był Orion. On mógł odbie­rać moc zło­wro­gom, które zabi­jał. Tak więc przy­naj­mniej w tym momen­cie wciąż żył i wal­czył: Wytrwa­łość jesz­cze go nie połknęła. I naj­wy­raź­niej poczuł, że pró­buję go stam­tąd wycią­gnąć, ale zamiast odwró­cić się i pomóc mi to zro­bić, odsu­nął się ode mnie, opie­ra­jąc się przy­zy­wa­ją­cemu zaklę­ciu. Kosz­marny lepki pysk puścił moją rękę i też się wyco­fał. Tak jakby Orion pró­bo­wał zro­bić to samo, co przed wie­loma laty zro­bił mój ojciec: zła­pał i odcią­gnął pasz­czora, żeby ten pożarł jego zamiast uko­cha­nej dziew­czyny.

Tylko że uko­chana Oriona nie była deli­katną, łagodną uzdro­wi­cielką; była mistrzy­nią maso­wej zagłady, która już roz­szar­pała dwa pasz­czory na strzępy, więc ten cho­lerny dureń powi­nien wie­rzyć, że zdo­łam zro­bić to znowu. Jed­nak nie wie­rzył. Zamiast tego opie­rał się, a gdy pró­bo­wa­łam użyć mocy, żeby zmu­sić go do przej­ścia, nagle jej bez­denny ocean wyczer­pał się, jakby ktoś wycią­gnął korek z wanny.

W mgnie­niu oka dziel­nik mocy na moim nad­garstku stał się zimny, ciężki i bez­u­ży­teczny. W następ­nym moje moco­żerne zaklę­cie stra­ciło impet i Orion wyśli­znął mi się z rąk, jak­bym pró­bo­wała przy­trzy­mać garść oleju. Jego syl­wetka w magicz­nym zwier­cia­dle zni­kła w mroku. Mimo to roz­pacz­li­wie usi­ło­wa­łam go zła­pać nawet wtedy, gdy obraz zaczął gasnąć, ale mama klę­czała obok mnie przez cały czas, patrząc na mnie z nie­po­ko­jem i lękiem, a teraz zła­pała mnie za ramiona i prze­mocą odcią­gnęła od kałuży, zapewne ratu­jąc moją dłoń przed odcię­ciem w prze­gu­bie, kiedy czar prysł i wycza­ro­wana przeze mnie stud­nia bez dna znów zmie­niła się w pół­to­ra­cen­ty­me­tro­wej głę­bo­ko­ści kałużę mię­dzy korze­niami drzewa.

Jed­nym zwin­nym ruchem prze­to­czy­łam się po ziemi i pod­nio­słam na klęczki, nawet o tym nie myśląc. Kilka mie­sięcy przy­go­to­wy­wa­łam się do zakoń­cze­nia szkoły. Ponow­nie dopa­dłam kałuży i wbi­łam palce w muł. Mama objęła mnie, bła­ga­jąc, żebym prze­stała. Jed­nak nie dla­tego prze­stałam. Zro­bi­łam to, ponie­waż nic innego nie mogłam zro­bić. Nie została mi ani uncja mocy. Mama znów zła­pała mnie za ramiona, a ja odwró­ci­łam się i chwy­ci­łam krysz­tał, który miała zawie­szony na szyi.

– Pro­szę, pro­szę – wydy­sza­łam.

Mama patrzyła na mnie z roz­pa­czą, czu­łam, że chce mnie odcią­gnąć, ale zaraz na moment zamknęła oczy i drżą­cymi rękami roz­pięła łań­cu­szek. Dała mi krysz­tał: był w poło­wie wypeł­niony mocą, co nie pozwa­lało wskrze­szać zmar­łych lub palić mia­sta, ale wystar­czało, aby rzu­cić czar na Oriona i naka­zać mu, żeby pozwo­lił mi się ura­to­wać. Jed­nak nie zdo­ła­łam tego zro­bić.

Pró­bo­wa­łam wie­lo­krot­nie, wykrzy­ku­jąc jego imię, aż zabra­kło mi tchu i mocy w krysz­tale. Rów­nie dobrze mogła­bym krzy­czeć w otchłań, gdzie zapewne zna­la­zła się teraz cała Scho­lo­mance. Tak jak to sobie zmyśl­nie zapla­no­wa­li­śmy.

Nawet gdy w krysz­tale pra­wie nie było już mocy, zuży­łam jej resztki na zaklę­cie reje­stru­jące bicie serca, usi­łu­jąc spraw­dzić, czy on jesz­cze żyje. To bar­dzo tanie zaklę­cie, ponie­waż jest idio­tycz­nie skom­pli­ko­wane i rzuca się je dzie­sięć minut, tak więc sama czyn­ność rzu­ca­nia wytwa­rza nie­mal całą potrzebną do tego moc. Rzu­ci­łam je sie­dem razy, jedno za dru­gim, nie pod­no­sząc się z ziemi i na mokrych od błota kola­nach słu­cha­jąc wia­tru w koro­nach drzew, świer­gotu pta­ków, becze­nia owiec i cichego szmeru stru­myka gdzieś w oddali. Nie usły­sza­łam ani jed­nego ude­rze­nia serca.

A kiedy w końcu nie zostało mi mocy nawet na to, pozwo­li­łam, by mama zapro­wa­dziła mnie do jurty i poło­żyła spać, jak­bym znów miała sześć lat.

Pierw­sze prze­bu­dze­nie tak bar­dzo przy­po­mi­nało sen, że aż bolało. Byłam w jur­cie, któ­rej drzwi otwarto, by wpu­ścić chłodne nocne powie­trze, i sły­sza­łam cichy śpiew mamy na zewnątrz, tak jak we wszyst­kich moich naj­bar­dziej męczą­cych snach w ciągu ostat­nich czte­rech lat, tych, które zawsze nagle się ury­wały, choć roz­pacz­li­wie usi­ło­wa­łam prze­dłu­żyć je o kilka minut. W tym, który mia­łam teraz, naj­gor­sze było to, że nie chcia­łam, by trwał. Obró­ci­łam się na drugi bok i znów zapa­dłam w sen.

A kiedy nie mogłam już zasnąć, po pro­stu długo leża­łam na wznak na łóżku, wpa­tru­jąc się w pofa­lo­wany łuk sufitu. Gdy­bym mogła zro­bić cokol­wiek, nie poło­ży­ła­bym się spać. Teraz nawet nie byłam w sta­nie się zło­ścić. Jedyną osobą, na którą mogłam się wście­kać, był Orion, a na niego nie mogłam się gnie­wać. Pró­bo­wa­łam: pró­bo­wa­łam uło­żyć sobie listę ostrych uwag, któ­rymi zasy­pa­ła­bym go, gdyby tu był. Jed­nak kiedy pyta­łam go w duchu „Co ty sobie wyobra­ża­łeś?”, wcale nie czu­łam gniewu. Tylko ból.

