Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść autorki bestsellerowego cyklu „Temeraire”
Szkoła dla wybrańców obdarzonych magicznymi zdolnościami, gdzie porażka oznacza... śmierć!
Drugi tom cyklu „Scholomance”.
Scholomance, szkoła dla magów, przez dziesiątki lat robiła, co mogła, żeby uśmiercić wszystkich uczniów. Po ostatnich dramatycznych wydarzeniach sytuacja jednak radykalnie się zmienia. Wygląda na to, że szkoła uwzięła się tylko na El, właśnie teraz, kiedy dotrwała ona do ostatniej klasy, a do tego zdobyła wreszcie grupkę sprzymierzeńców. Nawet jeśli El odeprze niekończące się ataki złowrogów nasyłanych na nię przez Scholomance w przerwach między nawałem uciążliwych zajęć, to wciąż nie ma pojęcia, jak wraz z sojuszniczkami zdoła ujść z życiem z auli po zakończeniu roku. Może powinna zaakceptować mroczną przepowiednię i zostać czarownicą siejącą śmierć i zniszczenie?
Mimo licznych problemów El nie zamierza się poddać – ani złowrogom, ani przeznaczeniu, a zwłaszcza Scholomance. Nawet jeśli będzie musiała przy tym zginąć…
O Mrocznej wiedzy, pierwszym tomie cyklu „Scholomance”:
Wygadana adeptka magii, która nie uznaje sztywno ustalonych norm, i szkoła, w której nie poradziłby sobie Harry Potter. Jestem oczarowana! Z niecierpliwością czekam na tom drugi. - Katarzyna Berenika Miszczuk, autorka m.in. cyklu „Kwiat Paproci”
Witajcie w Scholomance, najniebezpieczniejszej szkole w historii magii. Tutaj na nieostrożnych uczniów śmiertelne zagrożenie czyha za każdym rogiem. Mroczna wiedza to wciągająca opowieść o odwadze, poświęceniu oraz poszukiwaniu akceptacji i zrozumienia wśród rówieśników. - Paulina Hendel, autorka m.in. cyklu „Żniwiarz”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
„Trzymaj się z daleka od Oriona Lake’a”.
Większość wierzących lub uduchowionych osób, które znam – choć tak po prawdzie są to głównie ludzie, którzy dołączyli do nieco pogańskiej komuny w Walii lub przerażone dzieci czarodziei wysłane do szkoły usiłującej je zabić – regularnie prosi różne dobroduszne, kochające i wszystkowiedzące bóstwa o udzielenie rad poprzez jakieś cudowne znaki i objawienia. Mając taką matkę, jaką mam, mogę z przekonaniem powiedzieć, że nie spodobałyby im się, gdyby ich prośba została spełniona. Nie chcecie zagadkowych niezrozumiałych rad od kogoś, kto z całą pewnością życzy wam jak najlepiej i zawsze słusznie, prawidłowo i właściwie ocenia sytuację. Albo poradziłby wam zrobić to, co i tak zamierzaliście uczynić, a w takim razie ta rada byłaby zbędna, albo kazałby zrobić coś wprost przeciwnego i wtedy musielibyście wybrać, czy niechętnie skorzystać z tej rady jak dziecko, któremu kazano umyć zęby i wcześnie iść spać, czy może zignorować polecenia i uparcie robić swoje dobrze, wiedząc, że takie postępowanie nieuchronnie prowadzi do cierpień i kłopotów.
Jeśli zadajecie sobie pytanie, którą z tych dwóch możliwości wybrałam, to chyba mnie nie znacie, gdyż cierpienia i kłopoty najwyraźniej są moim przeznaczeniem. Nawet nie muszę się nad tym zastanawiać. List od mamy był napisany w dobrej wierze, choć niedługi: „Moja droga córko, kocham cię, bądź dzielna i trzymaj się z daleka od Oriona Lake’a”. Rzuciłam okiem na tę wiadomość na skórce cebuli i natychmiast porwałam ją na kawałki, stojąc w tłumie kłębiących się pierwszoklasistów. Sama zjadłam ten kawałek z nazwiskiem i imieniem, a resztę oddałam przyjaciółkom.
– Co to takiego? – spytała Aadhya. Wciąż patrzyła na mnie z lekką urazą.
– Zaklęcie podnoszące na duchu – odparłam. – Moja mama zawarła je w skórce cebuli.
– No tak, twoja mama, Gwen Higgins – powiedziała Aadhya jeszcze chłodniejszym tonem. – O której tak często nam wszystkim wspominałaś.
– Och, po prostu to zjedz – powiedziałam, starając się wzbudzić w sobie irytację, kiedy przełknęłam mój kawałek zaklęcia.
Nie musiałam nawet silić się na ten gniewny ton. Niczego tutaj – włącznie ze słońcem, wiatrem i spokojnym snem w nocy – nie brakuje mi tak bardzo jak mamy i właśnie to dało mi to zaklęcie: wrażenie, że leżę skulona na łóżku z głową na jej podołku, a ona gładzi mnie po głowie, czuję zapach ziół, które sporządzała, przez otwarte drzwi wpada ciche kumkanie żab i woń wilgotnej ziemi walijskiej wiosny. Ogromnie podniosłoby mnie to na duchu, gdybym jednocześnie nie martwiła się tym, co próbuje mi powiedzieć o Orionie.
Było mnóstwo zabawnych możliwości. A najlepsza z nich ta, że jego przeznaczeniem jest umrzeć młodo i straszną śmiercią, co przy jego zamiłowaniu do bohaterszczyzny było dość prawdopodobne. Niestety, mama nie ostrzegałaby mnie przed takim czy innym związkiem z bohaterem z góry spisanym na straty. Ona raczej reprezentuje szkołę myślenia „korzystaj, póki możesz”.
Mama ostrzegałaby mnie tylko przed złem, a nie przed cierpieniem. Tak więc najwyraźniej Orion był najsprytniejszym z czarowników i skrywał swe niegodziwe plany, raz po raz ratując ludziom życie, żeby co, pozabijać wszystkich później? Czy może mama obawiała się, że jest tak wkurzający, że przez niego ja stanę się najsprytniejszą czarownicą, co zapewne było bardziej prawdopodobne, gdyż i tak miało być moim przeznaczeniem.
Oczywiście najbardziej prawdopodobne było to, że mama sama nie wiedziała. Po prostu miała złe przeczucia co do Oriona, bez żadnego konkretnego powodu, który mogłaby mi podać, nawet gdyby przysłała mi list na dziesięciu kartkach zapisanych po obu stronach. Tak złe przeczucia, że pojechała autostopem aż do Cardiff, żeby znaleźć udającego się właśnie do szkoły pierwszoklasistę i poprosić jego rodziców o przekazanie mi jednogramowej wiadomości. Wyciągnęłam rękę i klepnęłam Aarona w jego chude i kościste ramię.
– Hej, co moja mama dała twoim rodzicom za przekazanie tej wiadomości?
Odwrócił się i niepewnie odpowiedział:
– Nie wiem, czy coś dała. Powiedziała, że nie ma czym zapłacić, ale poprosiła ich o rozmowę na osobności, a potem dała mi to i moja mama wycisnęła odrobinę pasty z tubki, żeby zrobić na to miejsce.
Mogłoby się wydawać, że to nic takiego, ale nikt nie marnuje swego niewielkiego czteroletniego limitu bagażu na zwyczajną pastę do zębów; ja myję swoje sodą oczyszczoną braną z szafek dostawczych laboratorium alchemicznego. Jeśli Aaron przyniósł swoją, to musiała być zaczarowana; bardzo użyteczna, jeśli przez następne cztery lata nie zobaczysz dentysty. Ktoś, kogo bolą zęby, za jedną porcję takiej pasty z chęcią oddawałby mu przez tydzień swoje obiady. A rodzice Aarona pozbawili tego swoje dziecko, ponieważ poprosiła ich o to moja mama – żeby przesłać mi ostrzeżenie.
– Świetnie – powiedziałam z kwaśną miną. – Masz, weź gryza.
Jemu też dałam kawałek notatki. Zapewne potrzebował jej jak jeszcze nigdy w życiu, po tym jak został wessany do Scholomance. Wprawdzie lepsze to od niemal nieuniknionej śmierci czekającej dzieci czarodziei na zewnątrz, ale niewiele.
W tym momencie otworzył się podajnik żywności i wywołany tym stadny pęd przerwał mi ponure rozmyślania.
– Wszystko w porządku? – cicho zapytała mnie Liu, gdy stanęłyśmy w kolejce.
Odpowiedziałam jej beznamiętnym spojrzeniem. Nie czytała w myślach ani nic takiego – miała oko do drobnych szczegółów i potrafiła łączyć fakty. Wskazała na moją kieszeń, do której schowałam ostatni kawałek listu, którego treści nie ujawniłam nikomu, chociaż podzieliłam się kawałkami zaczarowanego nośnika, co powinno było zapobiec ponurym myślom. Byłam zaskoczona, że zapytała. Nie przywykłam do tego, by ktoś pytał, jak się czuję, ani nawet zauważał, gdy jestem zła. No, może jeśli jestem tak rozgniewana, że wyglądam na gotową spopielić wszystkich wokół mnie, na co, prawdę mówiąc, często mam ochotę.
Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że po prostu nie chcę rozmawiać o tej wiadomości. Wcześniej nie miałam takiej możliwości. A ponieważ miałam ją teraz, powiedziałam Liu prawdę, gdy skinieniem głowy potwierdziłam, że wszystko jest w porządku, i uśmiechnęłam się do niej, unosząc kąciki ust w dziwny sposób, do jakiego nie przywykłam. Liu odpowiedziała uśmiechem, a potem całą uwagę skupiłyśmy na zapełnianiu naszych tac.
