63 dni - Stanisław Komornicki, "Nałęcz" - ebook + książka
10,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia składa się z wielu warstw, z wielu jak gdyby słojów, nakładających się na siebie i przenikających wzajemnie. Ta najniższa warstwa to dzieje prostych żołnierzy, którzy pruli z pistoletów maszynowych, ciskali butelkami z benzyną w czołgi – za Pawiak, za ojca zamordowanego w Oświęcimiu, za siostrę zakatowaną przez gestapo na Szucha. Dlatego jeśli mamy mówić o Powstaniu Warszawskim 1944 roku, podnieśmy to, co w nim było piękne, szlachetne i bohaterskie. Zebrane tu dokumenty: kartki z pamiętnika powstańczego, rozkazy, meldunki i raporty obrazują walkę prostego żołnierza. Żołnierza, który zasłużył na zwycięstwo, ale nie zostało mu to dane.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 137

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wprowadzenie

Kiedy ran­kiem 1 wrze­śnia 1939 roku prze­ni­kliwy głos syren ogło­sił alarm dla mia­sta War­szawy, nikt nie zro­zu­miał wła­ści­wej tre­ści tego sygnału. Nikt nie domy­ślał się, że losy War­szawy w latach dru­giej wojny świa­to­wej zaćmić miały wszystko, co kie­dy­kol­wiek zano­to­wał war­szaw­ski kro­ni­karz: potop szwedzki, powsta­nie kościusz­kow­skie, listo­pa­dowe, stycz­niowe, rewo­lu­cję 1905 roku.

Już we wrze­śniu przy­szło bom­bar­do­wa­nie, oblę­że­nie. A potem oku­pa­cja: łapanki, Pawiak, Gęsiówka, obozy zagłady, masowe egze­ku­cje uliczne, powsta­nie w get­cie. My, war­sza­wiacy, byli­śmy w pierw­szej linii frontu. Wszy­scy czu­li­śmy się żoł­nie­rzami. Szcze­gól­nie mło­dzież.

Nara­stała żądza odwetu. Star­czyło iskry, żeby nastą­pił wybuch. I gdy tę iskrę rzu­cono, chwy­ci­li­śmy za broń, wznie­śli­śmy bary­kady.

O powsta­niu war­szaw­skim 1944 roku mówi się „zbrod­nia” albo „jesz­cze jeden roz­dział bez­sen­sow­nej pol­skiej mar­ty­ro­lo­gii”, albo „bez­przy­kładny zryw boha­ter­stwa ludu War­szawy”, albo jesz­cze ina­czej. Histo­ria ma to do sie­bie, że uczy. Dziś wiemy wię­cej niż wtedy, dziś mamy pod­stawy do obiek­tyw­nych, histo­rycz­nych ocen.

Histo­ria składa się z wielu warstw, z wielu jak gdyby sło­jów, nakła­da­ją­cych się na sie­bie i prze­ni­ka­ją­cych wza­jem­nie. Ta naj­niż­sza war­stwa to dzieje pro­stych żoł­nie­rzy, któ­rzy pruli z pisto­le­tów maszy­no­wych, ciskali butel­kami z ben­zyną w czołgi – za Pawiak, za ojca zamor­do­wa­nego w Oświę­ci­miu, za sio­strę zaka­to­waną przez gestapo na Szu­cha. Dla­tego jeśli mamy mówić o powsta­niu war­szaw­skim 1944 roku, pod­nie­śmy to, co w nim było piękne, szla­chetne i boha­ter­skie. Zebrane tu doku­menty: kartki z pamięt­nika powstań­czego, roz­kazy, mel­dunki i raporty obra­zują walkę pro­stego żoł­nie­rza. Żoł­nie­rza, który zasłu­żył na zwy­cię­stwo, ale nie zostało mu to dane.

