Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzynaście dni dzielących zamach na życie Hitlera od wybuchu powstania warszawskiego. Trzynaście dni, w trakcie których historia mogła obrać inny kierunek, a jednak wściekłość zranionej wielkości wzmogła tylko determinację żądnego krwi dyktatora. A gdyby zamachu nie było, czy powstanie warszawskie miałoby szansę na zwycięstwo? I czy w głowie Hitlera dopiero po zamachu zrodził się pomysł bezwzględnego i całkowitego unicestwienia polskiej stolicy?
Nie da się tego ocenić w prosty sposób. Jednak udany zamach na przywódcę III Rzeszy zapewne zmieniłby wiele. Nieudany też miał światowe reperkusje. Stał się jeżeli nie detonatorem, to co najmniej katalizatorem wielu zdarzeń istotnych dla świata i Polaków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Do napisania tej książki zachęciła nas zaskakująca hipoteza o bliskim związku przyczynowym pomiędzy zamachem na życie Hitlera w jego Wilczym Szańcu w Gierłoży a wybuchem powstania w Warszawie. Staraliśmy się więc prześledzić te trzynaście dni, od zamachu do godziny „W”. Dzień po dniu, częstokroć godzina po godzinie, w wielu miejscach istotnych dla teatru wojny – Moskwie, Berlinie, Wilczym Szańcu, Londynie, Waszyngtonie… Ten związek czerwoną nicią zaznacza się we wszystkich dniach, na ile zaś był istotny, próbujemy odpowiedzieć całością tego opracowania.
Starając się być precyzyjnymi, stanęliśmy przed koniecznością podania dat odpraw wysokich rangą oficerów z udziałem dowódcy Armii Krajowej. Jednak w wielu przypadkach we wspomnieniach ich uczestników występowały pewne rozbieżności co do godzin i dat. Podawaliśmy te najbardziej prawdopodobne. Nie zmienia to faktu, że nie tylko spotkania te się odbyły, ale również zapadały na nich najważniejsze decyzje.
Wdając się w historyczne gdybanie – wydaje nam się, że losy zamachu w Wilczym Szańcu mogły prowadzić do zasadniczych zmian sytuacji poprzedzającej podjęcie decyzji o wybuchu powstania w Warszawie. Gdyby ochrona Führera zatrzymała von Stauffenberga i do zamachu w ogóle by nie doszło, można przypuszczać, że wściekłość Hitlera i jego akolitów z wielką siłą zwróciłaby się przeciw zdradzieckim kręgom kadry dowódczej Wehrmachtu, ale nie przerodziłaby się w tak patologiczną, barbarzyńską nienawiść do Warszawy, owocującą rozkazem wytarcia jej z mapy. Gdyby zaś zamach się udał, a przecież na przeszkodzie stanął zupełnie nieprawdopodobny zbieg przypadków, wydaje się wysoce prawdopodobne, że sformowane przez zamachowców nowe władze III Rzeszy zrobiłyby wszystko, by zawrzeć pokój z Wielką Koalicją, a nawet bezwarunkowo skapitulować przed Zachodem, byle tylko nie dostać się w ręce Sowietów. Wówczas zapewne do powstania w ogóle by nie doszło. Warszawa byłaby ocalona.
Obraz, jaki nam się w trakcie tej pracy odsłaniał, był dla nas przygnębiający. Z jednej strony, patriotyzm i dzielność setek tysięcy mieszkańców stolicy oraz nieznające granic poświęcenia bohaterstwo owych „Kolumbów rocznik 1920”, którzy swą walkę i ofiarę życia traktowali jako oczywisty obowiązek wobec Ojczyzny i sprawę osobistego honoru. Z drugiej, piramida dowódczej niekompetencji, braku wyobraźni, błędnych kalkulacji zarówno wojskowych, jak i politycznych. Gotowość posyłania na stracenie elity polskiej młodzieży w celu rzekomego zasłużenia sobie na wolność w oczach Wielkiej Koalicji. Łatwość rzucania „kamieni na szaniec”, niczym w poetyckim Testamencie… Juliusza Słowackiego. To prawda, że polscy decydenci i dowódcy jakże często stawali przed wyborem dramatycznym, między złym a jeszcze gorszym. Nie zmniejsza to jednak kosztów powstańczej tragedii.
Powstanie warszawskie zmieniło Polskę. Zburzyło wyobrażenia Polaków o miejscu przyznanym nam w Europie i świecie, pojęcia o sojuszniczej solidarności, o uczciwości międzynarodowych zobowiązań, o mechanizmach wielkiej polityki. Po tych trzynastu dniach poprzedzających wybuch powstania i ponad dwóch miesiącach powstańczej walki świat w oczach Polaków był już inny. I zupełnie inna od tej, jaką wymarzyli sobie oddający życie powstańcy, okazała się powojenna polska rzeczywistość. Wepchnięci w ramiona stalinowskiego dyktatora, Polacy musieli przez kolejnych 45 lat zmagać się z narzuconymi ideologią, porządkiem gospodarczym i historycznymi propagandowymi kłamstwami na temat powstania warszawskiego i mordu katyńskiego.
Czy nagła śmierć jednego człowieka może zmienić bieg dziejów? Historiografia dawno już odeszła od tak daleko idących interpretacji i spekulacji personalistycznych. Czy więc zgładzenie latem 1944 roku Adolfa Hitlera, Führera III Rzeszy planowanej na tysiącletnią, mogło odmienić finał II wojny światowej?
