Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Twórczość Ernesta Hemingwaya oparta jest w dużej mierze na materiale autobiograficznym. Z nielicznymi wyjątkami także bohaterowie 49 opowiadań mają cechy autoportretu. Pisarstwo Hemingwaya jest bardzo subiektywne. Poruszał on tylko te aspekty ludzkiej egzystencji, które poznał sam w swym barwnym, pełnym rozmachu i fantazji życiu.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 641
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
49opowiadań
Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1988
Przełożyli
Mira Michałowska Jan Zakrzewski Bronisław Zieliński
Tytuł oryginału
THE FIRST FORTY-NINE STORIES
Okładkę i strony tytułowe projektował JAN NIKSIŃSKI
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1964
ISBN 83-06-01585-1
Pierwsze cztery opowiadania są ostatnimi, jakie napisałem. Dalsze na-stępują w takim porządku, w jakim zostały pierwotnie opublikowane.
Pierwszym moim opowiadaniem było W Michigan, napisane w Paryżu w roku 1921. Ostatnim jest Stary człowiek przy moście, przetelegrafowany z Barcelony w kwietniu 1938.
Oprócz Piątej kolumny napisałem Morderców, Dzisiaj jest piątek, Dziesięcioro Indian, część Słońce też wschodzi i jedną trzecią Mieć i nie mieć w Madrycie. Madryt był zawsze dobrym miejscem do pracy. Tak samo Paryż, a w chłodnych miesiącach Key West na Florydzie i rancho pod Cooke City w Montanie, Kansas City, Chicago, Toronto i Hawana na Kubie.
Niektóre inne miejsca nie były takie dobre, ale może to my nie byliśmy tacy dobrzy, kiedyśmy w nich przebywali.
W tej książce są różne rodzaje opowiadań. Mam nadzieję, że znajdzie-cie takie, które wam się spodobają. Odczytując je na nowo, widzę, że poza tymi, co osiągnęły pewien rozgłos — tak że nauczyciele szkolni włączają je do zbiorów opowiadań, które muszą kupować ich uczniowie, co sprawia, że człowiek czyta je zawsze z lekkim zakłopotaniem i zastanawia się, czy naprawdę je napisał, czy może gdzieś usłyszał — najbardziej lubiłem Krótkie szczęśliwe życie Franciszka Macombera, W innej krainie, Wzgórza jak białe słonie, Taki już nigdy nie będziesz, Śniegi Kilimandżaro, Jasne, dobrze oświetlone miejsce oraz opowiadanie pod tytułem Światło życia, które nigdy nie podobało się nikomu poza mną. I jeszcze kilka innych. Bo gdyby się ich nie lubiło, nie dałoby się ich publikować.
Podążając tam, gdzie musimy podążać, robiąc to, co musimy robić, i oglądając to, co musimy oglądać, stępiamy i wyszczerbiamy narzędzie, którym piszemy. Ale wolę je mieć powyginane i stępione i czuć, że muszę je znowu wyostrzyć, wykuć we właściwy kształt i przeciągnąć po osełce — i wiedzieć, że mam o czym pisać — niż żeby było piękne i błyszczące, a ja żebym nie miał nic do powiedzenia, albo żeby było gładkie i dobrze naoliwione w schowku, ale nie używane.
Teraz już trzeba wziąć się znów do ostrzenia. Chciałbym pożyć dostatecznie długo, aby napisać jeszcze trzy powieści i dwadzieścia pięć opowiadań. Znam kilka wcale niezłych.
1938
Ernest Hemingway
1
1 Tom ten jest pełnym polskim wydaniem Hemingwayowskiego zbioru opowiadań The First Forty-Nine Stories (49 opowiadań), z których część ukazała się pt. Śniegi Kilimandżaro
2
inne opowiadania (1958), a część pt. Rogi byka (1962).
Była już pora obiadowa i wszyscy siedzieli pod podwójnym, zielonym skrzydłem namiotu-jadalni, udając, że nic się nie stało.
— Napijecie się lemoniady czy soku z grejpfruta? — spytał Macomber.
— Ja proszę whisky — odparł Robert Wilson.
— Ja też. Muszę się napić czegoś mocnego — powiedziała żona Macombera.
— Myślę, że to będzie najlepsze — zgodził się Macomber. — Niech pan mu każę przygotować trzy whisky.
Usługujący boy już się do tego zabrał; wydobył butelki z płóciennych worków do chłodzenia, kropliście zapoconych na powiewie, który przenikał między drzewa ocieniające namioty.
— Ile powinienem im dać? — spytał Macomber.
— Funt będzie aż nadto — powiedział Wilson. — Nie trzeba ich psuć.
— Przewodnik to rozdzieli?
— Oczywiście.
Przed pół godziną Franciszek Macomber przybył w triumfie do swego namiotu, niesiony od skraju obozowiska na rękach i ramionach przez kucharza, boyów, oprawiaczy i tragarzy. Nosiciele broni nie wzięli udziału w tej manifestacji. Kiedy krajowcy postawili go na ziemi przed wejściem do namiotu, uścisnął im wszystkim dłonie, przyjął powinszowania, a potem wszedł do środka, siadł na łóżku i pozostał tak, póki nie przyszła jego żona. Nie odezwała się do niego, a on zaraz wyszedł, aby obmyć sobie twarz i ręce w stojącej na zewnątrz przenośnej umywalni, i zasiadł w wygodnym płóciennym fotelu, obok namiotu-jadalni, gdzie był przewiew i cień.
— No, ma pan swojego lwa — powiedział Robert Wilson. — I to doskonałego.
Pani Macomber rzuciła szybkie spojrzenie Wilsonowi. Była niezmiernie przystojną, wypielęgnowaną kobietą; uroda i pozycja towarzyska przyniosły jej przed pięciu laty pięć tysięcy dolarów jako zapłatę za zgodę na firmowanie — wraz z fotografią — reklam pewnego kosmetyku, którego nigdy nie używała. Od jedenastu lat była żoną Franciszka Macombera.
— Dobry ten lew, prawda? — spytał Macomber. Teraz żona spojrzała na niego. Spojrzała na obu tych mężczyzn tak, jakby ich nigdy dotąd nie widziała.
Uświadomiła sobie, że jednemu z nich, Wilsonowi, zawodowemu myśliwemu, nigdy dotychczas nie przypatrzyła się naprawdę. Był średniego wzrostu, miał jasnoblond włosy, szczeciniasty wąs, bardzo rumianą twarz i niesłychanie zimne, niebieskie oczy, a w ich kącikach delikatne, białe zmarszczki, które zwierały się wesoło, gdy się uśmiechał. Uśmiechnął się do niej w tej chwili, a ona przeniosła wzrok z jego twarzy na ramiona opadające pod luźną bluzą, na której cztery duże naboje tkwiły w tulejkach tam, gdzie zwykle jest lewa górna kieszeń — potem na wielkie, ogorzałe ręce, stare spodnie i bardzo brudne buty i znowu na rumianą twarz. Przyjrzała się miejscu, gdzie zapiekła ogorzałość kończyła się białą linią, znaczącą krąg pozostawiony na czole przez kapelusz, który teraz wisiał na jednym z kołków u pala podtrzymującego namiot.
— No, za tego lwa! — powiedział Robert Wilson.
Znowu uśmiechnął się do niej, a ona bez uśmiechu spojrzała badawczo na męża.
Franciszek Macomber był bardzo wysoki, świetnie zbudowany, jeżeli nie brać pod uwagę nadmiernie długich kości; ciemne włosy nosił krótko przystrzyżone, usta miał raczej wąskie i uchodził za przystojnego. Ubrany był w taki sam strój do polowań afrykańskich jak Wilson, tyle że nowy; miał lat trzydzieści pięć, utrzymywał się w doskonałej formie, osiągnął dobre wyniki w sportach, pobił kilka rekordów rybackich i właśnie dopiero co publicznie okazał się tchórzem.
— Za tego lwa — powiedział. — Nie wiem, jak panu dziękować za to, co pan zrobił.
Małgorzata, jego żona, oderwała od niego wzrok i znów przyjrzała się Wilsonowi.
— Nie mówmy o lwie — powiedziała.
Wilson spojrzał na nią bez uśmiechu i teraz ona uśmiechnęła się do niego.
— Bardzo dziwny dzień — ciągnęła. — Czy w południe nie powinien pan mieć kapelusza na głowie, nawet pod namiotem? Przecież tak mnie pan uczył.
— Mogę włożyć — powiedział Wilson.
— Wie pan, że pan jest bardzo czerwony na twarzy — powiedziała i uśmiechnęła się znowu.
— Od picia.
— Chyba nie — powiedziała. — Franciszek dużo pije, a nigdy nie jest czerwony.
— Dziś jestem — spróbował zażartować Macomber.
— Nie — odparła Małgorzata. — To ja się dziś czerwienię. Ale pan Wilson jest zawsze czerwony.
— Widocznie taka rasa — powiedział Wilson. — A może by pani przestała mówić na temat mojej urody?
— Dopiero zaczęłam.
— Dajmy z tym spokój.
— Rozmowa będzie dość trudna — powiedziała Małgorzata.
— Nie bądź niemądra, Margot — rzekł jej mąż.
— Nie widzę trudności — powiedział Wilson. — Przecież mamy pierwszorzędnego lwa.
Małgorzata spojrzała na nich, a oni zauważyli, że jest bliska płaczu. Wilson od dłuższego czasu czuł, że się na to zanosi, i obawiał się tego. Macomberowi nie w głowie były podobne obawy.
— Ach, gdybyż to się nie stało! Gdyby to się nie stało! — wykrzyknęła i odbiegła do swego namiotu. Niczym nie zdradziła się, że płacze, ale obaj widzieli, jak jej ramiona drgają pod różową przeciwsłoneczną koszulą.
— Kobietom brak równowagi — powiedział Wilson do Macombera. — To nie ma znaczenia. Napięte nerwy, i tak dalej.
— Nie — odpowiedział Macomber. — Myślę, że to będzie już na mnie ciążyło do końca życia.
— Bzdura. Golnijmy sobie tego pogromcy olbrzymów — powiedział Wilson. — Zapomnij pan o tym. Nie ma się czym przejmować.
— Można spróbować — odparł Macomber. — W każdym razie nie zapomnę tego, co pan dla mnie zrobił.
— E tam — rzekł Wilson. — Głupstwo.
