75 dni wojny na Atlantyku - Andrzej Fryszkiewicz - ebook

75 dni wojny na Atlantyku ebook

Andrzej Fryszkiewicz

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 147

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Andrzej Fryszkiewicz

75 dni wojny na Atlantyku

Wydawnictwo

Ministerstwa

Obrony

Narodowej

 

Okładkę projektował

KONSTANTY M. SOPOĆKO

Redaktor

WANDA WŁOSZCZAK

Redator techniczny

GRAŻYNA WOŹNIAK

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1983

ISBN 83-11-06929-8

Printed in Poland

Wydanie I. Nakład 90 0004-250 egz. Objętość: 5,85 ark. wyd., 5,0 ark. druk. Papier druk. mat. VII kl. 65 g z roli 63 cm z Głuchołaskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składania w lutym 1933 r. Druk ukończono w maju 1983 r. w Wojskowych Zakładach Graficznych w Warszawie Zam. nr 4543

Cena zł 22.—

M-12

Rodzi się konflikt

Wyskoczyły nagle największymi czcionkami w tytułach czołówek światowej prasy. Malwiny— Falklandy. Po stokroć powielały te słowa we wszystkich językach świata agencyjne dalekopisy. Z dala od centrów cywilizacji, 300 mil od wybrzeży Ameryki Południowej, w pierwszych dniach kwietnia 1982 roku zaczęło tlić się zarzewie nowego konfliktu wojennego. I natychmiast zaniepokojone oczy światowej opinii publicznej zwróciły się w rejon południowego Atlantyku, a dokładniej na Wyspy Falklandzkie i otaczający je archipelag, leżący na tej samej szerokości geograficznej na południu, co Londyn na północy.

Poszły w ruch atlasy geograficzne, encyklopedie i wszelkie dostępne na temat tego rejonu świata publikacje. Komentatorzy prasowi, radiowi i telewizyjni starali się ze strzępków informacji o bardzo zróżnicowanym charakterze sklecić w miarę sensowny obraz miejsca, którego nazwą żyć miały przez kilkadziesiąt kolejnych dni cywilizowane społeczeństwa. O ile nie stwarzało większych trudności dotarcie do notatek i relacji uczestników wypraw naukowych, żeglarzy i turystów odwiedzających ten dziki zakątek świata, o tyle mało kto jeszcze w pierwszych dniach kwietnia mógł jednoznacznie wskazać na rzeczywistą przyczynę tego, co z dnia na dzień przekształcało się z lokalnego konfliktu w regularne działania wojenne.

Po II wojnie światowej Ameryka Południowa niezbyt często dostarczała światowej prasie tematów do wielkich nagłówków Stało się tak w 1954 roku, gdy w wyniku ostrego sprzeciwu Stanów Zjednoczonych spaliła na panewce próba prowadzenia reformistycznej polityki w Gwatemali, oraz w roku 1969, kiedy to wybuchł konflikt między Salwadorem a Hondurasem, konflikt, którego znaczenie pomniejszono niejako, nazywając go „wojną futbolową”. Kolejne zdarzenie, które odbiło się szerokim echem na szpaltach światowych gazet, miało miejsce dziesięć lat później w Nikaragui. Część politologów sądzi, że rewolucja nikaraguańska stała się zarzewiem niepokoju i kryzysu w całym tym regionie. Czyżby i kwiecień 1982 roku miał się zapisać na trwałe w kronikach światowych wojen i zbrojnych konfliktów — zadawano sobie coraz głośniej i z coraz większym niepokojem pytanie. Dlaczego właśnie tam — w rejonie południowego Atlantyku, i za czyją sprawą, zastanawiano się.

Co bardziej operatywni komentatorzy polityczni próbowali uspokoić rozgorączkowanych czytelników, słuchaczy i widzów, tłumacząc, że na dobrą sprawę od 149 lat ciągnie się ten spór i być może nadszedł czas jego ostatecznego rozwiązania. Oczywiście nikt jeszcze nie mówił o działaniach wojennych, choć atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. W pełni potwierdzały ten stan rzeczy doniesienia korespondentów akredytowanych przy Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku. W depeszach z datą 1 kwietnia 1982 roku informowali oni, iż właśnie tego dnia, na wniosek Wielkiej Brytanii, zebrała się Rada Bezpieczeństwa ONZ. Powodem było brytyjskie oskarżenie Argentyny o zamiar dokonania inwazji Wysp Falklandzkich. Delegat Wielkiej Brytanii oświadczył w toku posiedzenia, że ma podstawy, by sądzić, iż siły zbrojne Republiki Argentyńskiej przygotowują się do dokonania aktu agresji, o czym miała świadczyć obecność kilkudziesięcioosobowej grupy obywateli argentyńskich na wyspach.

Tego dnia niewiele jeszcze osób wiedziało, o jaką to grupkę ludzi chodziło przedstawicielowi Wielkiej Brytanii. Faktyczne znaczenie tekstu depesz słanych 1 kwietnia 1982 roku — oprócz oficjalnych kół rządowych i ekspertów od spraw militarnych — znali jedynie: brytyjski brygadier lotnictwa Brian Frow, dyrektor generalny biura do spraw Wysp Falklandzkich w Londynie oraz przedsiębiorczy Argentyńczyk pochodzenia greckiego, Constantine Sergio Davidoff, liczący sobie niewiele ponad czterdzieści lat. Całkowity sens i dramaturgię słów wypowiedzianych zarówno przez brytyjskiego przedstawiciela w ONZ, jak i jego kontr partnera — argentyńskiego ambasadora Eduardo Roci, potrafił odczytać z pełnym zrozumieniem podtekstu również i pan Christian Salvesen, właściciel edynburskiej firmy okrętowej.