W zamieszaniu zgubiłyśmy naszych pierwszoklasistów; oni oczywiście ostatni podchodzili do podajnika, podczas gdy my miałyśmy teraz wątpliwy przywilej pierwszeństwa. Jednak nikt ci nie broni wziąć dla kogoś dodatkowej porcji, jeśli możesz sobie na to pozwolić, a przynajmniej dzisiaj tak było. Ściany szkoły były jeszcze ciepłe po cyklu oczyszczania na zakończenie semestru. Wszelkie złowrogi, które nie zostały spopielone, dopiero zaczynały wyłazić z różnych ciemnych zakamarków, w których się ukryły, zatem prawdopodobieństwo skażenia żywności było mniejsze niż kiedykolwiek. Tak więc Liu wzięła dodatkowe kartony mleka dla swoich kuzynów, a ja drugą porcję makaronu dla Aarona, choć zrobiłam to niechętnie. Teoretycznie nic mu się nie należało za dostarczenie tej wiadomości, a przynajmniej nie ode mnie; zgodnie z etykietą Scholomance wszystkie takie sprawy załatwia się na zewnątrz. W końcu jednak na zewnątrz nic za to nie dostał.
Dziwnie było stać niemal na samym początku kolejki w prawie pustym bufecie, podczas gdy pod ścianami wił się potwornie długi i potrójny wąż czekających dzieciaków; drugoklasiści poszturchiwali pierwszoklasistów i wskazywali im płyty sufitowe, studzienki odpływowe oraz wyloty kanałów wentylacyjnych, na które powinni uważać w przyszłości. Ostatnie samoczynne stoliki zapełniały otwartą przestrzeń pozostawioną dla pierwszoklasistów i rozkładały się przy akompaniamencie pisków i trzasków. Moja przyjaciółka Nkoyo… czy mogłam ją także uznać za przyjaciółkę? Uważałam, że chyba tak, ale jeszcze nie otrzymałam formalnego potwierdzenia tego faktu, więc jeszcze przez jakiś czas mogłam w to wątpić. Nkoyo stała na początku ze swoją grupką przyjaciół i zajęła najlepszy stół, w kręgu znajdującym się dokładnie na środku pomiędzy ścianami a podajnikiem, pod zaledwie dwiema płytami sufitowymi i cztery stoły od najbliższej studzienki odpływowej. Wyprostowana machała do nas; łatwo było ją zauważyć, ponieważ miała na sobie nowiuteńki top i bufiaste spodnie, obie rzeczy w piękny wzór z falistych linii, które niemal na pewno miały wplecione w nie magiczne zaklęcia. Na koniec roku wszyscy wkładamy nowe stroje, które większość z nas będzie nosić przez cały następny rok – choć cała moja garderoba niestety się spaliła, kiedy byłam w pierwszej klasie – a Nkoyo najwyraźniej zachowała ten na ostatnią klasę. Jowani wracał z dwoma dużymi dzbankami wody, a Cora tworzyła krąg ochronnych zaklęć.
Dziwnie było wejść do bufetu i dołączyć do nich. Nawet gdybyśmy nie zostały zaproszone, to wciąż mnóstwo dobrych stołów było wolnych, no i wszystkie niedobre. Wcześniej czasem miewałam taką możliwość wyboru, ale zawsze w wyniku ryzykownego posunięcia, jakim było zbyt wczesne wejście do stołówki, zazwyczaj akt desperacji wywołany zbyt wieloma dniami pecha prześladującego mnie podczas posiłków. Teraz taka możliwość stała się normą. Dla wszystkich innych zajmujących stoły wokół mnie to też było czymś nowym, że są najstarszymi uczniami w szkole; większość z nich znałam z widzenia, jeśli nie po nazwisku. Liczba uczniów zmniejszyła się do około tysiąca z początkowego tysiąca sześciuset. Co brzmi okropnie, choć zazwyczaj ostatnią klasę zaczyna mniej niż ośmiuset uczniów. I zwykle mniej niż połowa z nich kończy szkołę.
Jednak nasz rocznik wrzucił w tryby tej machiny klucz nastawny, który teraz siedział przy tym stole obok mnie. Nkoyo zaczekała, aż Orion i ja zajmiemy miejsca, po czym wypaliła:
– Udało się wam? Naprawiliście maszynerię?
– Ile tam było złowrogów? – jednocześnie spytała zasapana Cora, opadając na swoje miejsce i zamykając gliniany dzbanuszek, z którego dozowała krople tworzące ochronny krąg zaklęć wokół stołu.
Według obowiązujących w Scholomance standardów zachowania Nkoyo i Cory wcale nie były nieuprzejme; miały prawo pytać, ponieważ to był ich stolik i za miejsce przy nim należały im się informacje z pierwszej ręki. Inni czwartoklasiści pospiesznie zajmowali wszystkie sąsiednie stoły – tworząc wokół nas solidny ochronny krąg – żeby posłuchać, a ci przy dalszych bezwstydnie nachylali się i nadstawiali uszu, asekurowani przez swoich przyjaciół.
Wszystkim w szkole był już znany pewien bardzo ważny fakt, a mianowicie, że Orion i ja w niewiarygodny sposób wróciliśmy żywi z naszej cudownej porannej wyprawy do auli. Jednak ja resztę dnia spędziłam zamknięta w moim pokoju, a Orion z zasady unikał ludzi, chyba że akurat byli pożerani przez złowrogi; tak więc wszystko, co poza tym słyszeli, zostało przefiltrowane przez szkolny głuchy telefon, który nie jest wiarygodnym źródłem informacji istotnych dla pozostania przy życiu.
Nie paliłam się do relacjonowania tych niedawnych przeżyć, ale wiedziałam, że mają prawo czegoś się dowiedzieć. I bezsprzecznie to ja musiałam im to powiedzieć, ponieważ zanim otworzył się podajnik żywności, słyszałam, jak jeden z nowojorskich czwartoklasistów zadał podobne pytanie Orionowi, a ten odpowiedział:
– Chyba się udało? Ja niewiele widziałem. Po prostu zabijałem złowrogi, dopóki sztukmistrze nie skończyli napraw, a potem wyciągnął nas szarpak.
To nie była fałszywa skromność; on po prostu tak myślał o całym tym przedsięwzięciu. Wyrżnięcie tysiąca złowrogów na środku auli – dzień jak co dzień. Niemal żal mi było Jermaine’a, który miał minę osoby próbującej nawiązać poważną rozmowę z ceglanym murem.
– Mnóstwo złowrogów – powiedziałam sucho Corze. – Był ich tam cały tłum i wszystkie wygłodniałe. – Przełknęła ślinę, przygryzając wargę, ale skinęła głową. Potem zwróciłam się do Nkoyo: – Jednak sztukmistrze uważali, że się udało. I zajęło im to godzinę z okładem, więc mam nadzieję, że nie zbijali tam bąków.
Kiwnęła głową, a z jej twarzy łatwo było wyczytać, co myśli. To nie były akademickie rozważania. Jeśli rzeczywiście naprawiliśmy maszynerię w auli, to te same urządzenia oczyszczały dwa razy w roku całą szkołę i paliły złowrogi grasujące w korytarzach i klasach, a ponadto zapewne zlikwidowały znaczną liczbę o wiele większych i niebezpieczniejszych stworów czekających w auli na ucztę z absolwentów. Co oznaczało, że zapewne wielu kończących szkołę uszło z życiem. A co ważniejsze, wielu uczniów z naszego rocznika też miało teraz na to większe szanse.
– Myślisz, że naprawdę zdołali się wydostać? Clarita i pozostali? – zapytał Orion, marszcząc brwi nad stertą rozmemłanych ziemniaków, groszku i wołowiny, którą robił z tego, co stołówka nazywała pasztetem pasterza, ale na szczęście było zwyczajną zapiekanką. W kiepski dzień mogłaby być zrobiona z pasterza. Pomimo nazwy danie było na tyle ciepłe, że parowało, chociaż Orion nie doceniał tego cudu.
– Dowiemy się na koniec semestru, gdy to my przejdziemy przez ten młyn – powiedziałam.
Oczywiście, jeśli nie naprawiliśmy maszynerii, to tegoroczni absolwenci wpadli na wygłodzoną i rozjuszoną hordę zawsze groźnych złowrogów i zapewne zostali rozszarpani na kawałki, zanim dotarli do drzwi. A nasza klasa będzie miała równie dobrą zabawę dokładnie za trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Co za krzepiąca myśl, powiedziałam sobie w stylu Oriona i dodałam:
– A ponieważ nie dowiemy się tego wcześniej, absolutnie nie ma sensu się tym zamartwiać, więc może przestań masakrować to niewinne danie? Odechciewa mi się jeść.
W odpowiedzi przewrócił oczami i teatralnym gestem wepchnął sobie do ust wielką łychę zapiekanki, lecz w ten sposób dał swojemu mózgowi szansę zarejestrowania faktu, że jest niedożywionym nastolatkiem, i zaraz zaczął ze szczerym zapałem zmiatać wszystko z talerza.
– Jeśli udało się ją naprawić, to jak długo twoim zdaniem będzie działać? – zapytała jedna z przyjaciółek Nkoyo, dziewczyna z enklawy Lagos, która zajęła miejsce na samym końcu stołu, żeby do nas dołączyć. Kolejne dobre pytanie, na które nie miałam odpowiedzi, ponieważ nie należałam do sztukmistrzów. Jedyne, co wiedziałam o tym, co robili w auli za moimi plecami – a mówili po chińsku, którego nie znałam – to że wyrzucali z siebie potok słów brzmiących jak przekleństwa. Orion nie wiedział nawet tego: stał przed nami wszystkimi i zabijał całe tuziny złowrogów.
Aadhya odpowiedziała za mnie:
– Kiedy enklawa Manchesteru naprawiała maszynerię auli, ta wytrzymywała co najmniej dwa lata, czasem trzy. Założę się, że będzie działać co najmniej rok, a może i dwa.
– Jednak nie dłużej… – powiedziała cicho Liu, spoglądając na swoich kuzynów, którzy siedzieli teraz przy swoim stole na drugim końcu sali razem z Aaronem i Pamylą, dziewczyną, która przyniosła list Aadhyi, oraz na zwarty tłum otaczających ich dzieciaków: taką grupę przeważnie tworzą tylko dzieci z enklaw. Zaskoczyło mnie to, ale zaraz uświadomiłam sobie, że stali się atrakcyjni dzięki kontaktowi z Orionem, bohaterem dnia. A potem pojęłam, że część tego splendoru mogli nawet zawdzięczać mnie, ponieważ dla wszystkich pierwszoklasistów byłam teraz podziwu godną czwartoklasistką, jedną z uczestniczek akcji w auli, a nie świruską i outsiderką jak dla uczniów z mojego rocznika.