Siedzieli w cieniu, w którym rozbito obóz pod rozłożystymi akacjami; w tyle było usiane głazami urwisko, przed sobą mieli połać traw, zbiegającą do kamienistego potoku, a dalej las. Popijali chłodny trunek, unikając nawzajem swojego wzroku, a tymczasem boyowie nakrywali stół do obiadu. Wilson wyczuł, że już wiedzą wszystko, i kiedy spostrzegł, że boy Macombera, rozstawiając talerze, łypie ciekawie na swego pana, warknął coś do niego w języku suaheli. Chłopiec odwrócił się stropiony.
— Co pan mu powiedział? — spytał Macomber.
— Nic. Żeby się ruszał, bo każę mu wlepić z piętnaście mocniejszych.
— Czego? Batów?
— To nie jest dozwolone — powiedział Wilson. — Powinno się dawać im kary pieniężne.
— Ciągle jeszcze ich bijecie?
— O, tak. Mogliby zrobić chryję, gdyby się chcieli poskarżyć. Ale nie chcą. Wolą to od grzywny.
— Dziwne — powiedział Macomber.
— Właściwie nie — odparł Wilson. — A co pan by wołał? Dostać porządne rózgi czy stracić zarobek? — Potem zrobiło mu się głupio, że zadał to pytanie, i nim Macomber zdążył odpowiedzieć, rzekł:
— Wie pan, każdy co dzień dostaje cięgi w taki czy inny sposób.
I to nie było bardziej udane. „Boże kochany, ależ ze mnie dyplomata” — pomyślał.
— Tak, dostajemy cięgi — powiedział Macomber, wciąż nie patrząc na niego. — Okropnie mi przykro z powodu tego lwa. Ale to chyba nie musi się rozejść? To znaczy, nikt o tym się nie dowie?
— Chce pan zapytać, czy opowiem o tym w klubie Mathaiga? — Wilson spojrzał na niego zimno. Tego się nie spodziewał. „Więc z niego nie tylko cholerny tchórz, ale i cholerne cztery litery — pomyślał. — Nawet go dosyć lubiłem do dzisiejszego dnia. Ale co to można wiedzieć z Amerykaninem?” — Nie — powiedział. — Jestem zawodowym myśliwym. Nigdy nie rozmawiamy o naszych klientach. Może pan być zupełnie spokojny. Prośba, żebyśmy nie gadali, uważana jest za rzecz w złym stylu.
Doszedł teraz do wniosku, że byłoby o wiele lepiej odseparować się. Mógłby wtedy jadać osobno i czytać książkę przy jedzeniu. Oni jadaliby sami. Odtąd towarzyszyłby im podczas safari w ściśle oficjalnym charakterze. Jak to mówią Francuzi? Z dystyngowaną konsyderacją. Byłoby to o wiele łatwiejsze od brnięcia w tych emocjonalnych bzdurach. Obrazi go i gładko zerwie bliższe stosunki. Wtedy będzie mógł czytać przy jedzeniu i dalej spijać ich whisky. Tak właśnie się mówi, kiedy safari źle idzie. Spotykasz innego zawodowego myśliwego, pytasz: „Jak ci się powodzi?”, a on odpowiada: „Ach, dalej żłopię ich whisky” — i już wiesz, że wszystko diabli wzięli.
— Przepraszam — powiedział Macomber i obrócił ku niemu tę swoją amerykańską twarz, która pozostaje chłopięca, póki nie zmieni się w twarz starszego pana. Wilson spojrzał na jego przystrzyżone włosy, ładne, trochę rozbiegane oczy, zgrabny nos, wąskie wargi i pięknie zarysowaną szczękę. — Przepraszam, że nie wziąłem tego pod uwagę. Tyle jest rzeczy, w których się nie orientuję.
,,No i co tu robić?” — pomyślał Wilson. Był już zupełnie gotów szybko i gładko zerwać stosunki, a tu ten łamaga przeprasza go, choć został znieważony. Spróbował jeszcze raz.
— Nie martw się pan, że to rozgadam -— powiedział. — Muszę zarabiać na życie. Pan wie: w Afryce żadna kobieta nie pudłuje do lwa i żaden biały mężczyzna nigdy nie wieje.
— A ja wiałem jak królik — odrzekł Macomber.
„No i co, u diabła, robić z człowiekiem, który tak gada?” — zastanowił się Wilson.
Spojrzał na Macombera swymi płaskimi, błękitnymi oczami Strzelca wyborowego, a tamten uśmiechnął się. Miał miły uśmiech, o ile się nie zwracało uwagi na wyraz oczu, kiedy był czymś zmartwiony.
— Może to sobie odbiję na bawołach — powiedział. — Przecież teraz do nich się weźmiemy, prawda?
— Jutro rano, jeżeli pan chce — odparł Wilson. A może nie miał racji? Pewnie tak właśnie trzeba to przyjmować. Nie ma co; z Amerykanami nigdy nic nie wiadomo. Znowu uczuł życzliwość dla Macombera. Gdyby można zapomnieć dzisiejszy ranek! Ale, oczywiście, nie można. Ten ranek był zupełnie fatalny.
— Idzie Memsahib — powiedział. Istotnie, szła od swojego namiotu, odświeżona, wesoła i bardzo ładna. Owal jej twarzy był doskonały, tak doskonały, iż należałoby się spodziewać, że musi być głupia. „Ale nie jest głupia — pomyślał Wilson. — Nie, wcale nie jest głupia.”
— Jakże się czuje piękny, czerwony pan Wilson? A tobie już lepiej, Franciszku, moja perełko?
— O wiele — powiedział Macomber.
— Machnęłam na to ręką — oświadczyła siadając przy stole. — A bo to ważne, czy Franciszek dobrze zabija lwy? To nie jego zawód. To zawód pana Wilsona. Pan Wilson robi doprawdy wielkie wrażenie, kiedy coś zabija. Bo pan zabija, co popadnie, prawda?
— O, tak — odparł Wilson. — Po prostu co popadnie. — „To one są najtwardsze na świecie — pomyślał. — Najtwardsze, najokrutniejsze, najbardziej drapieżne i pociągające, a ich mężczyźni zmiękli albo rozkleili się nerwowo, podczas gdy one stwardniały. A może to dlatego, że dobierają sobie takich, którymi mogą rządzić? Nie, niemożliwe, żeby były tak mądre w wieku, kiedy wychodzą za mąż” — myślał. Rad był, że już przedtem wyedukował się w kobietach amerykańskich, bo ta była ogromnie pociągająca.
— Rano jedziemy na bawoły — powiedział do niej.
— Ja też pojadę.
— Nie, nie pojedzie pani.
— I owszem. Czy mogę, Franciszku?
— Dlaczego nie chcesz zostać w obozie?
— Za nic w świecie — odparła. — Za nic w świecie nie chciałabym opuścić czegoś takiego jak dzisiaj.
„Kiedy stąd odchodziła — myślał Wilson — kiedy szła się wypłakać, wydawała się pierwszorzędną kobietą. Miało się wrażenie, że rozumie, że zdaje sobie sprawę, że jest jej przykro za niego i za siebie, że wie, jak rzeczy naprawdę wyglądają. Nie ma jej dwadzieścia minut i wraca po prostu okryta polewą tego okrucieństwa amerykańskiej kobiety. To są najcholer-niejsze baby.”
— Jutro urządzimy dla ciebie coś innego — powiedział Franciszek Macomber.
— Pani nie pojedzie — odezwał się Wilson.
— Pan się grubo myli — oświadczyła mu. — Tak bardzo chcę znów widzieć, jak pan się będzie popisywał. Ładny pan był dziś rano. To znaczy, o ile rozwalanie łbów może być ładne.
— Idzie obiad — powiedział Wilson. — Ogromnie pani wesoło, co?
— Dlaczego nie ma mi być wesoło? Nie przyjechałam tu, żeby się nudzić.
— No, nudno nie było — stwierdził Wilson. Widział stąd głazy w rzeczce, a za nią wysoki brzeg i drzewa, i przypomniał sobie, co było rano.
— O, nie — powiedziała. — Było uroczo. A jutro... Nie ma pan pojęcia, jak czekam na jutro.
— To, co boy pani podaje, to jest eland — powiedział Wilson.
— Te wielkie krowiaste stwory, co skaczą jak zające, prawda?
— Myślę, że opis się zgadza.
— Doskonałe mięso — powiedział Macomber.
— Toś ty zastrzelił Franciszku? — zapytała.
— Tak.
— Nie są niebezpieczne, prawda?
— Tylko jak wpadną prosto na człowieka — powiedział Wilson.
— Bardzo mnie to cieszy.
— Może byś tak na chwilę przestała się wygłupiać, Margot — powiedział Macomber krając befsztyk z elanda i nakładając trochę kartofli, sosu i marchewki na widelec, na który nadziany był kawałek mięsa.
— Ano mogę — odparła — zwłaszcza że tak się ładnie wyrażasz.
— Wieczorem napijemy się szampana, żeby oblać tego lwa — powiedział Wilson. — W południe trochę za gorąco.
— Ach, lew — powiedziała Margot. — Zapomniałam o lwie.
,,A więc daje mu szkołę — pomyślał Robert Wilson. — A może tak właśnie trzeba zachowywać się w podobnym wypadku? Bo jak powinna postępować kobieta, kiedy odkrywa, że jej mąż to cholerny tchórz? Jest piekielnie okrutna, ale one wszystkie takie. Bo rządzą, rzecz jasna, a żeby rządzić, trzeba czasami być okrutnym. Ale dość się już napatrzyłem ich przeklętego terroru.”
— Pani pozwoli jeszcze elanda — powiedział uprzejmie.
Późnym popołudniem Wilson i Macomber odjechali autem z szofe-rem-krajowcem i dwoma nosicielami broni. Pani Macomber została w obozie. Oświadczyła, że jest za gorąco, a chce pojechać z nimi wczesnym rankiem. Kiedy odjeżdżali, Wilson spojrzał na nią; stała pod wielkim drzewem, raczej ładna niż piękna w tym różowawym khaki, z ciemnymi włosami ściągniętymi z czoła i zebranymi w węzeł opadający aż na szyję i twarzą tak świeżą — pomyślał — jak gdyby była w Anglii. Pomachała do nich ręką, gdy wóz przejeżdżał przez kotlinę porośniętą wysoką trawą i skręcał między drzewa, na małe wzgórki pokryte gęstym buszem.