Cóż zatem łączyło tych panów i jaki mogło mieć to związek z rodzącym się na południowym Atlantyku konfliktem? Trudno dziś byłoby dociec, czy trójka ta kiedykolwiek przed pierwszym kwietnia zastanawiała się nad tym, że większość światowych zawieruch wojennych brała swój początek od spraw na ogół błahych i marginalnych w porównaniu z rzeczywistym podłożem konfliktu. Tym razem oni, a właściwie zorganizowane przez nich przedsięwzięcie - handlowe miało posłużyć za pretekst ostateczny do — jak się to zwykło w dyplomacji określać — „radykalnego rozwiązania sporu”. Praktyczna semantyka, poparta całą gamą przykładów niesionych przez burzliwy wiek XX, nakazuje czytać ten ugrzeczniony zwrot jako prozaiczny „konflikt zbrojny” czy, jak kto woli, zwykłą „wojnę”. Nim jednak padną w niej pierwsze, strzały, pozostańmy przy stwierdzeniu ambasadora Wielkiej Brytanii.

Kim byli ludzie określeni przez niego jako kilkudziesięcioosobowa grupa obywateli argentyńskich. przebywająca — zdaniem rządu brytyjskiego — nielegalnie na Wyspach Falklandzkich?

Handlarze złomem

Zaczęła się ta historia w 1979 roku, kiedy to argentyński przedsiębiorca Constantine Sergio Davidoff zwrócił uwagę na leżącą 800 mil na południowy wschód od Falklandów Południową Georgię. Na wyspie tej znajdowały się cztery nieczynne od 1962 roku stacje wielorybnicze, stanowiące własność brytyjskiej spółki okrętowej z Edynburga, kierowanej przez Christiana Salvesena. Specjalnie nie przejmował się ich właściciel rdzewiejącymi urządzeniami, wśród których były przestarzałe parowe kutry połowowe, napędzane parą wyciągarki, kilka pływających doków oraz baraki przystosowane do przetwarzania wielorybiego tłuszczu na oleje i kości na mączkę.

Przedsiębiorczy Argentyńczyk zamierzał zbić niezły kapitał na kupnie złomu, który wstępnie oszacował na sumę 7,5 min funtów czystego zysku, jako że było tego aż 35 tys ton. ,,Interesy Davidoffa i nasze okazały się zbieżne” — powiedział Michael Gow z firmy Salvesena. Korzystny — jak się początkowo wydawało dla obu stron — kontrakt podpisano w Londynie 30 września 1979 roku w obecności londyńskiego agenta firmy Davidoffa, pana Colina Sharpa, Anglika pracującego dla latynoamerykańskiej sekcji przedsiębiorstwa „Cable and Wireless”. Wprawdzie nie wiemy, za jaką sumę udało się kupić Davidoffowi Jen szmelc, lecz znamy treść na pozór błahej klauzulki zawartej w protokole kontraktu. Głosi ona, że ,,wszystkie urządzenia stacji mają być usunięte do dnia 31 marca 1983 roku, w przeciwnym bowiem razie kontrakt zostanie unieważniony”. Przezorność brytyjskiej biznesmenów, skrupulatność adwokackiej kancelarii w Londynie, czy ukartowana na wyższym szczeblu Intryga, mająca stanowić pretekst?

Pewien snop światła rzuca na tę sprawę oświadczenie samego Salvesena. „Rząd brytyjski wiedział o tej transakcji. Wszystko, co robiliśmy, odbywało się za wiedzą ministerstwa spraw zagranicznych i rządu Falklandów”. Opinię tę podziela również Michael Gow.

Davidoff nie bardzo spieszył się z realizacją swego pomysłu, ale czas naglił. Mimo iż umowę podpisano jesienią 1979 roku, na Południową Georgię wybrał się on dopiero w grudniu 1981 roku. Ostatecznie nic się nie stanie, jeśli trochę sobie jeszcze ten złom pordzewieje, uznał. Być może zdecydowałby się wcześniej na obejrzenie tego, co kupił, lecz dotrzeć z Buenos Aires do portu Leith na Południowej Georgii to nie to samo, co nawet do odległego o kilkanaście tysięcy mil więcej Londynu. Okazja nadarzyła się dopiero po dwóch latach od zawarcia transakcji, kiedy to do Leith zawinął lodołamacz argentyński „Almirante Izira”. Davidoff spędził na wyspie zaledwie kilka godzin, które wykorzystał na dokonanie inwentaryzacji zakupionego przez siebie złomu i wykonanie serii pamiątkowych zdjęć z tego atrakcyjnego i rzadko odwiedzanego zakątka kuli ziemskiej.