I nie mogłam go nawet opła­ki­wać, ponie­waż wcale nie umarł. Krzy­czał teraz, poże­rany przez pasz­czora, tak jak tato. Ludzie wolą uda­wać, że ofiary pasz­czora są mar­twe, ponie­waż nie mogą znieść myśli, że tak nie jest. Nic nie można na to pora­dzić, więc jeśli ktoś, kogo kochasz, zostaje pożarty, to jest dla cie­bie mar­twy, więc rów­nie dobrze możesz uda­wać, że już po wszyst­kim. Jed­nak ja wie­dzia­łam z wła­snego doświad­cze­nia, że nie umie­rasz, kiedy pożera cię pasz­czor. Po pro­stu jesteś poże­rany przez wiecz­ność – tak długo jak on ist­nieje. Tylko że ta wie­dza w niczym mi nie pomo­gła. Nic nie mogłam na to pora­dzić. Ponie­waż Scho­lo­mance wpa­dła w otchłań.

Nie ruszy­łam się, gdy chwilę potem weszła mama. Wsy­pała garść nasion do miseczki, cicho mówiąc „Masz, mała” do Ślicz­notki, która pisnęła z wdzięcz­no­ścią i zaczęła chru­pać zia­renka. Nawet nie było mi przy­kro, że o niej nie pomy­śla­łam, małej i głod­nej. Byłam zbyt nie­obecna i zbyt przy­gnę­biona. Mama pode­szła, usia­dła przy moim łóżku i poło­żyła mi na czole swą cie­płą i deli­katną dłoń. Nic nie powie­działa.

Opie­ra­łam się przez chwilę; nie chcia­łam poczuć się lepiej. Nie chcia­łam wstać i zmie­rzyć się ze świa­tem, akcep­tu­jąc w ten spo­sób fakt, że on na­dal się kręci. Jed­nak leżąc tam z dło­nią mamy na czole, nie­wy­obra­żal­nie bez­piecz­nie i wygod­nie, mimo­wol­nie poczu­łam się głu­pio. Świat krę­cił się na­dal, czy mu na to pozwa­la­łam, czy nie, więc w końcu usia­dłam i pozwo­li­łam, by mama dała mi się napić wody z kośla­wego kubka, który sama zro­biła. Usia­dła na łóżku, objęła mnie i gła­dziła moje włosy. Była taka mała. Jurta też była mała. Głową pra­wie doty­ka­łam sufitu, nawet sie­dząc na łóżku. Mogła­bym wysko­czyć na zewnątrz jed­nym susem, gdy­bym była tak głu­pia, żeby ska­kać na oślep w nie­znane, gdzie mogło się czaić nie wia­domo co.

Oczy­wi­ście teraz wcale nie byłoby to głu­pie. Nie byłam już w Scho­lo­mance. Uwol­ni­łam jej uczniów, w ich miej­sce uwię­zi­łam wszyst­kie zło­wrogi, a potem wypchnę­łam szkołę z tego świata wraz z wszyst­kimi tymi stło­czo­nymi w niej wygłod­nia­łymi stwo­rami, żeby przez wiecz­ność poże­rały się wza­jem­nie. Tak więc teraz mogłam bez obawy spać przez dwa­dzie­ścia godzin, wysko­czyć z jurty z pie­śnią na ustach, robić, co chcę, i udać się w dowolne miej­sce na świe­cie. Tak jak wszy­scy inni, każdy dzie­ciak, któ­rego wypro­wa­dzi­łam z Scho­lo­mance, i wszyst­kie dzieci, które już ni­gdy nie będą musiały do niej pójść.

Poza Orio­nem, który znikł w ciem­no­ściach.

Gdyby została mi choć odro­bina mocy, to wyobra­zi­ła­bym sobie, że mogę mu jakoś pomóc, i natych­miast spró­bo­wa­ła­bym to zro­bić. Ponie­waż jed­nak jej nie mia­łam, mogłam tylko myśleć, że powin­nam zwró­cić się do kogoś – może do jego mamy, która była na dobrej dro­dze do zosta­nia dominą nowo­jor­skiej enklawy – i popro­sić ją o moc, żebym mogła coś zro­bić. W tym miej­scu zawio­dła mnie wyobraź­nia: nie mogła­bym spoj­rzeć w twarz jego matce, która go kochała i cze­kała na jego powrót do domu, i popro­sić ją o uży­cze­nie mocy na reali­za­cję jed­nego z tych pomy­słów, które sta­łyby się ewi­dent­nie głu­pie i nie­wy­da­rzone, gdy­bym pró­bo­wała kogoś do nich prze­ko­nać. Tak więc zro­bi­łam jedyne, co mi pozo­stało: scho­wa­łam twarz w dło­niach i zapła­ka­łam.

Mama sie­działa przy mnie przez cały czas, była ze mną, prze­jęta moim smut­kiem, ale nie uda­wała, że go podziela, ani nie ukry­wała głę­bo­kiej rado­ści z tego, że jestem w domu, żywa i bez­pieczna. Cała pro­mie­niała szczę­ściem z tego powodu, ale nie pró­bo­wała mnie nakła­niać, abym prze­stała się mar­twić i dzie­liła jej radość. Wie­działa, że cier­pię, co ją smu­ciło, i była gotowa zro­bić wszystko co w jej mocy, żeby mi pomóc, kiedy tego zechcę. Jeśli zapy­ta­cie, w jaki spo­sób powie­działa mi to wszystko, nie mówiąc ani słowa, to ja też chcia­ła­bym to wie­dzieć. Ja cze­goś takiego nie potra­fi­łam.

Kiedy prze­sta­łam pła­kać, wstała i zapa­rzyła mi kubek her­baty, wybraw­szy liście z sied­miu róż­nych sło­ików zdję­tych z cał­ko­wi­cie zasta­wio­nych nimi pó­łek, a ponie­waż nie chciała iść do ogni­ska i zosta­wić mnie samej, uzy­skała wrzą­tek za pomocą magii, czego zwy­kle ni­gdy nie robiła. Kiedy zalała zioła wodą, w całej jur­cie roz­szedł się słodki zapach. Dała mi napar i znów usia­dła, trzy­ma­jąc moją wolną rękę w swo­ich dło­niach. Nie zada­wała mi żad­nych pytań i wie­dzia­łam, że nie będzie naci­skać, tylko w uprzej­mym mil­cze­niu zaczeka, aż zacznę o tym mówić. Dzie­lić się z nią smut­kiem z powodu cze­goś, co się stało i już się nie odsta­nie. Nie mogłam znieść tej ciszy.

Kiedy wypi­łam her­batę, odsta­wi­łam kubek i spy­ta­łam:

– Dla­czego ostrze­głaś mnie przed Orio­nem? – Mój głos zabrzmiał ochry­ple i szorstko, jak­bym kil­ka­krot­nie prze­tarła gar­dło papie­rem ścier­nym. – Czy wła­śnie dla­tego? Widzia­łaś, że…

Wzdry­gnęła się, jak­bym ukłuła ją szpilką. Na moment zamknęła powieki i zro­biła głę­boki wdech, a potem obró­ciła się i spoj­rzała mi w oczy w spo­sób, który nazy­wała „wła­ści­wym widze­niem”, czyli kiedy naprawdę chciała coś rozu­mieć. Na jej twa­rzy uwi­docz­niły się led­wie widoczne zmarszczki zaczy­na­jące się w kąci­kach oczu.