W buszu napotkali stado antylop impala i wysiadłszy z auta podeszli starego kozła o długich, rozłożystych rogach, i Macomber zabił go bardzo udanym strzałem, który zwalił kozła z odległości dobrych dwustu jardów i zmusił stado do oszalałej ucieczki, przy czym zwierzęta sadziły jedno nad grzbietem drugiego długimi, rozkraczonymi susami, tak niewiaro-godnymi i napowietrznymi jak te, które czasem daje się we śnie.
— Dobry strzał — powiedział Wilson. — Bo to mały cel.
— Warte coś te rogi? — zapytał Macomber.
— Doskonałe — odparł Wilson. — Strzelaj pan tak dalej, a nie będzie kłopotów.
— Myśli pan, że znajdziemy jutro bawoły?
— Jest duża szansa. Wychodzą na żer z samego rana i jeżeli nam się poszczęści, możemy je złapać na otwartym.
— Chciałbym jakoś wymazać tę historię z lwem — powiedział Macom-ber. — Nie bardzo jest przyjemnie, jak żona widzi, że człowiek robi coś podobnego.
„Mnie by się zdawało, że jeszcze nieprzyjemniej jest tak się zachować, czy żona widzi czy nie — pomyślał Wilson — albo gadać o tym, kiedy już się stało.” Powiedział jednak:
— Niech pan więcej o tym nie myśli. Każdego może wytrącić z równowagi pierwszy lew. Już jest po wszystkim.
Ale tego wieczora, po kolacji i szklance whisky z wodą sodową, wypitej przy ognisku przed położeniem się do łóżka — kiedy Franciszek Macomber, wyciągnięty na pryczy pod moskitierą, wsłuchiwał się w nocne odgłosy — nie było po wszystkim. Ani nie było po wszystkim, ani się nie zaczynało. Trwało to w nim dokładnie tak, jak się zdarzyło; niektóre momenty tkwiły niezatarte w pamięci, a on czuł nikczemny wstyd. Ale silniej od wstydu czuł w sobie lodowaty, drążący strach. Strach nie ustępował, niby zimna, oślizła próżnia w całej tej pustce, gdzie niegdyś była jego pewność siebie — i to przejmowało go uczuciem mdłości. Strach był przy nim jeszcze teraz.
Zaczęło się to wszystko ubiegłej nocy, kiedy obudził się i usłyszał lwa ryczącego gdzieś nad rzeczką. Był to głos niski, zakończony podobnym do kaszlu pomrukiem, który jakby rozlegał się tuż za namiotem, i kiedy Franciszek Macomber, zbudziwszy się wśród nocy, posłyszał go — zląkł się. Żona spała oddychając spokojnie. Nie było nikogo, komu by mógł powiedzieć, że się boi, nikogo, kto by się bał razem z nim, leżał więc samotnie, nie znając somalijskiego przysłowia, które mówi, że człowiek odważny zawsze trzy razy czuje lęk przed lwem: gdy po raz pierwszy widzi jego trop, gdy po raz pierwszy słyszy jego ryk i gdy po raz pierwszy staje z nim oko w oko. A potem, kiedy przed wschodem słońca jedli w namiocie śniadanie przy świetle latarni, lew zaryczał znowu i Franciszkowi wydało się, że chyba jest na samym skraju obozu.
— Sądząc po głosie, to jakiś stary wyga — powiedział wtedy Robert Wilson podnosząc wzrok znad wędzonej ryby i kawy. — Niech pan posłucha, jak kaszle.
— Czy on jest bardzo blisko?
— O jakąś milę w górę rzeki.
— A zobaczymy go?
— Spróbujemy.
— To jego ryk niesie aż tak daleko? Wydaje się, jakby był w samym obozie.
— Diabelnie daleko niesie — odpowiedział Robert Wilson. — Dziwnie daleko. Mam nadzieję, że to kot wart kuli. Boyowie mówią, że jest tu gdzieś blisko jeden bardzo duży.
— A jeżeli dojdę do strzału, to gdzie powinienem trafić, żeby go unieruchomić? — spytał Macomber.
— W łopatkę — odparł Wilson. — W kark, jeżeli pan zdoła. Niech pan strzela na kość. Żeby go zwalić z nóg.
— Mam nadzieję, że uda mi się ulokować kulę właściwie — powiedział Macomber.
— Pan bardzo dobrze strzela. Niech pan się nie spieszy. Trzeba strzelać na pewniaka. Liczy się pierwsza wsadzona kula.
— Jaka to będzie odległość?
— Nie mam pojęcia. Lew ma w tej sprawie coś niecoś do powiedzenia. Niech pan zaczeka, aż podejdzie dość blisko na pewny strzał.
— Poniżej stu jardów? — spytał Macomber.
Wilson szybko spojrzał na niego.
— Sto będzie prawie dobrze. Może się zdarzyć, że będzie trzeba dopuścić go trochę bliżej. Nie powinno się ryzykować o wiele dalszego strzału. Sto to przyzwoity dystans. Z tej odległości może go pan trafić, gdzie pan zechce. O, idzie Memsahib.
— Dzień dobry — powiedziała. — Pójdziemy za tym lwem?
— Jak tylko pani skończy śniadanie — odpowiedział Wilson. — Jak się pani czuje?
— Cudownie — odparła. — Jestem bardzo podniecona.
— Pójdę dopilnować, żeby wszystko było gotowe. — Wilson odszedł. Kiedy odchodził, lew zaryczał znowu.
— Hałaśliwy drań — powiedział Wilson. — Zrobimy z tym koniec.
— Co ci jest, Franciszku? — spytała męża pani Macomber.
— Nic.
— Owszem, coś się z tobą dzieje — powiedziała. — Czym się denerwujesz?
— Niczym — odparł.
— Powiedz mi — spojrzała na niego. — Niedobrze się czujesz?
— To ten przeklęty ryk — odpowiedział. — Wiesz, to tak trwa przez całą noc.
— Dlaczegoś mnie nie obudził? — spytała. — Posłuchałabym z rozkoszą.
— Muszę zabić tego drania — powiedział żałośnie Macomber.
— No, przecież po to tu przyjechałeś, prawda?
— Tak. Ale jestem zdenerwowany. Ryk tej bestii działa mi na nerwy.
— Więc jak powiedział Wilson, zabij go i zrób koniec z tym rykiem.
— Tak, kochanie — odparł Franciszek Macomber. — Łatwo to powiedzieć, prawda?
— Chyba się nie boisz?
— Oczywiście, że nie. Ale zdenerwowało mnie słuchanie tych ryków przez całą noc.
— Zabijesz go wspaniale — powiedziała. — Jestem tego pewna. Strasznie chcę to zobaczyć.
— Skończ śniadanie, to pójdziemy.
— Jeszcze się nie rozwidniło — zauważyła. — Śmieszna godzina.
W tejże chwili z głębi piersi lwa dobył się jękliwy, niespodziewanie gardłowy, coraz to silniej wibrujący ryk, który zdawał się wstrząsać powietrzem, a zakończył westchnieniem i ciężkim głuchym pomrukiem.
— Wydaje się, że jest tuż-tuż — powiedziała żona Macombera.
— Boże — szepnął Macomber. — Nie mogę znieść tego przeklętego ryku.
— To robi wielkie wrażenie.
— ,,Wrażenie”! To jest przerażające.
Nadszedł Robert Wilson szczerząc zęby w uśmiechu; niósł swój krótki, brzydki, potwornie wielkokalibrowy, dwunastomilimetrowy sztucer Gibbs.
— Chodźmy — powiedział. — Pana nosiciel ma już pańskiego Spring-fielda i duży sztucer. Wszystko jest w samochodzie. Ma pan pełne kule?
— Mam.
— Jestem gotowa — oświadczyła pani Macomber.
— Trzeba skończyć z tym harmiderem — zdecydował Wilson. — Siadaj pan na przedzie. Memsahib może tu siąść razem ze mną.
Wsiedli do samochodu i o pierwszym, szarym brzasku ruszyli między drzewami w górę rzeczki. Macomber otworzył sztucer, stwierdził, że są w nim kule z metalowymi łuskami, zatrzasnął zamek i zabezpieczył broń. Widział, że ręka mu drży. Pomacał naboje, które miał w kieszeni, i przesunął palcami po tych, co tkwiły w tulejkach na bluzie. Obrócił się ku tylnej ławeczce bezdrzwiowego pudełkowego auta, na której jego żona siedziała z Wilsonem; oboje byli uśmiechnięci z podniecenia, a Wilson pochylił się do przodu i szepnął:
— Widzi pan, jak ptaki tam siadają? To znaczy, że stary już odszedł od swego ścierwa.
Po drugiej stronie rzeczki, ponad drzewami, Macomber ujrzał krążące i opuszczające się sępy.
— Jest szansa, że przyjdzie tu pić — szepnął Wilson. — Zanim się położy. Niech pan uważa.
Posuwali się z wolna wzdłuż wysokiego brzegu rzeki, który tutaj opadał stromo do jej kamienistego łożyska, i jadąc kluczyli między wielkimi drzewami. Macomber właśnie obserwował przeciwległy brzeg, gdy wtem uczuł, że Wilson chwyta go za ramię. Wóz stanął.
— Jest — usłyszał szept. — Przed nami, w prawo. Wysiadaj pan i wal. Cudowny lew.
Macomber zobaczył teraz lwa. Stał prawie bokiem, ogromny łeb miał podniesiony i zwrócony w ich stronę. Poranny wietrzyk, który wiał ku nim, ledwie poruszał jego ciemną grzywą; lew wydawał się olbrzymi, w szarym świetle brzasku odcinał się wyraźnie na tle zbocza, łopatki miał ciężkie, potężny tułów gładki i zwalisty.
— Jak to daleko? — spytał Macomber podnosząc sztucer.
— Jakieś siedemdziesiąt pięć jardów. Wysiadaj pan i strzelaj.
— Dlaczego nie można strzelać stąd?
— Nie strzela się do nich z wozu — szepnął mu w ucho Wilson. — Wysiadaj pan. Nie będzie tak stał cały dzień.