Już wtedy Brytyjczycy mieli za złe swemu argentyńskiemu kontrahentowi, że nie zwrócił się do ich rządu o specjalne zezwolenie na czasowy pobyt na wyspie Taki obrót sprawy zdziwił nieco i zaniepokoił Davidoffa. Był przekonany, że nie poczynił żadnego niestosownego kroku. Ambasada brytyjska wiedziała bowiem o jego zamiarach oraz o pobycie na wyspie. Sądził również — nie będąc przecież wytrawnym politologiem -— że dotychczasowy układ stosunków brytyjsko-argentyń- skich nie powinien mieć wpływu na sfinalizowanie kupieckiej transakcji. Przemawiały za tym chociażby takie fakty, jak ten, że w latach siedemdziesiątych zbudowali Argentyńczycy prowizoryczny pas startowy w Stanley, utrzymywali tam własną obsługę lotniczą, zaopatrywali wyspy w paliwa płynne oraz inne niezbędne do życia i pracy materiały. Teraz, gdy władze brytyjskie zarzucały mu niesubordynację, nie mógł pojąć, jak ma się ten zarzut do faktu istnienia argentyńskiej bazy wojskowej i stacji naukowej na jeszcze bardziej oddalonych na wschód Południowych Sandwichach, oczywiście bez wyraźnej zgody Wielkiej Brytanii, ale i bez jej protestu Odnosząc do tych faktów swoje kilkadziesiąt tysięcy ton rdzewiejącego żelastwa, czuł się Davidoff co najmniej zaskoczony. Nie. mógł zrozumieć, czemu wymaga się od niego specjalnego zezwolenia na pobyt w miejscu, w którym to żelastwo leży.

Udał się więc ponownie do brytyjskiej ambasady w Buenos Aires, gdzie został poinstruowany, że ,,każdy obcokrajowiec lądujący w Południowej Georgii musi otrzymać uprzednio odpowiednie zezwolenie od urzędnika, którym jest naukowiec z brytyjskiej antarktycznej bazy naukowej w Grytviken”. Bez takiego zezwolenia nie ma prawa nikt, w tym i pan Davidoff, postawić swej stopy w Leith na Południowej Georgii, oświadczono mu kategorycznie w ambasadzie. Davidoff podkreśla przy tym, że urzędnicy brytyjscy potraktowali go z kurtuazją, a nawet pytali, czy zgodziłby się w czasie następnej podróży zabrać lekarstwa i inne przedmioty dla przebywających w bazie naukowców.

— Oczywiście zgodziłem się — stwierdza Davidoff — choć już wtedy zaczynałem pojmować, że nie tylko o mój prywatny interes rzecz tu idzie.

Wówczas, w grudniu 1981 roku, argentyński przedsiębiorca nie mógł przypuszczać, że za kilka miesięcy wzburzone fale południowego Atlantyku pochłoną bezlitośnie nie tylko

przeważającą część nabytego przezeń złomu, ale upomną się też o ludzkie ofiary. Ani przez chwilę nie kojarzył też faktu objęcia prezydenckiej władzy w Argentynie przez generała Leopoldo Galtieri z tym, że rdzewiejące na Południowej Georgii żelastwo stanie się dla niego nieosiągalne. Póki co był dobrej myśli. 15 marca 1982 roku czterdziestu pracowników jego firmy opuściło na pokładzie argentyńskiego statku rodzime wybrzeże i skierowało się do portu Leith.

Tym razem jednak Davidoff i jego transakcja zostały wliczone do gry o wysoką stawkę Wprawdzie Michael Go w z firmy Salvesena w Edynbur gu do dziś twierdzi zapewne — jak czynił to na wiosnę — że „Davidoff nie był zainteresowany w dostarczaniu Argentynie pretekstów do pokazu siły”, nie zmienia to jednak interpretacji kolejnych faktów.

Gdy tylko Argentyński transportowiec dobił do prowizorycznego nabrzeża w Leith, a było to 19 marca, z Grytviken zażądano, by pracownicy firmy kierowanej przez Davidoffa stawili się niezwłocznie przed obliczem brytyjskiego urzędnika celem otrzymania wymaganego zezwolenia. W przeciwnym wypadku powinni natychmiast opuścić port. Przybysze nie zastosowali się do brytyjskiego ultimatum, a na domiar złego uczynili coś, co nie mieści się w głowie żadnemu z wiernych poddanych Jej Królewskiej Mości. Wywiesili w Leith niebiesko-białą flagę argentyńską, a ciszę wyspy rozerwała „honorowa” salwa. W ten sposób przybysze zaakcentowali swój stosunek do brytyjskiego „stanu posiadania” oraz — wtedy jeszcze nieświadomi rozmiarów przyszłych wydarzeń — obwieścili tubylcom początek nowego etapu konfliktu.

Przez kilka dni argentyński statek pozostawał u wybrzeża Południowej Georgii, po czym udał się w drogę powrotną... pozostawiając na wyspie „najeźdźców”. Nim dopłynął do Argentyny, rozpoczęła się wrzawa. Alarmująca depesza radiowa dotarła do białego domku w Port Stanley, gdzie urzędował brytyjski gubernator Rex Hunt.Ten niezwłocznie przekazał ją brytyjskiemu Foreign Office. W odpowiedzi — na tydzień przed wspomnianym posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa ONZ — w dniu 24 marca rząd brytyjski nakazał kapitanowi lodołamacza patrolowego obrać kurs na Leith i „przepędzić najeźdźców” Miało tego dokonać 12 marines. Tymczasem stało się inaczej.