– Jesteś bez­pieczna – powie­działa nie­mal szep­tem, spoj­rzała na moją dłoń i znów ją pogła­dziła, bli­ska pła­czu. – Jesteś bez­pieczna. Och, moja kochana cór­ciu, jesteś bez­pieczna.

Gło­śno prze­łknęła ślinę i zalała się łzami, wstrzy­my­wa­nymi przez cztery lata.

Nie pro­siła, żebym pła­kała z nią; nawet odwró­ciła głowę, pró­bu­jąc ukryć przede mną swoje łzy. Chcia­łam, tak bar­dzo chcia­łam wpaść w jej ramiona i dzie­lić jej radość z tego, że jestem żywa i bez­pieczna. Jed­nak nie mogłam. Pła­kała z rado­ści i miło­ści do mnie, a ja też chcia­łam pła­kać z tych powo­dów: cie­szyć się, że jestem w domu, na zawsze uwol­niona z Scho­lo­mance, żywa w świe­cie, który zmie­ni­łam na lep­sze, w któ­rym dzieci nie będą rzu­cane do jaskini lwów w nadziei, że zdo­łają z niej powró­cić. Nie mogłam. Ta jaski­nia wciąż ist­niała, a Orion był w niej.

Uwol­ni­łam rękę z dłoni mamy, a ona nie pró­bo­wała mnie powstrzy­mać. Zro­biła kilka głę­bo­kich wde­chów i otarła łzy, sta­ran­nie skry­wa­jąc radość, żeby nie prze­szka­dzała nam w kon­tak­cie, a potem odwró­ciła się i ujęła jedną dło­nią moją twarz.

– Tak mi przy­kro, kocha­nie.

Nie powie­działa, dla­czego ostrze­gała mnie przed Orio­nem. I natych­miast zro­zu­mia­łam powód: nie chciała mnie okła­my­wać, ale także nie chciała mnie zra­nić. Rozu­miała, że go kocha­łam i stra­ci­łam uko­cha­nego w taki sam okropny spo­sób, jak ona stra­ciła tatę, więc teraz przej­mo­wała się tylko moim cier­pie­niem. Nie zamie­rzała mi wyja­śnić, dla­czego mnie ostrze­gała, ani prze­ko­ny­wać, że miała rację.

Jed­nak dla mnie powód był ważny.

– Powiedz – wyce­dzi­łam przez zęby. – Powiedz. Uda­łaś się do Car­diff i prze­ka­za­łaś wia­do­mość przez tego chłopca…

Skrzy­wiła się lekko, przy­gnę­biona, ponie­waż pro­si­łam ją, żeby mnie zra­niła, mówiąc coś, czego na pewno nie chcia­łam usły­szeć, ale ustą­piła. Ski­nęła głową i powie­działa łagod­nie:

– Pró­bo­wa­łam śnić o tobie co noc. Wie­dzia­łam, że nie zdo­łam się z tobą skon­tak­to­wać, ale mimo to pró­bo­wa­łam. Kil­ka­krot­nie wyda­wało mi się, że też o mnie śnisz, i nie­mal nawią­za­ły­śmy kon­takt… ale to był tylko sen.Prze­łknę­łam ślinę. Ja też pamię­ta­łam te sny, ten kil­ka­krotny nie­mal nawią­zany kon­takt i jej miłość, którą pra­wie mogłam wyczuć przez gęstą zasłonę zaklęć chro­nią­cych Scho­lo­mance i blo­ku­ją­cych każde przej­ście – ponie­waż ina­czej mogłoby zostać wyko­rzy­stane przez zło­wrogi.

– Jed­nak w zeszłym roku naprawdę cię zoba­czy­łam. Tam­tej nocy, gdy uży­łaś tego lnia­nego opa­trunku.

Szep­tała, a ja sku­li­łam się, wspo­mi­na­jąc ten moment i widząc go jej oczami: sie­bie na pod­ło­dze w kałuży wła­snej krwi, z zie­jącą w brzu­chu dziurą od noża, któ­rym pchnął mnie mój jeden szcze­gól­nie cza­ru­jący kolega. Prze­ży­łam tylko dzięki temu uzdra­wia­ją­cemu opa­trun­kowi, który zro­biła mi wła­sno­ręcz­nie, nasą­cza­jąc latami miło­ści i magii każdą sple­cioną niteczkę płótna.

– Pomógł mi Orion – powie­dzia­łam. – To on nało­żył mi opa­tru­nek…

Urwa­łam, ponie­waż gło­śno wcią­gnęła powie­trze, krzy­wiąc się na wspo­mnie­nie kosz­maru gor­szego niż widok mnie wykrwa­wia­ją­cej się na pod­ło­dze.

– Czu­łam, jak go doty­kał – wykrztu­siła i natych­miast zro­zu­mia­łam, że poża­łuję, że zapy­ta­łam. – Ujrza­łam go tuż przy tobie. Zoba­czy­łam, jak cię dotyka, i poczu­łam jego… głód.

Powie­działa to z obrzy­dze­niem, jakby ujrzała jakie­goś poże­ra­ją­cego mnie żyw­cem zło­wroga, a nie Oriona klę­czą­cego na pod­ło­dze i przy­ci­ska­ją­cego opa­tru­nek do mojej rany.

– Był moim przy­ja­cie­lem – jęk­nę­łam, ponie­waż chcia­łam ją uci­szyć, i pode­rwa­łam się tak gwał­tow­nie, że ude­rzy­łam głową w belkę. Natych­miast usia­dłam, przy­ci­ska­jąc dło­nie do czubka głowy, i zaczę­łam pła­kać z bólu. Mama pró­bo­wała mnie objąć, ale wyrwa­łam się jej, gniewna i szlo­cha­jąca, i znów pod­nio­słam się z łóżka. – On ura­to­wał mi życie – krzyk­nę­łam do niej. – Ura­to­wał mi życie trzy­na­ście razy.

Jęk­nę­łam z udręki; teraz już nie będę miała oka­zji, żeby wyrów­nać rachu­nek.

Mama nic nie powie­działa; nie spie­rała się ze mną, tylko sie­działa z zamknię­tymi oczami i sple­cio­nymi rękami, ciężko oddy­cha­jąc.

– Kochana córeczko, tak mi przy­kro – szep­nęła tylko i sły­sza­łam, że naprawdę tak jest, że tak bar­dzo jej przy­kro z powodu tego, że rani mnie, mówiąc o tym, co dostrzega w Orio­nie. Chciało mi się krzy­czeć.

Zamiast tego par­sk­nę­łam okrop­nym i zło­wro­gim śmie­chem, który nawet we mnie budził dreszcz.

– Nie martw się, on odszedł na dobre – powie­dzia­łam szy­der­czo. – Przez mój genialny plan.

I wyszłam z jurty.

Przez jakiś czas wędro­wa­łam po tere­nie komuny, trzy­ma­jąc się za linią drzew, poza zasię­giem wzroku jej człon­ków. Głowa bolała mnie od pła­czu i ude­rze­nia o sufit, a także dla­tego, że przez moje ciało prze­pły­nął ocean mocy, a wcze­śniej przez cztery lata sie­dzia­łam w wię­zie­niu. Nie mia­łam chu­s­teczki ani niczego takiego. Wciąż mia­łam na sobie brudne prze­po­cone leg­ginsy, koszulkę, tę nowo­jor­ską, którą dał mi Orion, i samo­dzia­łowe pon­czo z czte­rema otwo­rami, jedyną część gar­de­roby, która została mi pod koniec seme­stru. Chwy­ci­łam jego rąbek i wytar­łam w nie nos.