Zapewne nie. Ostateczne jej zakończenie i wprowadzenie porządków ustalonych przez Wielką Koalicję w Teheranie, a potwierdzonych później w Jałcie i Poczdamie, było prawdopodobnie przesądzone. Jednak inny okazałby się wówczas jej krwawy rachunek, liczony kolejnymi milionami ludzkich ofiar. Czy doszłoby do atomowej hekatomby w Hiroszimie i Nagasaki? I czy – z naszego punktu widzenia przede wszystkim – nastąpiłby wybuch powstania warszawskiego? A w jego rezultacie – obrócenie w gruzy dumnej polskiej stolicy i zagłada dwustu tysięcy jej mieszkańców?
Udany zamach na Hitlera zapewne zmieniłby wiele. Nieudany też miał światowe reperkusje. Stał się, jeżeli nie detonatorem, to co najmniej katalizatorem wielu istotnych dla świata i Polaków zdarzeń. I temu właśnie próbujemy się w tej książce przyjrzeć.
W czwartkowy ranek, 20 lipca 1944 roku, Claus Schenk Graff von Stauffenberg leciał z Berlina do Rastenburga, jak wówczas nazywano Kętrzyn. W godzinach południowych rutynowo odbywała się codzienna główna narada sztabowa, na którą miał się stawić w Wilczym Szańcu, kwaterze Adolfa Hitlera głęboko ukrytej w mazurskich lasach. 37-letni postawny mężczyzna w nienagannie skrojonym mundurze pułkownika Wehrmachtu przeżywał na pokładzie myśliwca Luftwaffe to, co psychologowie nazywają „filmem życia”.
Cała przeszłość przesuwała mu się w pamięci niczym szaleńczo przyspieszona projekcja. Dumny potomek jednego z najstarszych i najznaczniejszych arystokratycznych rodów południowoniemieckich przez dłuższy czas wierzył w głoszoną przez Hitlera ideę Wielkich Niemiec. Wojna otwierała Lebensraum – nowe przestrzenie życiowe dla jego narodu. Podbita Polska stała się pierwszym krokiem do tego celu. Opisywał ją w listach do żony: „Niewiarygodny motłoch, bardzo dużo Żydów i mieszańców […] naród, który, aby dobrze się czuć, najwyraźniej potrzebuje batoga, ale z którego tysiące jeńców przyczynią się na pewno do rozwoju naszego rolnictwa” (H. Horstmann, Operation Walküre…). Potem wróciły mu obrazy niewiarygodnych okrucieństw, jakich w drodze na wschód, aż pod Moskwę, dopuszczali się jego towarzysze broni. I dręczyła koszmarna wizja toczącego się teraz na zachód walca sowieckiej machiny wojennej, docierającego do granic III Rzeszy.
Zastanawiał się, jak długo jego rodacy będą w stanie odpierać ataki na okupowanych terenach Białorusi i Litwy. I jak straszny będzie odwet liczącej ponad pięć milionów żołnierzy Armii Czerwonej? Gdy zrozumiał swój błąd, stał się skrytym, nieprzejednanym wrogiem Führera. Gotowym postawić wszystko na jedną kartę. Zgładzić dawnego idola, ryzykując życiem nie tylko własnym, ale również ukochanej rodziny.
Już wcześniej Stauffenberg dzielił się potajemnie wątpliwościami i planami z wybranym gronem dowódców Wehrmachtu. Wspólnie doszli do przekonania, że jedynym ratunkiem dla Niemiec będzie porozumienie z Zachodem. A w konsekwencji przerzucenie wszystkich sił na front wschodni w celu powstrzymania ofensywy sowieckiej. I kapitulacja na warunkach honorowych. Może nawet z zachowaniem takich zdobyczy terytorialnych, jak urodzajna Wielkopolska i górniczo-przemysłowy Śląsk? Wierzył, że jest to możliwe, dopóki armia niemiecka, choć w odwrocie, stanowi realną i groźną siłę.
Na przeszkodzie porozumieniu z aliantami stała jednak wszechwładna wola Führera. Nakazał walczyć, nie bacząc na skutki, póki kamień pozostaje na kamieniu. Tę przeszkodę wojskowi spiskowcy kilkukrotnie starali się już pokonać, wszakże wszystkie ich próby zamachu zawodziły, jakby starogermańscy bogowie z oper Richarda Wagnera, w których Hitler tak gustował, otaczali go swą opieką. Tak więc Stauffenberg musiał pokonać ją sam, osobiście, na chwałę świętych Niemiec i dla ich przyszłości. Desperacki plan od początku wisiał na włosku, a perspektywa uratowania się zamachowca wydawała się niewielka. Zamach miał jednak pewne szanse powodzenia. I tego postanowił się trzymać za wszelką cenę.
Kwadrans po dziesiątej pułkownik wraz z zaufanym adiutantem, porucznikiem Wernerem von Haeftenem, wysiadał na lotnisku polowym koło Kętrzyna, żeby podstawionym specjalnie dla nich samochodem przemieścić się do odległego o sześć kilometrów Wilczego Szańca. Pod pachą miał masywną skórzaną teczkę pełną dokumentów. Opasły pakunek wydawał się czymś zupełnie naturalnym w rękach szefa sztabu niemieckiej Armii Rezerwowej, uczestniczącego w odprawach u samego Führera.
