Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
86 osób interesuje się tą książką
Początek września 137 roku naszej ery. Imperium rzymskie jest niemal u szczytu potęgi. Orły cesarskie zostały wprowadzone do Mezopotamii oraz Dacji. Od Tamizy po Tygrys Rzym stanowi potęgę, wywołuje lęk i wzbudza szacunek.
Philip Matyszak, ceniony historyk z University of Cambridge i autor światowych bestsellerów, prowadzi nas przez jeden dzień z życia Rzymu w czasach cesarza Hadriana. Przyglądamy się miastu oczami jego dwudziestu czterech mieszkańców. W każdej godzinie dnia spotykamy nowe postaci. Jednak głównym bohaterem tej książki jest sam Rzym — tętniące życiem, wulgarne, ledwo poddające się zarządzaniu ludzkie mrowie.
Autor korzysta z różnorodnych źródeł historycznych. Nie obawia się czerpać z takich starożytnych zasobów jak anegdoty, dowcipy, przemówienia czy korespondencja.
Jeśli chcesz poznać blaski i cienie życia w Nowym Jorku starożytności, to koniecznie przeczytaj tę książkę!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
24 Hours in Ancient Rome. A Day in the Life of the People Who Lived There
Copyright © Philip Matyszak 2017
First published in Great Britain in 2017 by Michael O’Mara Books Limited,
9 Lion Yard, Tremadoc Road, London SW4 7NQ
Projekt layoutu i okładki © Jade Wheaton 2017
Polish language edition © Lira Sp. z o.o., Warszawa 2024
Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak
Redakcja: Katarzyna Smardzewska
Korekta: Magdalena Jabłonowska – Przecinek i spółka
Opracowanie graficzne na podstawie projektu layoutu i okładki:
Joanna Dąbrowska/so-design.eu
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy: Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30,
00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-18-8 (EPUB); 978-83-68101-19-5 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Damie, która dotarła na szczyt – Barbarze Hooley
Początek września 137 roku naszej ery. Imperium rzymskie jest niemal u szczytu potęgi. Orły cesarskie zostały wprowadzone do Mezopotamii oraz Dacji (i wycofane – w przypadku tej pierwszej). Od Tamizy po Tygrys Rzym stanowi potęgę, wywołuje lęk i wzbudza szacunek.
Większość ludzi, których spotkamy w tej książce, niespecjalnie się tym przejmuje. Dla nich życie nie polega na celebrowaniu chwały imperium, lecz toczy się wokół płacenia czynszu oraz radzenia sobie z trudnymi krewnymi i codziennymi wyzwaniami w domu czy pracy. Rzym może sobie być najwspanialszym miastem na ziemi, ale jego mieszkańcy nadal muszą poruszać się po ulicach, pielęgnować życzliwe relacje z sąsiadami i wyszukiwać na rynkach dobrą żywność w rozsądnych cenach.
Książka ta poprowadzi nas przez jeden dzień z życia Rzymu w czasach cesarza Hadriana. Miastu temu będziemy się przyglądać oczami jego dwudziestu czterech mieszkańców. Zaczniemy o szóstej godzinie nocy. Nie, to nie pomyłka. Rzymianie – w dość dezorientujący sposób – rozpoczynali dwudziestoczterogodzinny dzień o północy, ale godziny liczyli od poprzedzającego ją zachodu słońca. To tylko jeden z mnóstwa przykładów na to, że starożytni postrzegali świat inaczej niż my dzisiaj.
Z punktu widzenia współczesnego czytelnika wielu opisanych tutaj ludzi żyło krótko i w nędzy; w niesprawiedliwym oraz dyskryminującym społeczeństwie: śmierć na skutek infekcji i chorób jest wszechobecna. Opieka zdrowotna i pilnowanie porządku publicznego działają na prymitywnym poziomie, a większość usług socjalnych nie istnieje. Ale mieszkańcy Rzymu nie postrzegają tego w ten sposób. Niesprawiedliwość i choroba są dla nich powszechnie czającymi się zagrożeniami, które po prostu trzeba znosić. Pomimo wszystkich swych wad i niewygód Rzym nadal jest jednak jednym z lepszych miejsc do życia na świecie. Wady dostrzega się tu takie jak wszędzie indziej, ale zalety tego miasta są niezrównane.
Rzymianie nie spędzają zbyt wiele czasu na spacerowaniu i gapieniu się na pomniki czy wielkie miejskie budowle. Mają własne życie, którym muszą się zająć, i to temu życiu krótko się przyjrzymy przez ów jeden dzień późnego lata. Trzeba natomiast zauważyć, że głównym celem naszej obserwacji nie jest to, czego możemy się dowiedzieć o życiu konkretnych ludzi przebywających w tym mieście, ale to, co mogą nam oni powiedzieć o nim samym. Grecy i Rzymianie uważają bowiem, że nawet gdyby usunąć mury, budowle i drogi, miasto wciąż będzie istnieć.
To ludzie są miastem: budowle i pomniki, które będą podziwiane przez żyjące w późniejszych epokach pokolenia turystów, pozostają drugorzędne – liczą się tylko jako materialne echo; mówią o ludziach, którzy je wznieśli i żyli pośród nich. Z tego powodu w tej książce niewiele mówi się o pomnikach. Napotykane przez nas budowle nie są zbiorem jałowych ruin, lecz stanowią jeden z elementów żywiołowego, wielowarstwowego i wymagającego otoczenia.
I podobnie dwadzieścia cztery osoby, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, które dzisiaj spotkamy, nie są po prostu mieszkańcami Rzymu – i one, i setki tysięcy takich jak one, są Rzymem. Cel tej książki nie polega po prostu na zrekonstruowaniu przebiegu dnia dwóch tuzinów mieszkańców Rzymu, każdego z osobna. Chodzi w niej o odtworzenie wycinka życia samego miasta, odbijającego się w dwudziestu czterech spośród wielu tysięcy jego oblicz.
O ile ludzie w tej rekonstrukcji są (w dużej mierze) fikcyjni, o tyle ich problemy i zmagania już nie. Z punktu widzenia dzisiejszego historyka starożytności w epoce tej mniej istotni są „wielcy ludzie”, a bardziej liczą się instytucje społeczne, kryjące się za nimi i ich czynami. Zatem archeolodzy, socjolodzy, epigraficy i przedstawiciele dziesiątków innych dyscyplin trudzą się, by przedstawić nam całościowy obraz życia i pracy zwykłych ludzi w starożytnym Rzymie. Książka ta wykorzystuje wszystkie owe źródła, a ponadto czerpie z zasobów najcenniejszych: z anegdot, dowcipów, przemówień i korespondencji tych, którzy faktycznie tam żyli.
Nie tylko filolog klasyczny dostrzeże, w których miejscach – cieszmy się, że prawa autorskie do tych dzieł wygasły wiele wieków temu – w narrację zostały wplecione teksty napisane przez wielu Rzymian, którzy żyli w tamtych czasach lub blisko nich: od listów erudyty Pliniusza po lubieżne graffiti odkryte na ścianach domu publicznego. Na ile to możliwe, ludzie Rzymu będą tutaj sami opowiadać o swoich przeżyciach, a jeśli chodzi o tych spośród nich, którzy w tamtym społeczeństwie nie mieli nic do powiedzenia, to książka ta stara się mówić za nich: dlatego jak wspomniano powyżej, w tekst główny wpleciono urywki oryginalnych źródeł. Ponadto w licznych przypadkach przeżycia wielu osób połączono ze sobą, by w pełni przedstawić jedną godzinę dnia z życia pojedynczej osoby.
Całościowy obraz, jaki wyłania się z opisu tych dwudziestu czterech godzin, jest czymś więcej niż tylko sumą poszczególnych elementów. Tak naprawdę bowiem książka ta ma tylko jednego bohatera i bohaterem tym jest Rzym – tętniące życiem, wulgarne, ledwo poddające się zarządzaniu mrowie. Ma ono wiele wad, czasem przerażających, ale odnajdujemy w nim olbrzymią energię i optymizm.
Kryje się tu duch przedsiębiorczości i niezachwiane przekonanie, że bez względu na to, jak dobrze lub źle idą sprawy, sytuację zawsze można polepszyć. Niewolnik stara się w Rzymie o uzyskanie wolności, wyzwoleniec o wzbogacenie się, a bogaty kupiec – o przyjęcie do wyższych sfer. Rzymianie, jakkolwiek często gorzko się skarżą na swoją dolę, to rzadko się z nią godzą. Cechuje ich dynamizm, a nie przygnębienie. Są przekonani o własnej wyższości i przepojeni przekonaniem, że skoro przebywają tu, w centrum wszechświata, to powinni wykorzystać ten fakt jak najlepiej i wytyczyć drogę do lepszego życia dla siebie i swoich dzieci.
Starożytny Rzym to coś więcej niż tylko grupa budowli. To nawet więcej niż społeczeństwo złożone z powiązanych ze sobą społeczności bardzo rozmaitych ludów i jednostek.
Starożytny Rzym to przede wszystkim postawa.
Fakt, że Petroniusz Brewis ma dziecko – córkę, wzbudza mnóstwo sprośnych żartów w małej kamienicy, którą nazywa on swoim domem.
Żona Petroniusza Brewisa pracuje na straganie z rybami na rzymskim Forum Piscarium. Do jej obowiązków należy nadzorowanie przewozu żywych ryb. Są one sprowadzane do Rzymu nocą w beczkach napełnionych wodą. Nie zabija się ich od razu, by nie popsuły się w czasie transportu z miejsca połowu. Po wyjęciu z beczek, w godzinach otwarcia rynku, ryby pływają w płytkich wgłębieniach, które wyżłobiono w kamiennych ladach sklepowych. Dzięki temu mieszkańcy Rzymu mogą jeść ryby naprawdę bardzo świeże – nie jest wcale niczym niezwykłym, że ryba zostaje podana do stołu przed upływem godziny od chwili jej śmierci u handlarza.
Ryby trzeba wydobyć z beczek i umieścić je we wgłębieniach, zanim pierwsi klienci wpadną na forum o wschodzie słońca; a to oznacza, że żona Brewisa musi wyjść z domu godzinę wcześniej. Zanim wyruszy do pracy, zwykle przygotowuje śniadanie dla męża i zostawia je na blacie kuchennym. Choć biorąc pod uwagę godzinę, o której wróci jej małżonek, trzeba by to raczej nazwać kolacją.
Brewis zwykle wraca do domu godzinę po wyjściu żony do pracy, po czym zjada posiłek, szybko się myje i idzie do łóżka spać. Petroniusz Brewis jest bowiem członkiem vigiles (wigilów) – nocnej straży rzymskiej – i w tym momencie jest już na nogach od dziewięciu godzin. Na skutek nakładania się godzin pracy Petroniusz czasami nie widzi swojej żony przez tydzień. Stąd żarty o pochodzeniu jego córki – sąsiedzi snują przypuszczenia, w jaki sposób doszło do poczęcia.
W tym momencie Brewis ma przed sobą jeszcze kilka długich godzin swojej zmiany. On i jego oddział odgrywają podwójną rolę: jakkolwiek vigiles odpowiadają za to, by na ulicach przestrzegano prawa i zachowywano porządek, w rzeczywistości jest to drobiazg, gdy zestawi się go z ich głównym zadaniem, jakim jest zapobieganie pożarom. W końcu szkody, jakie może wyrządzić agresywny pijak czy nawet uliczny morderca, są minimalne w porównaniu ze spustoszeniem wywoływanym przez nawet umiarkowanej wielkości pożar. Dla celów przeciwpożarowych Rzym jest podzielony na siedem rejonów i Brewis oraz jego koledzy doskonale wiedzą, że to właśnie na tym terenie, za który odpowiada ich kohorta – Regio II – wybuchł najstraszniejszy pożar w całej historii Rzymu.
Stało się to w 64 roku naszej ery. Ogień, który zaczął się rozprzestrzeniać po krętych uliczkach w okolicach Circus Maximus, ostatecznie rozrósł się w pożogę, którą zdołano opanować dopiero po sześciu dniach – a w tym czasie więcej niż czwarta część Rzymu została doszczętnie zniszczona.
W tę gorącą, wietrzną letnią noc 19 czerwca 64 roku naszej ery wybuchł pożar w jednym ze sklepów, których wiele mieściło się wzdłuż muru Circus Maximus od strony ulicy. Jak objaśnił później historyk Tacyt: „Albowiem ani pałaców, zaopatrzonych w mury ogniochronne, ani świątyń, otoczonych murami, ani żadnej innej zapory po drodze nie było”[1].
Tacyt – który sam przeżył ten pożar jako młodzieniec – opisał go na podstawie własnych doświadczeń: „Lamentujące, przerażone kobiety, ludzie znękani wiekiem lub nieporadne dzieci, wszyscy, którzy myśleli o sobie albo o innych, wlokąc słabych lub na nich czekając, jedni zwlekaniem, drudzy pośpiechem – słowem wszystko powodowało przeszkody. Często kogoś, gdy w tył się oglądnął, z boku lub z przodu ogień zaskoczył, albo jeżeli w sąsiednie umknął miejsce, a i ono było ogniem objęte – te nawet dzielnice, które za odległe uważał, w tym samym znajdował niebezpieczeństwie”[2].
Wielu ludzi żywiło przekonanie, że pożar nie mógłby samoczynnie rozrosnąć się do tak wielkich rozmiarów, i zrodziło się podejrzenie, że wywołał go cesarz Neron jako drastyczną metodę oczyszczenia miasta, aby móc je później odbudować według własnych planów.
Prowizoryczne kramy ulicznych handlarzy, składy towarów oraz górne piętra wielu budynków są wzniesione z drewna, suche jak wiór i ustawione tak ciasno, że trudno znaleźć jakąś budowlę, która by nie dotykała innej. Wystarczy węgielek wypadły ze źle wykonanego paleniska lub pozbawiona dozoru lampka oliwna, zrzucona przez żerującego szczura, a w ciągu kilku minut ściana ognia zdoła objąć całą ulicę patrolowaną przez Brewisa i jego oddział.
Model rzymskiego wozu strażackiego.
Pompa tłocząca jest napędzana dźwignią wahliwą
Trudno się dziwić, że strażnicy mają prawo wejść na teren każdej nieruchomości, gdzie według ich podejrzeń ogień mógłby wymknąć się spod kontroli. Straż jest oficjalnie uprawniona do karania nieostrożnych właścicieli przedsiębiorstw lub domów mieszkalnych, a przy tym nie waha się też wymierzać niektórych podstawowych kar cielesnych. Z uwagi na ogromne zagrożenie dla całej okolicy, jakie stanowi pożar, epitet „podpalacz” należy do najgorszych zniewag, którymi jeden mieszkaniec Rzymu może obrzucić innego, a ten, kto stał się obiektem zainteresowania vigiles, nie budzi większej sympatii.
Po wykryciu ognia oddział uruchamia od dawna ustalone procedury walki z pożarem: najpierw strażnicy pilnują ewakuacji ludzi znajdujących się w pobliskich budynkach i organizują łańcuch wiader z sąsiadujących rezydencji. W każdym domu musi być pod ręką pewna ilość wody na ten cel – Brewis i jego ludzie mogą określić co do minuty, ile czasu zajmie utworzenie łańcucha wiader z dowolnego punktu na trasie ich patrolu do najbliższej fontanny. Jakiś pechowy młodszy członek oddziału zostaje wówczas wyznaczony na „kocowego” i niesie nasączone octem koce, służące do tłumienia wszelkich zarzewi pożaru, zanim płomienie się rozprzestrzenią. Jeśli konieczne okaże się wzmocnienie, zostanie podciągnięty przydzielony do kohorty wóz strażacki. Nie jest to nowy wynalazek – pompy, poprzedniczki maszyny używanej przez naszych vigiles, wspomagały gaszenie pożarów już kilka wieków wcześniej. Zasady konstrukcji pompy wystarczająco potężnej, by mogła wtłaczać wodę do węża strażackiego, jako pierwszy opisał grecki wynalazca, który pracował dla wielkiej Biblioteki Aleksandryjskiej; nosił on bardzo stosowne imię Hero, czyli bohater.
Każda kohorta vigiles ma w swoim gronie specjalistów. Są wśród nich oczywiście lekarze opatrujący pobitych przez bandytów czy innych strażników, którym zdarzyło się zająć drugie miejsce w bezpardonowej potyczce z dużym gangiem zbirów. Są także poparzeni i wyskakujący z płonących budynków (chociaż vigiles mają także oddział „materacowych”, starających się złagodzić takie upadki).
Jeśli nie wystarczy wóz strażacki, straż wzywa ciężką artylerię, która dosłownie jest ciężką artylerią. Przez stulecia prowadzenia wojen i oblężeń Rzymianie wybornie wyćwiczyli się w burzeniu murów miejskich, a ballistae, onagry i inne machiny używane do tego celu przynoszą jeszcze większe zniszczenie, kiedy stosuje się je przeciwko typowym (to znaczy rozpadającym się) rzymskim kamienicom. Gdy zatem wybucha duży pożar, prefekt dowodzący strażą podejmuje szybką decyzję, gdzie należy wykonać pas przeciwpożarowy. Następnie wkracza do gry artyleria i prędko takowy wyrąbuje. Czteropiętrowy budynek może zmienić się w kupę gruzu niezwykle szybko, kiedy celują do niego specjaliści.
Po zburzeniu budynku nadchodzi czas na Brewisa i jego kolegów, którzy wskakują na niestabilny stos gruzów, uzbrojeni w haki umocowane na długim drzewcu, i wyciągają z niego wszystko, co palne. Muszą sobie z tym poradzić bardzo szybko, gdyż za plecami mają prędko zbliżający się ogień. To oczywiste, że taka praca jest niebezpiecznie ekscytująca, a to w dużym stopniu wyjaśnia gwałtowność, z jaką Brewis i jego oddział upominają ludzi nieostrożnie wywołujących pożary. (Rozumie się też samo przez się, że byli właściciele zburzonych mieszkań rzadko są zachwyceni wybranym przez prefekta miejscem stworzenia pasu przeciwpożarowego).
Zanim w początkach I wieku cesarz August zorganizował oddziały vigiles, w Rzymie istniały formacje przeciwpożarowe należące do osób prywatnych. Jedną z nich posiadał magnat rynku nieruchomości – Marek Licyniusz Krassus. W przypadku wybuchu pożaru ten prezentujący postawę obywatelską jegomość zjawiał się pod płonącym budynkiem z gotowymi do akcji strażakami i mógł od razu zacząć gasić pożar – pod warunkiem, że budynek zostanie mu sprzedany. Im dłużej dotychczasowy właściciel się wahał lub próbował pertraktować, tym bardziej nieruchomość się wypalała i traciła wszelką wartość.
Wykupywał mienie po pożarach lub sąsiadujące z pożarami, porzucane za niewielką cenę przez właścicieli z powodu obawy i niepewności. W dużej więc mierze Rzym jemu [Krassusowi] zawdzięczał swe powstawanie.
PLUTARCH, Żywot Krassusa, 2[3]
Teraz jednak noc jest spokojna i w lekkim wietrze nie czuć nawet tchnienia dymu. Brewis i jego oddział opuszczają Via Patricius. Ulica ta w nocy staje się jedną z bardziej ruchliwych arterii Rzymu, ponieważ mieści się na niej znaczna część z największych domów publicznych stolicy. Wcześniej tego wieczoru vigiles musieli zawrócić ze zwykłej trasy patrolowania, żeby rozproszyć niesforną grupę młodych nobilów, którzy zostali wyrzuceni z jednego z takich przybytków i przenieśli się z imprezą na ulicę. Przy takich okazjach Brewis trochę żałuje, że jego ludzie uzbrojeni są tylko w pałki, a nie miecze, którymi miejskie kohorty szybko i ze skutkiem śmiertelnym opróżniają ulice podczas największych zamieszek publicznych.
Właśnie minęła północ i nawet prostytutki robią sobie fajrant. Wzdłuż ulicy pali się tylko kilka lamp w oknach tam, gdzie szykują się one do snu w swoich boksach noclegowych. Fakt, że domy publiczne zakończyły już tego wieczoru działalność, sprowadza vigiles w tę okolicę trzeci raz tej nocy.
Rzymski urzędnik, dżentelmen o znacznej pozycji i z jeszcze większym mniemaniem o sobie, po przedłużonym obiedzie z przyjaciółmi na Awentynie usiłował wstąpić do swojego ulubionego lokalu. Nie był szczególnie zadowolony, kiedy odkrył, że po pierwsze, dom publiczny jest już zamknięty, a po drugie, jego stała towarzyszka nie ma zamiaru zabawiać go o tak późnej porze. W przypływie pijackiej wściekłości próbował więc sforsować drzwi kopniakami i pięściami. Wskutek tego jedna z dziewczyn wyszła na balkon na piętrze, sięgnęła po doniczkę z petunią i cisnęła nią w głowę hałasującego.
Niestety trafiła, a ryki bólu i oburzenia, jakie wydawał z siebie urzędnik, przyciągnęły uwagę strażników.
– Jestem edylem kurulnym i nazywam się Hostyliusz Mancinus – krzyczy teraz zraniony do Brewisa i jego ludzi. – I zostałem zaatakowany na ulicy.
Edyl żąda, aby vigiles wdarli się do budynku i zaaresztowali napastniczkę. Brewis kwaśno zauważa, że kwietna girlanda z przyjęcia, którą urzędnik wciąż nosi na głowie, musiała znacznie osłabić uderzenie doniczką, jednak jest zmuszony walić w drzwi domu publicznego do chwili, aż przerażona leno (burdelmama) go wpuści. Okazuje się, że winowajczynią jest dziewczyna o imieniu Mamila. Gdy Brewis ją wypytuje, nieszczęśnica siedzi na łóżku w swoim pokoju i szlocha. Niewątpliwie będzie musiała stawić się w sądzie i wytłumaczyć, ale jej rozmówca w głębi serca jest pewien, że z uwagi na okoliczności nie poniesie ona kary.
Nie myślcie jednak, że vigiles nie żywią ani odrobiny współczucia dla edyla. Przedmioty spadające lub ciskane z balkonów to nieustanne zagrożenie dla spacerujących ulicą. Niebezpieczeństwo wzrasta szczególnie późną nocą, kiedy rzucający zazwyczaj przypuszczają, że ulica pod nimi jest pusta. Nie jest niczym wyjątkowym, że członek oddziału wraca do koszar w bardzo woniejącym stanie, ponieważ jakiś mieszkaniec był zbyt leniwy, by poczekać do rana z opróżnieniem swojego nocnika w latrynach, i zamiast tego po prostu wylał zawartość za okno, nie widząc przechodzących niżej strażników.
Pomyśl o innych zagrożeniach, które czyhają w nocy.
Dachy są wysoko,
a spadająca dachówka może rozwalić ci głowę.
Pomyśl o szkodach, jakie powstają na chodniku,
Gdy pęknięte i nieszczelne wazy są wyrzucane
Przez okno i rozbijają się na drodze!
Jakim jesteś bezmyślnym głupcem, szukającym katastrofy,
Że wychodzisz z domu na kolację, nie sporządziwszy testamentu!
Każde okno na górze przy twojej drodze
Jest potencjalną śmiertelną pułapką.
Pomódl się z całego serca i licz na to, że najgorszym, co się przydarzy,
Będzie wiadro pomyj, wylane ci na głowę
przez jakąś miejscową gospodynię.
JUWENALIS, Satyra, 3[4]
Strażnicy przechodzą dalej, koło Circus Maximus, po czym kierują się na południe, by patrolować uliczki na wschodnim zboczu Awentynu. W ciągu dnia są tu powody do ostrożności, gdyż w pobliżu portu życie nabiera takiej ciężkości, że staje się paskudne i często okazuje się krótkie. Ale vigiles mogą się trochę odprężyć. Ponieważ większość mieszkańców wschodniej części Awentynu nie ma zbyt wielu rzeczy wartych rabunku, jest tam też mniej opryszków, a robotnicy portowi, którzy muszą się zabrać do ładowania statków kilka godzin po północy, zwykle kładą się spać przed zachodem słońca. Drogi są wąskie, ciemne i ciche.
Cisza na tych ulicach sprawia, że łatwo jest po nich wędrować, gdyż po prawej stronie oddziału tylko jedna z nich skupia na sobie cały rozgardiasz i harmider porannego szczytu. Jest to wyłożona kamiennymi płytami arteria wiodąca z Bramy Ostyjskiej do Forum. Pozornie niekończąca się kolumna wozów tarasuje tu drogę bezlitośnie, woły i woźnice krzyczą i ryczą na siebie nawzajem, a pisk niesmarowanych osi powiększa kakofonię.
W tym momencie chaos zdaje się stawać głośniejszy i bardziej krzykliwy. Dzieje się to dokładnie w miejscu, w którym droga zwęża się między kolumnami podpierającymi potężne łuki biegnącego górą akweduktu Aqua Appia. Z cichym westchnieniem rezygnacji vigiles skręcają w dół zbocza i idą sprawdzić najnowszy problem komplikujący im nocną służbę.
Kto oprócz bogatych śpi w Rzymie? Oto źródło nieporządku. Zatory wozów w wąskich, krętych uliczkach, pyskówki woźniców – czynią sen niemożliwym.
JUWENALIS, Satyra, 3.235
Bogowie chtoniczni to bogowie świata podziemnego: Merkury, Pluton i Hekate. Tej nocy, podobnie jak w każdą dziewiątą noc roku, Gajusz Wibiusz przyzywa tych bogów i błaga, by zadali straszliwe tortury duszom autorów lex municipalis.
Lex municipalis jest zmorą życia Wibiusza. Prawo to ma na celu zapobieganie zatorom na ulicach miasta i w tym celu zakazuje ruchu pojazdów kołowych po mieście w ciągu dnia. Jednak, jak zauważa nasz bohater, jedynym skutkiem tego przepisu jest przeciąganie się zatorów do późnych godzin nocnych, kiedy on i najwyraźniej wszyscy pozostali woźnice w Lacjum próbują się dostać do miasta przy świetle księżyca i wyjechać z powrotem przed wschodem słońca. Bardzo stresujące.
Przez osiem dni z dziewięciu Wibiusz jest wieśniakiem obrabiającym swoje małe, siedmioakrowe gospodarstwo usytuowane na wsi, na południowy wschód od Rzymu, niedaleko dziesiątego kamienia milowego przy Via Appia. Jest to spokojne życie, aczkolwiek związane z niekończącym się motyczeniem i nieustającą walką o trzymanie ślimaków z dala od sałaty. Wibiusz idzie spać o zachodzie słońca i budzi się, wypoczęty i zadowolony, jeszcze przed świtem, gdy ptaki zaczynają śpiewać. Tak jest codziennie. Ale co dziewięć dni Wibiusz przemienia się w ponurego potwora o zaczerwienionych oczach, który wspina się na wóz należący do jego rodziny, zaprzężony w woły, i szykuje się do jazdy do Rzymu.
Przyczyną tej niedoli są nundinae. Jak sugeruje łacińska nazwa, owe targi uliczne działają w Rzymie każdego dziewiątego dnia. Chociaż macella (codzienne targi działające w budynkach) oferują artykuły spożywcze, to jednak każdy wie, że produkty rolne na nundinae są tańsze i świeższe. Jest tak dlatego, że są zrywane na farmach dzień wcześniej i przywożone w nocy do Rzymu przez woźniców o anielskiej cierpliwości, takich jak Wibiusz.
Faktycznie sprzedażą towarów zajmuje się mieszkająca w Rzymie bratowa Wibiusza, która ma miejsce przy Via Mercatus, po wschodniej stronie Awentynu, oraz stałą grupę klientów. Doceniają oni jakość oferowanych płodów rolnych, gdyż Wibiusz ma reputację dostawcy najlepszych produktów. Przyczyniła się do tego także jego żona, która kontroluje jakość, by mieć pewność, że na wóz trafią tylko najlepsze artykuły. Troszczy się na przykład, żeby rzodkwią i innymi warzywami nienadającymi się do spożycia dla ludzi karmiono świnie – które to z kolei w zimowe święto Saturnaliów pojadą do Rzymu w postaci wędzonych szynek i bekonu.
Żywa gotówka, zarobiona na targu ulicznym, jest bardzo pożądana. Większość przedmiotów niezbędnych w jego małym gospodarstwie Wibiusz pozyskuje z handlu wymiennego z sąsiadami, ale żeby nabyć specjalne narzędzia rolnicze, odzież lnianą i dobra luksusowe, trzeba mieć gotówkę. Część monet pochodzi od wyspecjalizowanych handlarzy: w różnych okresach roku objeżdżają oni małe gospodarstwa swoimi wozami, skupują plony i tym samym ratują Wibiusza od jeszcze częstszych podróży do stolicy. A więc lupinarii przybyli, by pozyskać zieloną fasolę i ciecierzycę, a peponarii dobrze zapłacili za wyhodowane przez rodzinę melony. Fructarii z kolei przyjeżdżają regularnie, ponieważ wiśnie, brzoskwinie i jabłka dojrzewają o różnych porach. Ale jakkolwiek związana z tym wygoda jest warta docenienia, to sprzedawanie plonów hurtownikom na miejscu jest mniej opłacalne niż handlowanie bezpośrednio z klientami w Rzymie; i dlatego potrzeby finansowe zmuszają Wibiusza do załadowywania wozu co dziewięć dni.
MAŁE GOSPODARSTWO WIEJSKIE
Juwenalis do swego przyjaciela Persyka:
A teraz posłuchaj o mojej [zaplanowanej] uczcie, i nic z tego nie pochodzi z targu mięsnego. Moja farma tiburyjska dostarczy pulchne koźlę, najdelikatniejsze ze stada. Takie, które jeszcze nie jadło trawy... i ma w sobie więcej mleka niż krwi. Także dzikie szparagi, zebrane przez żonę komornika, kiedy skończyła tkać.
Jaja godne pana, ciasno owinięte delikatnym sianem, podawane razem z kurami, które je zniosły. Do tego winogrona, które choć mają sześć miesięcy, wyglądają na ledwie zebrane z winorośli. Dostaniesz gruszki... i w tych samych koszykach pachnące świeżością jabłka, równie dobre jak te z Picenum.
JUWENALIS, Satyra, 11
Dzisiejszy ładunek jest dość typowy: sałata w plecionych koszach wiklinowych, partia wczesnej marchwi (oczywiście purpurowej, ponieważ pomarańczowa musi poczekać jeszcze tysiąc lat na przybycie do Europy), niełuskany groszek, pory i szparagi. Jest sześć par zajęcy, schwytanych we wnyki rozmieszczone wokół warzywnika, oraz kosz jajek zebranych od czasu ostatniego nundinum. Wibiusz wiezie także na sprzedaż towary wyprodukowane przez drobnych rolników mieszkających dalej od Rzymu. Są to wolniej psujące się artykuły, takie jak rozmaite sery, dzbany miodu oraz wiązki kolendry, pietruszki, rozmarynu czy kopru. Rolnikom łatwiej jest dostarczyć płody rolne na jucznym mule do Wibiusza, niż samodzielnie wieźć je do Rzymu. Ich zysk jest niższy, ale z naddatkiem rekompensują to korzyści wynikające z uniknięcia końcowego, najtrudniejszego etapu podróży do Rzymu (to uczucie Wibiusz docenia aż nazbyt). Przydatne jest także to, że Wibiusz posiada parę wołów – są one niewątpliwie najważniejszym majątkiem jego małego gospodarstwa, nawet jeśli weźmie się pod uwagę dom. Poza regularnymi podróżami do Rzymu i orką w polu woły zarabiają na siebie także w ten sposób, że w razie potrzeby są wynajmowane innym małorolnym.
Jest całkiem prawdopodobne, że woły dzielą z Wibiuszem jego wstręt do podróży do Rzymu: w końcu muszą ciągnąć wóz. Wóz sam w sobie jest doskonałym przykładem funkcjonalnego projektu; należy do typu znanego jako plaustrum, będącego podstawowym pojazdem do przewozu ciężkich towarów w rzymskim świecie. Jak Wibiusz może z bólem poświadczyć, podczas budowy pojazdu nie pozwolono na obecność żadnych przejawów luksusu. Wóz zasadniczo stanowi płytką skrzynię wykonaną z dębowych desek, z (niewyściełanym) siedziskiem z przodu. Koła to prymitywne kręgi drewna, na których krawędzie nabito paski żelaza. Jest to próba zapobieżenia rozpadaniu się kół w razie uderzenia o wybój – ale tylko częściowo udana. Jakkolwiek droższe pojazdy wyposaża się w pewien rodzaj zawieszenia, to ten wóz – i w ogóle większość pojazdów na farmach – niczego takiego nie ma. Aby łagodzić wstrząsy, Wibiusz może jedynie zaciskać pośladki.
Oś ledwie zasługuje na tę nazwę, ponieważ jest żerdzią utrzymywaną na swoim miejscu przez dwie proste drewniane panewki. Jednak zarówno tuleja osi, jak i wewnętrzna piasta wyłożone zostały żelazem (ma to zapobiegać zużyciu). Koła otoczone są kompletem żelaznych podkładek zmniejszających tarcie, ale wskutek braku łożysk kulkowych podczas podróży do Rzymu Wibiusz musi regularnie się zatrzymywać, żeby wskoczyć na wóz i narzucić na oś kolejną grudkę smaru z garnka trzymanego w tym celu z tyłu wozu. Smarem tym może być starannie wysmażony tłuszcz świński lub oliwa. W każdym wypadku smar do osi kosztuje, a Wibiusz zużywa jego grudkę za każdym razem, kiedy widzi, że woły nadmiernie się wytężają. Do tego momentu skargi innych użytkowników drogi na pisk metalu trącego o metal traktowane są z obojętną pogardą.
Podczas tej części podróży, która przypada na późne popołudnie, woły zachowywały raczej stoicki spokój, ale zgodnie z tym, czego Wibiusz z rezygnacją oczekiwał, zrobiły się narowiste po zmroku, kiedy było coraz bliżej do miasta. Jak większość rzymskich pojazdów kołowych, wóz Wibiusza jest przeznaczony do ciągnięcia po miękkim poboczu drogi, podczas gdy twarda, brukowana nawierzchnia służy pieszym. Jednak kiedy pojazd zbliża się do bram miasta, tuż przy poboczu pojawia się coraz więcej grobów; zwłok nie wolno zakopywać w mieście, więc nie brakuje ich w bliskiej okolicy. Woły nie są podkute i – zmuszane do wędrówki po twardych płytach – skarżą się głośno. Ich oburzone ryki, kiedy niczym niechronione kopyta następują na kamyki, jeszcze bardziej wzmagają ogólną kakofonię podróży.
Dzięki niemałemu doświadczeniu Wibiusz był w stanie zaplanować, że przybędzie do miasta długo po korku wjazdowym o zachodzie słońca. I faktycznie pogratulował samemu sobie powolnej, ale względnie gładkiej podróży; o północy szczęście go niestety opuściło. Teraz, czując ssanie w żołądku, spogląda na nieruchomy mętlik wozów blokujących dostęp do łuków Aqua Appia. Z dobiegającej z przodu ogólnej wrzawy okrzyków, przekleństw i bezużytecznych propozycji wynika, że w jednym z wozów urwało się koło i do chwili rozwiązania tego problemu pojazdy będą stały w miejscu.
Wibiusz przeklina i sięga po bat przywiązany do długiego jesionowego kija, który przez większą część podróży służy głównie do odganiania much od uszu wołów. Burty z desek po obu stronach wozu zostały podwyższone za pomocą plecionki z wikliny właśnie na wypadek takiej okoliczności. Wibiusz obraca się do tyłu i mruży oczy w słabym świetle gwiazd, gotowy na moment, kiedy na górnej krawędzi wikliny zaciśnie się mała, brudna ręka. Wówczas na palce urwisa spada bat, a niedoszły złodziej krzyczy z bólu i dodaje do tego całkiem niedziecięcy potok sprośności.
Jest to jeden z powodów, dla których Wibiusz zabrał do Rzymu wóz. Z powodu prymitywnych osi i niedoskonałej uprzęży woły nie mogą ciągnąć dużej ilości ładunku bez duszenia się (chomąto to kolejny wynalazek, który pojawi się dopiero po wiekach). W rzeczy samej Wibiusz mógł załadować ten sam ładunek na pięć jucznych mułów i dzięki temu odbyć podróż do Rzymu w dogodniejszych warunkach. Ale – poza podstawowymi usługami vigiles – Rzym w dużej mierze nie jest przez nikogo patrolowany i samotny człowiek z pięcioma mułami załadowanymi łatwo zbywalnymi dobrami ma na bezpieczne przedostanie się nocą przez Awentyn podobne szanse jak dziewica niosąca sakwę złota. Cokolwiek by mówić o plaustrum – ma ono przynajmniej tę zaletę, że jest miniaturowym zamkiem na kołach. Ponadto zniecierpliwiony już Wibiusz może swobodnie bronić batem swoich szańców i urwisy po chwili czmychają w poszukiwaniu łatwiejszego łupu.
Pozostaje jeszcze jedno, poważniejsze zagrożenie: gangi starszych zbirów, którzy korzystają z zamętu, żeby zaciągnąć wóz w boczną uliczkę i tam go w spokoju okraść. W takich sytuacjach wspólnym interesem wszystkich woźniców jest przyjście z pomocą zaatakowanemu. Wibiusz zanosi kolejną modlitwę do bogów, żeby nie zdarzyło się to tego wieczoru, ponieważ – choć jest moralnie zobowiązany do włączenia się w walkę z takim piractwem ulicznym – wie, że w tym samym czasie urwisy obrobiłyby go bez litości.
Pojawienie się patrolu vigiles, który zszedł z Awentynu, żeby zbadać przyczynę zamieszania koło akweduktu, przynosi powszechną ulgę. W ciągu kilku minut od ich przybycia ciąg wozów zaczyna ponownie toczyć się naprzód. W czasie przejazdu pod masywnym łukiem z kamienia Wibiusz dostrzega, że – jak często się zdarza – vigiles byli skuteczni, ale pozbawieni współczucia. Wóz ze złamanym kołem leży przewrócony na bok w bocznej uliczce, a jego porzucony teraz woźnica siedzi w otoczeniu swoich towarów z nadzieją, że jego rozpaczliwe krzyki szybko sprowadzą cieślę.
Ten widok przypomina Wibiuszowi, że na następnym przystanku powinien on sprawdzić metalowe kołki ścinane, które utrzymują na miejscu koła jego własnego wozu. Moment obrotowy między kołami a osią może spowodować ich złamanie, zgięcie lub obluzowanie, co jest najczęstszą, oprócz jeszcze bardziej katastrofalnego złamania koła lub osi, przyczyną awarii. Wskutek obecnego i wcześniejszego zatoru Wibiusz jest już spóźniony, a kolejna zwłoka wywołałaby katastrofę.
Na szczęście miejsce, na którym działa nundinum, znajduje się niewiele dalej – przy drodze, w którą skręca niewielki strumyk wozów podążających na ten sam targ uliczny, gdzie ma się zatrzymać również Wibiusz. Fakt, że zmierza tam tak wiele wozów, nie jest przypadkiem – każdy handlowiec wybiera bowiem targ z najbliższej mu strony Rzymu. Ogrodnicy mieszkający na wschód od miasta będą zatem szukać klientów na Eskwilinie, a ci z dalszej północy zadowolą się Wiminałem. Nikt nie chce podróżować wąskimi ulicami Rzymu dalej, niż to konieczne, aczkolwiek niektórzy mogą dołożyć wysiłku, żeby dotrzeć na Forum Holitorium, główny rzymski targ warzywny, leżący u stóp Palatynu.
RADY DLA OGRODNIKÓW
Bób siej w ziemiach silnych, nienarażonych na klęski nieurodzaju. Wykę siewną i kozieradkę pospolitą siej w miejscach najmniej zachwaszczonych... Soczewicę siej w ziemi jałowej i w czerwonej glince, która nie będzie zachwaszczona. Jęczmień siej w ziemi, która będzie nowa, lub w takiej, która może być obsiewana każdego roku... W miejscu dobrze nawiezionym lub żyznym obsiej grządkę rzepą, z której wyrosną pędy, i zasiej rzodkiew zwyczajną.
KATON, De agricultura, 35[5]
Mozaika przedstawiająca załadunek lekkiego, dwukołowego wozu
Ulubione nundinum Wibiusza znajduje się na Awentynie, a to oznacza, że skoro już musiał on przyprowadzić wóz do Rzymu, to teraz, kiedy w końcu tu jest, może ubić dodatkowy interes. Część woźniców, którym bardziej zależy na zysku niż na higienie, zobowiązuje się do załadowania swoich wozów śmieciami, które wywożą oni z miasta w podróży powrotnej. Ma to tę korzyść, że mogą się dzięki temu zatrzymać na dłużej w Rzymie; wozy ze śmieciami są bowiem zwolnione z surowych postanowień lex municipalis. Jednak drugi ładunek Wibiusza będzie dziś znacznie bardziej higieniczny.
U stóp Awentynu płynie Tyber. Obszar między rzeką a wzgórzem zajmuje ogromne emporium – bezładne skupisko magazynów i hurtowni, w które wlewa się strumień dóbr z całego imperium rzymskiego, wyładowywanych z barek wpływających w górę rzeki z mieszczącego się w Ostii portu morskiego miasta Rzym.
Wraz z wiosną zakończył się okres mare clausum – „zamkniętego morza”, kiedy statkom innych narodów nie wolno tutaj przypływać – i pośród statków handlowych z Hiszpanii, Kartaginy i Bizancjum przycumowały pierwsze ogromne masowce przewożące ziarno z Aleksandrii. Wiozą one drogocenny ładunek egipskiej pszenicy, która chroni Rzym przed śmiercią głodową. Zboże to trzeba rozprowadzić po mieście i człowiekowi z wozem przysparza to kolejnej okazji do zarobienia kilku dodatkowych denarów.
Po wymianie ładunków i przebyciu około dwóch trzecich drogi w górę Awentynu woźnica skręca zaprzęgiem w boczną uliczkę. Nie przypomina ona wcale typowych odrażających zaułków w Rzymie, gdyż stanowi drogę dojazdową prowadzącą na tyły nieruchomości piekarza Mistracjusza. W przeciwieństwie do przeciętnej rzymskiej bocznej ulicy jest ona wybrukowana płaskimi płytami z trawertynu, a ponadto wystarczająco szeroka, by mógł się na niej łatwo zmieścić wóz. Alejka jest nawet oświetlona – po obu stronach szerokich wrót do piekarni umieszczono pochodnie. Przed wrotami stoi zniecierpliwiony niewolnik, lekko drżący w tunice zbyt cienkiej jak na to chłodne nocne powietrze.
– Spóźniłeś się – zarzuca woźnicy, gdy ten się zatrzymuje.
Kierujący wozem odpowiada pełnym nieprzyzwoitości opisem swoich nocnych udręk, niemniej jednak w ramach przeprosin pomaga niewolnikowi w rozładunku worków ze zbożem.
Okazuje się, że worek workowi nierówny – nie można ich więc odkładać gdziekolwiek. Te z wozu otrzymują zaszczytne miejsce na podwórku piekarza, gdyż zawierają ziarno aleksandryjskie sprowadzane aż z Egiptu.
Każdy wie, że z egipskiego zboża wypiekany jest najczystszy, najbielszy i – co najważniejsze z punktu widzenia piekarza – najdroższy chleb. Dlatego worki te zostaną starannie umieszczone na półkach, zabezpieczone przed wilgocią i gryzoniami. Na drugim końcu skali znajduje się pszenica w używanych workach, beztrosko złożona pod skromnym zadaszeniem przy tylnej ścianie. Tanie sycylijskie ziarna zawierają niemałą ilość dosypanych otrębów i jęczmienia i będą używane do pieczenia panis sordidus – najtańszego i najgrubszego chleba, który piekarnia ma obowiązek sprzedawać.
Jak większość piekarzy na Awentynie, Mistracjusz bardzo dobrze sobie żyje z rzymskiego zasiłku zbożowego. Pół wieku wcześniej poeta Juwenalis zauważył, że rzymski plebs jest przekupywany do uległości panem et circenses – za pomocą chleba i igrzysk. Ale to niezupełnie tak. Rzymianie faktycznie są „przekupywani” przydziałami pszenicy wydawanymi na górnej kondygnacji targu wybudowanego przez cesarza Trajana. Nikt jednak nie piecze teraz chleba w domu, zwłaszcza że ktoś, kto zacząłby rozpalać ogień w łatwopalnych kamienicach Rzymu, zostałby zapewne zlinczowany przez oburzonych sąsiadów. W zamian za to ubodzy zanoszą swoje zboże do piekarzy takich jak Mistracjusz, aby ci za niewielką opłatą upiekli dla nich chleb.
Ponieważ przydział zboża starcza na mniej więcej dwa bochenki chleba dziennie na rodzinę, a piekarz ma ponad stu takich klientów, nie jest niczym dziwnym, że jego piekarnia działa niemal przez całą dobę. Nikogo również nie szokuje, że dzięki swoim piekarskim umiejętnościom Mistracjusz, który przybył do Rzymu jako młody niewolnik z Kapadocji (skąd pochodzą wszyscy najlepsi piekarze), nie tylko jest teraz wolny, lecz nawet cieszy się dyskretnym bogactwem. Piekarstwo to dobry interes. Istnieje gildia piekarzy (z obowiązkowym członkostwem), obdarzana wysokim szacunkiem w kupieckich klasach Rzymu, ponadto są oni reprezentowani przez własnego kandydata w senacie. Główną troską owego senatora – oraz rzymskich piekarzy jako ogółu – jest nieustanne błaganie cesarza o podniesienie ceny chleba. Chleb to podstawowy pokarm ubogich i jeśli staje się nieosiągalny, plebs zaczyna się buntować. W konsekwencji władze z reguły wyżej cenią spokój i ciszę niż finansową pomyślność piekarzy i cena chleba jest ściśle regulowana.
Dzisiaj, jak prawie każdego dnia w ciągu ostatnich dwudziestu lat, Mistracjusz wstał o północy i teraz, już świeżo umyty i ogolony, wystawia głowę na podwórze, by dołożyć woźnicy swoją porcję obelg za spóźnienie. Jednocześnie w roztargnieniu sięga po witkę leszczyny i po chwili okłada nią boki osła, który cierpliwie okrąża z zawiązanymi oczami młyn zbożowy zajmujący dominujące miejsce na środku podwórza.
Osioł nie przyspiesza nic a nic. Większość swego nędznego życia spędził przywiązany do drąga w młynie. Metodą prób i błędów wyćwiczył najlepszy krok, który pozwala zmielić najwięcej zboża przy najmniejszym wysiłku, i żadne przynaglanie przez piekarza czy jego personel tego nie zmieni.
Młyn ma kształt okazałego stożka, który zamiast zwężać się do punktu, rozszerza się ponownie prawie na pierwotną szerokość. Stożek ten jest wydrążony i zawiera wewnątrz drugi, nieco węższy. Ziarno wsypuje się do szerszej, górnej części, po czym jest ono tarte na proszek podczas osypywania się w dół dzięki temu, że osioł obraca zewnętrzny stożek. W głębokim wyżłobieniu we dnie gromadzi się mieszanina mąki i zmiażdżonych plew, przy czym te drugie są regularnie wygarniane przez niewolników.
Piekarnia w Pompejach w stanie (niemal) gotowym do pracy
HISTORIA OSŁA
Dnia następnego, skoro świt, zaprzężono mnie do największego młyna, łeb mi szmatą owinięto i popędzono wąską bruzdą wygiętego ścieżu, ażebym w kolistym kręgu, krokami wstecznymi ciągle w ślady swe wracając, błąkał się w wiecznej wędrówce...
Chociaż bowiem często widziałem – gdym jeszcze do człeczego należał świata – jak obracano takie młyny, to jednak tu, udając głupiego i jakby całkowicie nie wiedząc, o co chodzi, stanąłem od razu jak wmurowany w ziemię: takem se bowiem dumał, że, jako niezdatnego i nieużytecznego do takiej pracy, użyją mnie do jakiejś innej lżejszej roboty albo że se bez pracy pójdę na zieloną trawkę. Ale na próżno wytężałem całą przemyślność – tak szkodliwą w skutkach. Zaraz bowiem obstąpiła mnie gromada ludzi w kije uzbrojonych i w chwili, gdy ja stałem, niczego nie przeczuwając, bo oczy miałem zawiązane – nagle na dany znak podniósł się krzyk i kije spadły na mnie jak grad.
To głośne napomnienie tak mnie zbiło z tropu, że zostawiwszy wszystkie mądre zamysły, z miejsca szarpnąłem co sił janowcowe popręgi i młyn co żywo obracać zacząłem.
Ta nagła zmiana w zachowaniu wzbudziła śmiech w całej gromadzie.
APULEJUSZ, Metamorfozy albo Złoty osioł, 9.11–12[6]
Teoretycznie chleb może upiec każdy. W końcu składa się on zasadniczo z mąki i wody. Jednak w praktyce wytworzenie dobrego bochenka jest ogromnie trudne i nawet na Awentynie jakość wyrobów poszczególnych piekarni diametralnie się różni. Dlatego przed włożeniem każdego bochenka do pieca Mistracjusz wyciska na nim swoją pieczęć – dzięki temu nikt nie sprzeda gorszego chleba pod jego nazwiskiem. Jedna z przyczyn, dla których chleb domowej roboty nie może konkurować z profesjonalnym produktem, to fakt, że nie zdoła urosnąć. Nikt jeszcze nie wie, dlaczego chleb rośnie, ponieważ odkrycie, że dzieje się to dzięki drożdżom, nastąpi dopiero za tysiąc osiemset lat.
Mistracjusz wie natomiast, że z każdej partii po jej zagnieceniu musi odłożyć na bok dużą bryłkę ciasta. Jest to zakwas. Chleb bez zakwasu – to znaczy przaśny – wychodzi z pieca jako płaski, ciężki i nieatrakcyjny placek. Natomiast rozrobiony w ciepłej wodzie z miodem zakwas wytworzy w ciągu godziny spieniony osad, który stanie się podstawą wypieków następnego dnia. Rozumie się samo przez się, że każdy piekarz stale majstruje i eksperymentuje ze swoim zakwasem, i od czasu do czasu odświeża go przy użyciu moszczu zebranego z soku winogronowego na początkowym etapie fermentacji. Jaki zakwas, taki chleb – i niech niebiosa pomogą słudze pochwyconemu na próbie przemycenia odrobiny tej cennej substancji do konkurenta.
Teraz robią kwas z samej mąki; zarabia się nieco ciasta, wpierw nim się sól dodaje, gotuje się na sposób polewki i odstawia na stronę, dopóki nie skwaśnieje. Zwyczajnie nie gotują nawet ciasta, ale używają go tak, jak je z przeszłego razu zachowano. Wiadomo, iż ciasto samo przez się skwaśnie, równie jak i to, że ciało ludzkie jest silniejsze, karmiąc się kwaśnym chlebem.
PLINIUSZ STARSZY, Historia naturalna, 18.26[7]
Jakkolwiek zakwas stanowi serce i duszę firmy Mistracjusza, piecze on też co tydzień partię chleba przaśnego. Tnie go na płaskie kwadraty i sprzedaje jako ciasteczka dla psów.
W budynku piekarni panuje kontrolowany chaos. Jest w nim, cóż, gorąco jak w piekarni, a to stanowi wyjaśnienie cienkiej tuniki niewolnika oczekującego na dworze na woźnicę. Większość światła zapewniają opalane drewnem piece znajdujące się tuż nad poziomem posadzki, więc pomieszczenie oświetlone jest podobnie do sceny przedstawiającej podziemny świat w pantomimie. Po obu stronach drzwi znajdują się duże, wzmocnione stoły z bazaltowymi blatami. Niemal całą przestrzeń tych blatów zajmują głębokie niecki, do których wsypuje się mąkę oraz wlewa zakwas i wodę. Następnie trzeba starannie odmierzyć sól, w ilości zależnej od ilości oczekiwanego produktu końcowego, i dodać oliwę. Im więcej oliwy, tym bardziej puszysty będzie chleb, a sól, być może z wyraźną nutą dodanego rozmarynu, sprawi, że będzie się przyjemnie komponował z ostrymi sosami, którymi Rzymianie lubią przyprawiać posiłki.
Wyborność chleba zależy od dobroci mąki siligo i delikatności sita. Niektórzy zarabiają ciasto jajami lub mlekiem. Narody zaś używające pokoju i usiłujące wydoskonalić piekarstwo biorą także masło.
PLINIUSZ STARSZY, Historia naturalna, 18.27[8]
W tańszym chlebie delikatna mąka (farina siligineus) zostaje wymieszana z mąką ze zbóż o niższej jakości: płaskurki i orkiszu. W przeciwieństwie do niektórych konkurentów Mistracjusz doskonale wie, jak ważne jest, żeby chleb starannie zagnieść, a następnie pougniatać go jeszcze trochę. Obsługa mieszadeł, którymi przygotowuje się ciasto w zagłębieniach stołów, wymaga silnych mięśni i pracę tę wykonuje zwykle dwóch mężczyzn wspólnie przy jednym stole. Gdy ma się na uwadze, że owi zagniatacze suto częstują się dużą ilością jedzenia dostępnego podczas pracy, można by ich uznać po prostu za grubych; ale tylko do chwili, gdy ujrzymy, jak od niechcenia podnoszą cetnar ciasta z niecki i kładą je na marmurowej płycie, by podzielić na bryły wielkości głowy i pozostawić do wyrośnięcia.