Pra­gnę­łam wró­cić do mamy, ale nie mogłam, ponie­waż chcia­łam ją pro­sić, żeby tuliła mnie przez mie­siąc, a jed­no­cze­śnie wykrzyk­nąć, że zupeł­nie nic nie wie o Orio­nie. Teraz żało­wa­łam, że zada­łam jej to pyta­nie. Było gorzej, niż gdyby powie­działa mi, że wszystko to prze­wi­działa. Gdy­bym posłu­chała jej ostrze­że­nia, zamiast włą­czać Oriona w mój wspa­niały plan rato­wa­nia wszyst­kich uczniów, nic by mu się nie stało.

Mogłam zgad­nąć, co zoba­czyła mama: Oriona odbie­ra­ją­cego moc zło­wro­gom i zie­jącą w nim pustkę, ponie­waż tę pobraną moc natych­miast odda­wał. Te jego zdol­no­ści były tak prze­ra­ża­jąco silne, że po pro­stu musiał być tym głu­pio zuchwa­łym boha­te­rem, który w poje­dynkę stawi czoło całej hor­dzie zło­wro­gów, ponie­waż ludzie zawsze trak­to­wali go jak dzi­wo­ląga, jeśli nie nad­sta­wiał za nich karku.

W Scho­lo­mance cie­szył się ogromną popu­lar­no­ścią, ale poza mną nie miał przy­ja­ciół, bo wszyst­kich innych inte­re­so­wały tylko jego zdol­no­ści. Uda­wali, że uwa­żają go za szla­chet­nego boha­tera, ponie­waż usil­nie sta­rał się wpa­so­wać w ten obraz, który tak im się podo­bał, i wyko­rzy­sty­wał swoje umie­jęt­no­ści dla ich dobra, poma­ga­jąc im. W ten sam spo­sób wszy­scy spo­glą­dali na mnie oraz moją moc i widzieli potwora, ponie­waż nie zamie­rza­łam dać im tego, czego chcieli. Tak więc uwiel­biali Oriona rów­nie głę­boko, jak mnie nie­na­wi­dzili. Oboje nie byli­śmy dla nich ludźmi. On był tylko uży­tecz­nym narzę­dziem, któ­rym ja nie zamie­rza­łam być.

Ni­gdy jed­nak nie sądzi­łam, że mama – wła­śnie ona, która ni­gdy nie pozwo­liła, abym ujrzała w lustrze mon­strum, cho­ciaż cały świat usi­ło­wał mnie prze­ko­nać, że nim jestem – spoj­rzy na Oriona, zoba­czy jego zdol­no­ści i uzna go za potwora. Nie mogłam znieść tego, że nie zdo­łała dostrzec w nim czło­wieka. Przez to czu­łam się tak, jakby kła­mała, mówiąc, że widzi go we mnie.

Tak więc mogłam wró­cić i nakrzy­czeć na nią, powie­dzieć jej, że prze­ży­łam i mogła o mnie śnić tylko dla­tego, że Orion zabił cza­row­nika, który mnie dźgnął. A potem ryzy­ko­wał życie, spę­dza­jąc całą noc w moim pokoju i zabi­ja­jąc zło­wrogi, któ­rych potok wle­wał się do środka, żeby dokoń­czyć dzieła. Jed­nak chcia­łam dowieść jej, że się myli, i zamie­rza­łam w przy­szłym tygo­dniu przy­pro­wa­dzić Oriona do naszej jurty, żeby sama mogła się prze­ko­nać, że nie jest strasz­li­wym zagro­że­niem, jakie w nim dostrze­gła, ani ide­al­nym boha­te­rem, jakim chcieli go widzieć wszy­scy inni. Tylko czło­wie­kiem, jest po pro­stu czło­wie­kiem.

Był czło­wie­kiem. Zanim dał się zabić przy samej bra­mie auli, ponie­waż uwa­żał, że jego zada­niem jest wypro­wa­dzić ze Scho­lo­mance wszyst­kich innych.

Spa­ce­ro­wa­łam tak długo, jak mogłam. Nie chcia­łam odczu­wać niczego tak try­wial­nego jak zmę­cze­nie, potrzeba kąpieli czy głód, ale czu­łam. Świat upar­cie wciąż się krę­cił, a ja nie mia­łam mocy, żeby go zatrzy­mać. W końcu przy­szła po mnie Ślicz­notka, która wysko­czyła spod jakie­goś krzaka i ucze­piła się mojej stopy, kiedy znów zna­la­złam się w pobliżu jurty. Nie pozwo­liła, żebym ją pod­nio­sła. Pobie­gła w kie­runku jurty, przy­sia­dła kawa­łek dalej i spoj­rzała na mnie kar­cąco. Jej olśnie­wa­jąco białe futerko było wyraź­nym zapro­sze­niem dla dużej liczby kotów i psów wałę­sa­ją­cych się po tere­nie komuny. To, że jesteś towa­rzyszką, nie czyni cię nie­ty­kalną.

Tak więc poszłam za nią do jurty i pozwo­li­łam, by mama dała mi talerz zupy jarzy­no­wej, która miała smak praw­dzi­wych warzyw, co może wydać się wam nie­zbyt eks­cy­tu­jące, ale co wy tam wie­cie. Pomimo cier­pie­nia i urazy zja­dłam pięć misek zupy oraz pra­wie cały boche­nek chleba z masłem, a potem dałam się namó­wić mamie na wizytę w łaźni. Tam spę­dzi­łam całą godzinę pod prysz­ni­cem, łamiąc zasady obo­wią­zu­jące w komu­nie, pró­bu­jąc roz­pu­ścić się w lek­ko­myśl­nie zuży­wa­nej cie­płej wodzie. I wcale się nie mar­twi­łam, że z sitka prysz­nica może wysko­czyć jakaś amfis­bena.

Zamiast niej poja­wiła się Cla­ire Brown. Sta­łam z zamknię­tymi oczami pod prysz­ni­cem, gdy dobiegł mnie szo­ku­jąco zna­jomy głos, który powie­dział: „A więc wró­ciła córka Gwen”. Bez entu­zja­zmu i roz­myśl­nie gło­śno, żeby wszy­scy usły­szeli.

Nie roz­zło­ściło mnie to, co było dziwne i krę­pu­jące: dotych­czas moje zasoby gniewu wyda­wały się nie­wy­czer­pane. Zakrę­ci­łam kurek i wyszłam spod prysz­nica w nadziei, że znajdę w sobie choć odro­binę zło­ści, ale nie zdo­ła­łam. Do prysz­ni­ców przy­le­gała duża szat­nia, lecz ona także się skur­czyła, kiedy mnie nie było. Komuna zbu­do­wała ją, kiedy mia­łam pięć lat, i palce moich nóg pamię­tały każdą nie­rów­ność pod­łogi, zatem wie­dzia­łam, że ten cia­sny pokoik z jedną ławką jest tym samym pomiesz­cze­niem, a mimo to trudno mi było w to uwie­rzyć. A na ławce sie­działy Cla­ire, Ruth Mar­sters i Phi­lippa Wax, w samych ręcz­ni­kach, jakby cze­kały, aż zwol­nię kabinę, cho­ciaż były jesz­cze dwie inne.