Chociaż… już dla nikogo nie byłam świruską i outsiderką. Łączyło mnie przymierze z Aadhyą i Liu, jedno z pierwszych zawartych na naszym roku. Zostałam zaproszona do jednego z najbezpieczniejszych stołów w stołówce przez kogoś, kto miał w kim wybierać. Miałam przyjaciółki. Co wydawało się jeszcze bardziej nierealne niż to, że dotrwałam do ostatniej klasy, a przeżyłam wyłącznie dzięki Orionowi Lake’owi, i naprawdę nie przejmowałam się tym, jaka będzie tego cena. Bo że jakaś będzie, nie ulegało wątpliwości. Mama nie ostrzegała mnie bez powodu. Jednak nie dbałam o to. Zapłacę tę cenę, jakakolwiek będzie.
Gdy tylko poukładałam to sobie w głowie, przestałam zamartwiać się otrzymaną wiadomością. Nawet już nie żałowałam, że mama ją przysłała. Musiała ją wysłać, ponieważ mnie kochała i nie znała Oriona; musiała mnie ostrzec, jeśli wiedziała, że ze względu na niego zmierzam do zguby. Mogłam trzymać się jej miłości i poczuć ją, a mimo to zdecydować, że jestem gotowa zapłacić tę cenę. Wsunęłam palce do kieszeni i dotknęłam ostatniego kawałka wiadomości, tego ze słowem „dzielna”, a wieczorem zjadłam go, zanim zasnęłam na mojej wąskiej pryczy na najniższym piętrze Scholomance. I śniłam, że znów jestem mała i biegam po bujnej trawie rozległej łąki, wśród wysokich kwiatów o purpurowych dzwoneczkowatych kielichach, wiedząc, że mama jest w pobliżu, pilnuje mnie i cieszy się, że jestem szczęśliwa.
To miłe wrażenie trwało rano jeszcze pięć sekund, dopóki zupełnie się nie przebudziłam. W większości szkół po zakończeniu semestru macie wakacje. Tutaj rano jest zakończenie, wieczorem pobór nowych uczniów, ty i twoi przyjaciele gratulujecie sobie, że jeszcze żyjecie, a rankiem następnego dnia zaczyna się nowy semestr. Trzeba przyznać, że Scholomance nie jest miejscem sprzyjającym wakacyjnym nastrojom.
Pierwszego dnia nowego semestru musimy pójść do naszej nowej sali i przed śniadaniem ułożyć plany zajęć. Wciąż czułam się jak przepuszczona przez wyżymaczkę; skoki wymuszone przez szarpak i tym podobne ekscesy nie najlepiej wpływają na niewygojone rany brzucha. Rozmyślnie nastawiłam budzenie pięć minut przed pobudką, ponieważ byłam najzupełniej pewna, że przydzielą mi salę, do której dotarcie zajmie mi wieki. I oczywiście, gdy o 5.59 przez szparę pod drzwiami wsunięto mi skrawek papieru, był to przydział do sali 5013. Spojrzałam nań gniewnie. Najstarszym uczniom niemal nigdy nie przydzielano sal powyżej trzeciego piętra, więc można by sądzić, że powinnam być zadowolona, tylko że to jedynie sala organizacyjna i na pewno nigdy nie będę miała żadnych zajęć na tak wysokim piętrze. O ile wiedziałam, nie było tam żadnych sal lekcyjnych – piąte piętro zajmuje biblioteka. Zapewne wraz z garstką innych pechowców wysyłano mnie do jakiegoś działu katalogów skrytego w labiryncie regałów.
Nawet nie umyłam zębów. Tylko przepłukałam usta wodą z dzbanka i zaczęłam żmudną wędrówkę w górę, gdy pierwsi czwartoklasiści dopiero wlekli się do ubikacji. Nie wypytywałam, czy ktoś jeszcze idzie w tym kierunku; byłam pewna, że nie będzie to nikt z tych, których znałam dostatecznie dobrze, by z nimi rozmawiać. Tylko po drodze pomachałam Aadhyi, która wychodziła ze swojego pokoju, niosąc przybory toaletowe, a ona natychmiast ze zrozumieniem kiwnęła głową i pokazała mi uniesiony kciuk, idąc po Liu. Niestety, wszystkie znałyśmy ryzyko związane z długą wędrówką na zajęcia, a nasz rocznik musiał teraz pokonywać najdłuższą drogę.
Dla nas skończyło się schodzenie: wczoraj, gdy korytarz najstarszych uczniów przesunął się na poziom auli, nasz zajął jego miejsce na pierwszym piętrze szkoły. Musiałam potruchtać do podnóża schodów, a potem nadzwyczaj ostrożnie przejść przez poziom warsztatów – owszem, poprzedniego dnia został oczyszczony, ale zawsze niedobrze jest być pierwszą osobą wchodzącą rano na poziom sal lekcyjnych – a potem pokonać pięć kondygnacji stromych schodów w górę.
Wydawało się, że trwa to dwukrotnie dłużej niż zwykle. W Scholomance odległość jest pojęciem względnym. Może być duża, męcząco duża, a nawet bliska nieskończoności, w zależności od tego, jak bardzo chciałoby się ją zmniejszyć. Nie pomagało również to, że szłam tak wcześnie. Nie napotkałam nikogo, dopóki zdyszana nie dotarłam na poziom korytarza drugoklasistów, gdzie na schodach zaczęły już grupkami pojawiać się ranne ptaszki, głównie alchemicy i sztukmistrze, którzy chcieli zająć lepsze miejsca w warsztacie i laboratoriach. Zanim dotarłam na piętro pierwszoklasistów, ci już zaczęli poranną wędrówkę ludów po schodach, lecz ponieważ był to ich pierwszy dzień i nie mieli pojęcia dokąd iść, wcale się nie spieszyli.
Jedynym plusem całej tej męczącej wycieczki było to, że przez cały czas mocno ściskałam w dłoni jeden z moich kryształów, skupiając się na magazynowaniu w nim mocy. Gdy pokonywałam ostatnią kondygnację, czując pulsujący ból brzucha i – jako kontrapunkt – drętwienie ud, z każdym kolejnym krokiem blask sączący się między palcami mojej dłoni stawał się zauważalnie jaśniejszy, a nim dotarłam do zupełnie pustej czytelni, napełniłam kryształ w jednej czwartej.
Bardzo potrzebowałam chwili wytchnienia, lecz gdy tylko się zatrzymałam, na dole rozległ się dzwonek zapowiadający początek zajęć za pięć minut. Błądzenie między regałami w poszukiwaniu sali lekcyjnej, której nigdy wcześniej nie widziałam, nie było dobrym pomysłem, tylko receptą na spóźnienie, więc niechętnie zużyłam odrobinę z trudem zdobytej mocy na zaklęcie wyszukujące. Radośnie wskazało mi zupełnie ciemną część biblioteki. Bez większych nadziei spojrzałam na schody, ale nikt się na nich nie pojawił, żeby do mnie dołączyć.
Powód tego stał się jasny, gdy w końcu dotarłam do klasy, która znajdowała się za drzwiami z ciemnego drewna, niemal niewidocznymi pomiędzy dwiema szafkami pełnymi starych, pożółkłych map. Otworzyłam te drzwi, spodziewając się znaleźć za nimi coś naprawdę okropnego, i tak też się stało: ujrzałam ośmioro pierwszoklasistów, którzy odwrócili się i spojrzeli na mnie jak stadko budzących litość sarenek stojących na drodze rozpędzonej ciężarówki. Nie było wśród nich nawet jednego drugoklasisty.
– To chyba żarty – powiedziałam z niesmakiem, a potem pomaszerowałam do pierwszego rzędu i zajęłam najlepsze z możliwych miejsc, czwarte od końca. Nawet nie musiałam się rozpychać, ponieważ pozostawili pierwszy rząd niemal zupełnie pusty, jakby jeszcze byli w podstawówce i obawiali się, że zostaną ulubieńcami nauczycieli. Jedynymi nauczycielami tu są złowrogi, a one nie mają ulubieńców, tylko pokarm.
Biurka były uroczymi edwardiańskimi oryginałami; chcę przez to powiedzieć, że były stare, o wiele dla mnie za małe i niewiarygodnie niewygodne. Były z kutego żelaza i trudno byłoby je przesunąć w razie potrzeby; blat mojego, trochę za mały, by zmieścić kartkę papieru do pisania, został bardzo ładnie wygładzony i wypolerowany jakieś 120 lat temu. Od tego czasu dzieciaki poznaczyły go tyloma napisami, że już nie było na nim ani odrobiny wolnego miejsca na kolejne rozpaczliwe wiadomości. Ktoś czerwonym atramentem wielokrotnie wykaligrafował „WYPUŚĆCIE MNIE STĄD” na obrzeżu całego blatu, a ktoś inny powtórzył to, tylko jaśniejszym inkaustem i na krzyż.
W pierwszym rzędzie siedziała oprócz mnie tylko jedna osoba. Zajmowała miejsce, które byłoby najlepsze, szóste od końca – rozsądnie oddalone od drzwi – gdyby nie kratka wentylacyjna w podłodze zaledwie dwa rzędy za nim. Teraz była zasłonięta tornistrem głupszego dzieciaka, więc nie mogłeś wiedzieć, że tam jest, dopóki nie zauważyłeś trzech innych kratek w podłodze, których regularne rozmieszczenie świadczyło o istnieniu czwartej. Dziewczyna patrzyła, jak wchodziłam, jakby spodziewała się, że wykopię ją z zajętego miejsca; wiek ma swoje przywileje, a najstarsi uczniowie rzadko wzdragają się przed ich wykorzystywaniem. Kiedy zajęłam naprawdę najlepsze miejsce, spojrzała za siebie, zrozumiała swój błąd, pospiesznie złapała torbę i przeszła wzdłuż rzędu biurek.