Już w kilka dni później brytyjski „Sunday Times” (4 kwietnia) wspomina, że był w Wielkiej Brytanii ktoś, kto trafnie przewidział rozwój wypadków na długo przed tym, zanim rząd podjął decyzję o skierowaniu brytyjskiej floty w rejon konfliktu. Tym kimś był brygadier lotnictwa, Brian Frow, pełniący obowiązki dyrektora generalnego biura do spraw Wysp Falklandzkich w Londynie. On jeden spodziewał się, że przedsięwzięcie Davidoffa może przerodzić się w aferę polityczną Do takich przemyśleń skłaniały go doniesienia z Buenos Aires, gdzie nowy rząd generała Leopoldo Galtieriego starał się przekonać opinię publiczną o konieczności „rozwiązania konfliktu siłą”. Mimo iż brygadier Frow dzielił się swymi spostrzeżeniami z brytyjskimi dziennikarzami i parlamentarzystami, nie brano poważnie pod uwagę jego sugestii, tłumacząc, że „Frow już wiele razy straszył usztywnieniem stanowiska argentyńskiego”.

Tymczasem wysłany przez .brytyjski rząd lodołamacz patrolowy i jego załoga nie załatwiają sprawy. W ostatniej chwili zmieniono w Londynie decyzje, proponując Argentynie „pokojowe” rozwiązanie tej nad wyraz złożonej sytuacji 29 marca Argentyna odrzuca brytyjską ofertę w sprawie ułatwień wyjazdowych dla ludzi z ekipy Davidoffa Teraz dla wszystkich staje się oczywiste to, o czym od dłuższego czasu wiedział dyrektor generalny londyńskiego biura do spraw Wysp Falklandzkich, brygadier Brian Frow. Jeszcze w lutym przestrzegał on, iż w toczących się w Nowym Jorku negocjacjach dyplomatycznych na temat przyszłości wysp Argentyńczycy nie tylko usztywnili swe stanowisko, ale także wyraźnie podnieśli przetargową cenę falklandzkich akcji.

Już wówczas Brian Frow nalegał, by wysłać jednostki brytyjskiego lotnictwa w ten rejon, jednak w tym samym czasie brytyjski gabinet rozważał możliwość skierowania tam angielskiej floty, złożonej z okrętów odbywających w marcu ćwiczenia w pobliżu Gibraltaru. Jednocześnie opinię publiczną karmiono oświadczeniami, że „nowojorskie negocjacje są przyjazne i serdeczne”.

— My wiedzieliśmy z różnych źródeł, że jest to nonsens — twierdzi brygadier.

Naval Party 8901

Nim w rejonie, który na brytyjskich mapach sztabowych oznaczono kryptonimem Naval Party 8901, padły pierwsze strzały, donośnie rozlegały sie wzajemne oskarżenia obu negocjujących stron. Na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ w dniu 1 kwietnia 1982 roku przedstawiciel brytyjski, Anthony Parsons, oświadczył, że jego rząd czynił wszelkie możliwe starania aby konflikt rozwiązać na drodze dyplomatycznej, lecz wysiłki te nie spotkały się z pozytywną reakcją ze strony Argentyny. Z kolei jej przedstawiciel stwierdził, że brytyjską obecność na Malwinach władze jego kraju traktują jako agresję kolonialną i domagają się od Wielkiej Brytanii zwrotu zagarniętych wysp. W tej sytuacji przewodniczącemu Rady Bezpieczeństwa pozostawało jedynie wezwać rządy Wielkiej Brytanii i Argentyny do powstrzymania się, szczególnie w chwili obecnej — jak zaznaczył — od użycia siły lub groźby użycia siły i kontynuowania wysiłków w celu znalezienia dyplomatycznego rozwiązania konfliktu. Na ile były to słowa spóźnione, mieli się przekonać dyplomaci w kilka godzin później.

Tymczasem Sekretarz Generalny ONZ Javier Perez de Cuellar przygotowywał się do odlotu do Rzymu. Bezpośrednio przed wyjazdem na nowojorskie lotnisko w rozmowie z brytyjskim i argentyńskim dyplomatą raz jeszcze zaapelował o „wykazanie umiaru przez obie strony”

Lecz w tym czasie każda z wymienionych stron wiedziała już na pewno, że zbliża się godzina zbrojnego starcia, chociaż ani Brytyjczycy, ani Argentyńczycy nie zdawali sobie 'sprawy, jakie przyjmie ono rozmiary i jakie pociągnie następstwa. Mimo to tego samego dnia argentyński minister obrony Amadeo Frugoli oświadczył przed kamerami telewizji, że „marynarka stoi w gotowości bojowej, aby bronić granic, narodowej suwerenności i godności Argentyny” W Casa Rosada, Różowym Domu, będącym tradycyjną siedzibą prezydentów argentyńskich, generał Leopoldo Galtieri spotkał się z członkami rządu i kierownictwa sił zbrojnych na specjalnym posiedzeniu w sprawie sytuacji związanej z konfliktem falklandzkim. W kilkadziesiąt minut później światowe agencje telegraficzne powtórzyły za „Noticas Argentinas” wiadomość, że niemal wszystkie jednostki marynarki argentyńskiej wypłynęły z portów. Również z Londynu zaczęły napływać pogłoski, że podwodny okręt atomowy ,,Endurance” obrał kurs na Falklandy Tak więc w 149 roku brytyjskiego panowania na Falklandach-Malwinach i w przeddzień pięćdziesiątej drugiej rocznicy urodzin generała Leopoldo Galtieri rozkazy zostały wydane.