Wszyst­kie trzy spoj­rzały na mnie, jakby mnie nie pozna­wały. I z pew­no­ścią ja też ich nie pozna­wa­łam, choć wyglą­dały i mówiły jak te kobiety, które tysiąc razy powta­rzały mi, że jestem okrop­nym cię­ża­rem dla mojej bied­nej matki. Każdy czło­nek komuny przy­był tutaj z jakie­goś powodu, który kazał mu odizo­lo­wać się od reszty świata. Mama zna­la­zła się tu, ponie­waż nie chciała pójść na ego­istyczny kom­pro­mis, ale te trzy kobiety oraz liczne inne osoby nie przy­były tu, żeby czy­nić dobro, ale by robiono dobrze im. Patrzyły na mnie i widziały ide­al­nie zdrowe dziecko, darzone miło­ścią, uwagą i opieką przez matkę cza­ro­dziejkę, i wszyst­kie chcia­łyby być na moim miej­scu, a tym­cza­sem ja ponuro i nie­wdzięcz­nie korzy­sta­łam z tych dobro­dziejstw, choć ich zda­niem nie miało ze mnie wyro­snąć nic dobrego.

Co nie uspra­wie­dli­wiało doku­cza­nia bied­nemu i samot­nemu dziecku, a to, że rozu­mia­łam ich pobudki, nie ozna­czało, że byłam gotowa im wyba­czyć. Powin­nam była powie­dzieć im z zado­wo­le­niem i wzgardą: „Zga­dza się, wró­ci­łam i doro­słam; a co wy tu robi­ły­ście przez ostat­nie cztery lata poza plot­ko­wa­niem?”. Mama tylko wes­tchnę­łaby, kiedy by o tym usły­szała, a ja wcale bym się tym nie prze­jęła. Opu­ści­ła­bym łaź­nię ze zło­śliwą i głę­boką satys­fak­cją.

Jed­nak nie zro­bi­łam tego. Naj­wy­raź­niej jeśli nie mogłam się zło­ścić na Oriona, to nie mogłam się gnie­wać na nikogo.

Nic im nie powie­dzia­łam, a one nie ode­zwały się do mnie ani do sie­bie nawza­jem. W mil­cze­niu odwró­ci­łam się, wytar­łam i wło­ży­łam ubra­nie, które mama zosta­wiła mi na wie­szaku obok kabiny prysz­nica: zupeł­nie nowe baweł­niane gatki wyjęte z celo­fanu oraz lnianą koszulę wią­zaną na szyi, wystar­cza­jąco długą i luźną; jeden z człon­ków komuny robił je dla uczest­ni­ków histo­rycz­nych rekon­struk­cji. San­dały były dzie­łem innego z naszych sąsia­dów: drew­niana pode­szwa z jed­nym skó­rza­nym paskiem. Przez cztery lata nie mia­łam na sobie niczego tak czy­stego, z wyjąt­kiem dnia, w któ­rym po raz pierw­szy wło­ży­łam koszulkę Oriona. Ostat­nim ciu­chem, który na początku trze­ciej klasy kupi­łam od czwar­to­kla­sistki, była para mało uży­wa­nych maj­tek. Naby­łam je nie­chęt­nie, ponie­waż mojej ostat­niej pary nie dało się już zace­ro­wać nawet za pomocą magii. Nowa bie­li­zna osią­gała w szkole zawrotne ceny; za nie­no­szone majtki można było dostać anti­do­tum na wszel­kie tru­ci­zny, a teraz otrzy­ma­łam takie bez­cenne dary.

Jed­nak nie potra­fi­łam się nimi cie­szyć, tak samo jak nie mogłam zemścić się ciętą uwagą. Wło­ży­łam je, ponie­waż była­bym głu­pia, gdy­bym tego nie zro­biła, i oczy­wi­ście poczu­łam się lepiej, wręcz cudow­nie, ale spoj­rza­łam na wystrzę­pioną i brudną koszulkę Oriona, nada­jącą się tylko do wyrzu­ce­nia, i natych­miast poczu­łam się gorzej. Pró­bo­wa­łam się zmu­sić do wyrzu­ce­nia jej z resztą sta­rych łachów, ale nie mogłam. Zwi­nę­łam ją i scho­wa­łam do kie­szeni, gdyż była już tak cienka i w poło­wie zło­żona z magii, że nie zajęła wię­cej miej­sca niż chu­s­teczka. Umy­łam zęby nową szczo­teczką i świeżą pastą mię­tową, po czym wyszłam z łaźni. Na zewnątrz było już ciemno. Mama roz­pa­liła przed jurtą małe ogni­sko. Usia­dłam na jed­nym z pnia­ków obok niego i po chwili znów zaczę­łam pła­kać. Zdaję sobie sprawę, że nie było to nic ory­gi­nal­nego. Mama pode­szła i znów mnie objęła, a Ślicz­notka wspięła się i usia­dła mi na podołku.

Cały następny dzień prze­sie­dzia­łam otę­piała przy wyga­słym ogni­sku. Byłam czy­sta i naje­dzona, grza­łam się na słońcu i nie ruszy­łam się z miej­sca, nawet gdy pokro­pił desz­czyk. Mama w mil­cze­niu krzą­tała się wokół, dała mi coś do zje­dze­nia i her­batę do picia, po czym zosta­wiła mnie, żebym wszystko sobie prze­my­ślała. Nie robi­łam tego. Usil­nie sta­ra­łam się nie myśleć, ponie­waż nie mogłam myśleć o niczym prócz tej okrop­nej prawdy, że Orion krzy­czy gdzieś w otchłani. Jeśli zasta­na­wia­łam się nad tym za długo, nie­mal sły­sza­łam jego głos, sły­sza­łam, jak woła: „El, pomóż mi, pro­szę. El”.

Nagle pod­nio­słam głowę, ponie­waż ten głos już nie roz­brzmie­wał tylko w moich myślach. Na sąsied­nim pniu usiadł fio­le­towo-czarny pta­szek z poma­rań­czo­wym dzio­bem i jaskra­wo­żół­tymi plam­kami na łebku, mie­rząc mnie spoj­rze­niem pacior­ko­wa­tych czar­nych oczu.

– El? – powie­dział ponow­nie. Spoj­rza­łam nań ze zdzi­wie­niem. Wycią­gnął szyję i wydał odgłos podobny do kaszlu, po czym znów się wypro­sto­wał. – El? – powtó­rzył. – El? El, nic ci nie jest?

Mówił gło­sem Liu; może tro­chę zmie­nio­nym, ale z jej akcen­tem i w taki spo­sób jak ona. Gdyby prze­mó­wił za moimi ple­cami, pomy­śla­ła­bym, że Liu tu jest.

– Nie – odpo­wie­dzia­łam mu szcze­rze. Prze­chy­lił łebek.