Pomiędzy dokumentami ukrył dwa niespełna kilogramowe nieuzbrojone ładunki wybuchowe o dużej mocy, z trzydziestominutowymi bezgłośnymi zapalnikami chemicznymi. Rewizja pułkownika i jego adiutanta raczej nie wchodziła w grę, chociaż teren systematycznie patrolowali strażnicy z psami. Stauffenberg był człowiekiem najwyższego zaufania. Bohaterem wojny, który na froncie afrykańskim – pod ostrzałem amerykańskich myśliwców – stracił lewe oko, prawą dłoń oraz dwa palce u lewej; żartował później, że sam nie wie, po co mu było dawniej dziesięć palców, skoro teraz dobrze radzi sobie trzema. Pomimo kalectwa nie wyjechał na długą rekonwalescencję do rodzinnych majątków ziemskich. Pozostał w wojsku, zamieniając służbę frontową na sztabową. Był mile widziany w każdym towarzystwie. Wyróżniał się z daleka jedwabną czarną blindą osłaniającą mu lewy oczodół.
Wilczy Szaniec, nazwany tak osobiście przez Hitlera, od czerwca 1941 roku do 20 listopada 1944 roku stanowił jego kwaterę główną z ponad dwutysięczną załogą. Otoczony wzorową opieką, w tym uśmiechniętych sekretarek gotowych do pomocy podczas pracy w gabinecie, spędzał tu większość czasu. Na stół wodza wegetarianina trafiały uprawiane w „przydomowym” ogrodzie świeże warzywa. Nie narzekał na brak naturalnego oświetlenia, a ponury bunkier nazwał „jednym z nielicznych miejsc w Europie, w którym może swobodnie i bezpiecznie pracować” (Ch. Schroeder, Byłam sekretarką Adolfa Hitlera).
W Wilczym Szańcu zapadały najważniejsze decyzje związane z przebiegiem wydarzeń na frontach II wojny światowej. Na terenie 250 hektarów znajdowało się około 80 obiektów o konstrukcji trwałej, z żelbetowymi ścianami grubości 4–6 metrów i stropami ośmiometrowymi, oraz około 100 baraków drewnianych. Dachy budynków pokrywała warstwa ziemi z trawą, naturalnymi krzakami i sztucznymi drzewami. Rozległy obszar podzielono na strefy o różnej dostępności. Otaczały je zasieki i pola minowe, a także przeszkody naturalne: jeziora, bagna i lasy liściaste uzupełniane imitacją roślinności, która starannie maskowała też wszystkie drogi. Całą kwaterę dodatkowo chroniły rozmieszczone wokół baterie artylerii przeciwlotniczej i myśliwce, czuwające w stałej gotowości na lotniskach usytuowanych na przestrzeni stu kilometrów.
W promieniu siedemdziesięciu kilometrów rozlokowane zostały współpracujące kwatery pomocnicze. W lesie koło Pozedrza – Hochwald Heinricha Himmlera. W Szerokim Borze na terenie Puszczy Piskiej – Breitenheide Hermanna Göringa. W zabytkowym pałacu w Sztynorcie – rezydencja Joachima von Ribbentropa, ministra spraw zagranicznych III Rzeszy. W Mamerkach – siedziba Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych. W lesie na północ od Gołdapi – kwatera Naczelnego Dowództwa Wojsk Lotniczych. A w Mikołajkach – podporządkowana Wilhelmowi Canarisowi wywiadowcza placówka Abwehry.
Misja Stauffenberga zaczęła się pomyślnie. Zamachowcom przydzielono osobny pokój, w którym natychmiast zabrali się do roboty. Uzbroili dopiero pierwszy ładunek, gdy rozległo się donośne pukanie do drzwi: – Pułkowniku, już czas, zmieniono też salę odprawy, natychmiast pana do niej zaprowadzę. – Schowali bombę w teczce Stauffenberga, drugą zabrał ze sobą Haeften (wyrzucił ją potem z samolotu), który nie miał jednak wstępu do sali obrad. – Jedna wystarczy – uznał pułkownik i po wejściu do sali, tłumacząc się niedosłuchem po frontowej kontuzji, stanął możliwie jak najbliżej Hitlera.
Narada została przyspieszona w związku z planowaną wizytą Benito Mussoliniego. Włoski dyktator wylądował w czasie, gdy zamachowcy wracali do Berlina. Gościł tu po raz czwarty. Wilczy Szaniec nieźle już znał, tyle że tym razem był przywódcą po przejściach. Odsunięty przez rodaków, zdymisjonowany i uwięziony, dzięki decyzji Hitlera został uwolniony z tajnego aresztu w ośrodku narciarskim na szczycie Gran Sasso po słynnej brawurowej akcji niemieckich komandosów pod wodzą Ottona Skorzenego. I przez Führera przywrócony do władzy. Na zdjęciach z tej lipcowej wizyty widać potem będzie Hitlera, jak niemal z uśmiechem pokazuje Mussoliniemu zrujnowaną salę będącą miejscem zamachu.
Do Wilczego Szańca pielgrzymowali przywódcy prawie wszystkich krajów związanych podczas II wojny z III Rzeszą, między innymi rumuński marszałek Ion Antonescu i bułgarski car Borys III, turecki generał Ali Fuat Erden i węgierski admirał Miklós Horthy, premier rządu Vichy Pierre Laval i feldmarszałek Carl Gustaf Mannerheim z Finlandii, serbski premier Milan Nedić i słowacki premier ksiądz Jozef Tiso. Pół żartem, pół serio można by powiedzieć, że mała wieś Gierłoż, zwana wtedy Görlitz, pod względem ważności dyplomatycznej zrównała się z najważniejszymi stolicami Europy.