Na razie sprawa dotyczyła tylko obydwu zwaśnionych stron, lecz jeszcze tego samego wieczoru rzecznik Departamentu Stanu Dean Fischer oświadczył w Waszyngtonie, że „USA są zaniepokojone wysłaniem jednostek marynarki przez oba państwa w rejon Falklandów Waszyngton utrzymuje ścisłe kontakty z obu stronami zaangażowanymi w konflikt”. Ponadto Fischer zdementował pogłoski, jakoby Wielka Brytania zwróciła się do Stanów Zjednoczonych o mediację.

Zaczęło się o godzinie 2.30 czasu lokalnego. Tej nocy, jak zwykle, ośmiu brytyjskich marines patrolowało rejon latarni morskiej na przylądku Pembroke. Z jej galeryjki rozpościera się widok na jedyny kanał wiodący do Stanley Harbour. Ten, kto sprawuje nad nim kontrolę, ma praktycznie otwartą drogę do stolicy Falklandów, Port Stanley. Ze szczytu wspomnianej latarni widać też bezkresny akwen południowego Atlantyku, którego dno w tym rejonie gęsto usiane jest wrakami wielu statków, jako że wiedzie tędy jeden z najniebezpieczniejszych szlaków oceanicznych.

W Londynie na wieży gmachu Parlamentu słynny Big Ben wybijał właśnie godzinę dziesiątą, gdy pod osłoną ustępującej porannemu brzaskowi nocy szykowali się do szturmu na Pembroke argentyńscy żołnierze piechoty morskiej. Miejsce wybrane przez ich dowódców na przeprowadzenie akcji oddalone było zaledwie o 8 mil od kwatery głównej brytyjskiej marynarki na Falklandach, mieszczącej się w Moody Brook.

Na Falklandach rozpoczynał się drugi dzień kwietnia. Tego piątkowego poranka kilka gumowych łodzi desantowych bezszelestnie dobiło do piaszczystych łach okalających przylądek Pembroke. Błyskawicznie wyskoczyło z nich kilku zaledwie płetwonurków i bez jednego strzału uporało się z ośmioosobowym patrolem brytyjskim. Żołnierze strzegący najdalej wysuniętych na południe ziemskiego globu posiadłości brytyjskich nie zdążyli nawet ostrzec swych kolegów dyżurujących w Moody Brook.

Argentyńczycy doskonale orientowali się, jakie siły bronią „strategicznych” obiektów na wyspie. Zdawali sobie sprawę, że 79 żołnierzy brytyjskich — bo tylko tylu było ich w tym rejonie — nie będzie mogło stawie poważniejszego oporu. Liczyli się jednak Argentyńczycy z tym, że urażona duma narodowa i chęć przysłużenia się angielskiej koronie mogła wyzwolić u „british boys” nadspodziewaną energię i zapał do walki, a przecież nikt nie chciałby paść ofiarą na samym początku tej groteskowej wojny.

Stawiając bojowe zadania swoim pododdziałom, oficerowie argentyńscy wyznaczyli jako cele ataku cztery newralgiczne punkty przypuszczalnego oporu brytyjskich żołnierzy Po zdobyciu wspomnianej latarni Argentyńczycy mieli zagarnąć lotnisko, a właściwie liczący cztery tysiące stóp długości pas startowy z budynkiem z prefabrykatów, który spełniał funkcję portu lotniczego i urzędu celnego. To zadanie powierzono grupie piechoty morskiej, która na sygnał o zdobyciu latarni opuściła okręt ,,Cabo San Antonio” Było ich około 300 i mieli do pokonania 7 mil dzielących ich od stolicy Falklandów W tym samym czasie, gdy oddział ten, me niepokojony przez nikogo, maszerował do wyznaczonego rejonu, nieco bliżej Port Stanley desantowało 400 marines Ponadto z pokładu lotniskowca „Veinticino de Mayo” śmigłowce dostarczyły na ląd niezbędne uzbrojenie i cięższy ekwipunek.

Należy przyznać, że brytyjski gubernator Falklandów, Rex Hunt, w przeddzień argentyńskiej inwazji na wyspę wprowadził ,,nadzwyczajne środki ostrożności”, a w czasie samego ataku zachował się prawie walecznie Otóż w czwartek wieczorem wydał on rozkaz zablokowania pojazdami mechanicznymi pasa startowego, aby uniemożliwić lądowanie na nim argentyńskich samolotów, a swoją maszynę polecił przygotować do startu, by wczesnym rankiem dokonać powietrznego zwiadu. Niestety nie zdążył zrealizować swoich planów, bowiem aż... czterech żołnierzy brytyjskich nie było w stanie i nie miało ochoty stawić czoła przeważającej liczbie argentyńskich marines.

Również obrońcy kwatery głównej marynarki wojennej w Moody Brook nic zdołali odeprzeć nieprzyjaciela. Ich sztab padł pod naporem żołnierzy argentyńskich, którzy desantowali właśnie w tym rejonie. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że brytyjskie władze wojskowe na Falklandach usiłowały zorganizować coś w rodzaju obrony cywilnej. Właśnie w czasie gdy Argentyńczycy zbliżali się do brzegów wyspy, w budynku rozgłośni radiowej w Port Stanley zebrano grupę ochotników, którzy pod okiem młodego oficera marynarki uczyli się pospiesznie ładowania lekkiej broni automatycznej. Na praktyczną naukę strzelania nie starczyło już czasu. Ochotnikom tym powierzono los 1813 mieszkańców Falklandów.