Przez półokrągły otwór obok przedniego siedzenia Macomber zsunął się na stopień, a potem na ziemię. Lew ciągle stał patrząc majestatycznie i chłodno na ów obiekt, który w jego oczach rysował się tylko sylwetką, a był pękaty niczym jakiś supernosorożec. Nie dolatywał stamtąd żaden zapach człowieka, więc obserwował ten przedmiot poruszając lekko z boku na-bok ogromną głową. Potem, wciąż go obserwując, bez lęku, tylko z wahaniem, czy zejść na brzeg i pić mając naprzeciw siebie coś takiego, ujrzał ludzką postać, która oderwała się od niej, więc obrócił ciężki łeb i ruszył ku zaroślom, i wtedy usłyszał rozdzierający trzask i poczuł grzmotnięcie ośmiomilimetrowego, trzynasto- i półgramowego, pełnego pocisku, który wgryzł mu się w bok i nagłym, ognistym, piekącym uczuciem mdłości przedarł się przez żołądek. Lew pokłusował między drzewami ku wysokiej trawie i schronieniu, ciężki, na wielkich łapach, rozkołysany, ze zranionym, pełnym brzuchem, a wtedy trzask powtórzył się znowu i minął go rozszczepiając powietrze. Potem trzasnęło raz jeszcze i poczuł uderzenie, które rąbnęło go w dolne żebra i przewierciło na wylot, w paszczy miał nagle gorącą, pienistą krew i pogalopował ku wysokiej trawie, gdzie
17
2 — 49 opowiadań mógł się skulić i ukryć, i czekać, aż przyniosą tę trzaskającą rzecz dość blisko, by można było skoczyć i dopaść człowieka, który ją trzymał.
Macomber, wysiadając z auta, nie myślał o. tym, co przeżywa lew, czuł tylko, że ręce mu się trzęsą, i gdy odchodził od wozu, prawie nie był zdolny poruszać nogami. Zesztywniały mu w udach, ale wyczuwał, jak drgają mięśnie. Podniósł sztucer, wymierzył w miejsce, gdzie głowa lwa stykała się z łopatką, i nacisnął spust. Nic się nie stało, choć ciągnął tak, iż pomyślał, że palec mu się złamie. Wtedy przypomniał sobie, że broń jest zabezpieczona, i kiedy ją opuścił, ażeby odbezpieczyć, postąpił o jeden zdrętwiały krok naprzód, a lew, widząc jego sylwetkę już teraz oderwaną od sylwetki auta, zawrócił i ruszył kłusem. Macomber strzelił i usłyszał głuchy stuk, który świadczył, że kula trafiła, ale lew szedł dalej. Macomber strzelił powtórnie i wszyscy widzieli, jak pocisk wyrzucił w górę garść ziemi za kłusującym lwem. Strzelił raz jeszcze, pamiętając, by zniżyć lufę, rozległo się uderzenie kuli, a lew przeszedł w galop i zniknął w wysokiej trawie, zanim Macomber zdążył pchnąć rączkę zamka do przodu.
Macomber stał czując mdlenie w żołądku, drżały mu ręce, wciąż jeszcze trzymające wycelowanego Springfielda, a obok stała jego żona i Robert Wilson. Nie opodal dwaj nosiciele broni gadali coś do siebie w języku wakamba.
— Trafiłem go — powiedział Macomber. — Trafiłem dwa razy.
— Dał mu pan raz po miękkim, a raz gdzieś w przód — powiedział bez entuzjazmu Wilson. Nosiciele mieli bardzo poważne miny. Już teraz milczeli.
— Może pan go i zabił — mówił Wilson. — Będziemy musieli chwilę poczekać, zanim pójdziemy się przekonać.
— Jak to?
— Powinien zesłabnąć, nim zaczniemy go tropić.
— Aha — szepnął Macomber.
— Wspaniały lew — powiedział wesoło Wilson. — Tylko że wlazł w paskudne miejsce.
— Dlaczego paskudne?
— Nie można go wypatrzyć, póki się na niego nie wejdzie.
— Och!
— Chodźmy — powiedział Wilson. — Memsahib może zostać w aucie. Musimy obejrzeć ślady farby.
— Zostań tu, Margot — zwrócił się do żony Macomber. W ustach mu zaschło i trudno mu było mówić.
— Dlaczego?
— Wilson tak powiedział.
— Idziemy popatrzeć — wyjaśnił Wilson. — Pani zostanie tutaj. Stąd nawet lepiej widać.
— Dobrze.
Wilson przemówił do kierowcy w języku suaheli. Tamten kiwnął głową i powiedział:
— Tak, Bwana.
Zeszli ze stromego zbocza, przeprawili się przez rzeczkę, wymijając głazy i przełażąc przez nie, a potem czepiając się wystających korzeni, wdrapali się na drugi brzeg i ruszyli wzdłuż niego, aż wreszcie znaleźli miejsce, gdzie lew kłusował, kiedy Macomber strzelił po raz pierwszy. Na krótkiej trawie widniała ciemna krew, którą nosiciele broni pokazali łodyżkami zielska, po czym uciekli za nadbrzeżne drzewa.
— Co robimy? — spytał Macomber.
— Niewielki mamy wybór — odparł Wilson. — Nie możemy tu ściągnąć auta. Za stromo. Damy mu czas, żeby trochę zdrętwiał, a potem obaj wejdziemy w zarośla i poszukamy go.
— Nie można by podpalić trawy? — spytał Macomber.
— Za zielona.
— A może posłać nagonkę?
Wilson spojrzał na niego badawczo.
— Oczywiście, że można — powiedział. — Ale to właściwie morderstwo. Widzi pan, my wiemy, że lew jest ranny. Można napędzać nie zranionego lwa — ruszy za lada hałasem — ale ranny lew będzie szarżował. Nie widzi go się, póki się na niego nie wdepnie. Rozpłaszczy się całkiem w takiej kryjówce, w której nie przypuściłby pan, że może schować się zając. Nie bardzo wypada posyłać ludzi na coś takiego. Ktoś musi wtedy oberwać.
— A nosiciele broni?
— O, ci pójdą z nami. To jest ich shaurr, podpisali na to zgodę, widzi pan. Mimo to nie wyglądają na zbyt uradowanych, co?
— Ja nie chcę tam wchodzić — powiedział Macomber. Wyrwało mu się to, zanim się spostrzegł.
— Ja też nie — odparł Wilson bardzo wesoło. — Ale naprawdę nie ma wyboru. — A potem przyszło mu coś do głowy, zerknął na Macombera i nagle zauważył, że ten się trzęsie i ma żałosny wyraz twarzy.
— Pan oczywiście nie musi iść — powiedział. — Przecież na to się mnie angażuje. Dlatego właśnie jestem taki kosztowny.
— To znaczy, że pan by poszedł sam jeden? A czy nie można go tak zostawić?
Robert Wilson, który był całkowicie zaprzątnięty lwem i wynikłymi trudnościami i który w ogóle nie myślał o Macomberze poza tym, iż zauważył, że ma on trochę stracha, nagle poczuł się tak, jakby otworzył w hotelu niewłaściwe drzwi i zobaczył coś wstydliwego.
— Jak to?
— Dlaczego go po prostu nie zostawić?
— To znaczy udawać przed samym sobą, że nie jest trafiony?
— Nie. Ot, machnąć na niego ręką.
— Tego się nie robi.
— Dlaczego?
— Po pierwsze, on z całą pewnością cierpi. Po drugie, ktoś inny może się napatoczyć na niego.
— Rozumiem.
— Ale pan nie musi mieć z tym nic wspólnego.
— Wołałbym — powiedział Macomber. — Wie pan, ja się zwyczajnie boję.
— Pójdę pierwszy, kiedy wejdziemy w zarośla — oświadczył Wilson. — Kongoni będzie tropił. Pan niech się trzyma za mną, trochę z boku. Możliwe, że usłyszymy, jak mruczy. Jeżeli go zobaczymy, strzelimy obaj. Niech się pan nic nie martwi. Będę pana pilnował. Ale właściwie może i lepiej, żeby pan nie szedł. Nawet o wiele lepiej. Niech pan wraca do Memsahib, a ja to przez ten czas załatwię.
— Nie, ja chcę iść z panem — powiedział Macomber.
— W porządku — rzucił Wilson. — Ale niech pan nie idzie, jeżeli pan nie ma ochoty. Teraz to znowu jest moje shauri.
— Chcę pójść — powiedział Macomber.
Siedli pod drzewem i zapalili papierosy.
— A może by pan wrócił i porozmawiał z Memsahib, póki czekamy? — zapytał Wilson.
— Nie.
— To ja zawrócę i powiem, żeby się nie niecierpliwiła.
— Dobrze — powiedział Macomber. Siedział tam, pocąc się pod pachami, w ustach mu zaschło, w żołądku miał uczucie pustki i chciał zebrać się na odwagę i powiedzieć Wilsonowi, żeby bez niego poszedł dobić lwa. Nie mógł wiedzieć, iż Wilson był wściekły, że wcześniej nie zauważył jego strachu i nie odesłał go do żony. Kiedy tak siedział, nadszedł Wilson.
— Mam pański duży sztucer — oznajmił. — Bierz pan. Chyba daliśmy mu dosyć czasu. Idziemy.
Macomber wziął duży sztucer, a Wilson dodał:
— Niech pan się trzyma mniej więcej pięć jardów za mną po prawej i robi dokładnie to, co panu powiem. — Następnie przemówił w języku suaheli do dwóch nosicieli broni, którzy wyglądali jak obraz zgnębienia.
— Chodźmy — rzekł.
— Mógłbym się napić wody? — spytał Macomber.
Wilson powiedział coś starszemu nosicielowi, który miał u pasa manierkę; ten odpiął ją, odkręcił pokrywkę i podał Macomberowi. Macomber wziął manierkę myśląc, jaka wydaje się ciężka i jak włochaty i gruby jest pod dotknięciem jej wojłokowy pokrowiec. Podniósł ją do ust i spojrzał na wysoką trawę, za którą rosły drzewa o płaskich koronach. Wiatr wiał w tamtą stronę i trawa marszczyła się łagodnie pod powiewem. Spojrzał na nosiciela broni i zauważył, że jego też dławi strach.