Lipiec 1944

Roz­po­częta w czerwcu 1944 r. ofen­sywa Armii Czer­wo­nej dopro­wa­dziła do roz­bi­cia całego środ­ko­wego frontu nie­miec­kiego na Bia­ło­rusi i Ukra­inie. Woj­ska 1 i 2 Frontu Bia­ło­ru­skiego po suk­ce­sach pod Witeb­skiem i Bobruj­skiem roz­wi­nęły natar­cie na Mińsk. Zada­jąc znaczne straty nie­miec­kiej Gru­pie Armii „Śro­dek”, znisz­czyły około 30 dywi­zji nie­przy­ja­ciela i utwo­rzyły w jego fron­cie 400-kilo­me­trową wyrwę. Dzia­ła­jące na kie­runku war­szaw­skim woj­ska 1 Frontu Bia­ło­ru­skiego mar­szałka Rokos­sow­skiego osią­gnęły duże tempo pościgu (25 do 30 km na dobę) i 20 lipca sfor­so­wały środ­kowy Bug. Rów­no­cze­śnie 1 Front Ukra­iń­ski mar­szałka Koniewa 13 lipca ude­rzył na nie­miecką Grupę Armii „Pół­nocna Ukra­ina”, tu rów­nież prze­rwał front i prze­kro­czył Bug 18 lipca. W wyłom wpro­wa­dzono jed­nostki pan­cerne i oddziały szyb­kie. 2 Armia Pan­cerna gen. Bog­da­nowa 23 lipca zajęła Lublin, w dwa dni póź­niej osią­gnęła Wisłę pod Dębli­nem, po czym – doko­naw­szy zwrotu na pół­noc – 28 lipca opa­no­wała pod­war­szaw­skie miej­sco­wo­ści: Miło­snę i Mię­dzy­le­sie. W obli­czu tego zagro­że­nia dowódca Grupy Armii „Śro­dek”, feld­mar­sza­łek Model, prze­rzu­cił na przed­pole Pragi więk­szość swych odwo­do­wych sił pan­cer­nych w licz­bie kilku dywi­zji i w ten spo­sób zatrzy­mał gen. Bog­da­nowa oraz uda­rem­nił jego zamiar opa­no­wa­nia z mar­szu Pragi i uchwy­ce­nia mostów na Wiśle. Gen. Bog­da­now pod­jął próbę obej­ścia obrony nie­miec­kiej przez Oku­niew i Radzy­min, ale i tam uwi­kłał się w zacięte walki.

1 Front Bia­ło­ru­ski sfor­so­wał Wisłę pod Magnu­sze­wem, two­rząc przy­czó­łek w widłach Wisły i Pilicy, który dawał moż­li­wość ude­rze­nia na War­szawę z połu­dnia i zachodu. Na przy­czółku tym wal­czyła słynna z walk o Sta­lin­grad 8 Armia Gwar­dii, dowo­dzona przez wybit­nego znawcę walk ulicz­nych gen. Czuj­kowa.

Tym­cza­sem na połu­dniu woj­ska 1 Frontu Ukra­iń­skiego 28 lipca zajęły Prze­myśl i Jaro­sław, pod­su­nęły się ku Wiśle i 30 lipca uchwy­ciły z mar­szu obszerny przy­czó­łek pod Bara­no­wem.

We Fran­cji woj­ska angiel­skie i ame­ry­kań­skie, które 6 czerwca wylą­do­wały w Nor­man­dii, po krwa­wych wal­kach utrzy­mały przy­czó­łek i roz­wi­jały dzia­ła­nia zaczepne w kie­runku Pół­wy­spu Bre­toń­skiego.

We Wło­szech, po prze­ła­ma­niu oporu nie­miec­kiego pod Monte Cas­sino i po wyzwo­le­niu Rzymu, woj­ska sprzy­mie­rzo­nych posu­nęły się na pół­noc i zajęły Ankonę (2 Kor­pus Pol­ski) i Livorno (Ame­ry­ka­nie).

22 lipca został ogło­szony w Cheł­mie Lubel­skim Mani­fest PKWN (Pol­ski Komi­tet Wyzwo­le­nia Naro­do­wego – samo­zwań­czy, mario­net­kowy, tym­cza­sowy organ wła­dzy wyko­naw­czej w Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, dzia­ła­jący od 21 lipca do 31 grud­nia 1944, na obsza­rze zaj­mo­wa­nym przez Armię Czer­woną (przyp. red.).

20 lipca miał miej­sce nie­udany zamach bom­bowy na Hitlera w jego głów­nej kwa­te­rze w Kętrzy­nie.