Z największym oporem ze strony brytyjskich żołnierzy spotkał się desant w rejonie budynku radiostacji. Jak wynikało z depeszy nadanej przez jednego z radioamatorów falklandzkich, żołnierze argentyńscy zmuszeni byli do użycia lekkich moździerzy i granatów Jednakże po krótkiej wymianie ognia budynek radiostacji przy John Street został zdobyty, podobnie jak urząd telekomunikacyjny, gwarantujący mieszkańcom Falklandów główne połączenie ze światem. Główne — jako że na wyspach działała jeszcze sieć radiostacji amatorskich, a operujące w pobliżu jednostki floty brytyjskiej oraz statki naukowo-badawcze w rejonie Stacji Branfield również pośredniczyły w przekazywaniu informacji z tego rejonu globu.

Zdecydowany opór napotkali żołnierze argentyńscy również podczas walk o budynek rządowy — siedzibę gubernatora. Za tą szumną nazwą krył się mały, biały domek z widokiem na morze, przed którym stały dwa staroświeckie działka pełniące funkcję dekoracyjną oraz powiewała brytyjska flaga. Padł on, a właściwie został poddany na wyraźny rozkaz gubernatora Rexa Hunta, który w czasie walk przebywał w jego wnętrzu. Po trzech godzinach zmagań, które pochłonęły jedną śmiertelną ofiarę (zginął argentyński oficer) i kilku rannych, gubernator nakazał przez radio poddanie się wszystkim mieszkańcom Falklandów.

Wojna teatralnych gestów

Już pierwszego dnia argentyńskiej inwazji było ich sporo. Począwszy od symbolicznej obrony brytyjskiego garnizonu, poprzez „dzielną” postawę gubernatora Rexa Hunta, aż po całą serię dobrodusznych i kurtuazyjnych gestów wieńczących dzieło „najeźdźców”. Jeszcze tego samego dnia pozwolili oni jednemu z czterech pozostających na Falklandach dziennikarzy brytyjskich na nadanie depeszy obwieszczającej światu argentyńską victorię. Tym „szczęśliwcem” okazał się Simon Winchester pracujący dla „Sunday Times”. Jego macierzysta redakcja nie była jednak zaskoczona otrzymanymi „rewelacjami”, gdyż podobnie jak inne londyńskie gazety większość informacji zdobyła wcześniej od falklandzkich radioamatorów, którzy zrelacjonowali przebieg walk. Trudno dziś ustalić, kto pierwszy opisał dokładnie operetkowy spektakl z Union Jack w roli głównej. W każdym bądź razie rzecz godna jest odnotowania, gdyż scena ta w toku późniejszych działań wojennych będzie powtarzała się dość często, a sam akt wciągnięcia flagi na maszt nabierze ogromnego znaczenia.

Bezpośrednio po zdobyciu budynku rządowego w Port Stanley i ogłoszeniu kapitulacji przez Rexa Hunta z masztu przed domem stanowiącym siedzibę gubernatora zdjęto Union Jack, by wciągnąć na to miejsce niebiesko-białą flagę argentyńską. Akt ten odbył się niezwykle uroczyście. Buntowi wręczono starannie złożoną flagę brytyjską i pozwolono mu ją zabrać ze sobą do Montevideo w Urugwaju, dokąd wraz ze swoim sztabem oraz 79 marines został deportowany. Na Falklandach po 149 latach pretensji i terytorialnych roszczeń rozpoczęły się argentyńskie rządy.

Opisując w niedzielnym wydaniu (4 kwietnia) przebieg argentyńskiej inwazji na Falklandy, brytyjski „Sunday Times” konkluduje: „Można Więc powiedzieć, że wojna na Falklandach była niemal bezkrwawa i niezwykle krótka. „Broń, która wypaliła, została naładowana przed trzema laty”. O słodka naiwności londyńskiego dziennikarza. Czyżby nie znał określenia „prolog”, czyżby uwierzył w realność takiego obrotu sprawy? A może goniąc za sensacją nie zwrócił uwagi na fakt, że brytyjska armada podążała już w kierunku wysp, a ich nazwa wyzwoliła nowe napięcie i towarzyszące im emocje w kołach politycznych całego świata?

Nie można było w tych dniach nie zauważyć olbrzymich nagłówków brytyjskiej prasy Wprawdzie początkowo londyński „Times” nazwał ten konflikt „najbardziej niedorzecznym”, lecz w miarę upływu czasu zaczęły zdobywać przewagę tytuły utrzymane w stylu szowinistycznych wyzwań: „Zbombardować Buenos Aires!”, „Zatopić flotę argentyńską!”, „Pomścić hańbę!”.

— Dlaczego to utratę Falklandów uznano nagle za największą hańbę narodową? — zastanawiał się „Guardian”.

Angielskie gazety określiły zajęcie Falklandów przez żołnierzy argentyńskich jako „największe upokorzenie narodu angielskiego”. Jednocześnie na ich szpaltach surowo krytykowano gabinet pani Margaret Thatcher za nieudolność wykazaną v chwili wybuchu konfliktu W sobotę, 3 kwietnia, parlamentarna debata rozpoczęła się od ostrego potępienia poczynań rządu. Brytyjskie agencje prasowe podkreślały, iż premier Thatcher została wystawiona na najcięższą próbę na przestrzeni trzech lat sprawowania władzy. Znaczna grupa parlamentarzystów domagała się ustąpienia z zajmowanego stanowiska szefa brytyjskiej dyplomacji lorda Carringtona oraz ministra obrony Johna Notta Co bardziej zapalczywi komentatorzy żądali nawet ustąpienia całego rządu.