O trzydzieści pięć jardów od skraju trawy ogromny lew leżał rozpłaszczony na ziemi. Uszy położył po sobie i jedynym jego ruchem było leciutkie drganie w górę i w dół długiego zakończonego czarnym pędzlem ogona. Obrócił się ku swoim prześladowcom, gdy tylko dotarł do tej kryjówki; mdliło go od bólu przenikającego przez pełny brzuch i słabł od rany w płucach, od której za każdym oddechem występowała mu na pysk rzadka czerwona piana. Boki miał wilgotne i rozpalone, muchy obsiadły niewielkie otwory pozostawione w jego płowej skórze przez pełne pociski, duże, żółte ślepia, zwężone od nienawiści, patrzały prosto przed siebie, mrugając tylko wtedy, gdy odzywał się ból przy oddechu, pazury wpijały się w miękką, spieczoną ziemię. Wszystko w nim — ból, mdłości, nienawiść, cała pozostała jeszcze siła — sprężało się w najwyższe przygotowanie do skoku. Słyszał rozmawiających ludzi, więc czekał i zbierał się w sobie gotując się do ataku, gdy tylko tamci wejdą między trawy. Kiedy usłyszał ich głosy, ogon jego wyprężył się i począł uderzać o ziemię, a gdy weszli na skraj traw, lew zamruczał ochryple i zaszarżował.
Kongoni, stary nosiciel idący na przedzie po śladach krwi, Wilson, który śledził każdy ruch traw i trzymał w pogotowiu swój wielki sztucer, drugi nosiciel patrzący przed siebie i nasłuchujący, a obok Wilsona Macomber z nastawioną bronią — ledwie zdołali wejść między trawy, kiedy Macomber usłyszał zdławiony krwią, ochrypły pomruk i ujrzał świszczący pęd w gąszczu. W następnej chwili wiedział tylko, że biegnie, że gna dziko, w przerażeniu na otwartą przestrzeń, ku rzeczce.
Usłyszał ka-ra-wong! dużego sztucera Wilsona i znowu drugi ogłuszający ka-ra-wong! — i obróciwszy się zobaczył lwa, wyglądającego teraz straszliwie, jakby z urwaną połową łba, pełznącego ku Wilsonowi skrajem wysokiej trawy, podczas gdy ogorzały mężczyzna repetował swój krótki, brzydki sztucer i składał się starannie; a potem z lufy dobył się jeszcze jeden gromowy ka-ra-wong! — i pełzający, ciężki, płowy tułów lwa zesztywniał, ogromna, rozharatana głowa osunęła się w przód i Ma-comber, na polance, do której dopadł, stojąc samotnie z nabitym sztu-cerem w ręku, podczas gdy dwaj czarni i jeden biały patrzyli na niego ze wzgardą, wiedział już, że lew nie żyje. Podszedł do Wilsona, a jego wielki wzrost był w owej chwili niby nagi wyrzut; Wilson spojrzał na niego i spytał:
— Chce pan zrobić zdjęcia?
— Nie.
Tylko tyle powiedziano do chwili, gdy znaleźli się przy samochodzie. Wtedy Wilson odezwał się.
— Wspaniały lew. Boyowie ściągną skórę. Możemy zostać tu, w cieniu.
Żona Macombera nie spojrzała na męża ani on na nią; siadł obok na tylnej ławeczce samochodu, a Wilson zajął miejsce przy kierowcy. Raz Macomber pochylił się i nie patrząc wziął żonę za rękę, ale ją cofnęła. Spojrzawszy na drugi brzeg rzeczki, gdzie nosiciele ściągali skórę z lwa, zrozumiał, że musiała widzieć wszystko. Kiedy tak siedzieli, wyciągnęła rękę i położyła ją na ramieniu Wilsona. Ten obrócił się, a wtedy przechyliła się przez niskie oparcie siedzenia i pocałowała go w usta.
— Ojej — powiedział Wilson, a jego twarz przybrała barwę jeszcze ciemniejszą od przyrodzonej zapiekłej czerwieni.
— Pan Robert Wilson — powiedziała pani Macomber. — Śliczny, czerwony pan Robert Wilson.
Znowu usiadła przy Macomberze i spojrzała na drugi brzeg, gdzie leżał lew ze sterczącymi do góry, biało umięśnionymi, obnażonymi łapami, na których znaczyły się ścięgna, i białym nażartym brzuchem. Murzyni ściągali z niego skórę. Wreszcie przynieśli ją, mokrą i ciężką, zwinęli ją, przysiedli na tyle auta i wóz ruszył z miejsca. Nikt nie powiedział ani słowa więcej do chwili, gdy znaleźli się w obozie.
Taka była historia lwa. Macomber nie wiedział, co czuł lew, nim rzucił się na nich, ani też w chwili gdy niewiarogodny cios dwunastomilimetro-wego pocisku o początkowej sile uderzenia dwóch ton trafił go w pysk, ani co sprawiło, że i potem szedł naprzód, kiedy drugie potworne rąbnięcie zgruchotało mu krzyże, a on pełznął dalej ku tej trzaskającej, grzmiącej rzeczy, która go zniszczyła. Wilson wiedział o tym coś niecoś i wyraził to mówiąc tylko: ,,Wspaniały lew!”, ale Macomber nie wiedział, co w ogóle może czuć Wilson. Nie wiedział także, co może czuć jego własna żona, prócz tego jednego, że między nimi wszystko jest skończone.
Żona zrywała z nim już przedtem, ale to nigdy nie trwało długo. Był bardzo bogaty, miał wkrótce być jeszcze bogatszy i wiedział, że teraz już go nie opuści. To była jedna z niewielu rzeczy, które wiedział naprawdę. Wiedział o tym, miał także pewną wiedzę o motocyklach — to przyszło najwcześniej — o samochodach\ polowaniu na kaczki, łowieniu ryb — pstrągów, łososi i ryb morskich — o sprawach płci, które znał z książek, wielu książek, zbyt wielu książek, o wszystkich grach sportowych, o psach, trochę o koniach, o tym, co robić, żeby mieć pieniądze, wiedział o większości rzeczy, którymi zajmował się jego świat, i o tym, że żona go nie opuści. Niegdyś była wybitną pięknością i nadal była wybitną pięknością w Afryce, ale już nie dośćt wybitną pięknością w kraju, ażeby móc porzucić męża i poprawić swoją sytuację, i wiedziała o tym, i on też o tym wiedział. Kiedyś przepuściła okazję porzucenia go i Macomber o tym pamiętał. Gdyby umiał lepiej radzić sobie z kobietami, pewnie zaczęłaby się martwić, że weźmie sobie nową, piękną żonę, ale za dużo o nim wiedziała, żeby się tym przejmować. Prócz tego miał zawsze wiele wyrozumiałości, która wydawała się najładniejszą jego cechą, o ile nie była najbardziej złowrogą.
Wszystko razem wziąwszy, uważano ich za stosunkowo szczęśliwą parę małżeńską, jedną z tych, których rozwód jest często tematem plotek, ale nigdy nie dochodzi do skutku, i jak pisał prasowy kronikarz towarzyski, „dodali posmaku przygody do swojej wciąż aktualnej i budzącej tyle zazdrości, romantycznej historii”, wyruszając na safari do kraju, który był znany pod nazwą Czarnej Afryki, póki Martinowie Johnsonowie nie rozświetlili go na srebrnych ekranach, polując na Starego Simbę-lwa i bawoły, na Temba, czyli słonia, i zbierając równocześnie okazy dla Muzeum Historii Naturalnej. Tenże kronikarz donosił w przeszłości co najmniej trzykrotnie, że Macomberowie są już „o krok” od rozwodu, co rzeczywiście odpowiadało prawdzie. Ale zawsze jakoś to naprawiali. Ich związek miał zdrowe podstawy. Margot była zbyt piękna, aby Macomber chciał się z nią rozejść, a Macomber miał za dużo pieniędzy, aby Margot mogła go rzucić.
Było około trzeciej nad ranem, kiedy Franciszek Macomber — który przestawszy rozmyślać o Iwie zdrzemnął się trochę, potem się ocknął i zasnął znowu — zbudził się nagle, przerażony, bo miał sen, że stoi nad nim lew z okrwawionym łbem. Posłuchawszy chwilę z walącym sercem, uświadomił sobie, że żony nie ma na drugim łóżku polowym w namiocie. Z tą świadomością przeleżał bezsennie dwie godziny.
Po upływie tego czasu żona weszła do namiotu, uniosła moskitierę i wśliznęła się z lubością do łóżka.
— Gdzieś ty była? — zapytał w ciemnościach Macomber.
— Halo — powiedziała. — Nie śpisz?
— Gdzie byłaś?
— Wyszłam odetchnąć trochę powietrzem.
— Odetchnęłaś sobie. Jak cholera.
— A co ty chcesz, żebym powiedziała, kochanie?
— Gdzie byłaś?
— Odetchnąć powietrzem.
— Znalazłaś nowe określenie na t o. Jesteś dziwka.
— A ty jesteś tchórz.
— Dobrze — powiedział. — I co z tego?
— Nic, jeżeli o mnie idzie. Ale proszę cię, nie rozmawiajmy, kochanie, bo jestem bardzo śpiąca.
— Myślisz, że ja wszystko zniosę.
— Wiem, że zniesiesz, mój słodki.
— Otóż nie.
— Prószę cię, kochanie, nie rozmawiajmy. Tak mi się chce spać.
— Miało już tego nie być. Obiecywałaś, że nie będzie.
— No, ale teraz jest — odpowiedziała słodko.
— Mówiłaś, że jak wyjedziemy w tę podróż, nie będzie tego więcej. Obiecałaś.
— Tak, kochanie. Taki miałam zamiar. Ale podróż popsuła się wczoraj. Nie musimy o tym mówić, prawda?
— Nie czekasz długo, kiedy masz przewagę, co?
— Proszę cię, nie rozmawiajmy. Taka jestem senna, kochanie.
— Ja będę mówił.
— To nie zwracaj na mnie uwagi, bo ja idę spać. — I zasnęła.
Do śniadania zasiedli we troje jeszcze przed świtem i Franciszek Macomber stwierdził, że spośród wielu ludzi, których nienawidził, najbardziej nienawidził Roberta Wilsona.
— Dobrze się spało? — zapytał go swoim gardłowym głosem Wilson nabijając fajkę.
— A panu?
— Pysznie — odpowiedział myśliwy.
„Ty draniu — pomyślał Macomber. — Ty bezczelny draniu.”
„A więc go obudziła wracając — myślał Wilson i patrzył na tych dwoje swymi płaskimi, zimnymi oczami. — No cóż, dlaczego nie pilnuje żony? Co on sobie wyobraża? Że jestem jakimś cholernym świętym z gipsu? Niech ją trzyma tam, gdzie jej miejsce. To jego własna wina.”
— Myśli pan, że znajdziemy bawoły? — zapytała Margot odsuwając kompot z moreli.
— Możliwe — odparł Wilson i uśmiechnął się do niej. — Dlaczego pani nie chce zostać w obozie?