Beczka pełna prochu

Gorący i duszny był lipiec 1944 roku. Powie­trze drgało od upału, a nagrzane słoń­cem asfalty ugi­nały się pod sto­pami. Zaku­rzone drzewa nie wyda­wały naj­mniej­szego sze­le­stu. Po chod­ni­kach prze­le­wały się tłumy, przed skle­pami żyw­no­ścio­wymi stały cier­pliwe kolejki. Tylko mło­dzi chłopcy w obci­słych zie­lo­nych wia­trów­kach stu­kali pod­ku­tymi butami, masze­ru­jąc spiesz­nie w im tylko wia­do­mych spra­wach.

Wszy­scy wie­dzieli, że do War­szawy zbli­żał się front. Zbli­żał się jakiś moment prze­ło­mowy, decy­du­jący. Lip­cowy upał potę­go­wał tę atmos­ferę napię­tego ocze­ki­wa­nia.

Leża­łem chory na anginę. W takim cza­sie! Każ­dego dnia jakaś nowina, każ­dego dnia ulicą Kra­siń­skiego walą kolumny woj­ska, jakiego ni­gdy w życiu nie widzia­łem. Nie­dawno jesz­cze na sygnał „idą” bie­gli­śmy do miesz­ka­nia Kryśki1 i z jej okna, jak z teatral­nej loży, patrzy­li­śmy na żoł­nie­rzy, działa, tabory.

Jed­nego dnia ktoś krzyk­nął: „Pro­wa­dzą jeń­ców sowiec­kich!”. I wnet gdzieś cał­kiem bli­sko zatrze­po­tała seria pisto­letu maszy­no­wego.

– Nie wycho­dzić na ulicę! Strze­lają! – wołano na podwórku.

Uchy­li­li­śmy firankę w oknie Kryśki. Ulicą cią­gnął pochód ludzi w znisz­czo­nych, poroz­ry­wa­nych mun­du­rach, o popie­la­tych twa­rzach. Wynędz­niali i wyczer­pani z tru­dem sta­wiali kroki. Po obu stro­nach kolumny szli żan­darmi z bro­nią gotową do strzału. Wrza­skami i biciem przy­na­glali jeń­ców do szyb­szego mar­szu, a jed­no­cze­śnie roz­glą­dali się po oknach domów i raz po raz strze­lali.

Chwy­ci­li­śmy boche­nek chleba, jaki był pod ręką, kilka paczek papie­ro­sów. Zawi­ja­li­śmy kromki chleba i papie­rosy w papier. Ukryci za firanką rzu­ca­li­śmy te paczki. Nie­któ­rzy jeńcy chwy­tali je zręcz­nie i natych­miast cho­wali. Jeden schy­lił się po paczkę, która upa­dła na bruk, lecz natych­miast dopadł go żan­darm i ude­rzył po gło­wie kolbą pisto­letu. Żoł­nierz upadł. Żan­darm odsko­czył dwa kroki i skie­ro­wał ku leżą­cemu lufę swej broni. Wtem wybie­gło z sze­re­gów dwóch jeń­ców. Pod­nie­śli leżą­cego i trzy­ma­jąc go pod ręce wmie­szali się w masze­ru­jącą kolumnę.

Żan­darm zwró­cił wtedy pisto­let w kie­runku naszego okna. Led­wie zdą­ży­li­śmy skryć się za para­pe­tem, trza­snęły strzały i posy­pały się z brzę­kiem szyby.

Zaci­snę­li­śmy pię­ści w bez­sil­nej gro­zie.

Ale za kilka dni ulica inny przed­sta­wiała widok.

W tym samym kie­runku cią­gnęli teraz żoł­nie­rze nie­mieccy! Jakże nie­po­dobne było to woj­sko do but­nych oddzia­łów, które nie­dawno jesz­cze masze­ro­wały tędy na wschód. Żoł­nie­rze róż­nych rodza­jów broni wle­kli się bez­ład­nymi gru­pami. Mun­dury spło­wiałe, podarte, twa­rze wychu­dłe, pokryte szcze­ciną dawno nie­go­lo­nego zaro­stu. Nie­któ­rzy byli bez broni.