Wracając do narady w Wilczym Szańcu w pamiętny czwartek 20 lipca 1944 roku, pułkownik postawił teczkę na podłodze pod masywnym dębowym stołem. A następnie, pod pretekstem koniecznego telefonu do Berlina, pospiesznie opuścił salę i cały budynek. O godzinie 12.42, kiedy razem z adiutantem znaleźli się w bezpiecznym oddaleniu 200 metrów, usłyszeli wybuch. O powodzeniu zamachu miały świadczyć widoczne gołym okiem skutki. Dach baraku został częściowo zerwany. A pośród wydostających się ze środka rannych ujrzeli wynoszone na prowizorycznych noszach ciało, przykryte łatwym do odróżnienia wojskowym płaszczem Adolfa Hitlera…
Powołując się na powierzoną pułkownikowi niecierpiącą zwłoki misję, przebrnęli przez wszystkie wartownie. Dotarli do czekającego na nich samolotu i natychmiast odlecieli w kierunku Berlina. Pierwszymi uczuciami Stauffenberga były satysfakcja i duma. Spełnił to, co większość wtajemniczonych uważała za niemożliwe. Dokonał skutecznego zamachu. A tym samym wrota do podjęcia rozmów z Zachodem o rozejmie albo przynajmniej honorowej kapitulacji III Rzeszy wydały się otwarte. Należało tylko wdrożyć operację „Walkiria”, zająć strategiczne punkty Berlina i wielkich miast przez żołnierzy Armii Rezerwowej i – zgodnie z wcześniejszym planem puczystów – generała Ludwiga Becka uczynić głową państwa, a konserwatywnego opozycjonistę Carla Friedricha Goerdelera – kanclerzem. Wszystko to wydawało się realne w obliczu śmierci Adolfa Hitlera, kiedy przestawała obowiązywać żołnierska przysięga na wierność, której złamanie równało się zdradzie, ta zaś oznaczała wyrok śmierci. Gdy charyzma i magia Führera, a zarazem lęk przed jego wszechmocnym dotąd gniewem przestaną już działać, obudzi się w narodzie instynkt samozachowawczy.
Jednak w Berlinie wątpiono w śmierć Hitlera – i słusznie. Stauffenberg nie mógł wiedzieć, że jego śmiercionośną teczkę jeden z uczestników narady dla wygody przestawił za masywną osłonę dębowego stołu. Że krótkowzroczny Führer w momencie wybuchu był akurat głęboko pochylony nad mapą rozłożoną na grubym blacie, który posłużył za tarczę. Że w drewnianym baraku z otwartymi oknami wybuch, znajdując łatwe ujście, znacznie osłabił swą siłę. Że w rezultacie zginęły cztery osoby, a większość uczestników odniosła rany, lecz Hitler fizycznie poszkodowany był minimalnie. Jak wspominał potem jego zaufany osobisty lekarz Theodor Morell, w powybuchowym szoku wołał sam do siebie: „Jestem nie do zranienia! Jestem nieśmiertelny!” (A. Richie, Warszawa 1944. Tragiczne powstanie).
W Berlinie cały plan puczu stopniowo rozsypywał się niczym domek z kart. Spiskowcom nie udało się przerwać nadawania programu radiowego, wskutek czego wiadomości o nieudanym zamachu dotarły do wszystkich słuchaczy. Około godziny 19.00 wciągnięty w spisek major Otto Ernst Remer, odpowiedzialny za zamknięcie dzielnicy rządowej i aresztowanie Josepha Goebbelsa, został przez tegoż telefonicznie połączony z Hitlerem. Ten zaś od ręki mianował go pułkownikiem i nakazał bezwzględne zduszenie puczu, słysząc w odpowiedzi trzaśnięcie obcasami i wiernopoddańcze: Jawohl, mein Führer! O godzinie 22.50 dowódca Armii Rezerwowej generał Friedrich Fromm nakazał aresztowanie spiskowców, pod swoim przewodem powołał natychmiast trybunał wojenny i wydał wyroki śmierci.
Zaraz po północy Stauffenberg wraz z trzema towarzyszami broni, wołając: „Niech żyją święte Niemcy” zginął od kul plutonu egzekucyjnego na dziedzińcu rządowego gmachu. Około godziny 1.00 w nocy do Wilczego Szańca dotarł z Königsbergu wóz transmisyjny niemieckiego radia, umożliwiając Führerowi przemówienie do narodu. Wkrótce na jego rozkaz rozpoczęła się okrutna rzeź opozycjonistów, bo wódz był przezorny i mściwy.
Kiedy 20 lipca 1944 roku zbuntowany odłam dowódców Wehrmachtu próbował zgładzić Hitlera, w gabinecie premiera Zjednoczonego Królestwa przy Downing Street 10 w Londynie aż do godzin popołudniowych panował względny spokój. Premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill mógł spać spokojnie, odkąd alianci uzyskali znaczącą przewagę w walkach z siłami III Rzeszy. Ta wojna, kiedy bomby spadały na Londyn, kosztowała go wiele zdrowia. Doznał dwóch ataków serca – w grudniu 1941 roku oraz niemal równo dwa lata później. Dobiegający siedemdziesiątki Churchill, arystokrata o silnym charakterze, tego popołudnia miał jednak inny twardy orzech do zgryzienia.
Jak pogodzić ogień z wodą? – rozważał nie bez powodu. Imperialnych Sowietów i dumnych Polaków, których poraziła niebywałym okrucieństwem zbrodnia w Katyniu. Stalinowi od początku nie ufał i sojusz z kremlowskim dyktatorem uważał za zło konieczne. Rosyjska danina krwi zawładnęła jednak szybko zbiorową wyobraźnią. Waszyngton, na czele z podatnym na sugestie Stalina prezydentem Stanów Zjednoczonych Franklinem Delano Rooseveltem, szedł Sowietom na daleko idące ustępstwa.
Churchill, wpisany przez Berlin na czarną listę jako wróg III Rzeszy numer jeden, także poszedł na kompromis z Moskwą. Uznał, podobnie jak Roosevelt, że Sowieci są niezbędni do pokonania Hitlera. Czy dlatego bagatelizował masakrę polskich oficerów w Katyniu? Chociaż jednocześnie deklarował podziw dla naszych lotników podczas bitwy o Anglię. Gdy jednak przyszło do konkretów, wolał machnąć ręką na narodowy interes Polaków. Na mocy brytyjsko-sowieckiego porozumienia z maja 1942 roku po cichu akceptował linię Curzona jako przyszłą granicę Polski z ZSRR. Zarówno nastawionemu pozytywnie do Stalina Rooseveltowi, jak i zdominowanemu przez przewagę militarną i rosnącą amerykańską gospodarkę premierowi Wielkiej Brytanii nie przyszło do głowy, żeby zaprosić polski rząd na konferencję w Teheranie w listopadzie 1943 roku, ani choćby poinformować o jej wynikach. A jeśli nawet, to i tak został zdominowany przez obu sojuszników. Chcąc nie chcąc, Churchill pogrążał się coraz bardziej w prosowieckim nurcie, stając się najsłabszym graczem w Wielkiej Trójce. Uczestniczył nawet w „przyjacielskich” spotkaniach ze Stalinem podczas pieczenia kiełbasek przy wspólnym ognisku.
Jeśli z punktu widzenia Churchilla dwie pierwsze dekady lipca 1944 roku nie były może okresem politycznie najgorętszym, to w kręgach polityków polskich na uchodźstwie aż się gotowało. Minął właśnie rok od katastrofy w Gibraltarze, w której zginął premier Władysław Sikorski. A sprawa wznowienia stosunków dyplomatycznych zerwanych przez Moskwę po ujawnieniu zbrodni katyńskiej utknęła w martwym punkcie, pomimo mediacji aliantów usiłujących pogodzić zwaśnione strony. Tymczasem konsekwencje takiego stanu rzeczy mogły być nieobliczalne w skutkach.
Jaki będzie kształt wyzwolonej spod okupacji Polski? – zachodzili w głowę emigracyjni politycy. – Którędy pobiegną nowe granice Rzeczypospolitej, czy uda się wynegocjować coś więcej niż ustalenie jej na linii Curzona? Stawką trudnej do przewidzenia gry Stalina było życie tysięcy rodaków – żołnierzy Armii Krajowej! Kartą przetargową w rozmowach bezpośrednich z czerwonym dyktatorem miała stać się intensyfikacja walki zbrojnej w kraju. Lecz jak przekonać do tego Churchilla, Roosevelta, a przede wszystkim Stalina?
Premier Stanisław Mikołajczyk usiłował podczas rozmowy z Rooseveltem w Waszyngtonie, w czerwcu 1944 roku, uzmysłowić prezydentowi Stanów Zjednoczonych rolę Armii Krajowej w decydującym momencie rozgrywki. Na spotkanie czekał długo, około pół roku. Mikołajczyk wraz z generałem Stanisławem Tatarem, zastępcą szefa sztabu Naczelnego Wodza, zostali przyjęci w gabinecie Roosevelta dopiero w związku ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi w USA. Polonia amerykańska, widząc niechęć prezydenta do angażowania się w sprawy polskie, była coraz bardziej sceptyczna wobec jego polityki w Europie Środkowo-Wschodniej. Sceptycyzmu nie kryli zarówno przedstawiciele Komitetu Narodowego Amerykanów Polskiego Pochodzenia, jak i powstałego w Buffalo, w maju tego roku, Kongresu Polonii Amerykańskiej. Obawiając się dalszego pogorszenia swego wizerunku wśród wyborców z polskim rodowodem, prezydent Roosevelt zobowiązał premiera Mikołajczyka do niewystępowania publicznie na zgromadzeniach amerykańskiej Polonii.
Mikołajczyk nie wiedział, że Roosevelt poinformował Stalina o jego wizycie w Waszyngtonie. Jako wierny sojusznik, prezydent USA dał moskiewskiemu dyktatorowi do zrozumienia, że w niczym nie naruszy porozumień teherańskich. Podczas spotkania namawiał polskiego premiera do kompromisu ze Stalinem, udania się na rozmowy do Moskwy, a także dokonania daleko idących zmian personalnych w rządzie. Stalin nie życzył sobie współpracy z generałami Kazimierzem Sosnkowskim i Marianem Kukielem. A ponadto – co jednoznacznie sugerował prezydent Roosevelt – nalegał na odsunięcie od władzy prezydenta Władysława Raczkiewicza.
Zapewne prezydent USA nie zdawał sobie sprawy – szeptali między sobą polscy uczestnicy spotkania – że w gruncie rzeczy namawiał ich do dokonania… zamachu stanu. Wymiana prezydenta i Naczelnego Wodza drogą konstytucyjną była przecież niemożliwa! A kiedy Roosevelt dowodził, że Stalin pragnie mocnej, demokratycznej i niepodległej Polski, Mikołajczyk doznał kolejnego zawodu. Odpowiedział wprost, że Polska może wierzyć Ameryce, ale nigdy stalinowskiej Rosji.
Do tematu Armii Krajowej Mikołajczyk powrócił w czasie spotkania z Churchillem 22 czerwca. Dyskusja, podczas której premier Wielkiej Brytanii palił ulubione cygaro, trwała około czterech godzin. Mikołajczyk przedstawił rządowi brytyjskiemu, podobnie jak wcześniej Rooseveltowi, koncepcję przeprowadzenia szerokiej operacji militarnej polskiego podziemia we współpracy z armią rosyjską.
Z obu spotkań wyszedł z niczym. Jeśli nie liczyć listów Roosevelta oraz Churchilla do sowieckiego dyktatora, w których namawiali go do rozmowy z polskim premierem. A to stawiało Mikołajczyka w upokarzającej roli petenta. Zarówno premier, jak i inni przedstawiciele Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie nie wiedzieli jednak, jak skruszyć ten mur niezrozumienia. Podczas rozmów z alianckimi decydentami usłyszeli wiele niejednoznacznych, pokrętnych, pełnych obaw odpowiedzi. Wtedy nie zdawali sobie sprawy, że były one pokłosiem podjętej wcześniej decyzji Wielkiej Trójki, ponieważ już w Teheranie Polskę przypisano do sowieckiej strefy wpływów. I tam również ostatecznie upadła lansowana przez Churchilla propozycja utworzenia drugiego frontu na Bałkanach.
Projektu rozszerzenia walki w kraju o lokalne powstania też jeszcze nie zatwierdzili najważniejsi polscy politycy. Kwestie działań podziemia zostały, co prawda, uregulowane przez zarządzenie akcji „Burza”, ale nowe rozkazy powinien wydać znający najlepiej sytuację w okupowanej Polsce Komendant Główny Armii Krajowej generał Tadeusz „Bór” Komorowski. Według obowiązującej instrukcji „Burzy” ujawniająca się podziemna administracja oraz Armia Krajowa powinny wystąpić w roli gospodarza przed nadciągającą Armią Czerwoną. I dopiero wtedy zdaniem AK będzie prowadzona wspólnie z jednostkami sowieckimi walka z wycofującymi się oddziałami niemieckimi. Należało szarpać wroga na tyłach. W żadnym wypadku nie wzniecać powstania w dużych miastach – Wilnie, Lwowie czy Warszawie. Nie rzucać się z motyką na Słońce.
W kręgach najwyższych polskich władz cywilnych i wojskowych istniały duże różnice zdań na ten temat. W lipcu walki o Warszawę stały się tematem niezliczonych rozmów i dywagacji. Za zwolennika powstania uchodził premier Mikołajczyk. Przeciwny tej koncepcji był Naczelny Wódz, generał Kazimierz Sosnkowski. Podczas zorganizowanego 3 lipca londyńskiego spotkania dowodził, że prezentowana przez ministra obrony narodowej, generała Mariana Kukiela, koncepcja wzniecenia powstania przez Armię Krajową na ograniczonym terenie, nawet w wypadku klęski niemieckiej, mogłaby doprowadzić do rzezi polskiej ludności. Bez porozumienia z ZSRR i współdziałania z Armią Czerwoną powstanie byłoby z wojskowego punktu widzenia niczym innym jak aktem rozpaczy – argumentował rzeczowo Naczelny Wódz.
Sosnkowski był sceptyczny także w stosunku do prezentowanego w rozmowach przekonania o szybkim rozpadzie Niemiec. Przestrzegał, że na terenie Polski znajdzie się w odwrocie około stu niemieckich dywizji! Ranny niczym dzikie zwierzę, ale ciągle groźny Wehrmacht będzie bronił zażarcie dostępu do granic III Rzeszy. Generał był ostrożny w szukaniu analogii do 1918 roku, kiedy polscy cywile rozbrajali Niemców pokojowo na ulicach Warszawy.
Podczas kolejnego londyńskiego spotkania 6 lipca uzgodniono, że akcja „Burza” będzie kontynuowana, a „powstanie powszechne mogłoby się stać realne jedynie przy wycofywaniu się Niemców w popłochu” (A.L. Sowa, Kto wydał wyrok na miasto?…). To zdanie, wyrwane z szerszego kontekstu wykładni Naczelnego Wodza, było niczym wyjątek potwierdzający regułę. A jednak Mikołajczyk i kilku jego znaczących popleczników chwyciło się tego sformułowania.
Generał Sosnkowski, skonfliktowany zarówno z premierem Mikołajczykiem, jak i prezydentem Raczkiewiczem, wyjechał 11 lipca do Włoch. Zamierzał tam powtórnie wizytować 2. Korpus generała Władysława Andersa. Planował też rozmowy z aliantami na wysokim szczeblu – wojskowymi i cywilnymi. W ten sposób, nie mając dostępu do ważnych informacji, główny przeciwnik wzniecenia powstania wyłączył się niejako na własne życzenie z gry o losy mieszkańców Warszawy. Nie był w stanie przekonać oponentów do koncepcji Sosnkowskiego także generał Stanisław Tatar, zastępca szefa Sztabu Naczelnego Wodza do Spraw Krajowych. Mimo że powszechnie znany był jego pogląd: wojsko powinno walczyć ze sobą, a nie z ludnością cywilną.
Teraz jednak, w późnych godzinach popołudniowych 20 lipca, gruchnęła przechwycona z nasłuchu radiowego wieść o niemieckim puczu. W gabinecie na Downing Street zawrzało. Sprawa polska nabrała niespodziewanie dużego znaczenia w oczach Churchilla. Postanowił doprowadzić do spotkania Stalina z Mikołajczykiem. Liczył na to, że polski premier przyjmie twarde warunki sowieckiego dyktatora.
I jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po nadejściu informacji o zamachu na Hitlera, nadał depeszę. Namawiał Kreml do nawiązania stosunków dyplomatycznych z Rzeczpospolitą oraz współpracy wojskowej z Armią Krajową. Zaproponował jak najszybszą podróż Mikołajczyka do Moskwy oraz spotkanie ze Stalinem. Oczywiście – dodawał kurtuazyjnie – gdy polski premier o to poprosi.
To ostatnie zdanie dopisał prawdopodobnie bez wiedzy Mikołajczyka, którego zresztą do wizyty nie trzeba było namawiać. Polski premier prowadził od marca 1944 roku negocjacje z ambasadą sowiecką w Londynie za pośrednictwem ministra spraw wewnętrznych Władysława Banaczyka. Stawka rozmów była wysoka. Brytyjczycy sugerowali utworzenie w Polsce kompromisowego rządu złożonego z komunistów oraz ugodowych stronnictw niepodległościowych – głównie ludowców i socjalistów. W lipcu Mikołajczyk dalej prowadził poufne rozmowy, ale spaliły one na panewce. Londyńscy przedstawiciele Rosjan, w tym wypadku niedecyzyjni, grali wyraźnie na zwłokę. Stawiali polskiemu premierowi wygórowane żądania, jak zdymisjonowanie generała Sosnkowskiego i prezydenta Raczkiewicza. Żądania te Polacy usłyszeli zresztą już wcześniej w Waszyngtonie. I Mikołajczyk postanowił czekać, skoro Brytyjczycy sugerowali spotkanie ze Stalinem i omówienie ważnych kwestii w osobistej rozmowie.
Polaków i Brytyjczyków czas gonił teraz nieubłaganie. Czy list Churchilla zachęcający do pojednania Moskwy z Warszawą był konsekwencją berlińskiego puczu? Wydaje się to wysoce prawdopodobne. Nieudana próba zgładzenia Führera mogła przecież świadczyć o postępującej degrengoladzie w szeregach Wehrmachtu. A stąd logiczny wniosek, że rozpad III Rzeszy jest już bliski.
Jeszcze tego samego dnia depesza Churchilla dotarła na Kreml. Sowiecki dyktator czuł się teraz pewnie i dlatego postanowił narzucić warunki porozumienia z polskim rządem. To już nie był ten sam zagubiony towarzysz Stalin, który po wybuchu wojny z Niemcami przeżywał załamanie nerwowe i ukrywał się przed światem. Dopiero po kilkunastu dniach wygłosił wówczas przemówienie radiowe, rzucając swojemu narodowi wielkomocarstwowe obietnice dotyczące potęgi militarnej ZSRR i nadchodzących zwycięstw, o czym wróg wkrótce się przekona…
W pierwszych tygodniach zmagań, gdy wojska niemieckie z impetem realizowały plan „Barbarossa”, zapewne sam wątpił w te zapewnienia. Historia okazała się jednak łaskawa dla „wodza narodów”. Wezwani przez dyktatora do Wielkiej Wojny Ojczyźnianej żołnierze rosyjscy podjęli walkę na śmierć i życie. Ginęły w niej miliony. I dzięki tym ofiarom… dotrzymał słowa jako zwycięzca jednej z najbardziej spektakularnych bitew II wojny światowej pod Stalingradem, a potem największej w świecie bitwy pancernej na Łuku Kurskim.
Amerykańscy dziennikarze w wywiadach kreowali dyktatora na dobrego „wujka Joe”, chociaż miał na sumieniu miliony ludzkich istnień. W bezkrytycznych artykułach, których prosowiecki charakter graniczył ze zbiorowym szaleństwem, anglojęzyczni żurnaliści lansowali chwytający za serce portret skromnego wodza – ubranego w prosty, pozbawiony dystynkcji mundur i żołnierskie buty z cholewami.
A jakie pokrętne plany miał wobec polskich sąsiadów, przeciwko którym sprzymierzył się z Hitlerem? Nigdy nie zapomniał klęski w wojnie 1920 roku. Pozwoliła odbudować się wrogiej wielkopańskiej Polsce i powstrzymała sowiecki marsz na Zachód. Nie wybaczył marszałkowi Michaiłowi Tuchaczewskiemu poniżenia, kiedy ten obciążył go winą za przegraną Bitwę Warszawską. Rozliczył się z nim podczas wielkiej czystki lat trzydziestych. Z polskim wojskiem dokonał „rozliczenia” w Katyniu. Nakazał zamordować grubo ponad 420 tys. mundurowych – żołnierzy (w tym ponad 10 tys. oficerów), policjantów, a nawet polskich kolejarzy.
Korzystny dla niego przebieg wydarzeń II wojny światowej dawał okazję do kolejnych rozliczeń, jak likwidacja żołnierzy Armii Krajowej. Dowódcy akcji „Burza” sądzili, że gdy Polskie Siły Zbrojne przegonią cofających się Niemców i jako gospodarze powitają Rosjan, to Armia Czerwona nie zignoruje faktów dokonanych. Tkwili w takim przekonaniu, wsłuchując się w głos nieżyjącego generała Władysława Sikorskiego. Były polski premier dowodził, a za nim inni czołowi politycy, że gdyby Rosjanie zignorowali dokonania Armii Krajowej, to wówczas poniosą konsekwencje takiego kroku wobec całego świata.
Teraz, gdy nadeszła depesza z Londynu, Stalin znalazł się w komfortowej sytuacji. Wiedział swoje. W rozgrywkach z Churchillem postanowił grać na zwłokę. I odłożył, przynajmniej oficjalnie, sprawę Polski na dalszy plan. Podejmie rękawicę wtedy – snuł rozważania – gdy będzie miał więcej atutów. Na własnych, twardo postawionych warunkach.