— Za nic — powiedziała.
— Może by pan kazał żonie zostać? — zapytał Wilson Macombera.
— Niech pan sam jej każę — odparł zimno Macomber.
— Nie bawmy się w rozkazywanie ani też — zwracając się do Macombera — w żadne głupstwa, Franciszku — powiedziała Margot bardzo miłym tonem.
— Gotów pan? — zapytał Macomber.
— Każdej chwili — odpowiedział Wilson. — Chce pan, żeby Memsahib pojechała z nami?
— Albo to nie obojętne, czy ja chcę, czy nie?
„Niech to wszyscy diabli wezmą — pomyślał Robert Wilson. — Niechże to diabli. Więc to tak będzie teraz wyglądało. No więc, tak będzie wyglądało.”
— Rzeczywiście obojętne — powiedział.
— Czy pan na pewno nie wołałby zostać z nią w obozie i dać mi samemu zapolować na bawoły? — spytał Macomber.
— Tego nie mogę zrobić — powiedział Wilson. — Na pana miejscu nie gadałbym bzdur.
— Nie mówię bzdur. Czuję obrzydzenie.
— To kiepskie słowo: „obrzydzenie”.
— Franciszku, proszę cię, czy nie mógłbyś mówić z sensem? — spytała pani Macomber.
— Mówię aż za bardzo z sensem — odrzucił Macomber. — Widziałaś kiedy tak ohydne jedzenie?
— Coś nie w porządku z jedzeniem? — zapytaj spokojnie Wilson.
— Tak samo jak ze wszystkim.
— Weź się pan w garść — powiedział bardzo spokojnie Wilson. — Do stołu usługuje boy, który rozumie trochę po angielsku.
— Cholera z nim.
Wilson wstał i pykając z fajki odszedł rzuciwszy kilka słów w języku suaheli jednemu z nosicieli broni, który na niego czekał. Macomber nadal siedział z żoną przy stole. Wpatrywał się w swoją filiżankę kawy.
— Jeżeli zrobisz scenę, to cię rzucę, kochanie — powiedziała spokojnie Margot.
— Nie, nie rzucisz.
— Spróbuj, to zobaczysz.
— Nie rzucisz mnie.
— Nie — powiedziała. — Nie rzucę cię, a ty będziesz się grzecznie zachowywał.
— Grzecznie się zachowywał? Też sposób mówienia! Grzecznie się zachowywał.
— Tak. Grzecznie.
— Dlaczego t y tego nie spróbujesz?
— Próbowałam od dawna. Od tak dawna.
— Nienawidzę tej czerwonej świni — powiedział Macomber. — Nie mogę n‘a niego patrzeć.
— On jest naprawdę bardzo miły.
— Ach, zamknij się — nieomal krzyknął Macomber.
Właśnie w tej chwili zajechał samochód i stanął przed namiotem-ja-dalnią; wysiadł z niego kierowca i dwaj nosiciele broni. Wilson podszedł i spojrzał na męża i żonę siedzących przy stole.
— Jedziemy zapolować? — spytał.
— Tak — odparł Macomber wstając. — Tak.
— Lepiej weźcie państwo swetry. W wozie będzie chłodno.
— Włożę skórzaną kurtkę — rzekła Margot.
— Ma ją boy — powiedział do niej Wilson. Siadł na przedzie obok kierowcy, a Franciszek Macomber i jego żona milcząc zajęli miejsca na tylnym siedzeniu.
„Mam nadzieję, że temu durniowi nie przyjdzie na myśl, żeby kropnąć mi w łeb — myślał Wilson. — Jednak kobiety są zawadą na safari."
O szarym brzasku samochód potoczył się w dół, przejechał przez rzeczkę kamienistym brodem, a potem wspiął się, przechylony, na stromy brzeg, gdzie Wilson kazał ubiegłego dnia przekopać drogę, ażeby mogli dotrzeć do bujnie zalesionego, pofalowanego terenu po drugiej stronie.
„Dobry ranek” — myślał Wilson. Rosa była obfita i kiedy koła toczyły się po trawie i niskich krzewach, czuł zapach miażdżonych liści. Woń ta przypominała werbenę i miły mu był ten wczesnoporanny zapach rosy i zgniecionych paproci, i widok pni drzewnych czerniejących w porannej mgle, kiedy samochód jechał bezdrożną, do parku podobną okolicą.
Usunął teraz z myśli tych dwoje na tylnym siedzeniu i zastanawiał się nad bawołami. Te, których szukał, siedziały za dnia w gęsto zarośniętych moczarach, gdzie niepodobna było dojść do strzału, ale nocą wychodziły żerować na otwartej przestrzeni; jeżeli więc zdoła wjechać autem między nie a ich bagna, Macomber będzie miał dużą szansę spotkać bawoły na otwartym. Wilson nie miał ochoty polować z Macomberem w gąszczu na bawoły. Nie miał w ogóle ochoty polować z Macomberem ani na bawoły, ani na cokolwiek innego, ale był zawodowym myśliwym i w swoim czasie polował już z różnymi cudakami. Jeżeli dziś zdobędą bawołu, to zostanie jeszcze tylko nosorożec, i ten nieborak skończy ze swoją niebezpieczną grą, i wszystko może się jakoś ułoży. On sam nie będzie miał więcej nic wspólnego z tą kobietą, a Macomber przejdzie i nad tym do porządku. Najwyraźniej musiał już przeżywać wiele podobnych historii. Biedny łamaga. Widocznie jakoś potrafi godzić się z takimi rzeczami. No cóż, psiakrew, to wina tego niedołęgi.
Robert Wilson zabierał na safari podwójne łóżko połowę, ażeby móc korzystać z każdej gratki, jaka by mu się nadarzyła. Pracował dla specjalnej klienteli, międzynarodowej, rozwiązłej sfery ludzi zabawiających się sportem, w której kobiety nie uważały, że dostają, co należy, za swoje pieniądze, jeżeli nie dzieliły owego polowego łóżka z zawodowym myśliwym. Gardził tymi ludźmi, kiedy przebywał z dala od nich, chociaż wydawali mu się dość mili w codziennym obcowaniu, ale żył z nich i póki go zatrudniali, ich prawidła postępowania były jego prawidłami.
Obowiązywały go we wszystkim prócz myślistwa. Miał własne prawidła dotyczące zabijania i tamci mogli albo się do nich stosować, albo też nająć sobie kogo innego. Wiedział również, że oni wszyscy szanują go za to. A jednak ten Macomber jest jakiś dziwny. Jest, do diabła. Tylko ta żona. Właśnie, żona. Hm, żona. No, trzeba dać z tym spokój.
Obejrzał się na nich. Macomber siedział ponury i wściekły. Margot uśmiechnęła się do Wilsona. Wyglądała dziś młodziej, niewinniej, bardziej świeżo i jakoś nie tak zawodowo pięknie.
„Bóg jeden wie, co ona tam ma w sercu — pomyślał Wilson. — Niewiele mówiła dziś w nocy. Ale miło było na nią patrzeć.”
Samochód wspiął się na łagodną pochyłość, przejechał między drzewami, a potem wysunął się na trawiastą, do prerii podobną polanę i jechał jej skrajem, w cieniu drzew; kierowca prowadził powoli, a Wilson bacznie śledził polanę i jej przeciwległą stronę. Zatrzymał wóz i zbadał teren przez lornetkę. Następnie dał znak kierowcy, by jechał dalej, i wóz powoli ruszył naprzód, wymijając dziury poryte przez dzikie świnie i błotne zamki wybudowane przez mrówki. I wtedy Wilson, patrząc na polanę, obrócił się nagle i powiedział:
— Jak Boga kocham, są!
I kiedy samochód skoczył naprzód, a Wilson powiedział coś szybko do kierowcy w języku suaheli, Macomber, spojrzawszy we wskazane miejsce, zobaczył trzy olbrzymie, czarne zwierzęta, które w swej podłużnej masywności wydawały się nieledwie cylindryczne, niby wielkie, czarne wagony-cysterny, a teraz pędziły galopem wzdłuż przeciwległego skraju polany. Galop ten wyprężał ich szyje i tułowie; Macomber widział zadarte, rozłożyste, czarne rogi, kiedy tak gnały z wyciągniętymi łbami, które nie poruszały się wcale.
— Trzy stare byki — powiedział Wilson. — Przetniemy im drogę, zanim dopadną do błota.
Wóz mknął przez polanę jak szalony, z szybkością czterdziestu pięciu mil na godzinę, i w miarę jak Macomber patrzał, bawoły rosły i rosły, aż wreszcie mógł dojrzeć szary, bezwłosy, wyliniały kadłub jednego ogromnego byka, szyję wrośniętą w łopatki i połyskliwą czerń rogów, gdy zwierz tak galopował nieco w tyle za pozostałymi, wyciągniętymi w równym, rozkołysanym cwale. I wtedy, na samochodzie, rozhuśtanym, jakby właśnie przeskoczył rów, zbliżyli się jeszcze bardziej i Macomber dojrzał pędzący ogrom byka, kurz na jego rzadko owłosionej skórze, wielkie guzy rogów, wysunięty pysk o rozdętych nozdrzach, i już podnosił sztucer, gdy Wilson krzyknął: „Nie z wozu, durniu!” — i nie czuł strachu, tylko nienawiść do Wilsona, kiedy hamulce zwarły się, wóz zarzucił bokiem i niemal zarył się w miejscu. Wilson wyskoczył z jednej strony, a on z drugiej i potknął się, gdy jego stopy uderzyły o wciąż jeszcze sunącą mimo ziemię, i już strzelał do byka, słyszał walące w niego pociski, opróżniał magazynek w oddalającego się stale zwierza, wreszcie przypomniał sobie, że ma mierzyć w jego przód, na komorę, i kiedy sięgnął po nowe ładunki, zobaczył, że byk upadł. Upadł na kolana i potrząsał ogromnym łbem, a Macomber widząc, że dwa pozostałe bawoły jeszcze galopują, strzelił do pierwszego i trafił. Strzelił raz jeszcze, chybił, usłyszał grzmiący ka-ra-wong! sztucera Wilsona i ujrzał, że pierwszy byk zarył nosem w ziemię.
— Wal pan tamtego! — krzyknął Wilson. — Teraz pan strzela!