– Czy to miejsce jest zajęte? – zapytała z lekką obawą, wskazując na sąsiednie biurko.
– Nie – odparłam z irytacją.
Byłam zła, bo chociaż pozwalając jej usiąść obok mnie, czyniłam ją drugim celem i rozsądnie zwiększałam moje szanse ujścia z życiem, nie miałam ochoty na towarzystwo. Niewątpliwie była dzieciakiem z enklawy. Na nadgarstku miała bransoletę jakiegoś rodzaju emitera osłony, zwodniczo banalny pierścionek na jej palcu niemal na pewno był dzielnikiem mocy, a ona przybyła do Scholomance dobrze wyuczona odpowiednich zachowań, na przykład identyfikowania najlepszych miejsc w pomieszczeniach, nawet pierwszego dnia zajęć, gdy człowiek jest zbyt oszołomiony, by pamiętać wszystkie rady rodziców, i tylko naśladuje inne dzieciaki, jak zebra próbująca ukryć się w stadzie. Ponadto podręcznik matematyki w jej torbie był po chińsku, ale miała także porządne stare angielskie wprowadzenie do alchemii i zeszyty podpisane tajskimi znakami, co oznaczało, że włada nie jednym, lecz dwoma obcymi językami na tyle płynnie, żeby słuchać w nich wykładów. Zważywszy na konsekwencje nawet drobnych błędów, to prawdziwe wyzwanie dla czternastolatki. Prawdopodobnie od kiedy ukończyła dwa latka, uczęszczała do najdroższej szkoły językowej, na jaką było stać jej enklawę. Zapewne zamierzała zaraz odwrócić się i powiedzieć pozostałym dzieciakom, że siedzą na niedobrych i niebezpiecznych miejscach, żeby zrozumiały, jaka jest ich kolejność w porządku dziobania: za nią. Dziwiłam się tylko, że jeszcze tego nie zrobiła.
Nagle jeden z siedzących za nami uczniów ostrożnie powiedział: „Cześć, El” i uświadomiłam sobie, że to jeden z kuzynów Liu.
– Jestem Guo Yi Zheng – dodał, co było pomocne.
Ponieważ podczas poboru poprzedniego dnia byłam najzupełniej pewna, że nigdy więcej nie zobaczę żadnego z tych nowych uczniów, chyba że przypadkiem, nie próbowałam zapamiętać, jak się nazywają. Poszczególne roczniki mają ze sobą niewielki kontakt. Uniemożliwiają to nasze plany zajęć. Najstarsi uczniowie większość czasu spędzają na dolnych poziomach, a pierwszacy dostają bezpieczniejsze sale na wyższych piętrach. Jeśli jesteś pierwszoklasistą, który stale kręci się w pobliżu czwartoklasistów, to sam się prosisz, żeby zostać zjedzony, i wkrótce jakiś złowróg spełni twoje życzenie.
Z drugiej strony jeśli już jesteś gdzieś, gdzie znajduje się czwartoklasista, to lepiej trzymaj się blisko niego. Zheng już złapał swój plecak i pospiesznie podszedł; to dobrze, ponieważ wcześniej siedział najbliżej drzwi.
– Mogę się przysiąść?
– Tak, jasne – powiedziałam. Nie miałam nic przeciwko niemu. To, że Liu była moją sojuszniczką, nie dawało żadnych praw jej kuzynowi pierwszoklasiście, ale nie musiało. Liu była moją przyjaciółką. – Uważaj na otwory wentylacyjne, nawet na piętrze bibliotecznym – dodałam. – I siedziałeś za blisko drzwi.
– Och. No tak, oczywiście, jak tylko… – zaczął, oglądając się na pozostałe dzieciaki, ale przerwałam mu w pół zdania.
– Nie jestem twoją mamą – powiedziałam rozmyślnie szorstko: nie wyświadczasz pierwszakom przysługi, pozwalając im sądzić, że są tu jacyś bohaterowie, z wyjątkiem Oriona Lake’a. – Nie musisz mi się usprawiedliwiać. Powiedziałam ci. Usłuchasz albo nie.
Zamknął się i usiadł lekko stropiony.
Oczywiście miał rację, trzymając się blisko innych dzieciaków; zebry nie bez powodu zbierają się w stada. Jednak nie należy pozwalać, by inne zebry postawiły cię w naprawdę złej sytuacji. Jeśli miałeś pecha, dowiedziałeś się tego, gdy lew pożarł ciebie, a nie którąś z nich. Jeśli byłeś mną, dowiedziałeś się tego, widząc, jak lew pożera kogoś innego, jakąś ofiarę losu, która nie była aż taką ofiarą losu jak ty i dlatego pozwolono jej siedzieć na końcu rzędu, między drzwiami a tymi, którzy się liczyli.
A ten chłopak nie powinien był dopuszczać do tego, by pozwalano mu siedzieć na końcu rzędu, ponieważ należał do dzieciaków, które się liczą, a przynajmniej był tego bliższy niż ktokolwiek z tu obecnych poza tą dziewczyną z enklawy. Powszechnie wiadomo, że rodzina Liu jest naprawdę bliska utworzenia własnej enklawy. Już są na tyle dużą grupą, że Liu po przybyciu tutaj otrzymała od członka rodziny skrzynkę różnych rzeczy, a Zheng i jego brat bliźniak Min dostali od niej po torbie tego dobytku, resztę zaś mieli odziedziczyć na zakończenie roku. Nie byli enklawowcami, ale i nie ofiarami losu. Jednak w tym momencie nadal zachowywał się jak zwykły człowiek, a nie uczeń Scholomance.
Wśród pozostałych dzieci wybuchło lekkie zamieszanie. Gdy rozmawiałam z Zhengiem, na naszych biurkach pojawiły się plany zajęć, tak jak zwykle: na sekundę odwrócisz wzrok, a ten już jest, jakby był tu zawsze. Jeśli spróbujesz być sprytny i uparcie wpatrujesz się w blat biurka, żeby szkoła nie mogła ci go podrzucić, może zdarzyć się coś złego, co stworzy po temu okazję – na przykład zgasną światła – tak więc inne dzieci szturchną cię lub zakryją ci oczy, jeśli cię na tym przyłapią. Zużywa się o wiele więcej mocy, jeśli ludzie widzą działanie magii, w którą instynktownie nie wierzą, ponieważ trzeba narzucić ją zarówno im, jak wszechświatowi. To jeden z powodów, dla którego rzadko używa się magii w obecności zwykłych śmiertelników. Trudniej rzucać zaklęcia, chyba że pod osłoną jakiegoś spektaklu lub wśród ludzi, którzy żarliwie wierzą w magię wszystkiego, co robisz – tak jak w komunie wątpliwi przyjaciele mamy w jej naturalny dar uzdrawiania.
I chociaż jesteśmy czarodziejami, naprawdę nie oczekujemy, że coś zmaterializuje się z niczego. Wiemy, że można to zrobić, więc nie jest trudno nas do tego nakłonić, ale jednocześnie otrzymujemy więcej mocy, żeby opierać się takim namowom. Szkole łatwiej jest umieścić coś na biurku, kiedy nie patrzysz, jakby ktoś ci to ukradkiem podrzucił, niż pozwolić, żebyś zobaczył, jak się to materializuje.
Zheng już wyciągał szyję, usiłując zerknąć na kartkę dziewczyny z enklawy. Westchnęłam i niechętnie powiedziałam do niego:
– No już, usiądź obok niej.
Nie podobało mi się to, ale moja niechęć nie zmieniała faktu, że jego próba zbliżenia się do niej była dobrym pomysłem. Zawahał się, zapewne z poczuciem winy: przypuszczam, że jego mama też wygłosiła mu takie kazanie. Potem wstał, podszedł do Tajki i przedstawił jej się.
Trzeba przyznać, że odpowiedziała mu uprzejmym ukłonem i gestem zaprosiła, żeby usiadł obok niej: zwykle trzeba się bardziej napracować, żeby przysiąść się do dzieciaka z enklawy. Może udało mu się, bo jeszcze nie miał konkurencji. Kiedy usiadł, kilkoro innych dzieciaków wstało i zajęło miejsca za nimi, po czym wszyscy zaczęli porównywać swoje plany zajęć. Dziewczyna z enklawy już pracowała nad swoim z szybkością świadczącą, że dobrze wie, czego chce, a po chwili zaczęła pokazywać go innym i wskazywać wady ich planów. Postanowiłam spojrzeć później na plan zajęć Zhenga, na wypadek gdyby zbyt pilnowała przy tym własnego interesu.
Najpierw jednak musiałam się zająć moim planem i wystarczył mi jeden rzut oka, by stwierdzić, że jestem załatwiona. Przychodząc tu, wiedziałam, że w ostatniej klasie będę musiała uczęszczać na dwa seminaria: taką cenę płacisz za wybór kierunku lingwistycznego i skrócenie czasu spędzanego na niższych piętrach przez pierwsze trzy lata. Tymczasem wpisano mnie na cztery seminaria – a nawet pięć, jeśli policzyć za dwa potwornie intensywny kurs z pierwszymi zajęciami odbywającymi się każdego ranka, nazwanymi po prostu lekturami dla zaawansowanych w sanskrycie z instrukcjami po angielsku. Notatka wskazywała, że ma to być zaliczone jako kurs sanskrytu i arabskiego, co miało podejrzanie niewiele sensu, chyba że mieliśmy studiować na przykład islamskie reprodukcje rękopisów napisanych w sanskrycie – takich jak ten, który zdobyłam dwa tygodnie temu w bibliotece. To naprawdę mocno zawężało pole wyboru. Miałabym szczęście, gdyby poza mną w cholernej klasie było choć troje innych uczniów. Gniewnie spojrzałam na tę pozycję kłującą w oczy na samej górze listy. Liczyłam, że wpiszą mnie na standardowy kurs sanskrytu prowadzony po angielsku, co oznaczałoby przesiadywanie w jednej z większych sal seminaryjnych na piętrze z laboratoriami alchemicznymi razem z kilkunastoma dzieciakami z Indii z kierunku sztukmistrzowskiego i alchemicznego, dla których był to język ojczysty.