– Nĭ hăo – powie­dział, po czym znowu: – El? – a potem moim gło­sem: – Nie. Nie. Nie.

Nagle pode­rwał się do lotu i znikł mię­dzy drze­wami.

Umó­wi­ły­śmy się, ja, Aadhya i Liu: zaraz po wydo­sta­niu się ze szkoły mia­łam zna­leźć jakiś tele­fon i wysłać im ese­mesa. Kazały mi zapa­mię­tać numery ich tele­fonów. To jed­nak było czę­ścią tego planu, o któ­rym teraz nie chcia­łam myśleć.

To był naprawdę dobry plan. Mia­łam sutry Zło­tego Kamie­nia, bez­pieczne ze wszyst­kimi moimi notat­kami i prze­kła­dami w mięk­kim woreczku, który uszy­łam z ostat­niego samo­dzia­ło­wego koca, umiesz­czone w pra­co­wi­cie rzeź­bio­nej kasetce wło­żo­nej do wodosz­czel­nego worka na ubra­nie. Zarzu­ci­łam go sobie na ramię, gdy tylko zaczęły się obra­cać prze­kład­nie Scho­lo­mance. Tylko to stam­tąd zabra­łam, tę moją zdo­bycz – jedyną dobrą rzecz, jaką wynio­słam ze Scho­lo­mance. Odda­ła­bym je za Oriona, gdyby zapro­po­no­wała mi to jakaś siła wyż­sza, ale po dwu­se­kun­do­wym namy­śle.

Zgod­nie z pla­nem, jeśli prze­żyję, mia­łam pół miliona razy uści­skać mamę, chwilę pota­rzać się w tra­wie, znów przy­tu­lić mamę, a potem wziąć sutry i ruszyć do Car­diff, gdzie w pobliżu sta­dionu miesz­kała spora grupa cza­ro­dziei. Nie byli wystar­cza­jąco potężni ani bogaci, żeby stwo­rzyć wła­sną enklawę, ale pra­co­wali nad tym. Zapro­po­no­wa­ła­bym, że wezmę zgro­ma­dzoną przez nich moc i stwo­rzę im małą enklawę Zło­tego Kamie­nia poza mia­stem. Nie­zbyt oka­załą, ale wystar­cza­jąco dużą, żeby chro­niła w nocy ich dzieci oraz ich samych przed zło­wro­gami oca­la­łymi z pogromu.

Orion nie był czę­ścią tego planu. Ow­szem, wie­dzia­łam, że może zna­leźć mnie w Car­diff, jeśli będzie szu­kał. Jed­nak on miał wpaść w ramiona swo­ich rodzi­ców i całej spo­łecz­no­ści nowo­jor­skiej enklawy. Wszy­scy powstrzy­my­wa­liby go przed jej opusz­cze­niem, odwo­łu­jąc się do jego uczuć i lojal­no­ści. Tak więc nie spo­dzie­wa­łam się, że Orion tu przy­bę­dzie; jestem pesy­mistką. Wcale nie musiał tu przy­by­wać. Byłam gotowa roz­po­cząć wła­sne życie.

Nawet nie wie­dzia­łam, że tak bar­dzo chcę, żeby prze­żył. Zanim zaczę­li­śmy reali­zo­wać nasz bez­sprzecz­nie zwa­rio­wany plan ucieczki, byłam pra­wie pewna, że zginę tam ja sama i co naj­mniej połowa osób, na któ­rych mi zale­żało, z Orio­nem na czele. Gdyby nasz plan nie wypa­lił, gdyby zło­wrogi zdo­łały przej­rzeć pod­stęp z mio­dową pułapką i zaczęły nas mor­do­wać, a on byłby jedną z osób zabi­tych w cha­osie zbio­ro­wej ucieczki, zapewne opła­ka­ła­bym go i pogo­dziła się ze stratą.

Tego jed­nak nie mogłam znieść. Nie mogłam znieść tego, że tylko on zgi­nął, ratu­jąc nas wszyst­kich. Ratu­jąc mnie. Nawet jeśli sam posta­no­wił zawró­cić i sta­wić czoło Wytrwa­ło­ści, nawet jeśli mnie ode­pchnął, żeby być boha­te­rem, któ­rym jego zda­niem musiał być. Nie mogłam znieść takiego zakoń­cze­nia tej opo­wie­ści.

Dla­tego nie czu­łam się dobrze. Nie szu­ka­łam tele­fonu, nie pró­bo­wa­łam dzwo­nić do Aadhyi i Liu. Nie uda­łam się do Car­diff. Po pro­stu prze­sia­dy­wa­łam w jur­cie lub na dwo­rze i wciąż usi­ło­wa­łam zmie­nić bieg wyda­rzeń, raz po raz odtwa­rza­jąc je w myślach, jak­bym mogła zmie­nić rze­czy­wi­stość, znaj­du­jąc lep­szy zestaw czyn­no­ści, które powin­nam była wyko­nać.

Wiem z doświad­cze­nia, że to bar­dzo przy­po­mina sytu­ację, gdy zosta­jesz upo­ko­rzona w kawiarni lub łaźni w obec­no­ści kil­ku­na­stu osób i ponie­waż w porę nie zna­la­złaś żad­nej cię­tej ripo­sty, wciąż wymy­ślasz różne zja­dliwe uwagi, które powin­naś była wygło­sić. Jak kil­ka­krot­nie tłu­ma­czyła mi mama, kiedy byłam dziec­kiem, w rezul­ta­cie bez końca roz­pa­mię­tu­jesz to upo­ko­rze­nie, pod­czas gdy two­jej drę­czy­cielce nic nie jest. Mama miała rację, o czym wie­dzia­łam nawet wtedy, ale dotych­czas ni­gdy mnie to nie powstrzy­my­wało. Bez końca roz­pa­mię­ty­wa­łam takie zda­rze­nia, usi­łu­jąc zdą­żyć na pociąg, który już dawno odje­chał.

Po kilku kolej­nych dniach prób napi­sa­nia tej histo­rii na nowo w mojej gło­wie wpa­dłam na wspa­niały i ory­gi­nalny pomysł, że może powin­nam to zro­bić naprawdę. Poszłam do jurty i wyję­łam jeden z moich zeszy­tów z pod­sta­wówki, który mama trzy­mała w kuferku. Zna­la­złam pustą kartkę na końcu i napi­sa­łam kilka lini­jek: coś tam, coś tam l’esprit de l’esca­lier. Wyda­wało się to bar­dzo fran­cu­skie, tak jak moje naj­lep­sze i naj­ład­niej­sze mor­der­cze zaklę­cie, a jeśli nie wydaje się to wam dobrą reko­men­da­cją, to nie mam poję­cia dla­czego.