Ale drugi byk oddalał się tym samym równym galopem i Macomber spudłował wyrzucając fontannę ziemi, nie trafił też Wilson, wzbił tylko tuman kurzu i krzyknął: ,,Chodź pan. Za daleko!” — chwycił go za ramię i już wisieli po obu bokach samochodu, i walili, rozchwiani, po wyboistym gruncie, starając się prześcignąć równy, kołyszący, ciężkogłowy, prosty jak strzała galop bawołu.
Byli coraz bliżej i Macomber ładował sztucer, naboje leciały mu z rąk na ziemię, coś mu się zacięło w broni, poprawiał to i już niemal zrównali się z bykiem, gdy Wilson krzyknął: „Stój!” — i wóz zarzucił tak, że omal się nie wywalił, a Macomber skoczył z auta na równe nogi, zatrzasnął zamek i strzelił, jak mógł najdalej do przodu, w galopujący, przygięty czarny grzbiet, wymierzył, strzelił znowu i znowu, i znowu, a kule, trafiając co do jednej, nie wywierały żadnego widocznego skutku. Teraz strzelił Wilson i grzmot ogłuszył Macombera, który zobaczył, że byk się potknął. Macomber strzelił raz jeszcze, mierząc starannie, i bawół runął na kolana.
— Dobra — powiedział Wilson. — Ładna robota. Mamy wszystkie trzy. Macomber był pijany z uniesienia.
— Ile razy pan strzelał? — zapytał.
— Tylko trzy — odparł Wilson. — Pan zabił pierwszego byka. Tego największego. Ja pomogłem panu dobić tamte dwa. Bałem się, że zwieją w gąszcz. To pan je zabił. Ja tylko trochę dokończyłem. Strzelał pan diablo dobrze.
— Chodźmy do auta. Chcę się czegoś napić.
— Najpierw trzeba dobić tego byka — powiedział Wilson. Bawół klęczał, wściekle podrzucał łbem i łypiąc małymi oczkami ryczał z dziką furią, kiedy szli ku niemu.
— Niech pan uważa, żeby nie wstał — ostrzegł Wilson. A potem: — Podejdź pan trochę z boku i daj mu w kark, zaraz za uchem.
Macomber starannie wycelował w środek potężnej podrzucanej wściekłością szyi i strzelił. Po strzale łeb opadł na ziemię.
— Załatwione — powiedział Wilson. — Dostał w kręgosłup. Cholernie wyglądają, co?
— Chodźmy się napić — rzekł Macomber. W życiu nie czuł się tak wspaniale.
W samochodzie siedziała żona Macombera, bardzo blada.
— Cudowny byłeś, kochanie — powiedziała do męża. — Cóż to była za jazda!
— Nieprzyjemna? — zapytał Wilson.
— Okropna. Jak żyję, tak się nie bałam.
— Napijmy się wszyscy — powiedział Macomber.
— Koniecznie — odparł Wilson. — Niech pan da Memsahib.
Wypiła łyk czystej whisky z płaskiej flaszki i połykając otrząsnęła się lekko. Oddała flaszkę Macomberowi, który wręczył ją Wilsonowi.
— To było wstrząsające — powiedziała. — Okropnie mnie rozbolała głowa. Ale nie wiedziałam, że wolno do nich strzelać z auta.
— Nikt nie strzelał z auta — odparł chłodno Wilson.
— To znaczy gonić je autem.
— Normalnie bym tego nie zrobił — powiedział Wilson. — Ale w danej chwili wydawało mi się to dosyć sportowe. Jazda przez tę polanę pełną dziur i innych przeszkód była ryzykowniejsza od polowania pieszo. Bawoły mogły, gdyby chciały, szarżować na nas za każdym strzałem. Miały wszystkie szanse. Ale jednak nie mówiłbym o tym nikomu. Bo to jest nieprzepisowe, jeżeli o to pani idzie.
— Mnie się wydawało bardzo nie fair ścigać te wielkie bezradne zwierzaki samochodem — powiedziała Margot.
— Naprawdę? — spytał Wilson.
— Co by było, jakby się o tym dowiedzieli w Nairobi?
— Po pierwsze, straciłbym licencję. No i byłyby różne nieprzyjemności — odpowiedział Wilson popijając z flaszki. — Zostałbym bez pracy.
— Naprawdę?
— Tak, naprawdę.
— No — powiedział Macomber uśmiechając się po raz pierwszy tego dnia. — Teraz ona ma sposób na pana.
— Umiesz tak ładnie wyrażać pewne rzeczy, Franciszku — powiedziała Margot Macomber.
Wilson spojrzał na nich dwoje. „Jeżeli mężczyzna-cztery litery żeni się z kobietą-pięć liter, to iloma literami mogą być ich dzieci?” — myślał. Powiedział natomiast:
— Zgubił nam się jeden nosiciel. Zauważył pan?
— Mój Boże, nie — odparł Macomber.
— O, idzie — powiedział Wilson. — Nic mu się nie stało. Pewnie wypadł, kiedyśmy odjeżdżali od pierwszego byka.
Kuśtykał ku nim niemłody nosiciel broni we włóczkowej czapce, bluzie koloru khaki, szortach i sandałach na gumie, ponury i zniechęcony. Gdy podszedł, zawołał coś do Wilsona w języku suaheli i wszyscy dostrzegli zmianę w twarzy białego myśliwego.
— Co on mówi? — spytała Margot.
— Mówi, że pierwszy byk wstał i poszedł w busz — powiedział Wilson bezbarwnym głosem.
— Och — bąknął tępo Macomber.
— Więc będzie to samo co z lwem — powiedziała Margot, pełna oczekiwania.
— Wcale nie będzie to samo co z lwem — odpowiedział jej Wilson. — Chce pan się jeszcze napić?
— Owszem, dziękuję — odezwał się Macomber. Spodziewał się, że wróci mu to uczucie, które miał przy lwie, ale nie wracało. Po raz pierwszy w życiu doprawdy zupełnie się nie bał. Zamiast strachu odczuwał wyraźne uniesienie.
— Pójdziemy obejrzeć drugiego byka — oświadczył Wilson. — Powiem szoferowi, żeby postawił wóz w cieniu.
— Co pan chce zrobić? — spytała Margot Macomber.
— Obejrzeć bawołu.
— Ja też pójdę.
— Niech pani idzie.
Poszli we troje ku miejscu, gdzie drugi bawół piętrzył się czarno na polanie, leżąc w trawie z wyciągniętym łbem i masywnymi rogami rozstawionymi szeroko.
— Bardzo dobre poroże — powiedział Wilson. — Blisko pięćdziesiąt cali rozłogi.
Macomber patrzał na niego uradowany.
— Potwornie wygląda — powiedziała Margot. — Nie moglibyśmy pójść w cień?
— Oczywiście — odparł Wilson. — Niech pan spojrzy — powiedział do Macombera. — Widzi pan tę kępę buszu?
— Widzę.
— Tam właśnie wlazł pierwszy byk. Nosiciel mówił, że kiedy wypadł z wozu, byk leżał. On sam patrzał za nami, jakeśmy się tam borykali, i za dwoma galopującymi bawołami. Kiedy znów spojrzał na byka, ten stał i przyglądał mu się. Chłop pognał jak sto diabłów, a byk powoli wszedł w ten busz.
— Możemy zaraz pójść za nim? — spytał skwapliwie Macomber.
Wilson spojrzał na niego badawczo. „Do diabła, jeżeli to nie jest dziwak — pomyślał. — Wczoraj trzęsie portkami, a dziś robi się z niego zadziorny zabijaka.”
— Nie, damy mu trochę czasu.
— Proszę was, wejdźmy w cień — powiedziała Margot. Była blada; wyglądała na chorą.
Poszli do samochodu, który stał pod pojedynczym, rozłożystym drzewem, i wsiedli wszyscy troje.
— Są szanse, że tam zdechł — zauważył Wilson. — Za chwilę pójdziemy zobaczyć.
Macombera ogarnęło dzikie, bezsensowne uczucie szczęścia, jakiego nie zaznał nigdy dotąd.
— Boże, ależ to była pogoń — powiedział. — Jak żyję, nie miałem takiego uczucia. Czy to nie było cudowne, Margot?
— Dla mnie okropne.
— Dlaczego?
— Okropne — powiedziała zaciekle. — Wstrętne.
— Wie pan, chyba już się nigdy niczego nie zlęknę — mówił Macomber do Wilsona. — Coś się we mnie stało, kiedyśmy zobaczyli tego bawołu i puścili się za nim. Jak gdyby pękła jakaś tama. To było czyste podniecenie.
— Oczyszcza człowiekowi wątrobę — powiedział Wilson. — Diabelnie śmieszne rzeczy zdarzają się ludziom.
Twarz Macombera promieniała.
— Naprawdę coś się ze mną stało, wiecie — powtórzył. — Czuję się zupełnie inaczej.
Jego żona nie mówiła nic; patrzała na niego dziwnie. Wcisnęła się w siedzenie auta, a Macomber, pochylony do przodu, rozmawiał z Wilsonem, który obrócił się do niego przez oparcie przedniej ławeczki.
— Wie pan, miałbym chęć spróbować jeszcze jednego lwa — mówił Macomber. — Ja się ich teraz naprawdę nie boję. Ostatecznie, cóż mogą człowiekowi zrobić?
— Właśnie — powiedział Wilson. — W najgorszym razie mogą zabić. Jak to idzie? Szekspir. Pierwszorzędne. Zobaczę, czy sobie przypomnę. O, to jest pierwszorzędne. Kiedyś sam sobie to cytowałem. Zaraz, zaraz: „Przebóg, wszystko mi jedno, raz tylko człowiek może umrzeć. Jesteśmy Bogu śmierć dłużni; jak bądź obrócą się rzeczy, kto tego roku umrze, ma spokój na rok przyszły.” 1 Świetne, co?
Był bardzo zmieszany, że ujawnił to, czym żył, ale widywał już, jak ludzie osiągali dojrzałość, i zawsze go to poruszało. Nie była to sprawa ich dwudziestych pierwszych urodzin.