I niełatwo byłoby mi znaleźć jakieś kolidujące z tymi zajęcia, ponieważ nie było tu ani jednego czwartoklasisty, z którym mogłabym je porównać. Zazwyczaj co najmniej paru innych outsiderów niechętnie pozwoliłoby mi zerknąć na swoje plany zajęć w zamian za zobaczenie mojego, co pozwoliłoby mi wybrać co najmniej dwa przedmioty, żeby zmusić szkołę do zmiany planu i usunięcia bardziej uciążliwych. Możesz wybrać sobie nawet trzy przedmioty i o ile spełnisz wszystkie wymagania, Scholomance musi dostosować do tego plan zajęć, lecz jeśli nie wiesz, jakie są te inne przedmioty i kiedy odbywają się zajęcia, podejmujesz ryzykowną i z góry przegraną grę.
Same lektury dla zaawansowanych zupełnie wystarczyłyby, żeby doszczętnie zepsuć mój plan zajęć, ale na dodatek miałam także naprawdę wspaniały kurs stosowania algebry i aplikacji w zaklęciach, który miał być zaliczony jako zajęcia z języków – nie podano jakich, co było złym znakiem, sugerującym, że będę miała mnóstwo tekstów do przetłumaczenia – a jednocześnie z historii i matematyki. Nie zaplanowano dla mnie żadnych innych zajęć z matematyki, więc moje szanse na zaliczenie tego były bardzo nikłe. Było także porąbane seminarium, którego się spodziewałam, o wspólnych protoindoeuropejskich korzeniach współczesnego rzucania zaklęć, które nie powinno być najłatwiejszym z wybranych mi przedmiotów, a na końcu zupełnie dołujące zajęcia ze spuścizny Myrddina, kurs literatury, łaciny, języka francuskiego i współczesnego walijskiego oraz staro- i średnioangielskiego. Natychmiast zrozumiałam, że przez jedną trzecią tych zajęć nie będę się uczyć niczego innego prócz zaklęć starofrancuskich i średniowalijskich.
Pozostałymi pozycjami były zajęcia warsztatowe – powinnam z nich być całkowicie zwolniona, gdyż na zakończenie poprzedniego semestru zrobiłam magiczne zwierciadło, które wciąż tak często mamrotało do mnie ponuro, że powiesiłam je twarzą do ściany – a ponadto z alchemii, odbywające się na przemian: pierwsze w poniedziałki i czwartki, drugie we wtorki i piątki. Każdego dnia tygodnia będę z innymi grupami uczniów, tak więc będzie mi jeszcze trudniej niż dotychczas znaleźć kogoś, kto na przykład przytrzymałby mi coś, co muszę zespawać lub pilnował mojego plecaka, kiedy idę po potrzebne składniki.
W tym momencie był to najgorszy plan zajęć w ostatniej klasie, o jakim słyszałam. Nawet uczniowie usiłujący zostać prymusami nie mieli czterech kursów seminaryjnych. Tyle że całe środowe popołudnie miałam zupełnie wolne, jakby szkoła udawała, że chce mi to wynagrodzić. W tej rubryce widniało tylko słowo „praca”, jak ta, którą wszyscy wykonujemy zaraz po lunchu, tylko że podano konkretne pomieszczenie. Właśnie to.
Podejrzliwie spoglądałam na tę pozycję mojego planu zajęć, usiłując znaleźć w tym jakiś sens. Oficjalnie zatwierdzone całe wolne popołudnie w bibliotece na najwyższym piętrze, tak że nie będę nawet musiała bronić mojego miejsca, bez wykładów, testów ani zadań. Samo to czyniło ten rozkład zajęć najlepszym, o jakim słyszałam. Wynagradzało wszystko. Martwiłam się, jak zdołam uzupełnić zapas mocy, którą zużyłam w minionym semestrze; skoro mam raz w tygodniu trzykrotnie więcej czasu, może zdołam tego dokonać przed końcem szkoły.
Tak więc gdzieś musiał w tym tkwić ostry haczyk, tylko nie miałam pojęcia gdzie. Wstałam i szturchnęłam Zhenga.
– Pilnuj moich rzeczy – powiedziałam. – Ja dokładnie sprawdzę ten pokój. Jeśli chcecie wiedzieć, jak się to robi, to patrzcie – dodałam.
Wszystkie głowy obróciły się, żeby obserwować, jak sprawdzam pomieszczenie. Zaczęłam od otworów wentylacyjnych i upewniłam się, że ich kratki są mocno przyśrubowane, a potem na kawałku papieru narysowałam ich położenie na wypadek, gdyby jakiś nadzwyczaj sprytny stwór postanowił w którymś momencie zakraść się i przesunąć jeden z nich. Policzyłam krzesła oraz biurka i zajrzałam pod każde z nich; wysunęłam wszystkie szuflady w komodzie pod tylną ścianą, otworzyłam drzwiczki wszystkich szafek i zapaliłam w nich światło, a potem odsunęłam je od ściany, by sprawdzić, czy one i ściana są w porządku. Oświetliłam całą powierzchnię podłogi, wypatrując dziur, obstukałam każdą ścianę tak wysoko, jak mogłam sięgnąć, sprawdziłam futrynę drzwi, upewniając się, że jej góra i dół są szczelne i kiedy skończyłam, byłam prawie pewna, że jest to najzwyklejsza sala zajęć.
Chcę przez to powiedzieć, że złowrogi mogły się tu dostać różnymi drogami: przez szyby wentylacyjne, przez szparę pod drzwiami lub przegryzając ściany. Jednak przynajmniej tutaj nie mogły spaść z sufitu, ponieważ go nie było. Scholomance nie ma dachu; nie jest potrzebny, gdy budujesz magiczną szkołę na pograniczu tego świata z mistyczną otchłanią nierzeczywistej przestrzeni. Ściany biblioteki po prostu wznosiły się w górę i znikały w mroku. Teoretycznie gdzieś tam się kończyły. Nie zamierzam się na nie wspinać, żeby to sprawdzić. W każdym razie ten pokój nie był na razie zainfekowany i nie miał ewidentnych słabych punktów. Cóż więc knuła szkoła, dając mi ten prezent, jakim było całe spędzane tu popołudnie?
Wróciłam na miejsce i spojrzałam na plan zajęć. Oczywiście wiedziałam, że to popołudnie jest przynętą w pułapce, ale to była naprawdę dobra przynęta i równie dobra pułapka. Nie mogłam wprowadzić żadnej zmiany do mojego planu zajęć, ponieważ nie wiedziałam, jakie inne przedmioty są wykładane na ostatnim roku. Gdybym na przykład spróbowała zastąpić te okropne seminaria z lektur dla zaawansowanych kursem sanskrytu, który spodziewałam się znaleźć w moim rozkładzie zajęć, to nawet gdyby Scholomance usunęła te seminaria, miałaby pretekst, żeby wcisnąć mi kurs arabskiego w środowe popołudnia. Gdybym spróbowała wprowadzić choćby niewielkie zmiany, na przykład zapisać się na czwartkowe warsztaty, niewątpliwie dostałabym zajęcia laboratoryjne z alchemii w środy i jeszcze coś w piątki. Cokolwiek bym zrobiła, kosztowałoby mnie to utratę jedynej zalety tego rozkładu zajęć i nie gwarantowałoby żadnej zmiany na lepsze.
– Pokażcie mi wasze plany zajęć – powiedziałam do Zhenga, na nic nie licząc.
Jedyna zaleta przestawania z pierwszakami to to, że wszyscy posłusznie wręczyli mi swoje plany, nawet nie prosząc o żadne przysługi w zamian. Przejrzałam cały plik, szukając jakichś kursów, które mogłabym wybrać. Bez powodzenia. Nigdy nie słyszałam, by jakiemuś pierwszakowi przydzielono zajęcia, na które mógłby chodzić czwartoklasista, i teraz również żadnych takich nie znalazłam. Wszyscy oni mieli chodzić na standardowe wprowadzenie do zajęć warsztatowych i alchemicznych – dziewczyna z enklawy rozsądnie zachęciła ich, by wszyscy przesunęli ich termin na wtorkowe i środowe przedpołudnia, najlepszą porę dla pierwszaków, gdyż popołudniowe są zarezerwowane przez uczniów starszych klas. Do tego niezbędne dla pierwszoklasistów nauki o złowrogach, które niewątpliwie będą dla nich świetną zabawą, a reszta to kursy z literatury, matematyki oraz historii na trzecim i czwartym piętrze. Z jednym rozwścieczającym wyjątkiem: wszyscy mieli także pracować tu ze mną w środy, smarkaci szczęściarze. Nikt z nich jeszcze nie pojmował, jakie to zdumiewające.
Poddałam się i z rezygnacją złożyłam podpis na dole kartki, nawet nie spróbowawszy wprowadzić żadnych zmian, a potem podeszłam do wielkiego zabytkowego sekretarzyka stojącego pod ścianą, ostrożnie podniosłam żaluzjowe zamknięcie – dziś nic się pod nim nie kryło, ale tylko poczekajcie – i włożyłam do środka mój plan zajęć. Większość sal lekcyjnych ma bardziej oficjalne miejsca składania papierów, na przykład wnęki udające zasobniki przemieszczające nasze prace pocztą pneumatyczną do jakiegoś centralnego sekretariatu, lecz te zepsuły się na początku ubiegłego wieku i zostały prowizorycznie połatane zaklęciami przemieszczającymi, tak więc wystarczy położyć pracę w miejscu, w którym nikt nie będzie jej widział, a natychmiast zostanie zabrana. Jeszcze raz rzuciłam okiem na mój plan zajęć, a potem zrobiłam głęboki wdech i zasunęłam żaluzję sekretarzyka.