Nie potra­fię także powie­dzieć, co sobie myśla­łam, kiedy zaczę­łam two­rzyć zaklę­cie, które pozwo­li­łoby mi dosłow­nie zmie­nić mate­rię rze­czy­wi­sto­ści. Coś takiego nie działa dłu­go­ter­mi­nowo, nie­ważne, jaką masz moc. Rze­czy­wi­stość jest sil­niej­sza i w końcu zni­we­czy taką próbę, cał­ko­wi­cie cię przy tym nisz­cząc. Z pew­no­ścią możesz jed­nak odbyć przy­jemną i długą – przy­naj­mniej subiek­tyw­nie – podróż do kra­iny swo­ich fan­ta­zji, a im dłu­żej ona trwa i im wię­cej masz mocy na ich pod­trzy­ma­nie, tym strasz­liw­sze będą dla cie­bie i innych skutki, gdy czar pry­śnie. I gdy­bym zasta­no­wiła się nad tym choć przez chwilę, poję­ła­bym to wszystko: zarówno bez­sens, jak opła­kane rezul­taty takiego dzia­ła­nia. Jed­nak nie zasta­na­wia­łam się, tylko pró­bo­wa­łam zna­leźć jakieś wyj­ście z sytu­acji, jak­bym razem z Orio­nem była we wnę­trzu pasz­czora i roz­pacz­li­wie usi­ło­wała się wydo­stać.

Mama zastała mnie przy szu­ka­niu następ­nego wier­sza zaklę­cia, który nie­mal na pewno zdo­ła­ła­bym zna­leźć. Bar­dzo kiep­sko idzie mi pisa­nie wła­snych zaklęć, chyba że mają wywo­ły­wać potworne znisz­cze­nia i zgrozę – w ukła­da­niu takich nie mam sobie rów­nych. Tole­ran­cyjne podej­ście mamy nie obej­mo­wało bier­nego obser­wo­wa­nia, jak nisz­czę pla­netę i przy oka­zji prze­no­szę się w nie­byt. Led­wie zoba­czyła, co piszę, a wyrwała mi zeszyt z rąk i cisnęła w ogień, a potem uklę­kła przede mną, mocno zła­pała za ręce i przy­ci­snęła je do swo­jej piersi.

– Kochana córeczko – powie­działa, a potem uwol­niła jedną rękę i przy­ło­żyła do mojego czoła. – Oddy­chaj. Pozbądź się słów. Pozbądź się wszel­kich myśli. Pozwól im ule­cieć. Już ula­tują, z twoim następ­nym odde­chem. Oddy­chaj. Oddy­chaj ze mną.

Posłu­cha­łam jej, ponie­waż nie mogłam się oprzeć. Mama nie­mal ni­gdy nie uży­wała na mnie magii, nawet gdy byłam roz­wrzesz­cza­nym bacho­rem, któ­rego każdy inny obda­rzony magiczną mocą rodzic natych­miast by uspo­koił. Więk­szość dzieci cza­ro­dziei już w wieku dzie­się­ciu lat jest odporna na zaklę­cia uspo­ka­ja­jące rodzi­ców, lecz kiedy ja mia­łam cztery lata i dar­łam się, bo nie chcia­łam iść spać, mama nie zmu­szała mnie do tego zaklę­ciem, ale przez trzy godziny nuciła mi koły­sanki; kiedy wście­ka­łam się jako sied­mio­latka, trak­to­wała to wyro­zu­miale i cier­pli­wie, cho­ciaż wola­ła­bym, żeby mnie skrzy­czała i podała sporą dawkę uspo­ka­ja­jącego naparu. Wła­ści­wie nie pole­cam tak łagod­nego podej­ścia – z per­spek­tywy czasu na­dal sądzę, że cza­sem wola­ła­bym dawkę uspo­ka­ja­jącego naparu – ale to ozna­czało, że nie potra­fi­łam zablo­ko­wać magii mamy, przy­naj­mniej nie instynk­tow­nie, a instynk­towne dzia­ła­nie było moim jedy­nym moto­rem.

No cóż, magia mamy jest dobra, ponie­waż taka ma być, więc pod­da­łam się jej z ulgą. Zanim zdo­ła­łam się otrzą­snąć, już usu­nęła począ­tek zaklę­cia z mojej pamięci i wystar­cza­jąco popra­wiła mi samo­po­czu­cie, żebym pojęła, że robi­łam coś nie­wia­ry­god­nie głu­piego.

Nie żebym była jej wdzięczna za tę pomoc czy coś. Gdy poję­łam, że miała cał­ko­witą rację, poczu­łam się jesz­cze gorzej. Kiedy mnie puściła, byłam już zbyt spo­kojna, by wybiec w ulewny deszcz, ale także nie­zdolna zro­bić coś tak nie­wy­mow­nie okrop­nego, jak mówić o moich uczu­ciach lub podzię­ko­wać za powstrzy­ma­nie mnie przed uni­ce­stwie­niem sie­bie, komuny, a może i połowy Walii. Musia­łam zna­leźć inną drogę ucieczki, więc wzię­łam sakwę i wyję­łam z niej sutry.

Mama poszła na drugi koniec jurty i myła naczy­nia odwró­cona do mnie ple­cami, żeby dać mi ochło­nąć. Po chwili jed­nak spoj­rzała na mnie, zoba­czyła, że coś czy­tam, i zapy­tała uspo­ka­ja­ją­cym tonem, który kocha­łam i któ­rego nie­na­wi­dzi­łam:

– Co czy­tasz, kocha­nie?

Oczy­wi­ście chcia­łam się pochwa­lić i popi­sać, lecz zamiast tego tylko mruk­nę­łam ponuro:

– To sutry Zło­tego Kamie­nia. Zdo­by­łam je w szkole.

Tylko że nie dokoń­czy­łam ostat­niego zda­nia, ponie­waż mama wydała taki dźwięk, jakby ktoś ją dźgnął, i z trza­skiem upu­ściła talerz, który myła. Spoj­rza­łam na nią ze zdu­mie­niem, a ona na mnie, sze­roko otwar­tymi i prze­ra­żo­nymi oczami, po czym osu­nęła się na kolana, skryła twarz w dło­niach i dosłow­nie zawyła jak zwie­rzę.

Wpa­dłam w panikę. Dostała takiego samego ataku histe­rii jak ja pół godziny wcze­śniej, ale ja mia­łam do pomocy ją, a ona tylko mnie, ja zaś nie jestem zbyt pomocna, chyba że ata­kuje cię armia zło­wro­gów. Nie mia­łam poję­cia co robić. Dosłow­nie dwu­krot­nie obie­głam jurtę, tocząc osza­la­łym wzro­kiem, zanim przy­nio­słam jej kubek wody. Bła­ga­łam, żeby ją wypiła i powie­działa mi, co się stało. Ona tylko zawo­dziła. Potem doszłam do wnio­sku, że zatruła się pły­nem do naczyń, i pró­bo­wa­łam zba­dać ją na obec­ność tok­syn. Nie odkry­łam żad­nej, więc zde­cy­do­wa­łam, że muszę rzu­cić uni­wer­salne zaklę­cie uzdra­wia­jące, na które nie mia­łam dość mocy, dla­tego zaczę­łam robić paja­cyki, żeby ją wypro­du­ko­wać, a mama przez cały czas łkała. Pew­nie wyglą­da­łam jak wariatka.

W końcu mama zdo­łała sama się uspo­koić. Kilka razy gło­śno wcią­gnęła powie­trze i powie­działa do mnie:

– Nie, nie.

Prze­sta­łam pod­ska­ki­wać, zasa­pana, po czym uklę­kłam przed nią i zła­pa­łam ją za ramiona.