Za gro­mad­kami pie­chu­rów toczyły się chłop­skie wozy, zaprzę­żone w maleń­kie koniki. Mię­dzy dra­bin­kami leżały kupy tor­ni­strów i wcale nie­woj­sko­wych tobo­łów. Na nich drze­mali wojacy, któ­rych prze­byte kilo­me­try wytrą­ciły z sze­re­gów. Kiwali zwi­sa­ją­cymi ku ziemi nogami, w butach lub bez butów, obo­jętni na wszystko, nawet na pokrzy­ki­wa­nia żan­dar­mów, jak czujne psy prze­jeż­dża­ją­cych wzdłuż jezdni na moto­cy­klach.

„Moto­ry­za­cja”, którą cheł­piła się nie­miecka machina wojenna, poja­wiała się dość rzadko. Naj­czę­ściej były to na głu­cho zamknięte sani­tarki, które pobe­ki­wa­niem klak­so­nów spę­dzały wlo­kące się gro­mady na prawą stronę ulicy.

Upiorny pochód roz­bit­ków wiel­kiej armii trwał dwa dni i dwie noce. Lip­cowe słońce pra­żyło, zmrok nie przy­no­sił ochłody. Na chod­ni­kach stały grupki ludzi, spo­glą­da­ją­cych na sie­bie w mil­cze­niu. Więc już nie ma Wehr­machtu? „Nie­zwy­cię­żo­nego” Wehr­machtu? A tam w Głów­nej Kwa­te­rze bombę pod­ło­żyli Hitle­rowi. Ten zamach się nie udał, ale może jutro zro­bią to lepiej?

I wtedy dosta­łem anginy. Leża­łem w łóżku, zdany tylko na opo­wia­da­nia kole­gów, któ­rzy wpa­dali na chwilkę, wiecz­nie spie­szący się, tajem­ni­czo uśmiech­nięci. Podej­rze­wa­łem, że nie mówią mi wszyst­kiego.

Ot, wpadł Mie­tek2. Przy­siadł na tabo­re­cie i zamiast powie­dzieć, „co sły­chać”, zaczął uty­ski­wać, że aku­rat jestem chory. Oka­zało się, że ma inte­res: potrze­buje zaraz pół litra wódki w dwóch ćwiart­kach.

– Osza­la­łeś? W takiej chwili wódka ci w gło­wie?

– Bo ty nic nie wiesz. Wła­śnie idą Węgrzy i po dro­dze wszystko sprze­dają. Pisto­let z amu­ni­cją kosz­tuje pół litra, ale odda­dzą i za ćwierć! Domy­ślasz się, jak nam teraz potrzebna broń.

Wsta­łem z łóżka i odda­łem Miet­kowi cały domowy zapas alko­holu.

27 lipca nie­miec­kie szcze­kaczki3 ogło­siły zarzą­dze­nie guber­na­tora Fischera, naka­zu­jące męż­czy­znom i kobie­tom w wieku od 17 do 65 lat sta­wić się naza­jutrz rano z łopa­tami w wyzna­czo­nych punk­tach do kopa­nia oko­pów nad Wisłą.

1 sierpnia

W godzi­nach popo­łu­dnio­wych na roz­kaz Komendy Głów­nej AK wybu­chło powsta­nie war­szaw­skie.

Do powsta­nia dołą­czyły sze­ro­kie rze­sze lud­no­ści War­szawy. Wsku­tek trud­nych warun­ków mobi­li­za­cji nie wszy­scy żoł­nie­rze dotarli na miej­sca zbió­rek i nie wszę­dzie dostar­czono broń i amu­ni­cję. W nie­któ­rych punk­tach walka roz­go­rzała przed wyzna­czoną godziną, co zaalar­mo­wało Niem­ców i utrud­niło oddzia­łom powstań­czym wyko­na­nie zadań przez zasko­cze­nie.

Tego samego dnia od wcze­snych godzin ran­nych 2 Armia Pan­cerna gen. Bog­da­nowa, która w wal­kach pod Radzy­mi­nem ponio­sła znaczne straty, musiała przejść do obrony. Rów­nież natar­cie innych jed­no­stek radziec­kich, mające na celu zdo­by­cie Pragi w dniach 5–8 sierp­nia, zostało zatrzy­mane.

Oddziały 3 Frontu Bia­ło­ru­skiego wkro­czyły do Kowna.

Wybuch

Wsta­łem z tremą, jak przed egza­mi­nem. Z kuchni dola­ty­wały odgłosy codzien­nej krzą­ta­niny matki. Przy­rzą­dzała śnia­da­nie.

Ubra­łem się po cichu. Z kry­jówki za książ­kami wycią­gną­łem płó­cienną torbę po masce prze­ciw­ga­zo­wej; chcia­łem do niej spa­ko­wać wszystko, co wyda­wało mi się naj­nie­zbęd­niej­sze. Roz­kaz otrzy­many wczo­raj wie­czo­rem, poda­jący godzinę „W”, mówił prze­cież wyraź­nie: „Nie obcią­żać się zbęd­nymi przed­mio­tami, żyw­no­ści na jeden dzień”.

Jako pierw­sza poszła do torby mała lor­netka teatralna i plan War­szawy. Potem pół bochenka chleba i mój stary har­cer­ski nóż. Po namy­śle doda­łem jesz­cze parę skar­pe­tek, dwie chu­s­teczki do nosa, ban­daż. Zapięta na rze­myk torba powę­dro­wała za szafę, gdzie leżały już buty z cho­le­wami, tzw. saperki, i „wytrza­śnięty” kilka dni temu praw­dziwy pol­ski hełm.

Przy­go­to­wa­nia ukoń­czy­łem w samą porę. Wła­śnie do pokoju weszła matka, nio­sąc dymiące kubki i świeże pie­czywo. Twarz miała zatro­skaną.

– Pij, Sta­siu, bo ci osty­gnie.

Po śnia­da­niu długo medy­to­wa­łem – powie­dzieć matce, że idę do powsta­nia, czy wyjść nie żegna­jąc się. Powie­dzieć – a może będzie chciała mnie zatrzy­mać? Nie powie­dzieć – też jakoś głu­pio. Matka nie ma nikogo poza mną…

Czas leciał szybko. Ani się spo­strze­głem, gdy wybiła druga, a ja nic nie zde­cy­do­wa­łem.

Dłu­gich butów i wiszą­cego w sza­fie mun­duru nie wzią­łem. Mógł mi utrud­nić dosta­nie się na miej­sce zbiórki. Nie wzią­łem też hełmu. Wycią­gną­łem zza szafy spa­ko­waną torbę, prze­wie­si­łem przez ramię i popro­si­łem mamę, by przy­szła na chwilę z kuchni. Gdy weszła do pokoju, poca­ło­wa­łem ją w rękę i powie­dzia­łem, jak mogłem naj­spo­koj­niej:

– Idę.

– Dokąd? – wykrzyk­nęła matka, ale przyj­rzaw­szy się mnie i mojej tor­bie, nie pytała wię­cej. Gdy jed­nak usły­sza­łem jej szloch, zapy­ta­łem:

– Więc mam nie iść?

– Idź.

Zaj­rzała do mojej torby i w pośpie­chu wci­snęła nie­wielki słoik kon­fi­tur. Potem pobie­gła do kuchni, jak gdyby szu­ka­jąc cze­goś, a po chwili wró­ciła w żakie­cie i w kape­lu­szu. Zde­cy­do­wała się odpro­wa­dzić mnie.

Na uli­cach, ruchli­wych zwy­kle o tej porze, było dziw­nie pusto. To tu, to tam prze­my­kali nie­liczni prze­chod­nie. Na placu Wil­sona zła­pa­li­śmy tram­waj idący w stronę Śród­mie­ścia. Gdy wsie­dli­śmy, dole­ciały nas odgłosy strze­la­niny. Pasa­że­ro­wie, sku­pia­jący się głów­nie na pomo­stach, wymie­niali poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Chcia­łem, by matka wysia­dła na placu Inwa­li­dów, ale na tym przy­stanku tram­waj się nie zatrzy­mał. Przy ulicy Zajączka znów usły­sze­li­śmy strzały. Na wia­duk­cie nad Dwor­cem Gdań­skim śro­dek jezdni zata­ra­so­wany był przez Pan­terę, któ­rej spa­dła gąsie­nica. Załoga nie napra­wiała jed­nak uszko­dze­nia, tkwiąc nie­ru­chomo na sta­no­wi­skach bojo­wych. Lufa czołgu skie­ro­wana była w stronę Sta­rego Mia­sta.

Tram­waj zatrzy­mał się dopiero na placu Kra­siń­skich. Wysie­dli­śmy. Ulicą Długą do Sta­rego Rynku nie było daleko. Pozo­stała mi jesz­cze pra­wie godzina czasu. Skie­ro­wa­li­śmy się do kate­dry. Można było wejść tylko do kruchty, gdyż nawę główną odgra­dzała żela­zna krata. Cisza i chłód bijący spod sta­rych łuków gotyc­kiego skle­pie­nia przy­wró­ciły mi spo­kój. Zauwa­ży­łem wtedy mojego przy­ja­ciela Mietka Teis­seyre’a z matką. Ucie­szy­łem się, że i on ma przy­dział na Sta­rówkę.

Jesz­cze mat­czyny ostatni poca­łu­nek i ruszy­li­śmy w stronę Kano­nii, gdzie wyzna­czono nam punkt zborny. Gdy skrę­ca­li­śmy pod dzwon­nicę, obej­rza­łem się. Obie matki szły szyb­kim kro­kiem ku Ryn­kowi.

Dom na Kano­nii był cichy, poro­śnięty czer­wie­nie­ją­cymi pędami dzi­kiego wina. Nic nie wska­zy­wało na to, że wła­śnie stąd ma się zacząć nasz „szlak bojowy”. Drzwi były zamknięte. Zapu­ka­łem. Po wymia­nie hasła i odzewu wpusz­czono nas do mrocz­nej sieni. Krę­tymi scho­dami zeszli­śmy na dół do nie­wiel­kiej izdebki zasnu­tej dymem z papie­ro­sów. Była to jakaś nie­czynna kuch­nia czy pral­nia. Zasta­li­śmy już ze dwu­dzie­stu mło­dych ludzi. Kilku zna­łem z widze­nia.

Każdy odgłos kro­ków na scho­dach i otwar­cie drzwi witano chwilą głę­bo­kiego mil­cze­nia. Nie­któ­rzy z przy­by­łych mieli ze sobą broń – prze­waż­nie mało­ka­li­browe pisto­lety z kil­koma naj­wy­żej nabo­jami. Ci budzili ogólną zazdrość. Wresz­cie zja­wił się męż­czy­zna w dłu­gich butach i woj­sko­wym mun­du­rze bez odznak. Oznaj­mił, że lada chwila przy­wiozą broń i sta­niemy do walki. Mówił nie­zbyt skład­nie. Widać było, że jest zde­ner­wo­wany. Nagle drzwi się otwarły i ktoś zawo­łał, że wszy­scy mają opu­ścić lokal, gdyż grozi nie­bez­pie­czeń­stwo dekon­spi­ra­cji. Pakunki oso­bi­ste zosta­wić, powró­cić za godzinę, wtedy nastąpi odmarsz.

Chył­kiem pod murami kamie­nic pobie­gli­śmy Jezu­icką, a potem Celną do Brzo­zo­wej. Oparci o pod­cie­nia sta­rej kamie­niczki nasłu­chi­wa­li­śmy. Było spo­koj­nie, z daleka tylko dola­ty­wały odgłosy strze­la­niny. Mie­tek zro­bił dość głu­pią minę, która miała wyra­żać, że nasi orga­ni­za­to­rzy tym razem nawa­lili. Stać bez­czyn­nie na ulicy nie miało naj­mniej­szego sensu. Nale­żało szybko zade­cy­do­wać, co robić dalej.

– Musimy się prze­do­stać na Kościelną – posta­no­wi­łem.

Znaj­do­wał się tam lokal kon­spi­ra­cyjny, a w nim skrytka, gdzie prze­cho­wy­wano broń i amu­ni­cję. Przy­cho­dzi­li­śmy tu nie­raz, aby czy­ścić jakąś więk­szą par­tię odko­pa­nych naboi. Może coś z tego arse­nału jest jesz­cze na miej­scu. Oka­zało się, że broń została zabrana. Po dokład­nym zba­da­niu skrytki zna­leź­li­śmy tylko 400 sztuk naboi do dzie­wiątki. Zapa­ko­waw­szy ten skarb w tek­tu­rowe pudełko, wró­ci­li­śmy na miej­sce zbiórki.

Dom na Kano­nii przy­wi­tał nas roz­wa­lo­nymi drzwiami wej­ścio­wymi. Z wnę­trza docho­dziły odgłosy strza­łów pisto­letu maszy­no­wego. Młody czło­wiek spo­tkany na par­te­rze dygo­tał cały i beł­ko­tał coś nie­zro­zu­miale. Schody zasy­pane były tyn­kiem i gru­zem.

Nagle z wnę­trza usły­sze­li­śmy: – Uwaga, lewa ściana pod ogniem.

Przy­lgną­łem do muru. Teraz dopiero spo­strze­głem czło­wieka cza­ją­cego się u fra­mugi okienka na pół­pię­trze. Strze­lał z pisto­letu maszy­no­wego w stronę krza­ków na skar­pie nad daw­nymi kosza­rami bata­lionu sto­łecz­nego. Co jakiś czas ze ściany na wprost zbi­tego okna sypały się kawałki cegieł. Nie­miec­kie poci­ski tra­fiały cią­gle w ten sam punkt i wyżło­biły już spore wgłę­bie­nie w murze. Mie­tek poki­wał głową i gwizd­nął przez zęby.

Strze­lec przy oknie nic nie wie­dział o ludziach, któ­rych szu­ka­li­śmy. Był pochło­nięty walką. Na bere­cie miał orła, na ręka­wie biało-czer­woną opa­skę.

Pobie­gli­śmy na dół. Izba była pusta. Naszych paczek ani śladu. Co gor­sza, nie wie­dzie­li­śmy nawet, jak nazy­wał się oddział, który tu miał zbiórkę. Wła­śnie mijała godzina wyzna­czona jako ter­min odmar­szu. Wyszli­śmy na ulicę. Teraz naprawdę nie wie­dzia­łem, co robić.

– Niech ich cho­lera! – zaklął Mie­tek.

Trudno było przy­ja­cie­lowi odmó­wić słusz­no­ści. Nasze paczki dia­bli wzięli, ktoś teraz opy­chał się moimi kon­fi­tu­rami. Mie­tek stwier­dził, że jest głodny i przy­po­mniał sobie, że na Brzo­zo­wej, koło Kamien­nych Schod­ków, ma zna­jo­mego, u któ­rego można się zame­li­no­wać.

Naza­jutrz dowie­dzie­li­śmy się, że cała Sta­rówka jest już wolna… Ruszy­li­śmy więc na mia­sto.

Na Rynku mimo rzę­si­stego desz­czu pano­wał oży­wiony ruch. Zry­wano nie­miec­kie napisy, domy po raz pierw­szy od tylu lat przy­stro­jone fla­gami. Kobiety i męż­czyźni zno­sili prze­różne sprzęty. Łopa­tami i kilo­fami wyry­wali płyty z chod­ni­ków i bru­kowce. Na rogu Świę­to­jań­skiej rosła bary­kada. Budową nikt nie kie­ro­wał. Pół godziny temu był tu jakiś powsta­niec i kazał budo­wać bary­kadę – to wszystko.

Przy­wo­łu­jąc na pomoc wie­dzę zdo­bytą w taj­nej pod­cho­rą­żówce, zde­cy­do­wa­li­śmy, że bary­kada musi być oparta o ściany domów, że trzeba w niej zosta­wić przej­ście, przez które nie mogłyby jed­nak prze­la­ty­wać poci­ski. Mie­tek wdra­pał się na stertę rupieci i zaczął kie­ro­wać akcją. Pil­no­wa­li­śmy, by wszystko szło według naszego planu, który spo­tkał się zresztą z ogól­nym uzna­niem. Po chwili jakiś star­szy męż­czy­zna popro­sił mnie o zaję­cie się roz­dzia­łem przy­nie­sio­nych łopat i łomów. Zaczęto do mnie mówić „panie dowódco”. Kobiety przy­nio­sły wodę z sokiem i papie­rosy: nas czę­sto­wano przed innymi i wty­kano w ręce całe setki „juna­ków”.

Bary­kada rosła szybko. Oprócz kamieni, płyt chod­nika i ziemi zno­szono różne sprzęty. Gdy w końcu wśród usy­pi­ska legła wielka szafa, wypeł­niona kamie­niami i obsy­pana zie­mią, Mie­tek orzekł, że dzieło jest gotowe.

Usie­dli­śmy zmę­czeni na mokrych od desz­czu schod­kach sta­rej kamie­niczki. Jakaś dziew­czyna wło­żyła nam na ręce biało-czer­wone opa­ski. Star­sza kobieta ze łzami w oczach opo­wia­dała o swym mężu, który w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym roku poszedł na wojnę i już nie wró­cił. Została po nim w domu pamiątka: fura­żerka z orłem. Teraz, gdy znów bijemy Niem­ców, posta­no­wiła dać ją pierw­szemu pol­skiemu żoł­nie­rzowi, któ­rego spo­tka. Los zda­rzył, że byłem tym pierw­szym powstań­cem. Gdy nało­ży­łem fura­żerkę, uca­ło­wała mnie w czoło, jak matka.

2–3 sierpnia

Powstańcy opa­no­wali znaczne tereny mia­sta, głów­nie w cen­trum. Na przed­mie­ściach, prócz Woli, Moko­towa i dol­nego Czer­nia­kowa, oraz na Pra­dze ruch zbrojny został przez Niem­ców po krót­kich wal­kach stłu­miony (Żoli­borz w pierw­szych dniach powstańcy opu­ścili, a dopiero potem obsa­dzili ponow­nie). Na zaję­tym przez powstań­ców obsza­rze pozo­stały w ręku Niem­ców pewne budynki, kom­pleksy gma­chów i kwar­tały ulic, jak np. Dwo­rzec Główny, gma­chy tele­fo­nów przy Ziel­nej i Pięk­nej, zespół gma­chów rzą­do­wych mię­dzy pl. Teatral­nym a pl. Saskim, gdzie oto­czony został guber­na­tor dys­tryktu war­szaw­skiego Fischer i komen­dant gar­ni­zonu gen. Sta­hel. Komen­dant war­szaw­skiego okręgu AK gen. Mon­ter mel­do­wał4:

Prom5

2.VIII.44.g.5.00

„40”6 meldunek 1-szy

Zaj­mo­wa­nie pod­staw wyj­ścio­wych przez Oddziały było zakłó­cone już od godz. 15-ej. Naj­gor­sze poło­że­nie wytwo­rzyło się na Żoli­bo­rzu i czę­ści Moko­towa. Na Żoli­bo­rzu weszły w akcję czołgi npla i ogniem unie­moż­li­wiały doj­ście oddzia­łom do punk­tów zbiórki. Oddziały moko­tow­skie, prze­zna­czone na Rako­wiecką nr 6, zostały stło­czone na bloki mię­dzy Suchą, Al. Nie­pod­le­gło­ści, Wawel­ską i Fil­trową.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Kry­styna Jung. [wróć]

2. M. Szach­now­ski. [wróć]

3. Uliczne mega­fony. [wróć]

4. Wszyst­kie frag­menty doku­men­tów cyto­wane są za ich peł­nymi tek­stami opu­bli­ko­wa­nymi w wydaw­nic­twach: Naj­now­sze Dzieje Pol­ski, mate­riały i stu­dia z okresu II wojny świa­to­wej. PIW – t. III, War­szawa 1959, t. IV, War­szawa 1960 i J. Mar­gu­les: Przy­czółki War­szaw­skie, Wyd. MON, War­szawa, 1962. [wróć]

5. Prom – kryp­to­nim Okręgu War­szaw­skiego AK. [wróć]

6. „40” – kryp­to­nim Komen­danta AK, gen Bora-Komo­row­skiego. {: ._3–Przy­spis-dolny} [wróć]