Pierwszym ewidentnym skutkiem rozhuśtania się nastrojów brytyjskiej opinii publicznej była ogłoszona w kilka godzin później dymisja lorda Petera Carringtona oraz wystąpienie z prośbą o zwolnienie zastępcy Carringtona w Izbie Gmin, Humpreya Atkinsa, i wiceministra spraw zagranicznych Richarda Luce’a, który zajmował się sprawami Ameryki Południowej.

Obawiając się ,,hurtowej” dymisji ministrów poszczególnych resortów, Margaret Thatcher me przyjęła rezygnacji ministra obrony narodowej, uzasadniając to stwierdzeniem, że nie odpowiada on za błędy polityczne popełnione w sprawie Falklandów. Prawdziwym zaś powodem zatrzymania Notta był fakt, iż pani Thatcher nie chciała przyznać się do porażki. Na szefa dyplomacji desygnowała ona Francisa Pyma, jednego z najbardziej doświadczonych polityków ze swego otoczenia, jednak — co zgodnie podkreśliły światowe agencje prasowe — nie tej klasy, co jego poprzednik.

Tymczasem rząd brytyjski zdecydował się na podjęcie pierwszych kroków natury militarnej. 5 kwietnia na taśmach agencyjnych dalekopisów ukazała się krótka depesza donosząca z Londynu, że „40 brytyjskich okrętów wojennych z lotniskowcem »Invincible« — o wyporności 19,5 tys. ton — na czele wypłynęło w niedzielę 4 kwietnia z Portsmouth, udając się w kierunku Falklandów. Ponad, 12 tys. km pokona ta flotylla w ciągu dwóch tygodni”. Ogłoszono również, że dodatkowo zostanie skierowana w rejon konfliktu eskadra odbywająca ćwiczenia w rejonie Gibraltaru. UPI podała, że w jej składzie znajdą się prawdopodobnie dwa okręty podwodne o napędzie atomowym. Spotkanie obydwu flotylli nastąpić ma w rejonie wyspy Ascension.

Dopiero w pięć dni później Reuter podał oficjalny wykaz okrętów brytyjskich skierowanych w rejon Falklandów. Wymienia lotniskowce „Invincible” (uzbrojony w rakiety przeciwlotnicze i morskie — Sea Dart, Sea Wolf oraz w rakiety produkcji francuskiej do zwalczania celów nawodnych Exocet) i „Hermes” (wyporność 23,9 tys. ton) wyposażone w samoloty Sea Harrier, będące morską wersją Harriera (samolot ten może startować i lądować na niewielkim pasie i ma przy niewielkich prędkościach znakomitą zdolność manewru — niemal taką samą jak śmigłowiec). Obydwie wspomniane jednostki oraz towarzyszący im w wyprawie jedenastotysięcznik „Fearless” wyposażone są w śmigłowce i dysponują dużą siłą ognią artyleryjskiego. Ponadto w skład flotylli weszły dwa lekkie krążowniki: „Antrim” i „Glamorgan”, każdy o wyporności 4500 ton, uzbrojone w pociski rakietowe do zwalczania celów nawodnych, działa 115 mm, rakiety klasy SA, mające na swych pokładach śmigłowce przystosowane do walki z okrętami podwodnymi.

W kierunku Falklandów podążyły również trzy niszczyciele typu „42” — „Sheffield”, „Glasgow” i „Coventry”, każdy o wyporności 3,5 tys. ton i uzbrojeniu zbliżonym do wymienionych uprzednio lekkich krążowników, oraz dwa niszczyciele typu „22” — „Broadsword” i „Brilliant” — o wyporności 3500 ton, mające na swych pokładach oprócz pocisków rakietowych klasy „woda—woda” i „woda—powietrze” 40 mm działka Boforsa i po dwa śmigłowce.

W skład brytyjskiej armady — jak podał Reuter — weszło również 5 fregat, z których 3 typu „21-S” (po 2700 ton), „Arrow”, „Alacricity” i „Antelope”, mają na swych pokładach śmigłowce, pozostałe zaś należą do typu „12-S” („Plymouth” i „Yarmouth”) i wyposażone są w wyrzutnie rakiet, działa 115 mm oraz moździerze do zwalczania okrętów podwodnych.

Jest rzeczą oczywistą, że takiej armadzie towarzyszyć musi cała flotylla jednostek pomocniczych, toteż nic dziwnego, że w kierunku Falklandów poszły również cztery tankowce (wyporność 10,9 tys. ton, 8,5 tys. ton, 25,8 tys. ton, 40,2 tys. ton), pięć okrętów desantowych (po 3270 ton wyporności) oraz dwa okręty podwodne o napędzie atomowym z konwencjonalnym uzbrojeniem.

Eksperci od spraw militarnych obliczyli, że brytyjska armada osiągnąć powinna 14 kwietnia Azory, jednak początkowo nie wiedziano, że Wielka Brytania zwróciła się do władz portugalskich z prośbą o zgodę na uzupełnienie tam niezbędnych zapasów paliwa i wody pitne). Następnym etapem rejsu miały być wyspy Ascension, należące do Wielkiej Brytanii, ale na których w czasie II wojny światowej Amerykanie zbudowali bazęwojskową. Waszyngton poinformował skwapliwie Brytyjczyków, że w czasie krucjaty na Falklandy będą mogli z niej skorzystać w miarę potrzeb.

Po 149 latach brytyjskiego panowania

Od piątku 2 kwietnia 1982 roku na Falklandach-Malwinach powiewała argentyńska flaga, a Buenos Aires ogarnęła prawdziwa euforia. Na ulice wyległy tłumy ludzi, by zamanifestować poparcie dla rządu generała Galtieri. Trudno wprost uwierzyć, że jeszcze 30 marca w centrum stolicy policja z bezwzględną brutalnością rozpędziła wielotysięczny tłum demonstrujący przeciwko polityce prezydenta, a po tygodniu awansował on do rangi narodowego bohatera. Ponad 10 tysięcy ludzi wiwatowało na cześć człowieka, który siłą odzyskał Falklandy. W stolicy Argentyny nie obyło się bez tanich, ale ujmujących naród gestów. Natychmiast po zajęciu archipelagu generał Galtieri uwolnił wszystkich więzionych polityków i związkowców, w tym również aresztowanych we wspomnianej demonstracji 30 marca. A było ich ponad dwa tysiące. Jednym z najbardziej spektakularnych gestów argentyńskiej junty było zaproszenie dopiero co uwolnionego z więzienia peronistowskiego działacza związkowego Saula Ubaldiniego na uroczystość ceremonii objęcia władzy przez gubernatora Malwinów, generała Mario Benjamina Menendeza. Oprócz Ubaldiniego w widowisku tym uczestniczyło kilkunastu innych działaczy — dotychczasowych wrogów junty — a środki masowego przekazu nazwały ich „reprezentantami narodu”.

Dla wszystkich stało się oczywiste, że generał Galtieri, decydując się na zbrojne zagarnięcie wyspy, chciał wzmocnić swój prestiż w kraju, w którym od czasu wojskowego przewrotu z 24 marca 1976 roku nie było praktycznie jedności narodowej. I faktycznie, gdy tylko obiegła Argentynę sensacyjna wiadomość z Port Stanley, niemal natychmiast prawie wszystkie partie polityczne, pozostające dotychczas w opozycji wobec reżimu wojskowego, zdecydowanie poparły władzę. Zaczęto również spekulować na temat ewentualności utworzenia „rządu jedności narodowej”, obejmującego nie tylko wojskowych. Oznaczałoby to zmianę polityki sprawowania władzy w tym kraju. Jedynie czołowi działacze zorganizowanej jeszcze w 1890 roku Obywatelskiej Unii Radykalnej (UCR) sprzeciwili się stanowczo realizacji takiej koncepcji, podobnie jak nie wyrazili aprobaty dla kreowania generała Galtieriego na ludowego lidera.

Mimo tych przejawów konsolidacji społeczeństwo argentyńskie targane było sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony entuzjastyczne tytuły argentyńskiej prasy wołały: „Definitywne wyzwolenie okupowanych wysp”, „Odzyskanie suwerenności na Malwinach”, z drugiej strony narastała obawa przed zbliżającym się niebezpieczeństwem wybuchu wojny z Wielką Brytanią. Pierwszym symptomem tych obaw była migracja ludności z południowych terenów, z miast Comodoro Rivadavia i Rio Gallegos, które w wypadku zbrojnej konfrontacji byłyby najbardziej zagrożone.

Tymczasem powróciły do swych baz w Rio Gallegos i Rio Grande okręty, które przewiozły wojska inwazyjne i sprzęt na Malwiny. Jednakże już w dniu ich powrotu podano do publicznej wiadomości, że niebawem zajmą pozycje bojowe na oceanie, by stawić czoła brytyjskiej armadzie. Poniedziałkowy dziennik „Clarin” z datą 5 kwietnia donosi, że „niektóre bazy wojskowe w Argentynie niemal zupełnie opustoszały, gdyż ich personel wojskowy skierowano na Falklandy”.

— Przed komisjami wojskowymi w całym kraju ustawiają się kolejki ochotników, gotowych walczyć o honor Argentyny — oświadcza tego dnia minister spraw wewnętrznych Alfredo Saint-Jean. Jednocześnie ogłasza się częściowy pobór rezerwistów, dwudziestoletnich mężczyzn, którzy właśnie w ubiegłym roku ukończyli zasadniczą służbę wojskową. Zostali oni zobowiązani do stawienia się w komisjach uzupełnień zarządzeniem z dnia 7 kwietnia 1982 roku. Obliczono, że pobór ten obejmie około 50 000 ludzi.

Prawdziwie wojenną atmosferę można było odczuć na ulicach Comodoro Rivadavia, gdzie zaciemniono na wszelki wypadek okna wszystkich budynków. Od kilku też dni panował tu wielki ruch, jako że w środę z miejscowego lotniska odleciały na Falklandy kolejne transporty argentyńskich żołnierzy oraz nowe partie broni i amunicji.

— Argentyna będzie bronić archipelagu do ostatniego żołnierza — oświadczył 7 kwietnia minister spraw wewnętrznych, odlatując na Falklandy, by wziąć udział w uroczystości objęcia władzy przez argentyńskiego gubernatora, generała Mario Benjamina Menendeza. Dodał też buńczucznie, że „Wielka Brytania nie może liczyć na żadne ustępstwa ze strony jego rządu”.