– Mamo, co się dzieje, po pro­stu powiedz mi, co mam robić. Prze­pra­szam. Prze­pra­szam.

Natych­miast wyba­czy­łam jej wszystko, to, że nie kocha Oriona, że kazała mi trzy­mać się od niego z daleka, że dzięki niej poczu­łam się lepiej. Wszystko to nie miało zna­cze­nia w obli­czu tego wybu­chu, jakby moje nie­do­koń­czone zaklę­cie jakimś cudem już zaczęło zmie­niać świat wokół mnie.

Powoli i z jękiem wcią­gnęła powie­trze, a potem prze­mó­wiła:

– Nie, kocha­nie. Nie. Nie ty masz za co prze­pra­szać, tylko ja. Ja.

A kiedy zamie­rza­łam powie­dzieć coś głu­piego, w rodzaju nie ma sprawy, zamknęła oczy, ści­snęła moje ramię, po czym rze­kła:

– Powiem ci. Muszę ci to powie­dzieć. Naj­pierw jed­nak muszę pójść do lasu. Wybacz mi, kocha­nie. Wybacz.

Powoli jak sta­ruszka wstała z pod­łogi i wyszła na zewnątrz, w ulewny deszcz.

Usia­dłam na łóżku, tuląc do piersi sutry jak plu­szo­wego misia, wciąż bli­ska paniki, w którą nie wpa­dłam tylko dla­tego, że mama zawsze cho­dziła do lasu i wra­cała zeń spo­kojna, żeby uzdra­wiać i koić, tak więc kur­czowo trzy­ma­łam się nadziei, że tym razem też wróci, ale jesz­cze ni­gdy nie przy­da­rzyło mi się coś takiego, a wszyst­kie złe zda­rze­nia w moim życiu zawsze działy się z mojej winy. Nie­mal się roz­pła­ka­łam, gdy mama jed­nak wró­ciła, zale­d­wie godzinę póź­niej, w zupeł­nie prze­mo­czo­nej sukience oble­pia­ją­cej nogi, z ubło­coną pier­sią i twa­rzą, jakby przez jakiś czas leżała na ziemi. Na jej widok poczu­łam tak głę­boką ulgę, że chcia­łam tylko ją uści­skać.

Jed­nak powstrzy­mała mnie.

– Muszę ci to teraz powie­dzieć – rze­kła niskim, głu­chym gło­sem, któ­rym prze­ma­wia tylko w poważ­nych sytu­acjach; gdy przy­cho­dzi do niej jakiś cza­ro­dziej i prosi, żeby wyle­czyła go z jakiejś naprawdę strasz­nej przy­pa­dło­ści, rzu­co­nego uroku lub klą­twy, a ona mówi mu, co powi­nien zro­bić. Tylko że tym razem naka­zy­wała to sobie. Ujęła moje ręce i trzy­mała je przez chwilę, a potem przy­cią­gnęła moją głowę i poca­ło­wała mnie w czoło jakby na poże­gna­nie, więc byłam pra­wie pewna, że zaraz powie mi, że myliła się przez te wszyst­kie lata i naprawdę moim prze­zna­cze­niem jest siać śmierć i znisz­cze­nie zgod­nie z prze­po­wied­nią, która od dziecka wisiała nad moją głową, tak więc muszę opu­ścić ją na zawsze.

Potem dodała:

– Rodzina two­jego ojca miesz­kała w jed­nej z enklaw Zło­tego Kamie­nia.

– Tych zbu­do­wa­nych za pomocą sutr? – spy­ta­łam łamią­cym się szep­tem, choć wła­ści­wie nie było to pyta­nie. Wie­dzia­łam, że rodzina mojego ojca, Shar­mo­wie, kie­dyś żyła w enkla­wie – pra­sta­rej enkla­wie czy­stej mocy gdzieś na pół­nocy Indii – która została znisz­czona parę wie­ków temu, pod­czas bry­tyj­skiej oku­pa­cji. Sutry Zło­tego Kamie­nia były sta­rymi zaklę­ciami w san­skry­cie i wie­dzia­łam, że przed wie­kami użyto ich do stwo­rze­nia całego sze­regu enklaw w tej czę­ści świata. Tak więc był to tro­chę dziwny zbieg oko­licz­no­ści, ale nie widzia­łam w tym niczego złego. Wciąż byłam prze­ra­żona: czu­łam, że zaraz usły­szę coś naprawdę strasz­nego.

– Enklawy powstają dzięki czar­nej magii – pod­jęła mama. – Nie wiem, w jaki spo­sób, ale możesz to wyczuć, kiedy w nich jesteś, jeśli się sku­pisz. Każda z nich oprócz enklaw Zło­tego Kamie­nia. Powie­dział mi o nich twój ojciec.

– To prze­cież dobrze – powie­dzia­łam z nadzieją w gło­sie i wycią­gnę­łam do niej rękę, w któ­rej trzy­ma­łam sutry. – Nie używa się cza­rów przy two­rze­niu tych enklaw, mamo. Odczy­ta­łam wszyst­kie zaklę­cia i choć jesz­cze nie umiem rzu­cać wszyst­kich, to jestem pewna…

Jed­nak ona ze zmie­nioną twa­rzą spo­glą­dała na tę piękną księgę. Wycią­gnęła ku niej drżącą dłoń, która zawi­sła w powie­trzu, jakby bała się jej dotknąć, a potem jej palce zaci­snęły się w pięść, nawet nie musnąw­szy okładki.

– Arjun i ja chcie­li­śmy stwo­rzyć nową złotą enklawę – powie­działa. – Myśle­li­śmy, że jeśli zdo­łamy poka­zać wszyst­kim lep­szą… – Urwała i zaczęła od nowa, w znany mi spo­sób: zawsze mówi ludziom, żeby się nie uspra­wie­dli­wiali, pro­sząc o wyba­cze­nie, i niczego nie wyja­śniali, dopóki nie zostaną o to popro­szeni. – Chcie­li­śmy stwo­rzyć złotą enklawę. Chcie­li­śmy zna­leźć te sutry – powie­działa, a ja chyba wtedy zaczę­łam poj­mo­wać, ale nagle poczu­łam w gło­wie pustkę, pełną szumu zakłó­ceń zamiast myśli. – Uwa­ża­li­śmy, że naj­więk­sze szanse ich zdo­by­cia będziemy mieli w szkol­nej biblio­tece. Kocha­nie, tak mi przy­kro. Rzu­ci­li­śmy zaklę­cie przy­wo­łu­jące. Popro­si­li­śmy o sutry z otwartą zapłatą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Gol­den Enc­la­ves

Copy­ri­ght © 2022 by Teme­ra­ire LLC

All rights rese­rved inc­lu­ding the right of repro­duc­tion in whole or in part in any form.

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Del Rey, an imprint of Ran­dom House, a divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt okładki: Nele Schütz Design

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cje z wewnętrz­nych stron okładki, umiesz­czone w roz­dziale Scho­lo­mance: Elwira Paw­li­kow­ska © 2020, 2022 by Pen­guin Ran­dom House LLC

Pro­jekt wewnętrz­nych stron okładki książki: David G. Ste­ven­son

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Złote enklawy, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-712-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer