Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Geopolityka stała się jednym z najgorętszych tematów. Czy świat na krawędzi konfliktu odrobi lekcje z przeszłości? Jak udało zakończyć się zimną wojnę?
Reagan i Gorbaczow należą do jednych z najbardziej intrygujących i najważniejszych postaci dwudziestego wieku. Ich spotkanie w Reykjavíku 11 i 12 października 1986 roku było inne od wszystkiego, co wydarzyło się dotąd. Przez około dziesięć i pół godziny politycy rozmawiali ze sobą bezpośrednio – bez współpracowników, szczegółowych planów negocjacji czy pomocnych notatek. Dzięki odtajnionym amerykańskim i radzieckim dokumentom z tej rozmowy możemy jak przez dziurkę od klucza zajrzeć do małego pokoju, w którym prowadzili rozmowę, zobaczyć ich, usłyszeć wzajemne riposty i zrozumieć, w co wierzyli i jak myśleli.
Spotkanie – zaraz po jego zakończeniu – uznano powszechnie za porażkę, a obaj przywódcy wyjechali rozgniewani na siebie, nie wypracowawszy wspólnego oświadczenia. Mimo wszystko, to właśnie ono stało się krokiem milowym w procesie zakończenia zimnej wojny. Dzień po powrocie Gorbaczow w wystąpieniu telewizyjnym powiedział, że po Reykjavíku „już nic nigdy nie będzie takie samo”.
Autor, bezpośredni świadek wydarzeń, pełniący wtedy funkcję dyrektora Agencji Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia oraz doradcy prezydenta Reagana, z niezwykłą pasją – niemal godzina po godzinie – opisuje te gorące dwa dni, które zdecydowały o historii świata.
„Ta książka jest bardzo ważna w epoce, w której sztuka Reagana dotycząca zasadniczych negocjacji wymaga odrodzenia”.
Walter Isaacson
„Weekendowe spotkanie w Reykjaviku pomiędzy Reaganem i Gorbaczowem w 1986 roku było znaczącym punktem zwrotnym w zimnej wojnie. Adelman, aktywny uczestnik rozmów i utalentowany pisarz, wnikliwie opisał ten epizod”.
Henry A. Kissinger
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 500
Rok wydania: 2022
Dla Carol i Willa.
Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez nich.
WSTĘP
Szczyt w Reykjavíku miał w sobie coś z kryminału Agathy Christie. Dwie wyraziste postacie pojawiają się w weekend na odizolowanej, smaganej wiatrami wyspie, na dodatek w domu, w którym podobno straszy. Deszcz tłucze o szyby i dzieją się rzeczy naprawdę niezwykłe. Spotkanie Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa 11 i 12 października 1986 roku było inne od wszystkiego, co wydarzyło się przedtem czy potem – mrożąca krew w żyłach fabuła, silne osobowości i rozmaite interpretacje wydarzeń przez kolejne ćwierćwiecze.
Dekadę później Gorbaczow powiedział, że cały ten dramat miał raczej coś z barda Williama Szekspira niż z damy Agathy Christie:
Prawdziwie szekspirowskie namiętności kryły się pod cienką zasłoną uprzejmych i dyplomatycznych negocjacji, prowadzonych w przytulnym, małym domku stojącym na brzegu ciemnego, ponurego i porywczego oceanu. Akompaniament tej mrocznej przyrody wciąż żywo tkwi w mojej pamięci[1].
Nam, wszystkim członkom amerykańskiej delegacji, wydawało się, że weekend w Reykjavíku przebiegnie bez szczególnych wydarzeń, a cała akcja rozegra się rok później, na prawdziwym szczycie w Waszyngtonie. Okazało się jednak, że na Islandii czekał nas emocjonalny rollercoaster pełen zwrotów akcji, wzlotów i upadków przez cały weekend. Rod MacLeish z National Public Radio nazwał szczyt „jednym z najbardziej niezwykłych wydarzeń w dziejach dyplomacji”, podczas gdy wybitny korespondent z „Washington Post”, a później kronikarz zimnej wojny Don Oberdorfer mówił o „jednych z najbardziej kontrowersyjnych – i najbardziej dziwacznych – negocjacji między głowami potężnych państw w epoce nowożytnej”[2]. Gorbaczow zaś był zmęczony „ciągnącymi się i wyczerpującymi sporami”[3].
Inaczej niż większość szczytów, jak również dramatów, fabuła zdarzeń w Reykjavíku przebiegała niezgodnie ze scenariuszem. Sama ta sesja była już niespodzianką, a skończyła się, przynosząc jedną niespodziankę za drugą. Nie wiedzieliśmy, co może się zaraz zdarzyć ani jak się to wszystko skończy – i to nie tylko w skali weekendu, ale również następnych miesięcy czy lat.
Za ten niezwykły rozwój wydarzeń odpowiadają mocne charaktery bohaterów dramatu. Reagan i Gorbaczow należą do najbardziej intrygujących i najważniejszych postaci dwudziestego wieku. Przez jakieś dziesięć i pół godziny w Reykjavíku rozmawiali ze sobą bezpośrednio – bez porad współpracowników, szczegółowych planów negocjacji czy pomocnych notatek. Byli wówczas sobą bardziej niż kiedykolwiek w czasie sprawowania urzędu. Dzięki odtajnionym już notatkom amerykańskim i radzieckim z tej prywatnej rozmowy możemy jak przez dziurkę od klucza zajrzeć do małego pokoju i ich zobaczyć, usłyszeć wzajemne riposty i uświadomić sobie, w co wierzyli, jak myśleli. Możemy przyjrzeć się tym kluczowym postaciom w taki sposób, w jaki rzadko jest to możliwe, gdy badamy wydarzenia historyczne.
Reykjavík zmienił ich obu, zmienił ich relację, a tym samym relację między mocarstwami. Dzień po powrocie z Reykjavíku Gorbaczow powiedział w państwowej telewizji radzieckiej, że po Reykjavíku „nikt nie może już działać tak, jak działał dotąd”[4]. Żaden z przywódców ani żaden z krajów.
Obok tych dwóch głównych bohaterów swoje zasadnicze role odegrały postacie drugoplanowe. Najbardziej konstruktywną, a następnie tragiczną okazał się szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR, pięciogwiazdkowy generał Siergiej Achromiejew. Przez dziesięciolecia działał w cieniu i za kulisami, w Reykjavíku zaś miał swoje kilka godzin chwały, kiedy to dopomógł zmienić bieg dziejów. Nie mógł wiedzieć, że jego wkład przyczyni się ostatecznie do zniszczenia kraju, który kochał, oraz życia, jakie prowadził.
Innym kluczowym elementem tego dramatu był dom Höfði, przytulny i robiący wrażenie budynek, o którym ludzie skłonni do takich wierzeń mówili, że w nim straszy. W czasie szczytu ponad połowa Islandczyków wierzyła w elfy i skrzaty – w tym również premier kraju. Dom Höfði stał się dziwacznym, ale gościnnym miejscem spotkania dwóch najpotężniejszych ludzi na świecie.
Jakby nie dość było nagłych zwrotów akcji, wybitnych postaci i niezwykłej scenerii, szczyt w Reykjavíku stał się w kolejnych latach przedmiotem gorącej debaty i odmiennych interpretacji. Zaraz po jego zakończeniu został powszechnie określony jako całkowita porażka, ponieważ obaj przywódcy wyjechali, nie wypracowawszy wspólnego oświadczenia, nie stuknąwszy się kieliszkami szampana i nie obiecawszy sobie przyszłych spotkań. Rozeszli się rozgniewani, a w wypadku Reagana wręcz pękający ze złości. Szef personelu Białego Domu Donald Regan uważał, że dwaj przywódcy nigdy więcej się już nie spotkają. Szczyt potępiali niemal wszyscy, w tym także ktoś tak przenikliwy w sprawach polityki zagranicznej, jak Richard Nixon, który oznajmił: „Żaden szczyt od czasów Jałty nie zagroził interesom Zachodu tak bardzo, jak te dwa dni w Reykjavíku”[5].
W kolejnym roku, 1987, szczyt zyskał nieco uznania, kiedy to ustalenia z tamtego weekendu oficjalnie podpisano w Białym Domu w ramach porozumienia o kontroli zbrojeń. Później zaś – mimo takich przełomowych wydarzeń, jak upadek muru berlińskiego, zniknięcie komunizmu z Europy Wschodniej, rozpad Związku Radzieckiego i koniec zimnej wojny – traktowano go zwykle jako drobny przypis w dziejach, coś na kształt szczytu w Glassboro z roku 1967 z udziałem amerykańskiego prezydenta Lyndona Johnsona i radzieckiego premiera Aleksieja Kosygina. Specjaliści dyskutowali o znaczeniu spotkania w stolicy Islandii, szczególnie w czasie czterech konferencji urządzanych w rocznice wydarzenia, choć znaczna część tej debaty pozostawała w wyłącznym kręgu zainteresowań uczestników tych konferencji.
Większość specjalistów zaś uważa, że przełomowe zmiany tamtej epoki wynikały z wewnętrznej słabości radzieckiej ekonomii, a nie ze zdarzeń zewnętrznych, jak szczyt w Reykjavíku, czy z zewnętrznej presji, jak retoryka Reagana lub plany strategicznej obrony. W istocie ten pogląd zmienił się w powszechne przekonanie na temat przyczyn i sposobu zakończenia zimnej wojny.
Dzięki nowej perspektywie historycznej i dzięki odtajnieniu dokumentów – zarówno ze spotkania w Reykjavíku, jak i z radzieckich rozmów przed i po szczycie – możliwa stała się inna interpretacja, kto wie, czy nie trafniejsza. Ja w każdym razie doszedłem do przekonania, że to Reykjavík wyznaczył punkt zwrotny w dziejach, prowadzący do:
1) bezprecedensowego łańcucha kolejnych porozumień w kwestii kontroli zbrojeń;
2) znaczącego spadku zagrożenia związanego z amerykańskim i radzieckim arsenałem nuklearnym;
3) niespodziewanego rozkwitu ruchu antynuklearnego na całym świecie;
4) a także – co najważniejsze – do zakończenia samej zimnej wojny.
Argumenty na rzecz takiej interpretacji zostaną wyłożone w ostatnim rozdziale, z pomocą takich metod uzasadniania, jak opinie świadków, dowody i wnioskowanie logiczne. Jeden z tych świadków – Michaił Gorbaczow – mówił o tym jednoznacznie przez lata. Amerykański sekretarz stanu George Shultz, towarzyszący Reaganowi w Reykjavíku, kilka lat po szczycie miał okazję rozmawiać z ostatnim pierwszym sekretarzem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i tak wspominał tę sytuację:
Siedzieliśmy razem z tłumaczem, a ja powiedziałem: „Kiedy pan obejmował urząd i kiedy ja obejmowałem urząd, zimna wojna była tak zimna jak tylko to możliwe, a kiedy opuszczaliśmy urząd, było już po niej. Kiedy pana zdaniem nastąpił punkt zwrotny?”. Nie wahał się ani chwili. „W Reykjavíku” – stwierdził. „Dlaczego?” – spytałem. „Ponieważ wtedy po raz pierwszy dwóch przywódców rozmawiało bezpośrednio, przez dłuższy czas, prowadząc prawdziwą rozmowę na najważniejsze tematy” – odparł Gorbaczow[6].
Oto opowieść o tym, co wydarzyło się w domu Höfði. Wyjaśnię też, dlaczego uważam, że tamten weekend ma tak wielkie znaczenie, dlaczego można powiedzieć, że było to czterdzieści osiem godzin, które zakończyły zimną wojnę.
ROZDZIAŁ 1
WYJAZDY
Czwartek, 9 października 1986 roku
Waszyngton
Ronald Reagan szeroko się uśmiechał, stojąc przed Białym Domem w ten piękny jesienny poranek. Objął swoją żonę Nancy, po czym odwrócił się, by wymienić pozdrowienia z kongresmenami i członkami swego gabinetu, którzy przyszli go pożegnać i życzyć mu powodzenia. Możliwość udziału w ceremonii w ogrodzie South Lawn była jedną z zalet pracy w Białym Domu. Zebrał się tam mały entuzjastyczny tłumek pracowników, stażystów, zwolenników i przyjaciół.
W ten nadzwyczaj ciepły październikowy poranek prezydent znajdował się na fali wznoszącej. Jego reelekcja w roku 1984 była niemal jednogłośna: wygrał w czterdziestu dziewięciu z pięćdziesięciu stanów, w większości z nich z olbrzymim zapasem. Gospodarka, tak rozchwiana w roku 1981, kiedy obejmował urząd, przeszła przez bolesne korekty i teraz była silniejsza, tak jak to prezydent zapowiadał. Słowo „reaganomika” straciło obelżywy wydźwięk. W tym momencie, po dwóch latach drugiej kadencji, był niemal u szczytu niezwykłej popularności i potęgi. Skoro szło mu tak dobrze z naprawą spraw wewnętrznych, był teraz gotów zająć się całym światem.
Tamtego ranka wyruszał akurat na Islandię, by dyskutować o broni nuklearnej z Michaiłem Gorbaczowem. Reagan uwielbiał negocjacje, uważał, że jest w tym dobry, i bardzo chciał móc negocjować z radzieckim przywódcą. Prezydent, zanim wsiadł na pokład Marine One, wygłosił kilka uwag o planowanej podróży[7]. Odczuwało się jednak pewien dysonans, bo chociaż mówił w sposób jak zawsze energiczny, to sam przekaz miał za zadanie obniżyć oczekiwania publiczności.
Zbliżający się szczyt zaplanowano jako spokojną i kameralną sesję, same interesy, bez protokołu dyplomatycznego. Reagan nazwał go „właściwie prywatnym spotkaniem” i dodał: „Nie zabieramy zbyt wielu ludzi ani też nie zamierzamy zawrzeć kilku szybkich porozumień i potem opowiadać o wyjątkowym klimacie Reykjavíku”. Sprawy miały się jednak potoczyć inaczej...
Chociaż do Reykjavíku wybierali się przywódcy supermocarstw, to w zasadzie nie był to nawet szczyt. W końcu szczyty organizuje się po to, by robić z nich teatralne przedsięwzięcia, zwieńczone stukaniem kieliszków z szampanem, choć zazwyczaj niewiele pozostaje po nich do realnego świętowania. Prawdziwy szczyt polityczny wypełnia warunek, który kiedyś przedstawił Franklin Roosevelt w rozmowie z Charles’em de Gaulle’em, mimo że ten drugi nie potrzebował w tych kwestiach żadnych rad: „W polityce trzeba zapewnić publiczności trochę teatru”.
Reykjavík nie miał być jednak teatrem. Miał być raczej, jak mówił wówczas prezydent, swego rodzaju bazą, prowadzącą do „szczytu na dużą skalę”, którego już „nie mógł się doczekać”, a który miał się odbyć rok później w Waszyngtonie.
Zupełnym przypadkiem, zauważył prezydent, amerykańska delegacja wyruszała na Islandię w Dniu Leifa Erikssona – to święto ku czci potężnego wikinga, który niemal tysiąc lat wcześniej odkrył Amerykę. Połączenie Erikssona z Islandią było sprytnym zabiegiem dyplomatycznym Reagana, mającym na celu załagodzenie irytacji Islandczyków w kwestii pochodzenia słynnego odkrywcy. Kilka dni wcześniej minister spraw zagranicznych Islandii Matthías Mathiesen stracił panowanie nad sobą i wypalił: „W Stanach Zjednoczonych nazywają go Nordykiem, cokolwiek ma to znaczyć. Ale on urodził się i wychował na Islandii!”[8].
Lecący nisko samolot zagłuszył słowa prezydenta. Kiedy to samo przydarzyło się Lyndonowi Johnsonowi w czasie jakiejś ceremonii w South Lane lata temu, LBJ szepnął do ucha asystenta, by ten wezwał szefa Federalnej Agencji Lotnictwa i kazał mu zatrzymać wszystkie (tu pominięty przymiotnik) starty i lądowania na National Airport – TERAZ! – i trzymać samoloty daleko – BARDZO DALEKO! – dopóki uroczystość się nie skończy. Takie metody miał Johnson. Reagan poradził sobie w inny sposób. Zrobił dramatyczną pauzę, spojrzał w górę z uśmiechem, delikatnie machnął dłonią i powiedział: „Zmiataj stąd!”, po czym razem z innymi wybuchnął śmiechem[9].
Przemowa prezydenta zakończyła się optymistycznym akcentem. Przywołał słowa „wielkiego Amerykanina, który poznał skrajności nadziei i rozpaczy” i który wypowiedział nieśmiertelne słowa: „Historia uczy nas mieć nadzieję”. Następnie Reagan odwołał się do „zgodnego wsparcia całego narodu” i powiedział: „Dzisiaj tworzymy historię, dziś zmieniamy bieg historii, prowadząc ją w stronę pokoju, wolności i nadziei”. Człowiekiem, który w historii znajdował nadzieję, był nie kto inny jak Robert E. Lee. Trudno uznać go za „wielkiego Amerykanina”, cieszącego się „zgodnym wsparciem całego narodu”.
Gdy zaczął zbliżać się kolejny samolot, Reagan pospiesznie wygłaszał ostatnie uwagi. Następnie objął Nancy w pasie i razem ruszyli przez trawnik do prezydenckiego helikoptera z białym grzbietem kadłuba[10]. Elegancko opracowanym gestem jedną ręką uścisnął żonę, drugą zaś pomachał zgromadzonym, ukłonił się, posłał pożegnalny pocałunek, obrócił się i oddał honory żołnierzowi salutującemu mu na schodach helikoptera. Zanim wsiadł do śmigłowca w wojskowych barwach, pomachał jeszcze swojej małżonce. Ta mu odmachała, a prezydent zniknął w kabinie. Helikopter zaczął się powoli unosić, prezydenta widać było w jednym z okien. Raz jeszcze pomachał żonie i posłał jej ostatni pocałunek. Mieli się rozstać na całe dwa dni.
Szczyt w Reykjavíku zorganizowano dość nagle, a pierwsza dama zdecydowała się na niego nie lecieć. Miała w planach kilka spotkań w ramach swojej antynarkotykowej kampanii „Po prostu powiedz nie”. Ani ona, ani nikt z obsługi nie wiedział, że pierwsza dama Związku Radzieckiego będzie towarzyszyć mężowi[11]. Pani Reagan nie była później szczególnie zadowolona, widząc, jak cała światowa prasa śledzi Raisę Gorbaczow w Reykjavíku, donosząc nieustannie, dokąd się udała i co miała na sobie.
Nie żeby obie panie za sobą tęskniły. Nie przypadły sobie do gustu rok wcześniej w Genewie. Pani Gorbaczow była do szpiku rozpolitykowana, nawet zideologizowana – mówiło się, że jest znacznie bardziej oddaną komunistką niż jej mąż. Pani Reagan niezbyt interesowała się polityką, a już na pewno nie żadną ideologią. Najważniejszy na świecie był dla niej przede wszystkim „Ronnie”.
Po siedemnastu minutach lotu do Bazy Lotniczej Andrews helikopter Marine One wylądował kilka kroków od samolotu Air Force One. Kiedy tylko prezydent wsiadł na pokład, silniki odpaliły. Trzy minuty później samolot był już w powietrzu.
Po przywitaniu z kapitanem Reagan udał się do prywatnego pomieszczenia i przygotował się na długi lot[12]. W jego gabinecie na końcu długiego korytarza znajdowała się przestrzeń do wypoczynku i pracy, sypialnia z prezydenckim herbem wyszytym na pościeli, a także łazienka z toaletą i prysznicem.
Jak to miał w zwyczaju przy każdej zagranicznej podróży, prezydent nastawił zegarek na czas lokalny miejsca przyjazdu. Parę ruchów pokrętłem i dziesiąta trzydzieści zmieniła się w czternastą trzydzieści[13]. Samolot osiągnął planowaną wysokość, a wówczas steward oznajmił, że zaraz będzie podany lunch. Reagan ucieszył się, słysząc, że w menu jest pieczeń rzymska[14]. Było to jego ulubione danie mięsne, ale podawano je tylko wtedy, gdy pani Reagan nie było na pokładzie.
Wczesny posiłek był kolejnym z jego zwyczajów podróżnych[15]. Tak jak jego zegarek miał się przestawić na czas islandzki, tak miał się też przestawić jego żołądek. O tej porze było już w zasadzie dość późno na lunch. Prezydent popił pieczeń wodą i kawą bezkofeinową. Rzadko pił alkohol na pokładzie, chyba że był to kieliszek wina, jeśli Nancy też je piła.
Po posiłku prezydent wziął do ręki czarny, trzypierścieniowy segregator. Ponad prezydenckim godłem złotymi literami wypisano: „Spotkanie prezydenta Reagana z pierwszym sekretarzem Gorbaczowem, Reykjavík”[16].
Pierwsza z ośmiu przekładek w segregatorze zawierała „Informacje ogólne”. Znaleźć tam można było mapę z trasą lotu z Waszyngtonu do Reykjavíku wyrysowaną czerwoną zakrzywioną linią łączącą dwa miasta. Pod spodem wypisano odległość: 2880 mil w każdą stronę, a także czas lotu: 5 godzin 20 minut przy sprzyjających wiatrach oraz 6 godzin 5 minut w drugą stronę, przy niepomyślnych wiatrach. Następna przekładka prezentowała „Uwagi o prezentach i zwyczajach”. Jeszcze dalej można było znaleźć informacje o kraju, wymianie pieniędzy, nazwiskach pracowników amerykańskiej ambasady – całej dziewiątki. Ostatnia przekładka dotyczyła „Związku Radzieckiego” oraz „Bezpieczeństwa i kontroli zbrojeń” i zawierała oficjalne stanowisko administracji prezydenta.
Cały ten zestaw dokumentów był w większości papką. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż Reagan zazwyczaj – jeśli w ogóle – jedynie kartkował przygotowane dla niego materiały. Słynna jest historia z maja 1983 roku, kiedy to był gospodarzem kluczowej sesji szczytu ekonomicznego goszczącego ośmiu najważniejszych przywódców państw Zachodu. Malownicza sceneria skansenu historycznego Colonial Williamsburg odpowiadała osobowości Reagana, tak samo jak i jego ówczesny występ. W dniu otwarcia szczytu szef personelu Białego Domu James Baker zapytał prezydenta, czy ten ma jakieś pytania dotyczące materiałów, które otrzymał poprzedniego wieczoru. Prezydent odparł, że nie ma żadnych pytań. Prawdę mówiąc, nie otworzył nawet tych materiałów, gdyż w telewizji emitowano znów film Dźwięki muzyki, a on po prostu nie mógł się oprzeć, aby go raz jeszcze nie obejrzeć.
Historia ta wywołała wiele żarcików w Waszyngtonie. Wzmocniła też wizerunek Reagana jako – jak to ujął jeden z najbardziej cenionych intelektualistów stolicy, Clark Clifford – „sympatycznego nieuka”. Facet nie czytał nawet materiałów przygotowanych dla niego przed ważnym spotkaniem, którego był gospodarzem!
Pośród szyderstw wielu osobom umknął jednak fakt, że Reagan ostatecznie poprowadził szczyt inaczej i lepiej niż wielu wcześniejszych gospodarzy. Uparł się, aby liderzy ośmiu demokracji przemysłowych naprawdę porozmawiali, a nie tylko mielili przygotowane przez swoich pracowników punkty. Reagan zręcznie poprowadził ich w stronę tematów przekraczających założenia szczytu E-8 – takich, które uważał za ważniejsze od oficjalnych, jak na przykład jedność NATO, kiedy w tym samym roku Stany Zjednoczone umieszczały w Europie rakiety pośredniego zasięgu[17]. Nawet najbardziej zjadliwy z kolegów po fachu Reagana, skłonny do szyderstw premier Kanady Pierre Trudeau, publicznie nazwał szczyt ekonomiczny Reagana „bezprecedensowym sukcesem”[18].
Folder na biurku w gabinecie prezydenta zawierał ważniejsze materiały niż czarny skoroszyt. Kilka tajnych notatek dotyczyło kolejnych czterdziestu ośmiu godzin.
Notatka sekretarza stanu George’a Shultza, datowana na 2 października, została opatrzona stemplem TAJNE/DANE WRAŻLIWE. Gdyby jeszcze pozostały jakiekolwiek wątpliwości, to ktoś dopisał ręcznie: „superwrażliwe”[19]. W notatce sekretarz zachęcał prezydenta, by na szczycie przyjął „postawę pozytywną, pewną siebie i władczą”, jakby Reagan był w stanie przyjąć jakąkolwiek inną. Później zaś doradzał: „Nie powinniśmy oddzielać formy od treści ani pozorów od esencji. W Reykjavíku będą się one przeplatać”. Shultz pozostawił Reaganowi do rozstrzygnięcia, co to właściwie może znaczyć. O ile prezydent powinien „podkreślać potencjał znacznego postępu”, to powinien też uważać, by nie „powstało wrażenie, iż sam Reykjavík jest już szczytem”. Shultz zakończył pochlebną uwagą: „Polityka, jaką zainicjował pan sześć lat temu, sprawiła, że dziś mamy mocną pozycję”. Te mocne fundamenty stworzyły okazję do osiągnięcia „realnej redukcji arsenału nuklearnego – co samo w sobie jest historycznym osiągnięciem, a także potężnym krokiem w stronę pańskiej wizji bezpieczniejszego świata przyszłości”.
Niewykluczone, że czytając te superwrażliwe i ściśle tajne urzędowe dokumenty, Reagan myślał, że lepiej spędziłby czas, ponownie oglądając Dźwięki muzyki.
Kiedy Air Force One leciał wciąż na wschód w stronę Islandii, prezydent pogryzał owoce i żelki, które ubrany na niebiesko steward pokładowy stale donosił na jego biurko[20]. Aby umilić sobie podróż, Reagan zajrzał do pokoju konferencyjnego tuż obok swojego gabinetu, by pogawędzić ze współpracownikami i opowiedzieć kilka anegdot[21]. Mówił, że niedawno przeczytał Czerwony sztorm Toma Clancy’ego, gdzie znajdowały się również barwne opisy Islandii. Wspomniał też pewnego astronautę, który powiedział, że na Księżycu krajobraz jest bardziej przyjazny niż na przedmieściach Reykjavíku, gdzie trenowali przed lotem.
Wiele opowieści Reagana sięgało lat spędzonych w Hollywood, ale najbardziej lubił historie o dorastaniu w Dixon w stanie Illinois. Mówił o czasach, gdy był ratownikiem na plaży w Lowell Park, gdzie na pniu wycinał kreskę za każde uratowane życie. Jak twierdził, pod koniec jego pracy na pniu znajdowała się imponująca liczba siedemdziesięciu siedmiu nacięć[22].
Przez całą resztę życia Reagan próbował dołożyć kolejne uratowane istnienia do tamtej siedemdziesiątki siódemki. Wyobrażał sobie, że wciąż jest ratownikiem, tyle że na większą skalę niż w czasach Lowell Park.
Prezydent wrócił do gabinetu i przeczytał drugie memorandum w czerwonym segregatorze, również opisane jako TAJNE/WRAŻLIWE. Notatka stanowiąca kolejny przykład tajniackiego żargonu, napisana przez eksperta Białego Domu od spraw radzieckich, przynajmniej jedno mówiła jasno: „W przyszłym tygodniu udajemy się do Reykjavíku, nie mając pojęcia, w jaki sposób Gorbaczow planuje wykorzystać to spotkanie”. Ostatnio wykazywał się „niezdecydowaniem”, może więc być „autentycznie niepewny, a nawet sceptyczny, więc będzie pan [prezydent] musiał go najpierw wykurzyć z nory”[23].
Zamiast zatem koncentrować się na polityce, Reagan przygotowywał się na Reykjavík głównie od strony psychologicznej. Według Jacka Matlocka, wybitnego eksperta Białego Domu od spraw radzieckich, a także prowadzącego notatki dla strony amerykańskiej pierwszego ranka w Reykjavíku, prezydent skoncentrował się na „psychologii przywódców radzieckich, próbując zrozumieć ich tok myślenia i znaleźć sposoby działania oraz argumenty, które skłonią ich do zmiany postępowania”[24].
W Białym Domu i w waszyngtońskiej dzielnicy Foggy Bottom zorganizowano wcześniej wiele spotkań na szczycie, by przygotować się na to, co może ich czekać na Islandii[25]. Shultz był gospodarzem kilku z nich w swoim wykładanym drewnem, prywatnym gabinecie na siódmym piętrze Departamentu Stanu. Nikt jednak nie zaplanował i nie uzgodnił ze stroną radziecką takich podstawowych elementów profesjonalnych spotkań, jak plan rozmów, czas sesji i uczestnicy obu delegacji. Mając przed sobą wybory uzupełniające za ledwie trzy tygodnie, prezydent angażował się silnie w kampanię republikanów w całym kraju. Aby ponownie skupić się na sprawach międzynarodowych, zorganizował rozmowę na temat Reykjavíku w Pokoju Roosevelta, po drugiej stronie korytarza od Gabinetu Owalnego[26]. Kluczowe pytanie na wszystkich spotkaniach przed Reykjavíkiem było takie samo: „Czego powinniśmy się spodziewać po Gorbaczowie?”. A odpowiedź wszystkich ekspertów była identyczna: „Niezbyt wiele”.
Wszystkie zebrane informacje sugerowały, że Gorbaczow proponuje Reykjavík, by poprawić swoją pozycję we własnym kraju. Konfrontując się z narastającym tam oporem, miał pokazać, że w skali globalnej pozostaje liderem. Miał zręcznie osiągnąć swój cel, zapraszając prezydenta Stanów Zjednoczonych na omiataną wiatrami wyspę na dalekim odludziu. Tak samo sytuację oceniali obaj ambasadorzy – amerykański ambasador w Moskwie Arthur Hartman oraz radziecki w Waszyngtonie Jurij Dubinin – w czasie dwóch odrębnych rozmów w gabinecie Shultza.
Pewni naszej oceny sytuacji, nie mieliśmy problemu w sprawie spotkania pełnego uścisków dłoni i uśmiechów, jeśli to naprawdę miało pomóc Gorbaczowowi. Ostatecznie nikt nie był lepszy w ściskaniu dłoni i uśmiechaniu się od Ronalda Reagana.
Air Force One wiozący Reagana na Islandię – SAM 27000 – stał się częścią floty prezydenckiej w roku 1972. Chociaż był dość mały w porównaniu z 747, który później go zastąpił, miał taki rozmiar i taką historię, jakie podobały się Reaganowi. To dobrze, bo prezydent miał przebyć na nim więcej mil (630 000) niż którykolwiek z jego poprzedników. Całkiem trafnie samolot znalazł swoje miejsce w Bibliotece Prezydenckiej Ronalda Reagana. Stojąca w pawilonie maszyna wygląda, jakby cały czas była gotowa do lotu.
Za pokojami prezydenckimi znajdowała się sala konferencyjna oraz kilka miejsc dla najważniejszych prezydenckich doradców i sekretarzy. Inne miejsca przeznaczono dla pracowników obsługi niższej rangi, kilka dla prasy, a na samym końcu również dla agentów wywiadu.
Donald Regan zasiadł na miejscu zarezerwowanym dla szefa personelu Białego Domu – na pierwszym miejscu w pierwszym rzędzie. Regan, syn irlandzkiego policjanta z Bostonu, dostał się na Harvard, ale rzucił tamtejsze prawo, aby wstąpić do piechoty morskiej, kiedy wybuchła druga wojna światowa. Brał udział w pięciu bitwach na południowym Pacyfiku, w tym w tak ciężkich jak Guadalcanal i Okinawa. Każdy, kto nazwał go „byłym marines”, był natychmiast besztany i poprawiany słowami: „Jestem jednym z marines”. Faktycznie nim pozostał.
Regan, człowiek bystry i zdeterminowany, zatrudnił się w Merrill Lynch jako stażysta, a skończył jako dyrektor generalny. Miał silny temperament i barwne słownictwo. Korzystano z niego, bo miał posłuch i umiał doprowadzać sprawy do końca.
Regan świetnie się spisał jako sekretarz skarbu Reagana. Przeprowadził przez Kongres najważniejszą reformę podatków od dwudziestu pięciu lat i przeforsował reagonomikę. Dzielił z prezydentem pragnienie ograniczenia podatków i wydatków rządowych, choć trzeba przyznać, że oba te cele były raczej szumnie ogłaszane niż rzeczywiście osiągnięte.
Pod koniec pierwszej kadencji Reagana Regan stał się coraz bardziej zniecierpliwiony w Departamencie Skarbu. Ogarnął sytuację, znakomicie się spisał i teraz szukał nowych wyzwań. Na szczęście szef personelu Białego Domu James Baker czuł się podobnie. Dzieciństwo Bakera w rodzinie patrycjuszowskiej, spędzone pośród wypraw łowieckich i prywatnych wagonów kolejowych, całkiem różniło się od ubogiego dzieciństwa Regana na ulicach Bostonu. Mimo to przypadli sobie do gustu. Obaj wierzyli w twarde sposoby zarządzania. Obaj osiągnęli znakomite rezultaty. Pewnego razu gawędzili i zdali sobie sprawę z obustronnego znudzenia, a wówczas zrodził się w nich nowatorski pomysł, by zamienić się stanowiskami. Baker mógł przenieść się do Departamentu Skarbu, a Regan do Białego Domu. Wpadli więc prosto do Gabinetu Owalnego, by zaproponować to niecodzienne rozwiązanie. Prezydent natychmiast się zgodził, jakby obojętne mu było, kto jakie stanowisko zajmuje.
W ten sposób wraz z rozpoczęciem drugiej kadencji Reagana szefem personelu Białego Domu został Regan. Uważał się raczej za kogoś na kształt premiera niż doradcę – pilnował działania administracji i kontrolował przepływ informacji do i z Gabinetu Owalnego. Harry Truman miał nad biurkiem tabliczkę z napisem: „Tu kończy się wasza odpowiedzialność”. Regan poszedł dalej i kazał zrobić sobie tabliczkę z napisem: „Tu wasza odpowiedzialność nawet na chwilę nie przystaje”. Skuteczność była dla niego wszystkim. Kiedy pojawiały się jakiekolwiek sprawy, natychmiast zapadały decyzje.
Nowa praca stanowiła dla Regana wyzwanie, jednak tak naprawdę niezbyt mu odpowiadała. Choć zawsze był asertywny, teraz stał się autorytarny, a nawet nadgorliwy. Jego kwiecisty język nie odpowiadał członkom Kongresu i urzędnikom rządowym. Zebrał wokół siebie kadrę gorliwych doradców – szybko nazwanych „myszami” – bardziej lojalnych wobec niego niż wobec prezydenta. Przyznał sobie całodobową ochronę służb specjalnych, czego nie zrobił nawet Harry Robbins Haldeman za czasów imperialnej prezydentury Nixona. Na bankiety zaś wkraczał z pompą, tuż przed prezydentem, ale już po tym, jak orkiestra zagrała Niech żyje Wódz.
W mieście, gdzie status społeczny stanowi obsesję, a plotki są domowym przetwórstwem, działania i pretensje Regana zostały drobiazgowo odnotowane. Masa krytyczna nie została jednak przekroczona, dopóki niezadowolenie nie dotarło do pierwszej damy.
Tuż przed pierwszym szczytem Reagana z Gorbaczowem, który odbył się w Genewie w listopadzie 1985 roku, Regan rzucił uwagę, że kobiety nie przejmują się kontrolą zbrojeń, gdyż nie rozumieją sprawy udźwigu pocisków balistycznych. Nie zostało to dobrze przyjęte[27]. W stolicy Szwajcarii oficjalny fotograf Białego Domu zrobił zdjęcie, na którym prezydent Reagan i pierwszy sekretarz Gorbaczow siedzą obok siebie na czerwonej sofie i wykręcają szyje, by spojrzeć na Regana, który stoi za nimi i sprawia wrażenie, jakby nimi dowodził. Kiedy zdjęcie pojawiło się w „New York Timesie” i na pierwszych stronach gazet całego świata, Regan znalazł się u pierwszej damy na liście osób, na które trzeba uważać.
Mimo tych wad Don Regan dobrze przysłużył się Ronaldowi Reaganowi w Reykjavíku. Po pierwsze, doskonale znał swego szefa. Prezydent Stanów Zjednoczonych miał już siedemdziesiąt pięć lat, a kilka lat temu dostał kulę kilka centymetrów od serca. Wiedząc, że źle reaguje na zmiany czasu, Regan zorganizował dwa dni odpoczynku na Islandii. Po drugie zaś, wiedząc, że prezydent nie lubi oficjalnych dokumentów, ograniczał wszystkie materiały do minimum.
Na przedzie Air Force One siedział też kolega Regana i jego kompan z piechoty morskiej, sekretarz stanu George Shultz. Wraz ze swym radzieckim odpowiednikiem Eduardem Szewardnadzem był jednym z dwóch najważniejszych dyplomatów na świecie. Obaj wcześniej nie osiągnęli zbyt wiele w dyplomacji i uczyli się rzemiosła razem, szczególnie w czasie ponad trzydziestu wzajemnych spotkań. Shultz miał doświadczenie raczej w ekonomii i biznesie, ale w przeciwieństwie do Regana – raczej od strony akademickiej. Na plecach każdego krzesła w sali gabinetu w Białym Domu znajduje się mała mosiężna tabliczka z nazwiskiem i tytułem siedzącego. Na krześle Shultza, tuż po prawej stronie prezydenta, umieszczono cztery tabliczki[28] – „Sekretarz Pracy 1969–70”, „Dyrektor Budżetowy 1970–72”, „Sekretarz Skarbu 1972–74” oraz najnowsza: „Sekretarz Stanu 1982–”. Miała być później uzupełniona datą 1989, bo Shultz został najdłużej urzędującym – sześć i pół roku – sekretarzem stanu od czasu Deana Ruska[29].
Trzy pierwsze posady, wszystkie w administracji Nixona, pozwoliły mu zyskać uznanie za sprawą jego uważności, prawości i spokoju. Nawet Henry Kissinger – nieskłonny do ulegania wpływom innych ludzi na stanowiskach rządowych, zwłaszcza gdy uważał je za swoje stanowiska – ostatecznie zapałał sympatią do Shultza. „Nie poznałem nikogo w sferze publicznej, kogo bym bardziej szanował i bardziej lubił” – napisał w swych pamiętnikach. „Bardzo analityczny, spokojny, altruistyczny, Shultz brak temperamentu nadrabiał uczciwością i trafnymi sądami. (...) Nigdy nie pragnął osobistych korzyści. (...) Gdybym mógł wybrać jednego Amerykanina, któremu w chwili kryzysu powierzyłbym losy kraju, byłby nim George Shultz”[30].
Do Reagana bardziej przemawiał temperament Shultza niż jego inteligencja czy doświadczenie. Po dwóch latach niekończącej się burzy i naporu, kiedy sekretarzem stanu był Al Haig, w czerwcu 1982 roku Reagan odwołał Haiga, a na jego miejsce powołał przypominającego Buddę Shultza. „Widziałem, że prezydent wyraźnie się odpręża w towarzystwie Shultza” – wspominał wieloletni doradca Reagana Mike Deaver. „Ma wspaniały styl bycia, który bardzo odpowiada Reaganowi i sprawia, że ten czuje się przy nim bardzo swobodnie”[31]. Panowie poznali się w Kalifornii w latach siedemdziesiątych, kiedy Reagan był gubernatorem, a Shultz dyrektorem międzynarodowej firmy inżynierskiej Bechtel z San Francisco. W roku 1980 jako prezydent elekt Reagan powołał Shultza na szefa swojego ekonomicznego zespołu przejściowego.
Jako sekretarz stanu Shultz był uważny i profesjonalny, miał też dwie inne zalety. Pierwszą była zdolność do odgadywania, czego chce jego szef, i usilnej pracy na rzecz osiągnięcia tych celów. Przez ponad sześć lat Shultz kierował się przede wszystkim tą jedną myślą: Czego chce ode mnie Reagan? To wielka zaleta w administracji, rzadka pośród urzędników waszyngtońskich, którzy zazwyczaj myślą, jak sprawić, by prezydent robił to, czego chcą oni. Po drugie, Shultz wcielał w życie zasadę, którą często wygłaszał, iż „polityka jest sztuką włączania”. Począwszy od kluczowego, wznawiającego rozmowy o zbrojeniach spotkania w Genewie w styczniu 1985 roku z radzieckim ministrem spraw zagranicznych Andriejem Gromyką, Shultz zapraszał przedstawicieli różnych agencji, od CIA przez Agencję Kontroli Zbrojeń po Pentagon, by wraz z nim brali udział w negocjacjach[32]. Korzystał z ich zróżnicowanej wiedzy i rady, a także umiał skłonić często rywalizujące agencje do zgodnej współpracy w sposób produktywny.
Właśnie dlatego do Reykjavíku wybrała się również grupa ekspertów od kontroli zbrojeń. Ponieważ prezydent chciał ze sobą zabrać niewielu współpracowników, Regan wykreślał z listy kolejne nazwiska. Mimo to Shultz zdołał wcisnąć kilku ekspertów, chociaż uważano, że ich rada prawdopodobnie nie będzie potrzebna.
Byłem zachwycony, mogąc znaleźć się na pokładzie drugiego samolotu, lecącego za Air Force One. Czułem, że jestem szczęściarzem, mając możliwość tam być. Prawda jest jednak taka, że przez cały czas pracy dla rządu czułem, że jestem szczęściarzem.
Uzyskawszy dyplom ze stosunków międzynarodowych w Uniwersytecie Georgetown, zacząłem pracować w legislacji pod okiem wspaniałego mentora Hanka Liebermana w Departamencie Handlu. Potem zaś, za sprawą czystego przypadku, w roku 1968 mój ojciec wpadł na LaSalle Street w Chicago na kolegę prawnika Dona Lowitza, co zaowocowało moim zatrudnieniem w agencji do spraw „walki z ubóstwem”, prowadzonej przez energicznego byłego kongresmena z Trzynastej Dzielnicy w Illinois, Dona Rumsfelda. Jego asystentem natomiast był człowiek jeszcze młodszy, pochodzący z Wyoming dwudziestoośmiolatek Dick Cheney.
Dwa lata później moja żona – robiąca karierę w służbie dyplomatycznej w agencji pomocy zagranicznej – zabrała mnie ze sobą do Zairu jako „męża na utrzymaniu”. Gdy ona pracowała, ja robiłem badania do mojego doktoratu w Uniwersytecie Georgetown z politologii, zbierałem sztukę afrykańską i tłumaczyłem dla Muhammada Alego w czasie jego walki w wadze ciężkiej, nazwanej potem „bijatyką w dżungli”.
Rok po zakończonej nokautem George’a Foremana ośmiorundowej walce Alego miałem szczęście powrócić do Stanów Zjednoczonych z Rumsfeldem – tym razem jako asystent sekretarza obrony. Oznaczało to konieczność zagłębienia się w sprawy strategii, zbrojenia i kontroli zbrojeń. Był to dla mnie złoty czas, zakończony decyzją narodu amerykańskiego, który odrzucił administrację Forda i w roku 1977 wybrał Jimmy’ego Cartera.
Szukając czegoś do czytania w czasie lotu do Tokio w roku 1978, doradca Reagana Dick Allen zabrał ostatni numer niszowego i trudnego pisma „Foreign Policy”. W trakcie lotu zdziwił się, że w liberalnym magazynie czyta tekst konserwatywny – mojego autorstwa. W tym czasie publikowałem już inne artykuły, niekiedy w „New York Timesie” i dość regularnie w „Wall Street Journal”.
Po powrocie Allen zaprosił mnie, bym dołączył do nowo utworzonego zespołu doradczego do spraw polityki zagranicznej dla kandydata na prezydenta, Reagana. Przypadek sprawił, że spotkałem tam ponownie moją ulubioną profesorkę z Georgetown, Jeane Kirkpatrick, która uczyniła mnie swoim zastępcą przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdy Reagan mianował ją amerykańskim ambasadorem.
Mimo twardej ideologii i podobnego wizerunku Jeane miała w sobie rys pacyfistyczny. Zdecydowała się nie brać udziału w spotkaniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego w sprawie zbrojeń i kontroli zbrojeń, chociaż jako członkowi rady przysługiwało jej stałe miejsce. Poprosiła mnie, bym zajął to miejsce, co też często robiłem.
Coś, co powiedziałem – a może raczej fakt, że w ogóle nie za wiele mówiłem – sprawiło, iż ktoś w Białym Domu pomyślał o mnie, kiedy prezydent potrzebował nowego szefa programu kontroli zbrojeń w styczniu 1983 roku. Lecąc do Reykjavíku, byłem już trzeci rok dyrektorem amerykańskiej Agencji Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia. Była to specyficzna praca. Chociaż moje biuro znajdowało się w Departamencie Stanu, poglądy miałem bliższe polityce Pentagonu. Odpowiadałem jednak przed sekretarzem stanu – ale również przed prezydentem. Sekretarz Shultz nie lubił, kiedy na spotkaniach w Białym Domu obok niego siedział jego podwładny, który w obecności prezydenta często się z nim nie zgadzał. Trudno mi go o to winić. Musiało to być dla niego niezwykle wyczerpujące, jako że mogłem zgromadzić więcej informacji i lepsze argumenty niż ktokolwiek inny przy stole – nie dlatego, abym był bystrzejszy, ale dlatego, że nie miałem nic innego do roboty. Podczas gdy Shultz i inni siedzący przy tym stole każdego dnia byli zarzucani dziesiątkami różnych problemów, ja całą dobę mogłem się skupiać na kwestii kontroli zbrojeń.
Pasmo szczęśliwych zbiegów okoliczności w mojej karierze rządowej sprawiło, że znalazłem się w samolocie zmierzającym do Reykjavíku. Po wielu trudnych chwilach z Shultzem przez te wszystkie lata byłem mu szczególnie wdzięczny za zaproszenie mnie na pokład.
W samolocie lecącym przed nami, w prezydenckim Air Force One, jedno z miejsc w przednim rzędzie zarezerwowano dla Johna Poindextera, czwartego z sześciu doradców Reagana do spraw bezpieczeństwa narodowego. Był on prawdziwym patriotą, ukończył Annapolis w roku 1958 z pierwszą lokatą i całe życie poświęcił marynarce wojennej. Admirał nie czuł się dobrze na swojej posadzie. Poindexter świetnie znał się na napędzie atomowym, ale niewiele wiedział i nie bardzo obchodziło go, jak wygląda współpraca z Kongresem i prasą, a także metody osiągania kompromisów wśród urzędników.
Mimo swej władzy, wielu tytułów i prawdziwych talentów całe trio – Regan, Shultz i Poindexter – szef personelu Białego Domu, sekretarz stanu i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego – nie odegrało wielkiej roli w Reykjavíku. Nawet Shultz miał tylko drugoplanową rólkę w wielkim dramacie, dostarczając raczej zachęty niż eksperckiej porady. Nic w tym jednak złego, jako że prezydent nie chciał i nie potrzebował w Reykjavíku zbyt wielu rad. Był tam w dużej mierze sam, co bardzo mu odpowiadało. Nikt nie mógł też przewidzieć, że cała trójka wkrótce po Reykjavíku miała doświadczyć różnych dramatów zawodowych i osobistych.
Piątek, 10 października 1986 roku
Lotnisko Wnukowo, Moskwa
Kiedy kawalkada Gorbaczowa przyjechała na lotnisko, nad Moskwą padał lekki śnieg. W typowym radzieckim stylu ruch między Kremlem a lotniskiem całkowicie wstrzymano, aby opancerzona limuzyna ZiŁ-115 i towarzysząca jej kolumna samochodów mogły z zawrotną prędkością przejechać przez miasto w godzinach szczytu.
Zamknięta część na lotnisku znajdowała się w pewnej odległości od części komercyjnej. Gorbaczowowie szybko opuścili grupę starszych mężczyzn z najwyższych władz państwa, którzy przyszli ich pożegnać.
Pierwszym był Andriej Gromyko, niedawno mianowany przewodniczącym Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. Zwyczajem radzieckim, im dłuższy tytuł, tym mniej ważna pozycja. Gorbaczowowi niełatwo było pozbyć się Gromyki, który za życia całego pokolenia pozostawał radzieckim ministrem spraw zagranicznych. Związek Radziecki w tym czasie pokazywał światu dość ponure oblicze. Gromyko był znany powszechnie pod pseudonimem „Pan Niet”. Pozbycie się go postrzegano jako kamień milowy w nowej polityce zagranicznej Gorbaczowa. Obok Gromyki stał Wiktor Czebrikow, który również przyszedł żegnać swojego oficjalnego przełożonego. Nie było tajemnicą, że szef KGB żywił głęboką nieufność wobec planowanych reform, o których wiele się mówiło. Bardziej autentyczne były pożegnania z zastępcą Gorbaczowa, Jegorem Ligaczowem, który w kremlowskiej hierarchii doszedł do pozycji numer dwa. W drugim rzędzie stali mniej ważni członkowie Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego oraz ich zastępcy.
Gorbaczowowie przeszli wzdłuż szeregu mężczyzn, ściskając ich dłonie i wymieniając z nimi tradycyjne rosyjskie potrójne pocałunki w policzek. Pierwszy sekretarz był jak zwykle ubrany w ciężki, szary, wełniany płaszcz, na głowie miał ulubioną szarą fedorę. Jego żona jednakże już zaprezentowała zapowiedź prawdziwego pokazu mody, który szykowała na Reykjavík. Agencja Associated Press zauważyła, że była ona „elegancko ubrana”[33] w czarny płaszcz i pasujący do niego obszyty skórą kapelusz.
Wyjazd Gorbaczowów, choć dokładnie zaplanowany, zorganizowano w nie najlepszym czasie. W istocie wszystko odbyło się wbrew wyraźnym prośbom gospodarzy[34]. Ambasador islandzki dobitnie i wielokrotnie prosił, aby przyjazd nastąpił kiedykolwiek, tylko nie między godziną dwunastą a szesnastą w piątek, 10 października. W czasie tych czterech godzin – a to jedyne takie cztery godziny w całym roku – wszyscy najważniejsi urzędnicy islandzcy musieli wziąć udział w dorocznym otwarciu sesji tysiącletniego islandzkiego parlamentu: liczącego sześćdziesięciu członków Althingu[35]. Mimo śmiałych planów reformatorskich Gorbaczowa radziecki system był jednak wciąż zbyt sztywny, by się do tego dostosować. Władze radzieckie poinformowały rząd islandzki, że Gorbaczow przyleci właśnie w czasie tych czterech godzin, ponieważ politbiuro wysłało już zaproszenia na ceremonię pożegnalną na lotnisku. Zaskoczony tymi informacjami islandzki premier wypowiedział publicznie słowa, które w subtelnym języku dyplomacji są niemal jak policzek. „To niefortunne”[36] – stwierdził, marszcząc czoło.
Kiedy Gorbaczowowie wchodzili po schodach do biało-niebieskiego samolotu Ił-62M, reszta delegacji siedziała już na pokładzie. Mimo sugestii amerykańskiego prezydenta, by wielkie ekipy pozostawić w domu, świta radzieckiego pierwszego sekretarza liczyła ponad trzysta osób[37]. Setka miała paszporty dyplomatyczne. Resztę stanowili oficerowie KGB, rozmaici agenci do spraw bezpieczeństwa, doradcy i dziennikarze. W systemie radzieckim – mimo różnych rang, funkcji i paszportów – wszyscy oni pracowali dla rządu. Dziennikarze byli więc równocześnie rzecznikami prasowymi.
Pośrodku samolotu, obok gabinetu Gorbaczowa, siedzieli najważniejsi oficjele radzieccy. Na przedzie zasiadł Szewardnadze, którego Gorbaczow lubił i któremu na tyle ufał, że zrobił go ministrem spraw zagranicznych, wysadzając z siodła po trzech dekadach Gromykę.
Pięćdziesięcioośmioletni Szewardnadze był postacią intrygującą, choć środowisko, z którego się wywodził, prezentowało się niezbyt obiecująco: zaczynał jako szef policji politycznej w swojej rodzinnej Gruzji, doszedł do rangi szefa miejscowej partii komunistycznej i zajmował to stanowisko przez trzynaście lat.
Mimo iż przez lata szefował lokalnej partii, Szewardnadze coraz wyraźniej był przeświadczony, że reformy są pilnie potrzebne. Zaczął też postrzegać Gorbaczowa jako człowieka, który może je przeprowadzić. Panowie szybko przekonali się, że mają wiele wspólnego. Obaj wywodzili się z chłopstwa i w młodości pracowali w polu. Obaj należeli do młodzieżowych organizacji partyjnych, by w końcu dojść do stanowisk szefów partii – Szewardnadze w Tbilisi, a Gorbaczow w niedalekim Stawropolu.
Najpierw po cichu, potem coraz głośniej, począwszy od lat siedemdziesiątych, zaczęli mówić o potrzebie reform[38]. Chodzili razem na długie spacery w lasach Picundy nad brzegiem Morza Czarnego, w czasie których, jak pisał Szewardnadze w swoich wspomnieniach: „Rozmawialiśmy o wielu absurdach naszego życia i doszliśmy do wniosku, że nie możemy już tego dłużej ciągnąć”[39]. W roku 1984 tamte rozmowy doszły do bardziej radykalnego punktu. „Wszystko gnije. Trzeba to zmienić” – zgodzili się.
Szewardnadze był naznaczony przez samo dorastanie w rodzinnym kraju Stalina, w Gruzji, a także przez to, że jego teść został zgładzony w czasie jednej ze stalinowskich czystek. W roku 1956 brutalne radzieckie stłumienie węgierskiej rewolucji przyćmiło policyjną masakrę dwudziestu paru pokojowo protestujących ludzi na ulicach gruzińskiej stolicy, Tbilisi. „Ja sam i moje pokolenie na całe życie mieliśmy już zachować kompleks roku 1956 – pisał Szewardnadze – odrzucając siłę jako narzędzie i sposób uprawiania polityki”.
Cztery miesiące po tym, jak został pierwszym sekretarzem, Gorbaczow zaprosił Szewardnadzego do Moskwy, by uczynić go ministrem spraw zagranicznych. To, że obejmując tak kluczowe stanowisko, gruziński polityk nie miał żadnego doświadczenia w dyplomacji – niemal wcale nie wyjeżdżał wcześniej z kraju – wydawało się czymś mniej ważnym niż jego zdolności i lojalność. W Reykjavíku – i jeszcze przez wiele lat – ich związek miał pozostać bardzo bliski. A jednak nie zawsze miało tak być. Szewardnadze niekoniecznie też później zachowywał się szlachetnie w życiu publicznym. W jego działalności w kolejnych dekadach miało być tak wiele zawirowań, jak w czasie samych negocjacji w Reykjavíku.
Korpulentnym pasażerem na sąsiednim siedzeniu był Anatolij Dobrynin, były radziecki ambasador w Stanach Zjednoczonych. Ledwo się tam wcisnął, bo nawet wybrane fotele w Ile-62M były wielkości siedzeń w klasie ekonomicznej w zachodnich liniach lotniczych. Ambasador Dobrynin – po tylu latach tytuł był właściwie jak imię – przetrzymał sześciu radzieckich przywódców[40] i współpracował z sześcioma amerykańskimi prezydentami[41]. Wykształcony na inżyniera w Moskiewskim Instytucie Lotniczym, zaczął pracę w fabryce samolotów. Stalin postanowił rozwiązać powojenny problem braku dyplomatów – wywołany głównie przez jego przedwojenne czystki – rekrutując inżynierów w miejsce intelektualistów. Chociaż byli oni mniej uzdolnieni do pracy na takim polu, Stalin uważał ich za politycznie godnych zaufania, a to liczyło się znacznie bardziej.
Dobrynin należał do pierwszych wyselekcjonowanych w ten sposób. Wspominał później, że jego przyspieszony kurs dyplomacji opierał się na zanurzeniu w języku obcym oraz lekcjach etykiety. Ponieważ uczniom nie wolno było czytać gazet „burżuazyjnych”, angielskiego uczył się, czytając propagandową anglojęzyczną gazetkę komunistyczną „Daily Worker”.
Okazało się, że Tolia Dobrynin to urodzony dyplomata. W Waszyngtonie zjawił się, gdy w Białym Domu rezydował Harry Truman. Za czasów Dwighta Eisenhowera stał się człowiekiem numer dwa w radzieckiej ambasadzie, a za kadencji Johna F. Kennedy’ego został ambasadorem. Przez ponad dwa dziesięciolecia piastował to trudne stanowisko, stając się mentorem dla radzieckiej służby dyplomatycznej w Waszyngtonie. W czasie gdy był na świeczniku, zjechał całe Stany Zjednoczone, regularnie łowił ryby na Florydzie, co roku brał udział w Kentucky Derby i bywał pośród bogatych i potężnych kapitalistów i imperialistów amerykańskich[42].
Podczas nuklearnego kryzysu kubańskiego zdolności Dobrynina okazały się szczególnie cenne. Negocjował wówczas bezpośrednio z prezydentem Kennedym i jego bratem, prokuratorem generalnym Robertem Kennedym. To Dobrynin jako pierwszy zasugerował, by Amerykanie usunęli swoje przestarzałe pociski z Turcji, po tym jak Związek Radziecki usunie nowe pociski z Kuby[43]. To rozwiązanie pozwalało wycofać się z twarzą jego szefowi, Nikicie Chruszczowowi. Później Dobrynin stał się łącznikiem między swoimi przełożonymi na Kremlu a Henrym Kissingerem i prezydentem Richardem Nixonem w Białym Domu. W trakcie kadencji Nixona Dobrynin miał bezpośrednią łączność z Radą Bezpieczeństwa Narodowego, czego zazdrościli mu amerykańscy urzędnicy, bo posiadał łatwiejszy dostęp do ich przełożonych niż oni sami.
Kiedy Gorbaczow ściągnął Dobrynina do domu w roku 1986, by uczynić go potężnym szefem wydziału międzynarodowego Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej, Reagan zapytał: „To on naprawdę jest komunistą?”. Odpowiedź musiała być twierdząca, chociaż Dobrynin zdawał się bardzo sympatyczny i kosmopolityczny. Ale mimo że był wytworny i korzystał z uroków kulturalnego i intelektualnego bogactwa życia na Zachodzie, pozostał oddanym komunistą aż do ostatnich dni. Twierdził później, że rozpad Związku Radzieckiego był tragedią, której dało się uniknąć, a którą wywołały nadmierne ambicje niekompetentnych przywódców, prawdopodobnie tych samych, którzy wraz z nim lecieli wówczas do Reykjavíku.
Dobrynin udawał się tam jako doradca Gorbaczowa, tak jak ludzie z Rady Bezpieczeństwa Narodowego mogli doradzać prezydentowi amerykańskiemu. Jego wkład miał wynikać z doskonałej znajomości Ameryki i praktycznie wszystkich liczących się członków amerykańskiego rządu.
Niedługo przed wylotem zaprosił na lunch Richarda Nixona, który właśnie odwiedzał Moskwę. Wiele lat po swej rezygnacji w roku 1974 Nixon zdołał zaplanować i uknuć swoje polityczne zmartwychwstanie. W roku 1984 „Newsweek” na okładce potwierdził – albo, jak pisali inni, ostrzegał – „On powrócił”. W czasie lunchu w moskiewskim mieszkaniu Dobrynina Nixon zdołał w każdym razie znów zaistnieć w centrum stosunków amerykańsko-radzieckich.
Do Reykjavíku, obok Szewardnadzego i Dobrynina, leciało jeszcze trzech innych ważnych oficjeli radzieckich – Siergiej Achromiejew, Aleksandr Jakowlew i Anatolij Czerniajew.
Achromiejew był najmniej znany Amerykanom, chociaż pełnił funkcję szefa Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR i pozostawał jedynym żyjącym radzieckim marszałkiem. Pośród licznych orderów wiszących na piersi marszałka był i ten ogłaszający go Bohaterem Związku Radzieckiego. Nawet jak na kraj z tak znaczną inflacją medalową, dorobek Achromiejewa był imponujący – dziewięć Medali Jubileuszowych, cztery Ordery Leninowskie, Nagroda Leninowska, Order Rewolucji Październikowej, Order Wojny Patriotycznej, Order Czerwonego Sztandaru, Order „Za Służbę dla Ojczyzny w Siłach Zbrojnych ZSRR”, a do tego jeszcze Bohater Związku Radzieckiego, czyli najwyższe odznaczenie państwowe.
Między Achromiejewem a Gorbaczowem pojawiły się lekkie tarcia dotyczące reformy wojskowej, która w nieunikniony sposób wiązała się z ograniczaniem wydatków na kosztowne programy zbrojeniowe. „Washington Post” miał więc powody, by pisać w piątek, 10 października, iż marszałek Achromiejew „będzie w drugim rzędzie doradców (...), którzy najpewniej nie odegrają żadnej bezpośredniej roli w rozmowach”[44]. Nie mieliśmy jeszcze pojęcia, co czeka nas ze strony tego tajemniczego i cichego człowieka.
Już sam tytuł przysługujący Jakowlewowi – dyrektor wydziału propagandy Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego – sugerował potencjalny konflikt. W rzeczywistości Jakowlew był jednak godnym zaufania i niekonfliktowym człowiekiem. Gorbaczow wybrał go, by wzmocnić skrzydło reformatorskie w partii. Jakowlew zrozumiał, jak zacofany stał się jego kraj, kiedy w latach 1973–1983 pełnił funkcję ambasadora radzieckiego w Kanadzie. W czasie tej dekady wiele nauczył się też o Ameryce.
„Musicie zrozumieć, jaką sytuację mieliśmy w roku 1986” – powiedział Jakowlew w Bibliotece Prezydenckiej Ronalda Reagana podczas konferencji z okazji dziesięciolecia spotkania w Reykjavíku. „Gospodarka zmierzająca w stronę katastrofy, zimna wojna, stagnacja w rozwoju kraju. Wiedzieliśmy, że konieczne jest wprowadzenie poważnych zmian”[45]. Jakowlew, autor kilku książek naukowych, był raczej intelektualistą niż propagandystą. Miał zostać kluczowym graczem na Kremlu, w czasie gdy Gorbaczow wprowadzał swoje reformy, a także w trudnych latach, które miały przyjść potem.
Wszyscy wiedzieli, że Czerniajew jest jednym z głównych asystentów Gorbaczowa, ale nikt nie wiedział, w czym mu dokładnie asystuje. Miało to się stać jasne dopiero wiele lat później, kiedy radzieckie dokumenty na temat szczytu zostały ujawnione[46]. Okazało się, że Czerniajew miał za zadanie robić notatki w trakcie spotkań politbiura, by następnie snuć przypuszczenia na temat zachowania jego członków. W skrócie jego rola polegała na prowadzeniu wszechstronnych notatek dla Gorbaczowa i przygotowywaniu jego pracy.
W październiku 1986 roku Michaił Gorbaczow, tak jak Ronald Reagan, był u szczytu swej potęgi. Inaczej jednak niż Reagan, którego nazwano „teflonowym prezydentem” i który wydawał się pozbawiony zmartwień, Gorbaczow miał całe mnóstwo kłopotów. Młodszy z mężczyzn – w chwili spotkania w Reykjavíku Gorbaczow liczył sobie pięćdziesiąt pięć lat, urząd sprawował stosunkowo od niedawna – miał znacznie poważniejsze problemy niż starszy, któremu udało się dość komfortowo rozsiąść na swoim stanowisku. Gorbaczow miał do wyboru same złe opcje – niektóre z nich były po prostu mniej złe niż inne.
Lata przed Reykjavíkiem nie były szczęśliwe dla radzieckich przywódców. Pewna nadzieja pojawiła się, kiedy po niemal dwudziestu latach pod rządami Leonida Breżniewa władzę przejął Jurij Andropow. Dawny przywódca KGB uważany był za człowieka, który może zmodernizować Związek Radziecki zarówno w polityce krajowej, jak i zagranicznej. Znawcy Kremla uważali jego wybór za dobrą wiadomość, jako że Andropow był gotowy i zdolny do zmian. Gotowy – bo tylko KGB miało dostęp do informacji znanych za granicą, w jak wielkim stopniu Związek Radziecki był zacofany nie tylko w porównaniu z krajami uprzemysłowionymi, ale również satelickimi w Europie Wschodniej. Stała się rzecz prawdopodobnie wyjątkowa w dziejach imperializmu: Rosja, będąc centrum radzieckiego imperium, była biedniejsza niż kraje, którymi rządziła. Zdolny – bo tylko były szef KGB mógł dysponować władzą niezbędną do przeprowadzenia prawdziwych zmian. Szef KGB – gustujący w whisky i posiadający pokaźną kolekcję płyt jazzowych, które odtwarzał na gramofonie Bang & Olufsen w swoim wypełnionym duńskimi meblami kremlowskim mieszkaniu – był uważany za nowy rodzaj radzieckiego przywódcy. Żywiono nadzieję, iż Andropow będzie prowadził reformy wewnętrzne, równocześnie na arenie międzynarodowej współpracując z Reaganem, szczególnie w zakresie kontroli zbrojeń, co miało przynieść wyraźne korzyści radzieckiej gospodarce. Nadzieja ta miała mocne fundamenty. Jednakże zaledwie czternaście miesięcy po objęciu funkcji pierwszego sekretarza Andropow zmarł po gwałtownie rozwijającej się chorobie.
Jego następca Konstantin Czernienko – młodszy od Reagana, chociaż z pewnością nie było tego widać, urodzony w Nowosybirsku komunistyczny biurokrata – wspinał się na Syberii po kolejnych szczeblach kariery, a w połowie lat pięćdziesiątych został ściągnięty do Moskwy. Pełnił u Leonida Breżniewa funkcję szefa personelu, nic więc dziwnego, że wykazywał breżniewowskie skostnienie. Kiedy w wieku siedemdziesięciu trzech lat zaczął podupadać na zdrowiu, ze stanu letargicznego przeszedł do niemal całkowitego uśpienia. W ten sposób stał się uosobieniem całego późnego imperium radzieckiego – sklerotycznego i bezsilnego, w którym nic nie działało jak należy. Niekiedy pierwszy sekretarz nie mógł nawet wejść do pokoju bez pomocników podtrzymujących go za ramiona. Kiedy czytał ważne przemówienia, nieraz mylił strony, a z powodu astmy świszczał tak donośnie, że właściwie nie dało się go zrozumieć. Oba te czynniki sprawiały, że analitycy CIA musieli odszyfrowywać nie tylko, co Czernienko miał na myśli, ale i co w ogóle powiedział. Cierpienie analityków – i samego Kremla – nie trwało długo. Czernienko stał się moskiewskim odpowiednikiem papieża Jana Pawła I – zmarł wkrótce po tym, jak przejął władzę.
Dwóch przywódców w ciągu dwóch lat – nie była to dobra recepta na stabilizację. Wpadłem kiedyś w Waszyngtonie na włoskiego ambasadora, który właśnie szykował się do wylotu do Moskwy na kolejny pogrzeb państwowy. „Wiesz co, Ken – powiedział ze śmiechem – zamiast biletów powinni mi przesłać abonament na cały sezon”.
Wiadomo było, że upadające imperium radzieckie potrzebuje pilnie rewitalizacji. Utrzymywanie statusu superpotęgi i zarządzanie trzecią gospodarką świata przy równoczesnym sprawowaniu rządów totalitarnych było po prostu niemożliwe w świecie bogacącym się i demokratyzującym na progu epoki informatycznej. Wszyscy zdawali sobie sprawę, co jest potrzebne – modernizacja – ale nikt nie wiedział, jak do niej doprowadzić. Zbyt szybkie kroki mogły być niebezpieczne, zbyt wolne mogły skończyć się katastrofą. Nie znajdowano też żadnego tego typu precedensu w dziejach, do którego można by się teraz odwołać. Każdy nowy radziecki przywódca musiał więc tak czy inaczej poprowadzić swoich 280 milionów poddanych na ziemię nieznaną. W wieku dwudziestym obserwowano, jak około dwadzieścia krajów przechodzi z kapitalizmu na komunizm, ale jak dotąd nie było ani jednego, który przebyłby drogę odwrotną. To samo ujęto w tak zwanej doktrynie Breżniewa, mówiącej, że żaden kraj, który stał się komunistyczny, nie może się już cofnąć. Kraj, który obrał czerwone barwy, na zawsze miał już pozostać czerwony.
Co więcej, prawdziwe zmiany można było przeprowadzić jedynie po pozbyciu się starego komunistycznego przywództwa. Góra partyjna była zaś przezorna i ostrożna, konająca, lecz silnie okopana, mocno zakorzeniona w przeszłości i stanowczo zdecydowana przeciwstawiać się wszelkim zmianom, które mogłyby ją osłabić. Oczyszczenie tych zasieków zabrałoby tak wiele czasu i zużyło tyle kapitału politycznego, że niewiele zostałoby już na same reformy, zakładając, że na jakiekolwiek by się zgodzono.
Niecałe dwa miesiące po reelekcji Reagana nadszedł czas Gorbaczowa. Zachodni obserwatorzy uznawali zwycięstwo Gorbaczowa za zaskakujące, był on bowiem zupełnie inny od wszystkich niedawnych pierwszych sekretarzy. Młody, cieszący się dobrym zdrowiem, miał ujmujący sposób bycia, a w Moskwie był kimś stosunkowo nowym, jako że przybył tutaj zaledwie w roku 1978[47].
Specjaliści wskazywali na trzy kluczowe czynniki w dojściu Gorbaczowa do władzy. Po pierwsze i pewnie najważniejsze, był znakomity w zjednywaniu sobie partyjnej starszyzny, potrafił ze starców uczynić swoich patronów. Główny propagandysta kraju Michaił Susłow cenił go jako swojskiego chłopaka, który daleko zaszedł. Susłow, przez lata numer dwa na Kremlu, osobiście zainteresował się Gorbaczowem, od czasu gdy ten zastąpił go na stanowisku szefa partii w Stawropolu. Andropow zaś awansował Gorbaczowa, powierzając mu rolnictwo i planowanie reform. Z kolei Gromyko, najbardziej twardogłowy ze starej gwardii, osobiście nominował go na najwyższe stanowisko. Po drugie, Gorbaczow robił dobre wrażenie. Jego wielka próba miała miejsce w Londynie w grudniu 1984 roku, kiedy wciąż był tylko funkcjonariuszem partyjnym. Specjalista „New York Timesa” od spraw radzieckich Serge Schmemann opisywał, jak grupa „ociężałych mężczyzn w ciemnych płaszczach i ciężkich futrzanych czapach maszerowała przez zamarzniętą ziemię” w Moskwie, aby pożegnać poważnego Gorbaczowa, który przystanął, by wykonać „sztywne pożegnanie wymagane przez ceremonię”, podczas gdy jego żona przez nikogo niezauważona wślizgnęła się do samolotu. Po wylądowaniu w Londynie jednakże, jak pisał Schmemann:
Drzwi otworzyły się i ze środka para wyskoczyła razem, wesoło machając do witających ich urzędników. (...) To było jak sztuczka magiczna: z jednej strony włóż ciężkiego radzieckiego urzędnika, z drugiej niepostrzeżenie wsuń atrakcyjną kobietę, machnij całością w powietrze i już – Presto! – wyskakuje Nowy Radziecki Przywódca, uśmiechnięty, czarujący, towarzyski i okraszony elegancką, wykształconą i obytą żoną. W Wielkiej Brytanii wszyscy byli zachwyceni[48].
Zazwyczaj cyniczna prasa londyńska dała się oczarować radzieckiej parze. Autor plotkarskiej rubryki w londyńskim „Daily Mirror”, Peter Tory, wykrzykiwał: „Ależ szykowną kobietą jest pani Gorbaczow!”[49].
Po trzecie, Gorbaczow miał w sobie energię. Po dziesięcioleciu stale reanimowanego Breżniewa, ponad roku Andropowa z niedziałającymi nerkami, kolejnego roku z letargicznym Czernienką, Związek Radziecki pilnie potrzebował przywódcy w dobrej formie. Gorbaczow, jak ujął to James Gallagher z „Chicago Tribune”, stanowił „odświeżającą zmianę po wszystkich schorowanych starcach, którzy zajmowali ten urząd przez ostatnią dekadę”[50].
Tak czy inaczej, kiedy Czernienko zmarł, radziecka Partia Komunistyczna była gotowa na zmiany. Państwowe radio ogłosiło nazwisko nowego przywódcy w kilka godzin po śmierci poprzedniego. Gromyko nominował Gorbaczowa jako człowieka „o miłym uśmiechu i żelaznej szczęce”. A potem, po „minucie ciszy” dla zmarłego przywódcy, podjęto głosowanie nad kandydaturą nowego przywódcy. Jednogłośnie wskazano na Gorbaczowa, który przypadkiem przewodniczył spotkaniu. Sceptycy wątpili, by wszystkich 319 członków komitetu – wywodzących się z krajów obejmujących jedenaście stref czasowych – mogło tak szybko dotrzeć do Moskwy w mroźny marcowy dzień, aby wziąć udział w tym jednomyślnym głosowaniu[51].
Gorbaczow został zatem powołany. Był najmłodszym przywódcą radzieckim od czasu Stalina, pierwszym – i, jak się miało okazać, jedynym – przywódcą radzieckim urodzonym po rewolucji i jedynym, który nie służył w wojsku[52].
Nominację przywitano entuzjastycznie zarówno w Związku Radzieckim, jak i za granicą. Sympatyczny uśmiech Gorbaczowa został powszechnie zauważony i dobrze przyjęty. Żelaznej szczęki nie zauważono, przynajmniej początkowo. Oto wreszcie pojawił się przywódca, który wiedział, że potrzebne są drastyczne zmiany, i był pewien, że potrafi je wprowadzić. Niektórzy byli jednak mniej optymistyczni, biorąc pod uwagę, że Związek Radziecki pozostawał krajem, w którym główną przyczyną domowych pożarów były wybuchające telewizory. W niedawno odtajnionym raporcie CIA z tego czasu czytamy, że „Gorbaczow musi mierzyć się z systemem gospodarczym, który nie może równocześnie utrzymywać gwałtownego wzrostu wydatków zbrojeniowych oraz zaspokajać zapotrzebowania na większą ilość i zróżnicowanie towarów i usług konsumenckich, inwestować w modernizację i ekspansję gospodarczą oraz nadal wspierać gospodarki państw satelickich”. Z czegoś trzeba było zrezygnować[53].
Czwartek, 9 października 1986 roku
Baza Lotnicza Andrews, Camp Springs, Maryland
Trzecią grupę najeżdżającą Islandię stanowili dziennikarze. Poprzedni raz, kiedy światowa prasa zwróciła uwagę na tę odizolowaną wyspę, miał miejsce w roku 1972, kiedy to odbywał się tam mecz o szachowe mistrzostwo świata między niestabilnym Amerykaninem Bobbym Fischerem a żywiołowym Rosjaninem Borysem Spasskim. Nazwane „Meczem Stulecia” sześciotygodniowe starcie przyniosło niespodziewane zwycięstwo Amerykanina i zakończyło radziecką dominację w szachach, trwającą od świtu zimnej wojny w roku 1948.
W czasie rundy rozmów dyplomatycznych w ONZ na tydzień przed szczytem Szewardnadze powiedział dziennikarzom, że Gorbaczow zaproponował spotkanie w Reykjavíku, bo chciał urządzić „sesję roboczą w roboczej atmosferze, bez zbędnego zamieszania, bez rozgłosu”. Następnie dodał: „Dziennikarzy będzie tam niewielu”[54].
Nie miał racji. Na krótko przed otwarciem szczytu Marcus Eliason z Associated Press szacował, że na Islandię lecieć będzie dwa i pół tysiąca dziennikarzy – reporterów, redaktorów, producentów, fotografów i kamerzystów[55]. Nawet i te szacunki były jednak zaniżone. Zanim szczyt się rozpoczął, akredytowało się na niego 3117 zagranicznych dziennikarzy[56].
Kilka dni przed tym, jak do Reykjavíku przeleciały dwa oficjalne amerykańskie samoloty prasowe, na Islandię zaczęły napływać amerykańskie ekipy filmowe i dziennikarze. Mała grupka dziennikarzy, wybranych przez swych kolegów, znajdowała się też na pokładzie samolotu prezydenckiego, by donosić o wszystkim, co będzie działo się w drodze. Większość tworzonych przez nich materiałów ostatecznie skupiała się na tym, czy prezydent miał na sobie kardigan, czy kurtkę skórzaną, i jaki film oglądał podczas lotu.
Jeden z dwóch samolotów prasowych wyleciał z Andrews w czwartkowy poranek, zanim prezydent pojawił się na South Lawn. Umożliwiło to dziennikarzom i ekipom przygotowanie się na transmitowanie ceremonii powitalnej prezydenta na lotnisku Keflavík.
Organizacje prasowe płaciły amerykańskim siłom zbrojnym pełne stawki za miejsca lotnicze pierwszej klasy dla dziennikarzy. Podatnik sporo jednak dołożył ze swojej kieszeni. Na pokładzie głównego samolotu prasowego był również sekretarz prasowy Reagana Larry Speakes i jego doradcy. Urzędnicy z Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Departamentu Stanu także tu przebywali, dostarczając cytatów „z wysoko postawionego źródła w administracji”.
Atmosfera na pokładzie samolotów prasowych jest, mówiąc delikatnie, swobodna. Dziennikarze i felietoniści są zazwyczaj towarzyscy, a ich ego bywa przerośnięte. Bar pozostaje otwarty przez cały czas lotu, zaś steward napełnia kieliszki bez pytania. Rozmowy i śmiechy są głośne, kwitnie dowcip sytuacyjny. Zwykle ignoruje się obowiązujące zasady, w tym prośby kapitana, by zapiąć pasy i złożyć stoliki przed lądowaniem.
Rząd islandzki podjął heroiczną próbę zakwaterowania hord szturmujących nagle jałowe brzegi wyspy. Islandczycy, nieprzyzwyczajeni do wielkich zmian w swym tradycyjnym stylu życia, doświadczyli gwałtownego medialnego tsunami. Nawet zapewnienie podstawowych usług było, jak pisał Eliason, „niemałym osiągnięciem dla narodu liczącego 240 000 ludzi, przyzwyczajonych do surowego, wyspiarskiego życia w pobliżu koła podbiegunowego, którzy bez uprzedzenia znaleźli się w samym centrum zainteresowania międzynarodowych mediów”[57].
Kiedy ogłoszono, że w Reykjavíku odbędzie się szczyt, kraj dysponował tylko 215 zamorskimi liniami telefonicznymi. Działało jedynie 150 000 telefonów. Urząd Pocztowy i Telekomunikacyjny szybko sprowadził dziewięć naziemnych stacji w celu ułatwienia zamorskich połączeń, a firma AT&T dostarczyła swoją najnowszą technologię. ITT zainstalowała specjalne faksy, aby skrypty japońskich reporterów „nie wymagały transkrypcji na inny alfabet przed transmisją”. Firma IDB Communications z Los Angeles zainstalowała przenośną stację naziemną do przesyłania sygnału radiowego przez satelitę. Najważniejsi amerykańscy nadawcy telewizyjni zapłacili 150 000 dolarów za wynajęcie samolotów do przewozu anten satelitarnych.
W tamtym czasie amerykańskimi wiadomościami rządziły trzy sieci telewizyjne. Każda z nich wysłała swojego przedstawiciela: CBS Dana Rathera, NBC Toma Brokawa, a ABC Petera Jenningsa, by ten „nadawał na żywo z Reykjavíku”. Samo ABC oddelegowało pięćdziesiąt osób do organizowania nocnego programu[58]. Drużyna ABC oprócz Jenningsa liczyła jeszcze trzech innych czołowych korespondentów politycznych i dyplomatycznych pod wodzą niezastąpionego Sama Donaldsona.
CNN, nowe na scenie, szukające okazji, by pokazać, że jest poważnym graczem, wysłało do Reykjavíku trzydziestu ludzi. Ignorując przesłanie Reagana, że będzie to kameralne wydarzenie, oraz słowa Szewardnadzego, iż tylko kilku dziennikarzy pojedzie na szczyt – i mimo że ogłoszono, iż w czasie szczytu nie będzie żadnych komunikatów dla mediów – CNN śmiało ogłosiło, że zamierza przez weekend nadawać całodobowy program z Reykjavíku[59].
Intelsat ustawił siedem satelitów do odbierania sygnałów z dziesięciu czy jedenastu talerzy, rozstawionych przez europejskie stacje telewizyjne[60]. Kraje zachodnie dogadały się w sprawie sygnału z amerykańskim Intelsatem, tak samo jak Związek Radziecki, chociaż miał własne przedsiębiorstwa telekomunikacyjne. Urzędnicy kremlowscy bardziej jednak ufali usługom konkurencji.
Znalezienie zakwaterowania było prawdziwym koszmarem. Niemal połowa miejsc hotelowych[61] w mieście oraz jedna trzecia wynajmowanych samochodów[62] zostało zajętych przez amerykańskie służby specjalne i Departament Stanu, zanim szczyt w ogóle ogłoszono. Na co dzień w Reykjavíku oferowano jedynie tysiąc pokojów hotelowych, od czterogwiazdkowych do bezgwiazdkowych. Rząd islandzki ogłosił, że zaangażuje „siły nadzwyczajne”[63], by opróżnić wcześniej zarezerwowane lepsze miejsca dla oficjalnych przedstawicielstw dyplomatycznych, VIP-ów i najważniejszych dziennikarzy. Rząd skłonił również prywatne gospodarstwa domowe oraz szkoły publiczne do zorganizowania miejsc noclegowych.
Nieliczne hotele nadal dysponujące wolnymi pokojami wielokrotnie podniosły ceny. Przedsiębiorczy miejscowi oferowali swoje domy nawet za 15 000 dolarów za weekend. Pewna norweska firma przysłała wielki statek dysponujący dwustoma kajutami.
Nie tylko turyści, właściciele domów i uczniowie doświadczyli tych problemów. Służby specjalne zarekwirowały dom amerykańskiego ambasadora na użytek prezydenta. Potrzebny był cały dom, więc ambasador i jego żona musieli się wyprowadzić na ten czas[64].
Kiedy ambasador Nick Ruwe został o tym poinformowany, w żadnym hotelu nie było już odpowiedniego pokoju. Ruwe, człowiek dumny i zamożny, nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Wraz z żoną po przywitaniu prezydenta we własnym domu opuścili ambasadę i udali się w nieznanym kierunku. Dlatego też amerykański ambasador w Islandii miał być nieobecny w przełomowym momencie w dziejach relacji amerykańsko-islandzkich.
Mimo wszelkich trudności większość dziennikarzy była jednak zachwycona, mogąc relacjonować jedno z najistotniejszych wydarzeń na świecie. Jedynie nieliczni nie chcieli jechać z powodu Jom Kippur, najważniejszego żydowskiego święta w całym kalendarzu, które zaczynało się o zachodzie słońca w niedzielę, 12 października. Szczyt planowano skończyć w niedzielę w południe, więc samoloty prasowe miały wrócić na kilka godzin przed zmierzchem, mimo to Daniel Schorr z National Public Radio, Barry Schweid z Associated Press i paru innych postanowiło nie ryzykować[65]. Okazało się to rozsądne, bo w Reykjavíku nic nie przebiegało zgodnie z planem, nawet święta.
W przeddzień szczytu, kiedy zagraniczna prasa obstawiała: „Co się tu wydarzy?”, miejscowi zastanawiali się: „Jak w ogóle do tego doszło?”. A doszło do tego z powodu Gorbaczowa. To on wpadł na pomysł zorganizowania błyskawicznego spotkania wkrótce po otrzymaniu sztampowego listu od amerykańskiego prezydenta, który w lipcu przedstawiał amerykańskie propozycje dotyczące zbrojeń i wyrażał nadzieję na dalsze postępy w tej sprawie w Genewie.
Odpowiedź Gorbaczowa, datowana na 15 września, była dość dziwna, zapowiadała niejako niezwykłe wydarzenia, do których miała doprowadzić[66]. Na początku listu Gorbaczow szczerzył swą słynną żelazną szczękę. Pisał, że poczuł się urażony świadomą kampanią Reagana na rzecz delegitymizacji systemu radzieckiego, „masową wrogą kampanią prowadzoną przeciw naszemu krajowi, podjętą przez przedstawicieli najwyższych szczebli amerykańskiej administracji”. Następnie odnosił się do ostatniego kryzysu amerykańsko-radzieckiego, zapoczątkowanego 2 września 1986 roku, kiedy to KGB aresztowało amerykańskiego dziennikarza „U.S. News & World Report” Nicholasa Daniloffa. Rozdmuchując sprawę, Gorbaczow pisał, że Stany Zjednoczone „świadomie dążyły do zaburzenia relacji radziecko-amerykańskich i zwiększenia napięcia we wzajemnych relacjach”. Co więcej, wprowadzona przez Reagana Inicjatywa Obrony Strategicznej miała być „okrężną drogą zapewnienia sobie przewagi nuklearnej”.
Wyglądało więc na to, że Gorbaczow może nie być wcale tym człowiekiem, o którym dwa lata wcześniej brytyjska premier Margaret Thatcher mówiła: „Z nim można robić interesy”. Wówczas Thatcher określano już mianem „Żelaznej Damy”, a ona sama bardzo lubiła ten przydomek, chociaż wymyślono go w gazecie radzieckiej armii zatytułowanej „Czerwona Gwiazda”.
Pierwsza część listu wskazywała zatem, że Gorbaczow stanowi jedynie nową twarz przyczepioną do dobrze znanego ciała – może i jest nową czerwoną gwiazdą światowych mediów, ale pozostaje aparatczykiem sączącym standardową moskiewską propagandę w prywatnej korespondencji z amerykańskim prezydentem.
Pod sam koniec sześciostronicowego listu – dokładnie w ostatnim akapicie – pojawiała się jednak pierwsza niespodzianka. Przekaz i ton nagle się zmieniły, z tradycyjnej radzieckiej formuły przychodząc w stronę głosu przyjaznego. „Przyszła mi do głowy myśl, by zaproponować coś panu, panie prezydencie” – pisał Gorbaczow. Być może byliby w stanie „odłożyć na bok wszelkie kwestie” – zapewne te, w sprawie których gardłował na pierwszych pięciu stronach – i zorganizować „krótkie spotkanie jeden na jeden, powiedzmy na Islandii czy w Londynie, może nawet jednodniowe”, by zająć się tematyką kontroli zbrojeń.
List przechodził więc od tonu aroganckiego do uprzejmego, od ideologicznego do praktycznego. Pierwszy sekretarz następnie sugerował „całkiem poufną, prywatną i szczerą rozmowę (być może tylko z udziałem naszych ministrów spraw zagranicznych)”. Proste, przyjacielskie spotkanie ich dwóch – do zorganizowania w ciągu kilku tygodni.
Wracając myślą do tego, jak przez jakieś sześć miesięcy szykowaliśmy spotkanie Reagan–Gorbaczow sprzed roku, zapewne wyglądałem na zaniepokojonego, gdy czytałem ten list. Kiedy zacząłem wyrażać swoje wątpliwości w narożnym biurze Poindextera – po tym jak zamknął drzwi, wręczył mi list i oznajmił, że mam go przeczytać tu i teraz – ten machnął ręką, dając znak, że mam przestać, bo prezydent chce tego spotkania. Chciał tak bardzo, że już odpisał Gorbaczowowi, że się zgadza.
Reagan wolał Islandię, bo w Wielkiej Brytanii miałby zobowiązania wobec królowej i Margaret Thatcher. W Reykjavíku można by zorganizować proste spotkanie, w którym oni dwaj porozmawialiby po cichu i na uboczu, najwyżej z udziałem jednej czy dwóch dodatkowych osób po obu stronach, a w Londynie byłoby wiele zamieszania.
Szybko ustalono dokładny termin – Gorbaczow był równie dobrze usposobiony, co Reagan – i poinformowano o wszystkim rząd Islandii. Premier Steingrímur Hermannsson dowiedział się o wszystkim najpierw nie od swego sojusznika w NATO, lecz od przedstawiciela swojego wroga, rosyjskiego ambasadora Jewgienija Kosariewa. Premier odparł, że nie ma pewności, czy takie ważne wydarzenie da się zorganizować w zaledwie dwanaście dni, ale że porozmawia o tym z ambasadorem amerykańskim.
Hermannsson wspominał, co się działo później: „Jego Ekscelencja” – czyli ambasador Ruwe – „nie był, jak by to powiedzieć, zachwycony”. Pamiętał dokładnie, jak ambasador powiedział: „Co za gnojki!”. Premier zapytał na to niewinnie: „Rosjanie?”. „Nie – odparł Ruwe niecierpliwie – Departament Stanu!”. O niczym go bowiem nie powiadomiono[67].
Wkrótce zaś poinformowano cały świat. Hermannsson przekazał wieści Islandczykom już następnego dnia, doprecyzowując, że na miejsce szczytu wybrano hotel Saga w centrum Reykjavíku.
Ogłoszone w poprzednim roku w Genewie spotkanie dwóch przywódców miało się więc odbyć nie pod koniec roku w Waszyngtonie, ale za dwanaście dni w Reykjavíku. Nie odbyło się też w hotelu Saga, lecz w domu Höfði. I z pewnością nie była to jałowa, pokazowa sesja.