Trzeba było dziwnego myśliwskiego trafu, nagłego rzucenia się do akcji, w chwili gdy nie ma czasu martwić się na zapas, aby to dokonało się w Macomberze, ale niezależnie od warunków, w jakich nastąpiło, nastąpiło z całą pewnością. „Patrzajcie teraz na tego ofermę — pomyślał Wilson. — Wszystko dlatego, że niektórzy z nich tak długo pozostają chłopcami. Czasem przez całe życie. Zachowują chłopięcą figurę, kiedy już mają pięćdziesiątkę. Wielcy amerykańscy chłopcy-mężczyźni. Diablo dziwaczni ludzie.” Ale teraz już mu się podobał ten Macomber. „Diablo dziwaczny facet. Przez to chyba będzie też koniec z przyprawianiem mu rogów. To byłoby pierwszorzędne. Pierwszorzędne. Oferma pewnie był w strachu przez całe życie. Nie wiadomo, od czego się zaczęło. Ale teraz już po wszystkim. Nie zdążył zlęknąć się bawołu. No i to, że się rozzłościł. I ten samochód. W samochodzie czuł się bardziej swojsko. Teraz z niego piekielny zabijaka. Widziało się podobne rzeczy na wojnie. To większa zmiana niż jakaś tam utrata dziewictwa. Strach zniknął, jakby go zoperowali. Coś innego wyrosło na tym miejscu. Najważniejsze, co może być w człowieku. Zrobiło to z niego mężczyznę. Kobiety też to widzą. Już się teraz nie boi.”
Z głębi ławeczki Małgorzata Macomber patrzała na nich obu. W Wilsonie nie było żadnej zmiany. Widziała go takim, jakim objawił jej się poprzedniego dnia, kiedy po raz pierwszy uświadomiła sobie, na czym polega jego wielki talent. Ale dostrzegała teraz przemianę we Franciszku Macomberze.
— Miewa pan to uczucie szczęścia w oczekiwaniu czegoś, co ma się zdarzyć? — pytał Macomber, wciąż badając swoje nowe bogactwo.
— O tym nie wypada mówić — odparł Wilson patrząc mu w twarz. — O wiele bardziej elegancko jest powiedzieć, że się ma stracha. Zresztą, pan jeszcze nieraz będzie się bał.
— Ale przecież pan zna to uczucie szczęścia przed działaniem?
— Owszem — przyznał Wilson. — Jest coś takiego. Nie trzeba za wiele o tym gadać, bo wszystko się przegada. W niczym nie znajdzie się przyjemności, jak się za dużo mówi.
— Obaj wygadujecie bzdury — powiedziała Margot. — Tylko dlatego, żeście gonili samochodem bezbronne zwierzęta, przemawiacie jak bohaterzy.
33
3 — 49 opowiadań
— Przepraszam — powiedział Wilson. — Zanadto się rozgadałem. — „Już ją to zaczyna niepokoić” — pomyślał.
— Jeżeli nie wiesz, o czym mówimy, to po co się wtrącasz? — zapytał żony Macomber.
— Strasznie się zrobiłeś odważny, i to strasznie nagle — powiedziała wzgardliwie jego żona, ale tej wzgardzie brakło pewności. Margot bała się czegoś ogromnie.
Macomber roześmiał się bardzo naturalnie i serdecznie.
— A wiesz, że tak — potwierdził. — Naprawdę tak.
— Czy aby nie trochę za późno — spytała z goryczą Margot. Bo przecież od tylu lat starała się, jak mogła, i to, że obecnie tak było między nimi, nie wynikało z niczyjej winy.
— Dla mnie nie — odparł Macomber.
Margot nie powiedziała nic, cofnęła się tylko w róg siedzenia.
— Myśli pan, że już daliśmy mu dosyć czasu? — zapytał wesoło Macomber Wilsona.
— Możemy zobaczyć — odparł Wilson. — Zostały panu jeszcze pełne pociski?
— Nosiciel ma kilka.
Wilson zawołał w języku suaheli i starszy nosiciel, który oprawiał jeden z łbów, wyprostował się, wyciągnął z kieszeni pudełko nabojów i przyniósł je Macomberowi, który napełnił magazynek, a resztę wsadził do kieszeni.
— Może pan strzelać ze Springfielda — powiedział Wilson. — Przyzwyczajony pan jest do niego. Mannlichera zostawimy w wozie z Memsa-hib. Pański nosiciel może wziąć ciężki sztucer. Ja mam tę cholerną armatę. No, a teraz coś panu powiem. — Odkładał to do ostatniej chwili, bo nie chciał straszyć Macombera. — Jak byk szarżuje, to wali z podniesionym łbem, wyciągniętym prosto przed siebie. Guzy rogów uniemożliwiają strzał w mózg. Jedyny możliwy strzał — to prosto w nos. Drugi może być w pierś, a jeżeli jest się z boku — w szyję albo łopatkę. Kiedy są raz trafione, trzeba się piekielnie namęczyć, żeby je dobić. Niech pan nie próbuje żadnych cudów. Strzelaj pan tak, jak będzie najłatwiej. No, już skończyli oprawiać ten łeb. Możemy iść?
Zawołał nosicieli broni, którzy podeszli ocierając ręce; starszy przysiadł się z tyłu wozu.
— Wezmę tylko Kongoniego — powiedział Wilson. — Tamten może zostać, żeby odpędzać sępy.
Kiedy samochód posuwał się z wolna przez otwartą przestrzeń ku gęstej wysepce drzew, która przecinając kotlinę biegła językiem zieleni wzdłuż wyschniętego łożyska potoku, Macomber czuł bicie serca i suchość w ustach, ale było to tylko podniecenie, nie strach.
— Tutaj wszedł — powiedział Wilson. A potem do nosiciela w języku suaheli: — Idź śladem farby.
Wóz stał bokiem do kępy buszu. Macomber, Wilson i nosiciel wysiedli. Macomber obejrzał się i zauważył, że żona, obok której leżał sztucer, patrzy za nim. Pomachał do niej ręką, ale nie odpowiedziała mu tym samym.
Zarośla były bardzo gęste, a ziemia wyschnięta. Starszy nosiciel pocił się obficie, Wilson zsunął kapelusz na oczy i Macomber widział tuż przed sobą czerwony kark myśliwego. Nagle nosiciel powiedział coś Wilsonowi i pobiegł naprzód.
— Leży tam, nieżywy — rzekł Wilson. — Dobra robota.
Obrócił się, ujął dłoń Macombera i kiedy ściskali sobie ręce śmiejąc się do siebie, nosiciel wrzasnął dziko i ujrzeli go wypadającego jak strzała w bok z gęstwiny, a za nim byka z podniesionym nosem, zaciśniętym pyskiem, ociekającego krwią, z wyciągniętym, masywnym łbem, szarżującego, łypiącego na nich małymi, świńskimi przekrwionymi ślepiami. Wilson, który był w przedzie, przyklęknął i dał ognia, a Macomber też strzelił nie słysząc własnego strzału wśród ryku sztucera Wilsona i ujrzał podobne do łupku kawałki pryskające z ogromnych guzów rogowych i szarpnięcie łba. Strzelił powtórnie w szeroko rozstawione nozdrza, spostrzegł, że znowu łeb szarpnął się i znowu poleciały odpryski, i nie widząc teraz Wilsona złożył się starannie, strzelił raz jeszcze w chwili, gdy olbrzymi tułów bawołu był już niemal na nim, a sztucer prawie dotykał nadlatującego łba, i ujrzał małe, złośliwe oczka, zniżający się łeb — a wtedy poczuł nagły, do białości rozpalony, oślepiający błysk wybuchający pod czaszką — i to było wszystko, co kiedykolwiek miał czuć.
Wilson odskoczył w bok, by strzelić na komorę. Macomber stał twardo i strzelał w nos, za każdym razem odrobinę za wysoko, trafiając w ciężkie rogi, obłupując je i obtłukując, jak gdyby strzelał w łupkowy dach, a pani Macomber, siedząca w samochodzie, dała ognia z sześcio- i pół milimetrowego Mannlichera do bawołu, w chwili gdy już miał przebić rogami Macombera, i trafiła męża około dwóch cali powyżej i nieco w bok od podstawy czaszki.
Franciszek Macomber leżał teraz twarzą do ziemi, niespełna dwa jardy od powalonego na bok bawołu, żona klęczała nad nim, a przy niej stał Wilson.
— Nie odwracałbym go — powiedział Wilson.
Kobieta płakała histerycznie.
— Może pani wróci do wozu. Gdzie sztucer?
Potrząsnęła głową, twarz miała wykrzywioną. Nosiciel podniósł sztucer z ziemi.
— Zostaw to tak, jak jest — powiedział Wilson. A potem: — Idź po Abdullę, żeby był świadkiem, w jaki sposób doszło do tego wypadku.
Ukląkł, wyjął z kieszeni chustkę i przykrył nią krótko ostrzyżoną głowę Franciszka Macombera. Krew wsiąkała w suchą, sypką ziemię.
Wilson wstał i przyjrzał się bawołowi leżącemu na boku, z wyciągniętymi nogami; po jego rzadko owłosionym brzuchu pełzały robaki. „Cholernie dobry byk — zarejestrował automatycznie mózg Wilsona. — Dobre pięćdziesiąt cali albo więcej.” Zawołał kierowcę, kazał mu przykryć zwłoki kocem i pozostać przy nich. Następnie podszedł do samochodu, gdzie siedziała w rogu zapłakana kobieta.
— Ładnie to pani zrobiła — powiedział bezbarwnym głosem. — Bo on i tak by panią rzucił.
— Niech pan przestanie — powiedziała.
— Oczywiście, to jest przypadek. Ja wiem.
— Niech pan przestanie — powtórzyła.
— Proszę się nie martwić — mówił. — Będzie trochę nieprzyjemności, ale każę zrobić parę zdjęć, które bardzo się przydadzą przy śledztwie. Poza tym będą zeznania nosicieli i kierowcy. Nic pani nie grozi.
— Niech pan przestanie — powiedziała.
— Masę jest do roboty — mówił. — Będę musiał posłać wóz do jeziora, żeby przez radio zamówić samolot, który zabierze nas troje do Nairobi. Dlaczego pani go nie otruła? Tak się to załatwia w Anglii.
— Milcz! Milcz! Milcz! — krzyknęła kobieta.
Wilson spojrzał na nią swymi płaskimi, błękitnymi oczami.
— Już mi przeszło — powiedział. — Byłem trochę zły. Zaczynałem lubić pani męża.
— Och, proszę, niech pan przestanie! — zawołała. — Proszę, proszę, niech pan przestanie!
— To już lepiej — powiedział Wilson. — „Proszę” to brzmi o wiele lepiej. Teraz przestanę.
Przełożył Bronisław Zieliński
1
W. Szekspir, Henryk IV, cz. II, akt III, scena 2. Według przekładu L. Ulricha.