Kiedy szłam na pierwsze seminarium, byłam pewna, że zaraz po śniadaniu dowiem się, jak wielki popełniłam błąd, ale się myliłam. Odkryłam to po niecałym kwadransie, nawet nie opuszczając tego pokoju. Zaciskając zęby, pochylałam się nad splątanym kłębowiskiem robótki, szydełkowaniem gromadząc w krysztale jak najwięcej mocy przed śniadaniem, a w myślach wybierając potwornie nudne ćwiczenia z kalisteniki, które będę wykonywała w tym pokoju, kiedy rana brzucha zupełnie się zagoi. Nienawidzę tych ćwiczeń, więc zmuszanie się do nich cudownie wpływa na zwiększanie mocy. Nie było tu dużo miejsca, a nie zamierzałam przesuwać mebli. Zapewne będę musiała wykonywać brzuszki na dwóch biurkach. Nieważne, pomyślałam: w ten sposób co dwa tygodnie będę miała napełniony jeden kryształ.
Tymczasem wszyscy pierwszoklasiści siedzieli w pierwszych rzędach, niczym się nie przejmując i rozmawiając ze sobą. Na dodatek wszyscy mówili po chińsku, włącznie z tym Hindusem oraz parą Rosjan. Byłam prawie pewna, że tych dwoje rozmawia ze sobą po rosyjsku, ale tu bez wahania włączyli się do rozmowy. Niewątpliwie wszyscy mieli uczęszczać na zajęcia w języku chińskim – tutaj takie przedmioty jak matematyka czy historia są wykładane w nim lub po angielsku.
Robiłam, co mogłam, żeby traktować te rozmowy jako szum w tle, ale niezbyt mi się to udawało. Jedną z wad uczenia się zbyt wielu obcych języków jest to, że jeśli nie rozumiem jakiejś wypowiedzi, mój mózg jest skłonny uznać, że powodem jest moja nieuwaga i że jeśli tylko się skupię, złapię sens. Powinnam przez jakiś czas mieć spokój z nowymi językami, ponieważ Scholomance zaczęła mnie uczyć arabskiego niecałe trzy tygodnie wcześniej, lecz dwugodzinne przesiadywanie w każdą środę z bandą pierwszaków rozmawiających po chińsku niewątpliwie oznaczało, że zacznę dostawać zaklęcia także w tym języku.
Chyba że oni wszyscy uprzejmie dadzą się pozabijać przed upływem miesiąca, co było całkiem możliwe. Zwykle pierwszy tydzień semestru jest w porządku, a potem, gdy pierwszoklasiści dadzą się zwieść pozornemu spokojowi i poczują się bezpieczni, pierwsze złowrogi wypełzają z kryjówek, a pierwsza fala nowo wyklutych na parterze zaczyna przedostawać się na górę.
Oczywiście zawsze trafia się jakiś nadgorliwiec. Jak ten mały żmijowór, który właśnie po cichu przecisnął się przez otwór wentylacyjny. Zapewne rozciągnął się jak struna i przybrał wygląd nieszkodliwej strużki śluzu, żeby przejść przez zaklęcia zabezpieczające wentylację, po czym prześliznął się przez kratkę i zwinął na podłodze za jednym z tornistrów, żeby wrócić do pierwotnej postaci. W trakcie tego zapewne wydawał chlupoczące dźwięki, ale pierwszacy rozmawiali tak głośno, że je zagłuszyli, a ja niezbyt uważałam, ponieważ po raz pierwszy w życiu byłam najgorszym możliwym celem ataku; żaden złowróg nie wybrałby mnie z tej grupki. Już zaczęłam uważać to miejsce za rodzaj cichej przystani.
Nagle jeden z pierwszoklasistów zauważył stwora i wrzasnął przerażony. Nawet nie sprawdzałam, dlaczego ktoś wrzeszczy. Wstałam z krzesła, zarzuciłam na ramię plecak z książkami i byłam w połowie drogi do drzwi – gdy chłopak spoglądał na koniec sali – zanim zauważyłam żmijowora, już całkiem rozdętego i unoszącego się nad czwartym rzędem biurek niczym czerwony balon pomalowany przez kogoś w niebieskie plamy w stylu Jacksona Pollocka. Stwór zaczynał wysuwać rurki dmuchawek. Wszystkie dzieciaki krzyczały i tuliły się do siebie lub chowały się za dużym biurkiem, co było typowym błędem: bo jak długo zamierzały się tam kryć? Tak rozdęty żmijowór nigdzie się stąd nie ruszy i załatwi każdego, kto wystawi głowę, żeby spojrzeć.
Oczywiście to był ich problem i jeśli sami nie potrafią go rozwiązać, to zginą w tej sali już pierwszego dnia zajęć, co by oznaczało, że i tak nie przetrwaliby długo. To absolutnie nie był mój problem. Moim problemem było to, że przydzielono mi cztery bardzo niebezpieczne zajęcia seminaryjne i już miałam głębokie tyły w gromadzeniu mocy na koniec szkoły. Będę potrzebowała każdej minuty spędzanej w tym pomieszczeniu, żeby zgromadzić moc i to nadrobić. Nie miałam w nadmiarze nawet tyle tej energii, ile zyskiwałam, robiąc jeden rządek szydełkiem, żeby marnować ją dla stadka pierwszaków, którzy nic mnie nie obchodzili.
Z wyjątkiem jednego. Kopniakiem otworzyłam drzwi, odwróciłam się i krzyknęłam:
– Zheng! Wychodź, ale już!
Wypadł zza biurka i pobiegł do mnie. Może inne dzieciaki mnie nie zrozumiały, ale były dostatecznie sprytne, by pójść w jego ślady, a większość z nich na tyle mądra, żeby zostawić swoje tornistry. Oprócz dziewczyny z enklawy. Ona niewątpliwie mogłaby dostać nowe rzeczy od starszych uczniów ze swojej enklawy, gdyby poprosiła, ale zanim rzuciła się do ucieczki, złapała swój tornister i zarzucała go sobie na plecy, gdy żmijowór wystarczająco się nadął, by wystawić troje oczu na ruchomych słupkach, i zaczął się obracać, żeby namierzyć cele. Zaraz ją załatwi, ale pozostali zdołają uciec. Stwór był niewiele większy od piłki; świeżo się wylągł, więc zapewne od razu zacznie się pożywiać.
Stałam przy drzwiach, zamierzając przez nie przejść i ujść z życiem, bo właśnie to powinnam zrobić, i tak też robiłam wielokrotnie przedtem. To zasada numer jeden: kiedy coś tutaj zaczyna się nadymać, masz myśleć tylko o tym, jak bez szwanku zejść temu czemuś z drogi. To nawet nie jest egoizm. Jeśli zaczniesz pomagać innym, to zginiesz i prawdopodobnie na dodatek zniweczysz ich próby ratowania się. Jeśli masz sojuszników lub przyjaciół, możesz pomóc im wcześniej. Dzieląc się mocą, użyczając zaklęcia, robiąc im jakiś amulet lub magiczny napój, którego mogą użyć w potrzebie. Jednak ten, kto nie potrafi samodzielnie wyjść z opresji, nie przeżyje. Każdy to wie i jedynym znanym mi wyjątkiem od tej reguły jest Orion, który jest kompletnym czubkiem, a ja nie.
Tyle że nie wybiegłam przez te drzwi. Zamiast tego zatrzymałam się przy nich i pozwoliłam, by całe stado pierwszaków przebiegło przez nie galopem. Żmijowór przybrał bladoróżową barwę, szykując się do ustrzelenia Panny Enklawianki, a potem gwałtownie obrócił się do drzwi, gdy właśnie wspomniany czubek przemknął przez nie, zmierzając w niewłaściwym kierunku. Dwie sekundy później zostałby trafiony i prawdopodobnie zabity przez jad złowroga.
Gdybym już nie rzucała zaklęcia.
Użyłam dość rzadkiej staroangielskiej klątwy. Zapewne jestem jedyną osobą na świecie, która ją ma. Na początku drugiego roku, gdy tylko zaczęłam uczyć się staroangielskiego, natknęłam się na trzech uczniów najstarszych klas, którzy osaczyli między bibliotecznymi regałami młodszą od nich dziewczynę. Taką samą outsiderkę jak ja, tyle że ze mną chłopcy nigdy nie próbowali takich rzeczy. Widocznie zniechęcała ich mroczna aura przyszłej czarownicy. Nawet jako chuderlawa uczennica drugiej klasy zniechęciłam tych trzech samym swoim przybyciem. Czmychnęli, dziewczyna uciekła w przeciwną stronę, a ja, wciąż pieniąc się ze złości, zdjęłam z półki pierwszą lepszą książkę. I nie dostałam tej, po którą sięgnęłam; zamiast tego otrzymałam plik zetlałych kartek ręcznie robionego papieru zapisanych klątwami, które jakaś babunia wiedźma wymyśliła z tysiąc lat temu. Otworzył się w moich rękach akurat na tej klątwie, a ja spojrzałam i zobaczyłam ją, zanim pospiesznie zamknęłam książeczkę i odłożyłam z powrotem na półkę.
Większość ludzi musi długo studiować zaklęcie, żeby je zapamiętać. Ja także – jeśli jest to użyteczny czar. Lecz jeśli jest to zaklęcie obracające w perzynę miasta, wybijające całe armie lub powodujące potworne męki – lub na przykład zmniejszające pewne istotne części męskiego ciała do rozmiarów bolesnego czyraka – wystarczy mi jeden rzut oka, by zostało mi w pamięci na dobre.
Tego nigdy przedtem nie używałam, ale w tej sytuacji okazało się naprawdę skuteczne. Żmijowór natychmiast skurczył się do rozmiarów porządnego zdrowego żołędzia. Spadł na podłogę, zagrzechotał na kratce otworu wentylacyjnego, a potem przeleciał przez nią jak marmurowa kulka znikająca w studzience ściekowej. A z nim cała moja zebrana tego ranka moc.
Orion przystanął w drzwiach i patrzył, jak stwór znika. Z niego też uchodziła para. Szykował się do wypuszczenia jakiegoś ognistego podmuchu, który załatwiłby żmijowora – a także nas troje wraz z całą zawartością sali, ponieważ gazy ustrojowe tego stwora są bardzo łatwopalne. Dziewczyna z enklawy obrzuciła jego i mnie spojrzeniem wystraszonego królika i wybiegła obok niego na zewnątrz, chociaż nie było już żadnego powodu, by uciekać. Przez moment odprowadzał ją wzrokiem, a potem znów spojrzał na mnie. Zerknęłam z przygnębieniem na mój pociemniały kryształ mocy – no tak, znów był zupełnie ciemny – i schowałam go.
– Co ty w ogóle tu robisz? – spytałam z irytacją, przeciskając się obok niego, wchodząc między regały i kierując się ku schodom.
– Nie przyszłaś na śniadanie – rzekł, doganiając mnie.
W ten sposób dowiedziałam się, że w tej sali bibliotecznej nie słychać dzwonków. Co w tym momencie oznaczało, że mogę zrezygnować ze śniadania lub spóźnić się na pierwsze z moich najgorszych zajęć seminaryjnych, na których najprawdopodobniej nie ma szans dowiedzieć się od kogoś, jakie mi wyznaczono zadania.
Zacisnęłam zęby i zaczęłam zbiegać po schodach.
– Wszystko w porządku? – zapytał po chwili Orion, chociaż to właśnie ja ocaliłam jego. Zapewne jeszcze nie całkiem oswoił się z tą myślą.
– Nie – odrzekłam z goryczą. – Jestem czubkiem.
W ciągu kilku następnych tygodni uświadomiłam to sobie jeszcze wyraźniej. Nie jestem dziewczyną z enklawy. W przeciwieństwie do Oriona nie mam praktycznie nieograniczonych zasobów mocy, żeby dokonywać szlachetnych bohaterskich czynów. Wprost przeciwnie, ponieważ niedawno straciłam prawie połowę zapasu mocy, który zgromadziłam przez trzy lata. Wprawdzie w słusznej sprawie, ponieważ użyłam jej do załatwienia paszczora, i mam nadzieję, że nigdy nie będę rozpamiętywać tego przeżycia, ale moje dobre intencje nie mają znaczenia. Ważne jest tylko to, że miałam starannie zaplanowany harmonogram gromadzenia mocy w trakcie pobytu w Scholomance, który teraz legł w gruzach.
Moje nadzieje na ukończenie szkoły również byłyby płonne, gdybym nie znalazła księgi z zaklęciami. Kontrolujące materię zaklęcie Złotego Kamienia jest tak cenne, że zorganizowana przez Aadhyę dla uczniów ostatniej klasy aukcja przyniosła mi mnóstwo mocy, a na dodatek parę niewiele używanych tenisówek. Zamierzała wkrótce zorganizować następną, dla uczniów naszego rocznika. Przy odrobinie szczęścia zredukuję liczbę pustych kryształów mocy z dziewiętnastu do siedmiu. To nadal poważny deficyt do uzupełnienia, a na zakończenie szkoły potrzebowałam jeszcze co najmniej trzydziestu.
Właśnie na to zamierzałam wykorzystać moje wspaniałe środowe wolne popołudnia. Ha, ha. Mały żmijowór okazał się zaledwie pierwszym z szeregu złowrogów, które ta biblioteczna sala zajęć przyciągała z nieodpartą siłą. Gdy tam wchodziliśmy, zastawaliśmy je gotowe do skoku. Złowrogi kryły się w ciemnych kątach, czekając na moment naszej nieuwagi. Wchodziły przez kratki wentylacyjne znajdujące się na środku sali. Czaiły się w sekretarzyku z żaluzjowym zamknięciem. Czekały za drzwiami, kiedy wychodziliśmy. Bez najmniejszego problemu mogłabym uniknąć nauki chińskiego, po prostu nic nie robiąc. Cała ta banda pierwszaków zostałaby pożarta przed upływem drugiego tygodnia semestru.
Wszystko stało się jasne pod koniec naszej pierwszej środowej sesji, jakby ktoś wypisał to krwią na ścianie – dosłownie. Właśnie rozsmarowałam po całym pomieszczeniu willanirgę, wraz z jej wnętrznościami i zawartością żołądka. Gdy wszyscy, mniej lub bardziej upaprani, ruszyliśmy na obiad, przełknęłam urazę i powiedziałam Sudarat – tej dziewczynie z enklawy – że jeśli chce być nadal ratowana, to musi użyczyć trochę mocy ze swojego zapasu.
Poczerwieniała i zbladła, a potem wykrztusiła:
– Ja nie… nie jestem…
A potem zalała się łzami i uciekła.
– Nie słyszałaś o Bangkoku – powiedział Zheng.
– Czego nie słyszałam o Bangkoku?
– Przepadł – rzekł. – Coś załatwiło enklawę, kilka tygodni przed poborem.
Popatrzyłam na niego ze zdumieniem. Rzecz w tym, że enklaw nie można zniszczyć.
– W jaki sposób? Co?
Rozłożył ręce i wzruszył ramionami.
– A wy słyszeliście o Bangkoku? – zapytałam przy obiedzie, zastanawiając się, jak mogłam przegapić taką ważną wiadomość, ale nie byłam jedyna. Z siedzących przy stole tylko Liu skinęła głową i powiedziała: – Właśnie usłyszałam o tym na historii.
– O czym? – chciała wiedzieć Aadhya.
– Bangkok przepadł – wyjaśniłam. – Enklawa została zniszczona.
– Co takiego? – zapytała Chloe, która drgnęła tak, że sok pomarańczowy zalał jej całą tacę. Zapytała, czy może z nami jeść posiłki, i zrobiła to grzecznie, nie jakby zaszczycała nas swoją obecnością, więc zgrzytnęłam zębami i się zgodziłam. – To musi być fake news.
Liu przecząco potrząsnęła głową.
– Potwierdziła to dziewczyna z Szanghaju, która chodzi do naszej klasy. Rodzice przekazali tę wiadomość przez jej młodszą siostrę.
Chloe gapiła się na nas, zastygła ze szklanką w pół drogi do ust. Nie można mieć jej za złe, że się tak przeraziła. Enklawy nie znikają tak po prostu i bez powodu, więc jeśli któraś oberwała tak mocno, to oznaczało początek jakiejś wojny enklaw, a nowojorska była idealną kandydatką na jej epicentrum. Kiedy jednak Chloe po raz trzeci w ciągu pięciu minut zapytała o szczegóły, których ani Liu, ani ja nie znałyśmy, powiedziałam:
– Rasmussen, my ich nie znamy. To ty możesz się czegoś dowiedzieć; nowo przybyli z waszej enklawy muszą wiedzieć więcej.
Niewiarygodne, ale naprawdę poprosiła, żebyśmy popilnowały jej tacy, po czym wstała i przeszła przez salę do stołu, przy którym siedzieli pierwszacy z nowojorskiej enklawy. Nie przyniosła wielu informacji: znaczna część nowo przybyłych nawet jeszcze o tym nie słyszała. Dzieciaki z Bangkoku nie fatygowały się rozgłaszaniem tej wiadomości, a Sudarat jako jedyna z tego miasta przeżyła i została pobrana. Wszyscy inni jej rówieśnicy zginęli razem z enklawą. Co jeszcze bardziej przeraziło wszystkich enklawowców. Nawet jeśli jakaś enklawa ucierpi tak mocno, że w końcu padnie, to zwykle osoby postronne mają wystarczająco dużo ostrzeżeń i czasu na ucieczkę.
Pod koniec obiadu stało się jasne, że nikt nie wie, co naprawdę się stało. My tutaj w ogóle nie wiemy, co się dzieje, gdyż wszelkie wieści ze świata docierają do nas raz do roku, za pośrednictwem przerażonych czternastolatków. Jednak upadek enklawy to sensacyjna wiadomość, a tymczasem nawet dzieciaki z Szanghaju nie znały szczegółów. Szanghaj pomógł stworzyć enklawę w Bangkoku – od trzydziestu lat sponsorowali nowe azjatyckie enklawy i nieprzypadkowo coraz głośniej narzekali na nieproporcjonalnie dużą liczbę miejsc przydzielanych w Scholomance dzieciakom ze Stanów Zjednoczonych i Europy. Gdyby atak na Bangkok był zapowiedzią napaści na Szanghaj, pobrani pierwszacy przybyliby z wyraźnym poleceniem zwarcia szeregów z dzieciakami z Bangkoku.
Z drugiej strony, jeśli Bangkok przypadkowo sam się załatwił, co czasem się zdarza, gdy enklawa cichcem realizuje zbyt ambitny program nowych broni magicznych, dzieciakom z Szanghaju kazano by odwrócić się od ich tajskich rówieśników. Zamiast tego jedynie zachowywały ostrożność. Co oznaczało, że ich rodzice wiedzieli niewiele więcej od nas, a jeśli szanghajscy enklawowcy nie mieli żadnych informacji, to nikt nie miał.
No, oprócz tego, kto to zrobił. Co komplikowało sytuację, gdyż jeśli ktoś w ten sposób zamierzał pośrednio zaatakować Szanghaj, to pierwszym podejrzanym był Nowy Jork. Trudno było sobie wyobrazić, by jakaś inna enklawa na świecie mogła to zrobić choćby bez ich cichego wsparcia. Gdyby jednak Nowy Jork w tajemnicy przeprowadził tak poważną operację, jaką jest likwidacja enklawy, to z pewnością nie powiedziano by o tym pobieranym do Scholomance, co oznaczało, że nawet nowojorskie dzieciaki nie wiedziały, czy ich enklawa jest w to zamieszana czy nie, chociaż one – i dzieciaki z Szanghaju – zdawały sobie sprawę, że jeśli jednak nie był to nieszczęśliwy wypadek, to ich rodzice właśnie prowadzą wojnę. A my przez rok w żaden sposób nie mogliśmy się dowiedzieć, jak jest naprawdę.
Nie była to sytuacja sprzyjająca koleżeńskiemu nastawieniu enklawowców. Osobiście wcale nie przejmowałam się tym, że nie wiem, jak jest. Nie zamierzałam dołączyć do żadnej enklawy. Podjęłam tę decyzję w zeszłym roku – obrażona – i gdyby wybuchła wojna, nie wzięłabym w niej udziału. Nawet gdyby jakiś odrażający złowróg zaczął załatwiać enklawy, nie dotyczyłoby to mnie, tylko moich ewentualnych rywali, wedle nieprzyjemnej przepowiedni, która znacznie ułatwiłaby mi życie, gdyby ziściła się szybciej.
Natomiast obchodziło mnie, że Sudarat nie może mi pomóc w tym, co najwyraźniej miało być moim piątym przedmiotem w tym semestrze – ratowaniu pierwszaków. Zasoby mocy tajskiej enklawy i tak były stosunkowo nowe i skromne, a teraz pełną kontrolę nad nimi przejęli najstarsi uczniowie, którzy rozpaczliwie oferowali ją innym enklawowcom, próbując zawiązać sojusze na koniec szkoły. Nie dzielili się nią z uczniami pierwszych i drugich klas. Ci nagle stali się takimi samymi ofiarami losu jak my wszyscy, z trudem znajdującymi sojuszników, zasoby i możliwości przetrwania. Ich jedynym istotnym argumentem przetargowym przy tworzeniu sojuszy była perspektywa przyjęcia do ich szybko rosnącej enklawy, a teraz go stracili i działali w atmosferze nieprzyjemnej niepewności, ponieważ nikt nie wiedział, co się stało. Inni pierwszoklasiści nie unikali Sudarat dlatego, że nie wiedzieli, skąd ona jest; unikali jej, ponieważ wiedzieli, że ona jest z Bangkoku. Nie dostała nawet swojego przydziału rzeczy, które pozostawili absolwenci. Wszystko, co posiadała, było w torbie, którą zabrała ze sobą.
Zapewne powinnam jej współczuć, ale wolałam zachować współczucie dla osoby, która nigdy nie miała szczęścia, niż dla tej, którą ono nagle opuściło. Mama powiedziałaby mi, że mogę współczuć im obu, na co odpowiedziałabym, że ona może to robić, ale ja mam ograniczone zapasy współczucia i muszę je racjonować. W każdym razie chociaż nie współczułam Sudarat, to już w pierwszym tygodniu zajęć dwukrotnie uratowałam jej życie, więc nie miała prawa narzekać.
I ja też nie, ponieważ najwidoczniej postanowiłam nadal to robić.
Aadhya i Liu zamierzały wieczorem razem wziąć prysznic. Kiedy schodziłyśmy po schodach, nieśmiało zapytałam Liu:
– Masz potem trochę czasu? Muszę opanować kilka podstawowych chińskich zwrotów.
Pewnie się spodziewacie, że chodzi o takie zwroty jak „gdzie jest ubikacja?” lub „dzień dobry”, ale tutaj pierwsze, czego uczymy się w dowolnym języku, to „padnij”, „za tobą” i „uciekaj”. Musiałam powstrzymać pierwszaków od wchodzenia mi w drogę, kiedy ich ratuję. Na własny koszt.
Liu pochyliła głowę i powiedziała cicho:
– Też zamierzałam cię prosić o pomoc.
Sięgnęła do swojej szkolnej teczki i wyjęła etui z przezroczystego plastiku z nożyczkami w środku. Były dla leworęcznych, ze strzępami okleiny z zielonego winylu wciąż oblepiającymi otwory na palce, z jednym ostrzem wyszczerbionym, a drugim zardzewiałym. Obiecujące: były tak sfatygowane, że niemal na pewno nie przeklęte i nie zaczarowane. Już od paru tygodni szukała kogoś, kto pożyczyłby jej nożyczki.
Włosy Liu sięgały jej poniżej pasa, błyszczące i czarne jak noc, tylko przy głowie odrobinę jaśniejsze w porównaniu do niesamowicie ciemnego odcienia reszty. Zapuszczała je kilka lat, z tego trzy lata tutaj, więc musiała negocjować czas i warunki każdego prysznica, który brała. Jednak nie spytałam jej, czy na pewno chce je skrócić. Wiedziałam, że tak, nawet choćby z czysto praktycznych względów. Aadhya zamierzała spleść z nich struny lutni z syrenopająka, którą szykowała dla nas na dzień ukończenia szkoły, a ponadto Liu zdołała tak długo chodzić z długimi włosami tylko dlatego, że używała czarów.
Potem jednak przeszła nieoczekiwaną i bardzo dogłębną przemianę duchową i postanowiła nie wracać na obsydianowo czarną drogę. Tak więc teraz musiała zapłacić za trzy lata paradowania z niewiarygodnie ładną fryzurą. Co wieczór na zmianę pomagałyśmy jej rozczesać naprawdę okropne kołtuny, które powstawały każdego dnia, obojętnie, jak starannie splatała warkocze.
Kiedy wzięłyśmy prysznic, wszystkie trzy wróciłyśmy do pokoju Aadhyi. Naostrzyła nożyczki swoimi narzędziami, a potem wzięła przygotowane pudełko na włosy. Zaczęłam je ostrożnie obcinać, na początek zaledwie centymetr bardzo cienkiego kosmyka, który trzymałam jak najdalej od głowy Liu – nigdy nie należy się spieszyć, używając nieznanych nożyczek. Nic strasznego się nie wydarzyło, więc powoli dotarłam do połowy kosmyka, a potem zrobiłam głęboki wdech i szybko odcięłam resztę, po wyraźnej linii demarkacyjnej między starymi a nowymi włosami, i podałam to długie pasmo Aadhyi.
– W porządku? – zapytałam Liu.
Byłam pewna, że nożyczki są dobre, ale chciałam dać jej moment wytchnienia; spodziewałam się, że to dla niej trudne, nawet jeśli nie zaczęła się mazać czy coś.
– Tak, nic mi nie jest – powiedziała, ale zamrugała i zanim obcięłam jej połowę włosów, rzeczywiście zaczęła się mazać; łzy stanęły jej w oczach, a jedna wielka spłynęła po jej policzku i rozprysnęła się na kolanie.
Aadhya spojrzała na mnie z niepokojem, a potem powiedziała:
– Na pewno tyle mi wystarczy, jeśli chcesz na tym poprzestać.
Liu nawet nie wyglądałaby źle; miała tak gęste włosy, że tymi małymi nożyczkami i tak musiałam je obcinać warstwami, więc zaczęłam od spodu. Nigdy nie wiadomo, kiedy narzędzie nagle się zepsuje, a gdyby została z krótko ściętymi włosami na czubku głowy i upiornie długimi kosmykami na potylicy, każdy, od kogo chciałaby pożyczyć inne nożyczki, zażądałby za to krocie.
– Nie – powiedziała Liu lekko drżącym głosem, ale zdecydowanie.
Zazwyczaj była najspokojniejszą z nas trzech. Aad potrafiła złościć się naprawdę koncertowo, a gdyby ataki wściekłości były dyscypliną olimpijską, to ja byłabym pewną kandydatką do złotego medalu. Lecz Liu zawsze była opanowana, spokojna i rozsądna, więc to niemal gniewne warknięcie było zaskoczeniem.
Nawet dla niej samej; zamilkła i przełknęła ślinę, ale cokolwiek czuła, nie była w stanie tego ukryć.
– Chcę je obciąć – rzuciła ostrym tonem.
– Dobrze – powiedziałam i zaczęłam szybciej obcinać jej włosy, jak najbliżej głowy. Błyszczące pasma próbowały oplątywać mi palce nawet wtedy, gdy je odcięłam i podawałam Aadhyi.
Wreszcie skończyłam, a Liu uniosła ręce i lekko drżąc, dotknęła swojej głowy. Niewiele na niej pozostało poza nierównym puszkiem. Zamknęła oczy i przesunęła po niej rękami tam i z powrotem, jakby upewniając się, że włosów nie ma. Po kilku głębokich i nierównych oddechach powiedziała:
– Nie ścinałam ich, od kiedy tu przybyłam. Mama kazała mi tego nie robić.
– Dlaczego? – zapytała Aadhya.
– Bo… – Głos uwiązł jej w gardle. – Powiedziała, że tutaj ich widok powie ludziom, że jestem kimś, na kogo trzeba uważać.
I tak też było, ponieważ w Scholomance możesz mieć długie włosy, tylko jeśli jesteś naprawdę bogatym i zuchwałym dzieciakiem z enklawy albo uprawiasz czarną magię.
Aadhya bez słowa podeszła do swojego biurka i ze strzeżonej zaklęciem szkatułki wyjęła pozostałą połowę owsianego batonika. Liu chciała odmówić, ale Aad warknęła:
– O mój Boże, zjedz ten cholerny batonik!
Wtedy Liu rozkleiła się, wstała i wyciągnęła do nas ręce. Wprawdzie zareagowałam chwilę później niż Aadhya – trzy lata niemal zupełnego ostracyzmu społecznego raczej kiepsko przygotowuje na takie sytuacje – ale obie trzymały wyciągnięte ręce, dopóki do nich nie dołączyłam. Objęłyśmy się ramionami i znów zdarzył się ten cud, w który nadal nie mogłam do końca uwierzyć: nie byłam już sama. Ratowały mnie, a ja zamierzałam uratować je. Wydawało się to czarem nad czarami. Jakby mogło naprawić wszystko. Jakby cały świat nagle stał się innym miejscem.
Jednak nie. Nadal byłam w Scholomance, a tu wszystkie cuda mają swoją cenę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Last Graduate
Copyright © 2021 by Temeraire LLC
Illustrations copyright © 2020, 2021 by Penguin Random House LLC
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Projekt okładki: Nele Schütz
Opracowanie graficzne serii polskiej wersji okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracje w książce
© 2020, 2021 by Penguin Random House LLC
Ilustracje z wewnętrznych stron okładki, umieszczone w rozdziale Scholomance: Elwira Pawlikowska © 2021 by Penguin Random House LLC
Projekt wewnętrznych stron okładki książki: David G. Stevenson
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ostatni absolwent, wyd. I, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-913-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer