Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Literacka panorama 1920 roku, który dla odradzającej się Polski był rokiem wyjątkowym!
Choć z początkiem lutego II Rzeczpospolita zyskała dostęp do morza, to jednak na Śląsku czy Mazurach granice wciąż pozostawały niepewne. Najbardziej dynamiczna sytuacja panowała na wschodzie kraju. W latach 1918-1919 toczyła się wojna polsko-ukraińska o województwa południowo-wschodnie, z kolei lata 1919-1921 to czas zmagań z bolszewicką Rosją o przyszłość całej Polski. Decydujący okres wojny polsko-bolszewickiej przypadł na wspomniany rok 1920 – wydawało się wówczas, że szybko postępujące wojska bolszewickie może zatrzymać tylko cud. W obronę przed najeźdźcami zaangażowali się Polacy ze wszystkich regionów kraju, od świeżo włączonego do Polski Pomorza po Śląsk, od Wielkopolski po Kresy Wschodnie. 13 sierpnia rozpoczęła się jedna z najważniejszych bitew w historii Polski i Europy, określana mianem Cudu nad Wisłą. Na sukces roku 1920 złożyły się wysiłki całego społeczeństwa – ochotników, którzy masowo zaciągali się do wojska, radiowywiadu, który złamał radzieckie szyfry, kobiet, które jako sanitariuszki oraz wywiadowczynie działały w okolicach frontu, piekarzy zaopatrujących tysiące żołnierzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Rok 1920 był dla Polski szczególnie trudny. Radość z niedawno odzyskanej niepodległości musiała ustąpić miejsca ponownej walce o istnienie kraju. Granice na Śląsku czy Mazurach wciąż się kształtowały, nie tylko podczas obrad i plebiscytów, ale często również poprzez walkę podczas powstań zbrojnych. Ze wschodu nadciągali bolszewicy – społeczeństwo polskie, zlepione z materii niedawnych trzech zaborców, zdało jednak swój obywatelski egzamin. Pomimo trudnej sytuacji ekonomicznej, braku sprzętu i gigantycznego zmęczenia Wielką Wojną Polacy zatrzymali pochód bolszewików na Europę.
Sto lat po tamtych dramatycznych wydarzeniach Biuro Programu „Niepodległa”, wsparte przez Fundację KGHM, ogłosiło konkurs literacki – zaprosiliśmy do wspólnego stworzenia panoramy roku 1920 pisanej piórem. Byliśmy ciekawi, do jakich wydarzeń wojny polsko-bolszewickiej sięgną autorzy, na czym się skupią, jakie momenty roku 1920 przyciągną ich uwagę, wreszcie – kto stanie się ich bohaterem? Antologia, którą trzymają Państwo w dłoniach, to właśnie efekt literackich zmagań konkursowych. Jury konkursu w składzie: Rafał Bielski, Anna Bińkowska, Krzysztof Bochus, Jacek Galiński, Janusz Krystosiak, Sylwia Zientek wybrało 10 najlepszych ich zdaniem tekstów. Jedenasty wyróżniony konkursowo tekst to nagroda specjalna Dyrektora Biura Programu „Niepodległa”. Antologię poszerzyliśmy o teksty stworzone przez tych z jurorów, którzy zajmują się pisaniem, jak również o opowiadania napisane specjalnie dla nas przez Marcina Ciszewskiego, Joannę Jax i Edytę Świętek.
Osiemnaście niezwykłych tekstów przeniesie Czytelników do roku 1920. Poznacie Państwo m.in. historie zarówno dzielnych panien, pierwszych miłości, jak i obrony Płocka; będziecie towarzyszyć rodzinom rzuconym w wojenną zawieruchę i śledzić szpiegów wśród robotników na warszawskiej Pradze. Przeczytacie fascynujący reportaż o wojnie widzianej oczami zagranicznego dziennikarza i dowiecie się, ile czasu zajęło zbudowanie samochodu pancernego.
Ten tom to nie tylko czytelnicza uczta. Zysk ze sprzedaży książki zostanie przekazany na rzecz Fundacji „Nasze Dzieci” przy Klinice Onkologii w Instytucie „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka”. Fundacja obejmuje opieką dzieci walczące z chorobą nowotworową, nie tylko podczas leczenia szpitalnego.
Dziękuję wszystkim, którzy zdecydowali się wziąć udział w konkursie, serdecznie gratuluję zwycięzcom, a Państwu – Czytelnikom – życzę wciągającej lektury, która na pewno sprawi, że odtąd o wojnie polsko-bolszewickiej pomyślicie nieco inaczej.
Jan Edmund Kowalski
Dyrektor Biura Programu „Niepodległa”
EDYTA ŚWIĘTEK
NIEUSTRASZONA
Lato 1920 r., okolice Hrubieszowa
Rozkwitały pąki białych róż,
Wróć, Jasieńku, z tej wojenki już!
Wróć, ucałuj, jak za dawnych lat!
Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat[1].
Słodki głos obudził Bartosza z drzemki. Chłopak uniósł głowę i jęknął, gdyż niechcący uraził postrzelony lewy bark. Widok, jaki zobaczył, wart był jednak dyskomfortu, bo oto dwa łóżka dalej nad jego rannym kompanem pochylała się nadobna sanitariuszka, nucąc cicho tęskną piosenkę o wojennej miłości.
Ach! Jakże śliczna była ta panna! Z zachwytem spoglądał na jej harmonijne rysy twarzy, piękne, duże, choć nieco smutne oczy i ładnie wykrojone usta układające się w łagodny uśmiech. Krzepkie i postawne dziewczę odziane było w skromną sukienkę z kołnierzykiem zapiętym pod brodą oraz poplamiony krwią fartuch, na którym wyraźnie odbijały się wyhaftowane starannie inicjały TJG.
„Terenia! Mój anioł!” – westchnął, wspominając, że to właśnie ją pierwszą zobaczył kilka dni wcześniej, gdy już oprzytomniał po zabiegu, podczas którego usunięto mu kulę. Wprawne dłonie zmieniały opatrunki, dotykały jego czoła, podawały wodę do picia, kiedy leżał zamroczony. Teraz był już niemalże rekonwalescentem. Tylko patrzeć, jak mu pozwolą opuścić szpital polowy i wrócić w szeregi armii.
Zdążył na nią zwrócić uwagę znacznie wcześniej, gdy był jeszcze cały i zdrów. Ot, wpadali na siebie tu i ówdzie, ponieważ ich wojenne ścieżki wciąż się przecinały. Od dawna więc wodził tęsknym wzrokiem za powabną panną, snując marzenia o tym, że gdy opadnie wojenny kurz i umilkną działa, znajdzie w sobie dość odwagi, by zaproponować jej randkę.
Teraz jako lekko ranny cierpliwie czekał na swoją kolej do zmiany opatrunku, nie spuszczając wzroku z Teresy.
Nareszcie podeszła i do niego. Serce od razu żywiej mu zabiło. Zdaje się, że był ostatnim pacjentem, jakim miała się zająć. Liczył więc na to, że utnie sobie z nią choćby krótką pogawędkę. Do tej pory zdążyli się sobie przedstawić, lecz pragnął usłyszeć coś więcej na jej temat.
– Dzień dobry. Jak się kawaler dzisiaj czuje? – zagadnęła ciepłym, pogodnym tonem, jakby nie miała za sobą wielu godzin ciężkiej pracy. Tylko cienie pod oczami świadczyły o zmęczeniu, gdyż z całej postaci biło zaangażowanie w niesienie pomocy.
– Jeszcze trochę boli – przyznał.
– No dobrze, zobaczmy, co my tutaj mamy. Pan Bartosz Waligórski. Postrzał w bark. Miał pan szczęście, że trafił na czas w ręce doktor Zdziarskiej. Uratowała pana przed gangreną – oznajmiła dziewczyna, odwijając ostrożnie bandaż.
Biały płat płótna przyschnął częściowo do rany. Młody mężczyzna zaciskał zęby, by nie krzyknąć, lecz nie zapanował nad stłumionym jękiem. Wstyd mu było, że okazuje słabość przed kobietą, zwłaszcza że uraz nie należał do groźnych. Wszak na polu bitwy był nieustraszony i nim padł, zdążył ustrzelić kilku czerwonoarmistów.
Domyślna sanitariuszka odeszła na moment, by wrócić z miską wody.
– Odmoczę, żeby pan tak nie cierpiał. Rana jeszcze wczoraj musiała trochę krwawić. Dobrze, że przyschła i nie podeszła ropą – oznajmiła. A potem, by odwrócić uwagę Waligórskiego od dyskomfortu, zagaiła: – A kawaler skąd pochodzi?
– Ja? Z Radomia – odparł. – A pannę skąd wiatry przyniosły?
– Z Jaszowic.
– Z tych koło Zakrzewa? – dopytywał ucieszony, gdyż nazwa nie była mu obca.
– Owszem. Zna pan te okolice?
– Mam wuja w Zakrzewie. Klemens Hałaciński, pewnie go panna kojarzy.
– A jakże! Pan Hałaciński robił interesy z moim papą. Po wojnie kupiliśmy od niego trochę bydła, bo nasz majątek został wtedy mocno przetrzebiony. Straszliwe walki się u nas toczyły. Wielu ludzi zostało bez dachu nad głową. Zniszczono nam hodowlę, pola uprawne stratowano. Przez jakiś czas mieszkaliśmy nawet w Radomiu, a nasz dwór oddał tatko bezdomnym. Później rodzice wrócili na wieś, by dalej gospodarować, a ja dołączyłam do nich po skończeniu szkoły w Zakładach Naukowych Żeńskich Marii Gajl. Na krótko zresztą, bo później wyjechałam do stolicy.
– Znam tę szkołę – odparł z uznaniem młody wojak. – Moja siostra tam uczęszczała. Zawsze wspominała, że kształcą tam w iście patriotycznym duchu. Podobało się pannie w Radomiu?
– Ładne miasto – powiedziała – ale mnie w miejskich murach było jakoś duszno. Tęskniłam za naszym przedwojennym życiem na wsi. Kocham gospodarstwo, chyba jestem stworzona do tego, by się nim zajmować. Nim najechali nas bolszewicy, uczyłam się w szkole ogrodniczej w Warszawie, bo moim największym marzeniem jest to, by znowu osiąść w Jaszowicach.
– Tęskno pannie za domem – stwierdził, spoglądając na nią z rosnącym zachwytem.
– A tęskno – przyznała. – Brakuje mi rodzeństwa, moich czterech starszych sióstr i braciszka – oznajmiła. – Tutaj mam tylko towarzystwo kuzynek Zdziarskich, choć na figle z Figą, jak nazywamy młodszą z nich, nie ma czasu i miejsca.
Uwielbiała siostry Zdziarskie. Zarówno starszą Marię, która pełniła funkcję asystentki lekarza, jak i młodszą Janinę – prawdziwe żywe srebro. Troszkę zazdrościła Fidze jej lekkości i zwinności. Żwawa kuzynka, której było wszędzie pełno, wzbudzała zachwyt wśród kawalerów. W przeciwieństwie do niej Teresa była krzepką, hożą dziewoją, „krew z mlekiem”, jak mawiała Bronisława Grodzińska, jej matka. Terenia trochę się zżymała na swoją mocną budowę ciała, czasami pragnęła być delikatną, eteryczną panienką, po której od razu byłoby widać szlacheckie pochodzenie. Jednak teraz, gdy zmagała się z trudami wojny, w głębi duszy cieszyła się ze swej witalności i siły.
– Ach, wiem! – ucieszył się zasłuchany w jej słowa mężczyzna. – To ta radosna iskierka, której wszędzie pełno. Moi towarzysze broni uwielbiają słuchać jej szczebiotu. Tak pięknie potrafi opowiadać o roślinach!
– Janeczka uczęszczała do tej samej szkoły co ja przy Wolnej Wszechnicy. Obydwie będziemy kiedyś ogrodniczkami jak się patrzy. Niech no tylko nasi dzielni żołnierze wymiotą stąd Armię Czerwoną, a zaraz wracam do domu i razem z papą zabieram się do gospodarowania. – Błysnęła uśmiechem, opowiadając o swoich planach na przyszłość. – Jak skończę zmieniać panu opatrunki, wyjeżdżam do Jaszowic. Dostałam sześć dni urlopu. Już się cieszę na wypoczynek. Ach... niech ta wojna dobiegnie końca jak najszybciej!
– Dokładamy starań – zapewnił żywo – ale Armia Konna Siemiona Budionnego to prawdziwe diabły. Kozak może nie jest urodzonym żołnierzem, ale dobrze siedzi w siodle i w boju jest zaciekły jak mało kto. Mimo wszystko usiekliśmy ich z kapralem Fołtynem bez liku. Janek dobrze wywija szabelką, a i strzelec z niego pierwszorzędny.
– No i gotowe – oznajmiła nagle Teresa. – Pogawędziliśmy sobie miło, a tymczasem opatrunek zmieniony. Za kilka dni pan wydobrzeje. Kula szczęśliwie ominęła kość. Jeszcze trochę, a wróci pan do swoich.
– Nie mogę się doczekać – stwierdził. – Niech no tylko dopadnę tych bolszewików! Już ja im pokażę, gdzie raki zimują!
– Miałam na myśli rodzinę – odparła. – Na wojaczkę raczej pan nie pójdzie.
– Pójdę, pójdę! Teraz jest tam potrzebny każdy, kto utrzyma w dłoni szablę albo pistolet. A ja jestem praworęczny, więc sobie poradzę. Co tam taka rana! – rzucił lekceważącym tonem, choć nie dalej jak kwadrans temu syczał podczas zdejmowania bandaży. – To jakby mnie komar ukłuł!
– Zatem niech Bóg nad panem czuwa. I obym więcej nie musiała pana opatrywać – powiedziała na odchodnym.
– Stokrotnie dziękuję, choć dla dotyku takich anielskich dłoni dałbym się powtórnie zranić. Przyjemnego wypoczynku, panno Tereniu! – krzyknął za odchodzącą.
Odprowadził dziewczynę tęsknym wzrokiem. Serce biło mu mocno jak jeszcze nigdy w życiu.
Dobrze było wrócić do domu, wtulić się w stęsknione matczyne ramiona, porozmawiać z tatą. Co z tego, gdy czas spędzony z rodziną minął niczym jedno oka mgnienie i Teresa nawet się nie obejrzała, a już trzeba było wracać na dość odległy front pod Hrubieszowem.
– Ależ jesteśmy z ciebie dumni! – Ojciec nie szczędził córce pochwał, choć w głębi duszy drżał o jej zdrowie i życie.
Nie próbował jednak przekonywać Tereni, by pozostała w domu. Rozumiał jej wolę niesienia pomocy. Ktoś musiał się poświęcać, by ludzie tacy jak on mogli również w przyszłości uprawiać spokojnie swoją ziemię i prowadzić gospodarstwa. Wszak sam zaszczepił w tym gorącym dziewczęcym serduszku umiłowanie do ojczyzny.
Patriotyzm był dla Grodzińskich nadrzędną wartością. Bóg, honor i ojczyzna – zdaniem Feliksa to były trzy najważniejsze spawy w życiu Polaka. Przerwaną naukę w szkole ogrodniczej córka zawsze będzie mogła kontynuować. Gdy nadeszła chwila próby, ważniejsze było ukończenie kursu sanitarnego i umiejętność opatrywania rannych żołnierzy niż pielęgnacja roślin. Takie czasy: jedne dziewczęta służyły Polsce, szyjąc „bluzy amerykańskie” na front, inne, zwane „chrzestnymi matkami”, przygotowywały paczki z bielizną, papierosami żywnością i różnymi przydatnymi drobiazgami. Były i takie dzielne panny, które stworzyły Batalion Śmierci, idąc bezpośrednio na bój. Terenia, przeczytawszy odezwę, że potrzebne są sanitariuszki, nie zawahała się nawet przez moment.
– Uważaj na siebie, dziecino! Wciąż drżę ze strachu o ciebie! – Bronisława uczyniła znak krzyża nad głową wyruszającej w drogę córki.
– Mamusiu, tatku, nie bójcie się o mnie! Wszak cała zakrzewska parafia modliła się w intencji mojego szczęśliwego powrotu oraz zakończenia wojny. Z takim błogosławieństwem na pewno nic mi nie grozi.
– Niech cię Bóg strzeże. Wracaj prędko i w dobrym zdrowiu.
We wsi Gródek rozgrywał się dramat. Wracająca z urlopu Teresa trafiła w sam środek zaciętych walk. Bezzwłocznie narzuciła świeżo uprany fartuch, zakasała rękawy sukienki i nie bacząc na śmigające wokół kule, rzuciła się na pomoc rannym. W pocie czoła opatrywała, tamowała, zszywała.
– Odwrót! Drugi batalion odwrót! – ryknął jej ktoś tuż nad uchem.
– Ja nie mogę! – sapnęła, pochylając się nad rannym żołnierzem, któremu pocisk rozszarpał kawał uda. Mimo że miała ciasno zaplecione włosy na karku, na twarz opadały jej miękkie pasma z grzywki, łaskocząc spoconą twarz. Odgarnęła je niecierpliwym gestem.
– Uciekaj, panno, jeśli ci życie miłe!
– Jak skończę opatrywać. Jeśli tego nie zrobię, ten chłopiec wykrwawi się na śmierć! – rzuciła, zakładając rannemu opaskę uciskową.
– Panno Tereniu – usłyszała znajomo brzmiący głos – niech mnie panna zostawi i ucieka!
Zerknęła na twarz opatrywanego mężczyzny. Mimo że była zbrukana krwią i osmalona, rozpoznała człowieka, któremu zmieniała opatrunki przed tygodniem, zanim wyjechała na urlop.
– To znowu pan? – westchnęła. – Przecież mieliśmy się więcej nie spotkać!
– Na miły Bóg! Miałem wracać do mamy, gdy prawą rękę mam sprawną? Znowu ustrzeliłem kilku Kozaków! – wyrzucił ostatkiem sił.
Obwiązała mu poszarpane udo bandażem. Potem otarła dłonie o fartuch i rozejrzała się pomiędzy innymi ofiarami pocisków. Czas płynął, a ona wytrwale opatrywała kolejnych żołnierzy. Dopiero gdy napór czerwonoarmistów zmusił do odwrotu ostatnich Polaków, również ona wraz z rannymi ruszyła w stronę mostu na Huczwie. Ku zgrozie uciekających most został podpalony.
– Nie damy rady przejść – stęknął ciężko ranny kapral Jan Fołtyn.
– Musimy! To nasza jedyna droga ucieczki! – odparła z determinacją. Słyszała już niejedno na temat tego, jak bolszewicy poczynają sobie z pojmanymi polskimi sanitariuszkami.
Od mostu buchał żar, lecz wciąż możliwe było jego pokonanie. Niewiele myśląc, Teresa objęła wpół stojącego najbliżej żołnierza. To był ów Bartosz, którego nie porzuciła, gdy padł rozkaz odwrotu.
– Niech pan się o mnie wesprze! – zarządziła, a następnie dziarsko ruszyła w stronę przeprawy.
Mężczyzna wyraźnie słabł, nie dotrzymywał jej kroku, więc przystanęła, by go unieść i zarzucić sobie na barki. Dopiero wtedy puściła się biegiem pomiędzy płonącymi żagwiami. Wokół gwizdały kule, czerwonoarmiści ostrzeliwali most z trzech karabinów maszynowych. Ognisty powiew smalił jej skórę i odzież, lecz ona wytrwale biegła, wstrzymując powietrze w płucach.
„Pod twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko, naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać” – powtarzała w myślach słowa modlitwy.
Upewniwszy się, że dotarła w bezpieczne miejsce, zrzuciła balast z barków i nie oglądając się na Bartosza, ruszyła z powrotem. Pomogła przedrzeć się Fołtynowi, który wyraźnie opadał z sił, a potem przeniosła na własnych plecach kilku innych żołnierzy. Jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa z powodu swego wzrostu i krzepy. Eteryczna panienka nie dałaby rady podnieść dorosłego mężczyzny i przebiec wraz z nim po płonącym moście, w dodatku pod gęstym ostrzałem.
Następne dni przynosiły srogie starcia. Przychodziły chwile, gdy krew lała się strumieniami. Wokół słychać było odgłosy bitewne mieszające się z jękiem rannych. W szpitalu polowym nie było ani chwili wytchnienia. Teresa miała ręce pełne roboty, podobnie jak jej kuzynki, panny Zdziarskie. Z poświęceniem oddawała się ratowaniu życia rannych. Najgorsze były amputacje rąk i nóg. Młodzi ludzie w jednej chwili stawali się kalekami. Serce pękało na te straszne widoki, dramaty i łzy.
„Jak podnieść na duchu tych biedaków?” – rozmyślała pracowita sanitariuszka. Sama była wyczerpana i przerażona, choć dokładała starań, aby niczego po sobie nie dać poznać. Modliła się za siebie i za innych. Błagała Opatrzność o to, by cało wyjść z opresji, a przede wszystkim o pokonanie bolszewików.
Pierwszy dzień września przyniósł żołnierzom 4 Pułku Piechoty Legionów mrożące krew w żyłach wydarzenia. Walczących Polaków zaczęła otaczać Konarmia Budionnego. Teresa u boku Zdziarskiej znowu do ostatniej chwili opatrywała rannych. Każdego, kto otrzymał pomoc i wymagał ewakuacji, umieszczała na wózku, którym wywożono poszkodowanych w bezpieczne miejsce.
– Ratuj się, Tereniu – krzyczeli żołnierze usiłujący odeprzeć szarżę Kozaków, na grzecznościową „pannę” nie było już czasu, lecz ona nie słuchała.
– Jeszcze temu pomogę!
Pochyliła się nad następnym pacjentem. Kątem oka widziała, że kto żyw i w miarę sprawny, ten ucieka do pobliskiego lasu. Ostatecznie i ona rzuciła się w stronę zarośli. Biegła co tchu w płucach, jej serce waliło jak oszalałe.
– Pospiesz się, Tereniu – krzyczała Maria, oglądając się przez ramię, choć panna Grodzińska nie mogła usłyszeć jej głosu w bitewnym jazgocie.
„Jeszcze kawałek, dobiegnę” – myślała słaniająca się na nogach sanitariuszka. Opadała jednak z sił tak szybko, że każdy następny krok stawał się coraz wolniejszy. Z żalem spoglądała na plecy znikających w lesie kompanów. Mijała właśnie stodołę, obok której dostrzegła stertę lnu. Rozejrzała się wokół, a następnie dała nura pod badyle. Miała nadzieję, że w tym schowku zdoła przeczekać najgorsze.
Tuż obok rozgrywały się dantejskie sceny. Konni szarżowali, odcinając drogę ucieczki niedobitkom legionistów. Świst szabli mieszał się z wystrzałami z pistoletów oraz seriami z karabinów maszynowych.
Bartosz zdołał dotrzeć w bezpieczne miejsce. On i kilku innych poturbowanych żołnierzy znaleźli schronienie w lesie. Choć zraniona noga mocno dawała mu się we znaki, zamiast wzorem kolegów przycupnąć pod drzewem, oprzeć plecy o pień i złapać choćby chwilę wytchnienia w tym szaleństwie, błądził pomiędzy ludźmi poukrywanymi w zaroślach. W oddali zamajaczył mu pielęgniarski fartuch i czepek, więc pokuśtykał w tamtą stronę w nadziei, że odnajdzie pewną powabną sanitariuszkę. Pragnął jej podziękować za to, że kilka dni wcześniej ocaliła mu życie. Zamiast umiłowanej panny zobaczył zupełnie obcą dziewczynę.
– Widziałaś Terenię Grodzińską? – krzyknął, łapiąc ją za przedramię.
– Nie. Chyba tutaj nie dotarła. Została z rannymi w Stepankowicach.
– O Boże miłosierny, bądź dla niej łaskawy! – jęknął, zdawał sobie bowiem sprawę, że tam wrze teraz niczym w czarcim kotle.
Chciał wracać, by ratować dziewczynę, choć sam ledwo ciągnął za sobą nogi. Gwałtowny ruch sprawił, że świat zawirował mężczyźnie przed oczami. Zauważywszy, jak bardzo pobladł, sanitariuszka ujęła go pod ramię.
– Niech kawaler usiądzie, bo mi zaraz fiknie koziołka. Dość mam urwania głowy – westchnęła.
– Ale panna Terenia! – próbował oponować.
– Da Bóg, że sobie poradzi. To naprawdę sprytna dziewczyna. Krzepy też jej nie brakuje.
– Ano nie. Słyszała pani, jak kilka dni temu przenosiła nas przez most koło Hrubieszowa? Ledwo wtedy zipałem, byłem świeżo zraniony.
– To co pan tutaj robi? Czemu nie jest pan w szpitalu albo w domu?
– Rana okazała się mniej groźna, niż na to wyglądała. Nie mogłem wracać do swoich. Chciałem najpierw odszukać pannę Terenię i podziękować za pomoc – wyznał, gdyż właśnie z tego powodu nie dał się odesłać do Radomia kilka dni wcześniej. – Zuch dziewczyna! Niejeden zawdzięcza jej życie. Należy jej się medal za męstwo. Ja to bym jej nadał Virtuti Militari, bo tak szalonej odwagi nie widziałem nigdy w życiu, nawet wśród mężczyzn. Nie straszny jej był ogień ani ostrzał z cekaemów. Słów mi nie wystarczy, by wyrazić wdzięczność i uznanie.
– Zrobi pan to po wojnie. Niech kawaler już dzisiaj nie szarżuje, bo widzę, że bandaż na pana udzie nasiąknął mocno krwią – rzuciła na odchodnym.
– Obym miał ku temu okazję – powiedział sam do siebie.
Czuł się przerażająco bezsilny. Gdyby tylko mógł swobodnie chodzić! Pobiegłby poszukać sanitariuszki, która wywoływała szybsze bicie serca. To właśnie jej piękne oczy zatrzymały go pośrodku wojennej zawieruchy. Żałował, że nie dane im było poznanie się w innych, spokojniejszych okolicznościach. Wtedy pewnie bez wahania ruszyłby w konkury.
Przez myśl przemknął mu wiersz ukochanego poety – Bolesława Leśmiana.
Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie –
Może by inaczej zaszumiał nam las
Wydłużony mgłami na bezkresie...[2]
– szeptał bezgłośnie, marząc o tym, że gdy ugaśnie wojenna pożoga, odwiedzi swego wuja w Zakrzewie i poprosi go o oficjalne wprowadzenie do domu Grodzińskich. Zapadła mu bowiem panna Teresa w serce tak mocno, że nie potrafił o niej zapomnieć choćby na chwilę.
„Anioł nie dziewczyna” – westchnął, a potem skrajnie wyczerpany pogrążył się w nerwowym śnie.
Skrytka w stercie lnu okazała się niewiele warta. Ktoś musiał Teresę zauważyć, ponieważ nie minęło wiele czasu, gdy poczuła silne szarpnięcie. Bezceremonialnie wyciągnięto ją z ukrycia.
– Szczo u nas tut[3]? – zarechotał umorusany Kozak, mierząc wzrokiem swą zdobycz.
Terenia stała bezradnie, niedowierzając własnej niedoli. O ile rano miała na sobie czysty fartuch oraz świeżo wykrochmaloną czapkę na starannie zaplecionych włosach, tak teraz prezentowała się doprawdy żałośnie. Czapka gdzieś przepadła, sanitariuszka musiała ją zgubić, gdy próbowała przemknąć w stronę lasu. W poplamionej krwią odzieży, z rozwichrzonymi włosami, pomiędzy które zaplątały się źdźbła, w ogóle nie przypominała pogodnej zazwyczaj panny.
Nagle jednak poczuła przypływ energii. To nie mogło się tak skończyć! Zaczęła się szamotać z żołdakiem. Gdyby zdołała wyswobodzić się z uścisku brudnych rąk, może dobiegłaby do swoich. O ile wcześniej nie zginęłaby od kuli. Niestety w tej szarpaninie była na z góry przegranej pozycji, jej siły zostały już solidnie nadwątlone.
– Zdejmuj buty i oddaj pasek! – nakazał Kozak, mierząc do niej z pistoletu.
Posłusznie zzuła trzewiki, choć podejrzewała, że boso nie da rady daleko zajść.
Wraz z Terenią pochwycono jeszcze kilka osób, pomiędzy nimi mignęła jej twarz doktor Zdziarskiej.
Wśród czerwonoarmistów wybuchała jakaś pyskówka. Być może spierali się o to, co dalej zrobić z jeńcami. Ich nieuwagę wykorzystała Zdziarska, której sprytnie udało się umknąć. Sanitariuszka odetchnęła z ulgą. Może kuzynka zdoła sprowadzić pomoc, nim będzie za późno?
Ostatecznie Grodzińskiej zwrócono buty, nie odzyskała jednak paska.
Jeszcze tego samego dnia została przetransportowana do pobliskich Czortowic, gdzie zamknięto ją w jakiejś stodole.
W drodze do wsi Terenia z narastającym przerażeniem rozglądała się wokół. Wzdłuż drogi zalegały końskie i ludzkie trupy, po polach snuły się dymy. Słychać było strzały i cały wojenny rejwach. Wszędzie roiło się od konnych żołdaków z armii Budionnego. Choć nie pierwszy raz miała z nimi do czynienia, gdyż kilka dni wcześniej trafiła w samo serce walki, teraz wyraźnie dostrzegała, jak bardzo różnią się od żołnierzy Wojska Polskiego. Prawdą musiały więc być pogłoski krążące wśród Polaków, że do Konarmii werbowani są wszyscy ochotnicy, byle tylko potrafili dobrze jeździć konno i byli ślepo posłuszni swemu watażce. Licho odziani i kiepsko uzbrojeni, mieli w sobie zadziwiającego ducha walki. Przez wiele miesięcy parli uporczywie naprzód. Wycięli w pień cały polski garnizon stacjonujący w Żytomierzu. Niszczyli wszystko na swej drodze, zostawiając za sobą trupy, i uwalniając sowieckich jeńców, którzy zasilali szeregi armii. W Berdyczowie spalili szpital z sześciuset rannymi Polakami oraz siostrami Czerwonego Krzyża. Siali popłoch zarówno pomiędzy żołnierzami, jak i wśród cywili.
Pojmana do niewoli sanitariuszka znała te wszystkie zatrważające wieści. I już drżała na myśl o losie, jaki może przypaść jej w udziale. Mimo wszystko nie popadała w zwątpienie i, podobnie jak Maria, szukała drogi ucieczki. Najskuteczniejsze byłoby zapewne zdobycie jakiegoś konia. Zyskałaby, jeśli nie przewagę nad ewentualnym pościgiem, to przynajmniej w miarę wyrównane szanse. Gdy zamykano ją w stodole, zauważyła kilka zwierząt uwiązanych u płotu.
„Nie poddam się!” – postanowiła w duchu, odzyskując rezon. „Musi być jakiś sposób, by stąd umknąć”.
Wiedziona nadzieją obeszła cały budynek, zaglądając w każdy kąt. Znalazła siekierę, która mogłaby jej posłużyć do utorowania drogi na wolność. Kiedy tylko nadarzy się okazja, wyrąbie nią dziurę w deskach. Na razie jednak nie mogła tego zrobić, nie wzbudzając niczyjej uwagi. Wszędzie kręcili się Kozacy i Rosjanie. Kopcili cuchnące papierosy, przeklinali, popijali tęgo – zdaje się samogon – wprost z blaszanej kanki.
Teresa postanowiła, że poczeka do zmroku. Liczyła na to, że do tej pory podchmielone straże stracą czujność. Sama nie mogła sobie pozwolić na dekoncentrację, ponieważ w każdej chwili ktoś mógł po nią przyjść. Mimo zmęczenia kurczowo ściskała topór, wierząc głęboko, że nie będzie musiała go wykorzystywać do obrony.
– Najświętsza Panienko, miej mnie w swojej opiece – szeptała, to znów odmawiała kolejno wszystkie znane modlitwy. – Pod Twoją obronę uciekamy się...
Skrzypnęły otwierane wierzeje. Sapnęła z przestrachem, gdy do stodoły wtoczyło się kilku pijanych żołnierzy.
– Chody siudy, hołubko! Skoro budemo wesełytysja![4] – powiedział jeden z nich, wyciągając w jej stronę ręce.
„O dobry Boże, przepadłam” – przemknęło Tereni przez myśl, gdyż odgadywała jego intencje. „Matko Najświętsza, ratuj!”
– Żywej mnie nie dostaniesz! – krzyknęła, biorąc solidny zamach.
Ciężka siekiera rozłupała głowę bolszewika. Bez tchu padł na klepisko, nie wydając z siebie nawet piśnięcia.
– Wiz’my jiji![5] – ryknął jeden z Kozaków, dobywając szablę.
Krzepka dziewczyna kolejny raz się zamierzyła siekierą. Teraz wywijała nią na prawo i lewo, na oślep, bez celowania. Byle nie dać się do siebie zbliżyć tym strasznym brudasom o przekrwionych oczach i poczerniałych zębach.
– Odjeżdżają! Odjeżdżają! – krzyczał mały Wicek, pokazując palcem ciągnącą się za wojskiem chmurę kurzu.
Armia Konna Budionnego ruszyła w dalszą drogę, opuściwszy Czortowice.
Wieśniacy z nadzieją gadali między sobą, że bolszewicy uciekają przed polską piechotą. Dla okolicznych chłopów przyszedł czas na rachowanie poniesionych strat i doglądanie cudem ocalałego dobytku. Grzebano zabitych, którzy próbowali bronić swych żon i córek przed gwałtem albo mienia przed grabieżą. Lizano rany, opłakiwano bliskich i z nadzieją wyglądano Wojska Polskiego. Niejeden marzył, by żołnierze raz na zawsze przepędzili bolszewików, kładąc kres rozlewowi krwi i wojnie. I faktycznie niebawem wieś została zajęta przez 35 Pułk. Żołnierze rozpytywali o wszystko: i o przebieg działań wojennych, i o kierunek, w którym odjechała Konarmia, i o świeże mogiły.
– O tutaj, panie dowódco – powiedział jeden z chłopów, wskazując świeżo usypany kopiec ziemi – pochowaliśmy sanitariuszkę. Tak niebogę skatowali, że rodzona matka nie rozpoznałaby córki. Roznieśli ją na szablach.
Dowódca zerknął pytająco na przysłuchującego się im doktora.
– Domyśla się pan, o którą sanitariuszkę może chodzić?
– Straciliśmy ostatnio trochę dziewcząt. Trzeba bezzwłocznie przeprowadzić ekshumację – zarządził lekarz plutonowy. – Może zdołamy zidentyfikować nieboszczkę. Jeśli się uda, zabierzemy ciało do Chełma, a potem damy znać jej rodzinie, gdzie jest pochowana. Być może bliscy zechcą ją złożyć w rodzinnym grobie lub na cmentarzu parafialnym.
Chwilę później zaczęto rozkopywać prowizoryczny nagrobek, by wydobyć szczątki. Ciało rzeczywiście wyglądało przerażająco. Twarz była nie do rozpoznania, lecz na szczęście dziewczyna miała na sobie fartuch, w którym opatrywała rannych żołnierzy, a na nim wyszyte inicjały.
– TJG – odczytał dowódca. – Koniecznie trzeba poszukać w spisie sanitariuszek, czy znajdzie się ktoś, kto by do tego pasował. Ta panna zginęła prawdziwie męczeńską śmiercią. Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym takiej.
– Pewnie broniła się przed bolszewicką zarazą. Wiadomo powszechnie, jak ta swołocz poczyna sobie z kobietami. Być może wolała śmierć niż upodlenie.
– Panie dowódco – wtrącił na to gospodarz. – W stodole przy tej niebodze znaleźliśmy jeszcze dwa inne trupy. Strach pomyśleć, co tam się działo, bo wczoraj dochodziły stamtąd przeraźliwe krzyki.
– To też były ciała naszych? – zapytał zaniepokojony oficer.
– A gdzie tam! To byli Kozacy. Jeden miał rozłupany czerep, drugi leżał z siekierą wbitą w pierś. Czerwoną swołocz pogrzebaliśmy oddzielnie, by nie bezcześcić miejsca wiecznego spoczynku tej panny.
– Bohaterka. Nie dała się wziąć żywcem. Należy jej się godny pochówek z wojskowymi honorami.
18 września 1920 r., Radom
Wieści o odnalezieniu ciała Teresy Grodzińskiej zastały Bartosza Waligórskiego w szpitalu. Po wycofaniu się ze Stepankowic ranny mężczyzna został przewieziony z linii frontu do rodzinnego Radomia. Wraz z nim na salę trafił Piotr – dość poturbowany drugi towarzysz niedoli.
– Panna Terenia nie żyje? Teresa Grodzińska? – jęknął Piotr, upewniając się, że słowa kolegi, który przyszedł w odwiedziny, korzystając z krótkiego urlopu, nie są przerażającym urojeniem. A gdy usłyszał, w jakich okolicznościach poległa, zapłakał nad jej losem. – Ale jak to? Na Boga! Nie mogę w to uwierzyć!
Bartosz słuchał relacji w osłupieniu.
– Nie, to niemożliwe, nie ona! Błagam! Powiedz, że chodzi o kogoś innego! – Spoglądał z nadzieją na gościa, lecz ten, mocno zafrasowany, pokręcił głową.
– Niestety, nie ma mowy o pomyłce. Po ekshumacji przewieziono ciało sanitariuszki do Chełma, gdzie spoczęła w tymczasowej mogile. Stamtąd bliscy przewieźli ją do Radomia. Rozpoznali Terenię.
– Ale jak, skoro mówiłeś, że była potwornie zmasakrowana? – dociekał Bartosz, wciąż łudząc się nadzieją, że chodzi o jakąś inną sanitariuszkę.
– Rozpoznali ją po fartuchu i odzieży. No i jeszcze jej kuzynka, panna Zdziarska, opowiadała, że widziała, jak Kozacy uprowadzili Teresę. Sama ledwo im uszła. Terenia stawiała opór, lecz nie dała rady.
– Taka dzielna panna! Na plecach przeniosła mnie przez ogień! – Bartosz wspomniał jej niesamowite wyczyny na moście nad Huczwią.
– To męstwo zostało docenione. Ponoć Żymierski pospołu ze Smorawińskim wystąpili do naczelnika Piłsudskiego z wnioskiem o odznaczenie panny Teresy orderem Virtuti Militari! Jeśli wniosek przejdzie, czego jestem pewny, bo na własne oczy widziałem jej poświęcenie, to będzie pierwszą tak docenioną kobietą w całej historii Polski.
– Zasłużyła na to, jak mi Bóg miły! – wykrzyknął Bartosz, którego serce zdawało się pękać z niewysłowionego bólu.
Usiadł na łóżku, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem wstrząsnął szloch, bo oto nie dość, że nie podziękował powabnej pannie za ocalenie życia, to jeszcze zgasła nadzieja na to, że po wojnie zaprosi ją na przechadzkę, by wyznać, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
Gdy otrząsnął się z pierwszego szoku, podniósł się z wysiłkiem z łóżka i podreptał do lekarskiej dyżurki. Uprosił doktora, by mimo poważnych obrażeń pozwolono mu wziąć udział w uroczystości pogrzebowej.
Tego samego dnia ulicami Radomia przejeżdżał kondukt pogrzebowy Teresy Jadwigi Grodzińskiej. W tym czasie w mieście panowała przygnębiająca cisza. Pozamykano sklepy i kawiarnie, ludzie licznie wylegli z domów i miejsc pracy, by pożegnać nieustraszoną sanitariuszkę. Wraz z rodziną zmarłej kroczyli dwaj ranni wojacy odziani w szpitalne kitle. Po ich policzkach spływały rzewne łzy, dzielni żołnierze płakali nad śmiercią dziewczyny niczym niepocieszeni chłopcy. Dalej szło wojsko i tysięczne tłumy.
„Tereniu, moja Tereniu! Mój ty cudny aniele! Czemu los zgotował ci tak okrutny koniec?” – rozmyślał mężczyzna, z niedowierzaniem spoglądając na trumnę ze szczątkami umiłowanej kobiety.
Od autorki
Opowiadanie powstało na kanwie prawdziwych wydarzeń. Dekretem Józefa Piłsudskiego 28 lutego 1921 roku Teresa Jadwiga Grodzińska została odznaczona pośmiertnie Orderem Wojskowym Virtuti Militari.
Postać Bartosza jest fikcyjna, choć we wspomnieniach Joanny Potockiej, krewnej Grodzińskich, pojawia się wzmianka o dwóch rannych żołnierzach, którzy towarzyszyli rodzinie podczas uroczystości pogrzebowych w Radomiu.
Źródła:
Iwona Kienzler, Waleczne kobiety roku 1920, Bellona 2020.
Artykuły z miesięcznika „Skarpa Warszawska” nr 7/2020.
Janina Natalia ze Zdziarskich Wenclowa [online, dostęp: 12 stycznia 2021]. Dostępny w Internecie: <https://zdziarskifamily.co/5-janina-zdziarska-wencel>.
Jakub Szczechowski, Pamięć o bohaterce z podradomskich Jaszowic, Radio Plus [online], 29 listopada 2019 [dostęp: 12 stycznia 2021]. Dostępny w Internecie: <https://radioplus.com.pl/radom/42316-pamiec-o-bohaterce-z-podradomskich-jaszowic>.
Marek Pietruszka, Teresa Jadwiga Grodzińska – bohaterka wojny z Bolszewią, „Przystanek Historia” [online], 30 sierpnia 2020 [dostęp: 12 stycznia 2021]. Dostępny w Internecie: <https://przystanekhistoria.pl/pa2/teksty/60474,Teresa-Jadwiga-Grodzinska-bohaterka-wojny-z-Bolszewia.html>.
PRZYPISY
NIEUSTRASZONA