Letnia ofensywa sowiecka była udana i „czerwony car” mógłby zostawić fachowym dowódcom kwestie militarne. Jednak w przeciwieństwie do Hitlera, który kilka lat przed zamachem w Wilczym Szańcu oddał kierowanie resortami w ręce zaufanych współpracowników, Stalin nie wierzył nikomu. Był zwolennikiem ręcznego sterowania na każdym kroku. Osobiście stanął na czele Państwowego Komitetu Obrony, który kierował działalnością wszystkich ministerstw i organów państwa. Kontrolował działania wojenne za pomocą najwyższego organu ds. operacyjno-strategicznych, jakim była Stawka Najwyższego Naczelnego Dowództwa (w skrócie pisano i mówiono – Stawka). Grono dowódców, włącznie z zastępcą Stalina marszałkiem Gieorgijem Żukowem, zobowiązał do składania codziennych raportów dotyczących najświeższych wydarzeń wojskowych. Straty Armii Czerwonej były wprawdzie znacznie wyższe niż Wehrmachtu, ale Sowieci i tak mieli kolosalną przewagę liczebną. Wspierani przez aliantów dostawami uzbrojenia, środków transportu i żywności, parli nieustannie na zachód.
Militarnym oczkiem w głowie Stalina stała się, osobiście przez niego zatwierdzona nocą z 30 na 31 maja 1944 roku, operacja „Bagration” przeprowadzona według koncepcji marszałka Konstantego Rokossowskiego. Rozpoczęła się 23 czerwca (niektórzy historycy podają datę 22 czerwca), w trzecią rocznicę ataku Niemiec na ZSRR. Broniąca się na długim odcinku, liczącym około 1100 kilometrów, niemiecka Grupa Armii „Środek” wycofywała się pod naporem Armii Czerwonej z okupowanych terenów Białorusi i Litwy. Na początku lipca wojska sowieckie zdobyły Mińsk, Słonim i Pińsk na Białorusi. Dwa tygodnie później rozgromiły ugrupowanie niemieckie w rejonie Białowieży, rozwijając w kolejnych dniach natarcie w kierunku na Brześć aż po linię Bugu. A 20 lipca Armia Czerwona, wspierana przez oddziały Armii Krajowej Okręgu Polesie, zajęła Kobryń.
Jeszcze wieczorem tego samego dnia wywiad sowiecki pozyskał informacje na temat nieudanego puczu w Niemczech. Stalin zacierał ręce. Prowadził właśnie przygotowania do rozstrzygnięć w sprawie polskiej. Jednym z elementów pokerowej zagrywki było opracowanie nowej dyrektywy dla marszałka Rokossowskiego. Zakładała ona zasadniczą zmianę zadania wojsk 1. Frontu Białoruskiego, którym polecił teraz błyskawiczne zajęcie Lublina. Zapewne dostrzegł zdziwienie na twarzy marszałka, który – chociaż nie odważył się zaprotestować – wiedział doskonale, że z wojskowego punktu widzenia rozkaz jest bezsensowny. Niemiecka 2. Armia zyskiwała w ten sposób czas niezbędny do wycofania się na skrócone linie obrony.
Stalin, który nie miał zwyczaju tłumaczyć się ze swoich decyzji, tym razem wyjaśnił – zmiana zadań ma charakter polityczny. Zamierzał osadzić w Lublinie przedstawicieli prosowieckiego rządu pod szyldem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Z takim planem nosił się od dawna. Dlatego dzień wcześniej, 19 lipca, przyjął delegację złożoną z członków Związku Patriotów Polskich oraz komunistów z Warszawy, którzy utworzyli Krajową Radę Narodową. Powojenna Polska jawiła mu się jako podległe Sowietom państwo, a dla gospodarki ZSRR miała być kurą znoszącą złote jaja. Wielkie dostawy półdarmowej żywności, miliony ton węgla, podporządkowanie Moskwie polskiego przemysłu… Mniejsza o kolejne setki czy nawet tysiące poległych żołnierzy. Zorganizujemy brankę w Polsce, snuł marzycielski sen, powtarzając ulubione słowa: „Czekista ma tylko dwie drogi: albo awans, albo pod ścianę” (O. Khlevniuk, Stalin. Nowa biografia).
Tymczasem szybkie zdobycie Lublina zaangażowało wielkie siły wojsk pancernych Rokossowskiego. Wykluczyło zatem zajęcie Warszawy w najbliższym okresie. Czy właśnie wtedy w głowie kremlowskiego dyktatora narodził się diaboliczny pomysł skazania stolicy Polski na zagładę, przez podsycanie nastrojów bojowych żołnierzy Armii Krajowej? A potem szlaban dla działań Armii Czerwonej w rejonie Warszawy. I czekanie, aż wykrwawi się milionowe miasto! Taki był przecież ulubiony styl pracy twórcy sowieckiego imperium.
W jednym z konspiracyjnych lokali warszawskich Komendant Główny Armii Krajowej generał Tadeusz „Bór” Komorowski rekapitulował wiadomości, jakie otrzymał na temat przebiegu akcji „Burza” na Wileńszczyźnie. Trudno przychodziło je określić inaczej niż fatalne.
Głównym założeniem „Burzy” było podejmowanie przez skoncentrowane siły AK walki z wojskami niemieckimi wycofującymi się pod naporem Armii Czerwonej. Sukcesywnie w kolejnych regionach. Po to, aby pokazać rodakom i światu, że Armia Krajowa nie stoi z bronią u nogi, lecz – gdy przychodzi pora – walczy z wrogiem. Że czynnie wspiera przy tym ofensywę radziecką jako realizację planów militarnych Wielkiej Koalicji. A także po to, aby na ziemiach polskich w roli gospodarzy witać Armię Czerwoną, podkreślając, że za plecami dywizji AK stoją ukonstytuowane już władze cywilne, będące delegaturą rządu polskiego działającego na uchodźstwie w Londynie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki