Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co by się stało, gdyby nastąpił koniec świata?
Kiedy kataklizm przemienia Ziemię w tykająca bombę zegarową, rozpoczyna się rozpaczliwy wyścig z tym, co nieuchronne. Zostaje opracowany ambitny plan, który ma zagwarantować przetrwanie ludzkości poza obszarem ziemskiej atmosfery, ale na nieustraszonych pionierów czyhają nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Ostatecznie zostaje ich dosłownie garstka…
Pięć tysięcy lat później ich potomkowie –trzy miliardy ludzi zaliczające się do siedmiu odrębnych ras – rozpoczynają kolejną zuchwałą podróż w nieznane, na obcą planetę, którą kosmiczna katastrofa i upływ czasu zmieniły nie do poznania. Na Ziemię.
Neal Stephenson –obdarzony oszałamiającą wyobraźnią literacki geniusz i wizjoner – łączy naukę, filozofię, technikę, psychologię i literaturę w arcydziele prozy spekulatywnej, w którym wizja przyszłości jest zarazem niecodzienna i upiornie znajoma. Podejmuje ważne współczesne idee i niewiarygodne wyzwania w absolutnie wspaniałej sadze – śmiałej, wciągającej i zapierającej dech w piersi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1150
Część pierwsza
Epoka Jednego Księżyca
Księżyc eksplodował bez uprzedzenia i bez żadnego widocznego powodu. Jeden dzień dzielił go od pełni. Była godzina 05:03:12 czasu UTC. W późniejszym okresie chwilę tę przyjęto nazywać A+0.0.0 lub po prostu „Dniem Zero”.
Astronom-amator z Utah był pierwszym człowiekiem na Ziemi, który zdał sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego. Chwilę wcześniej dostrzegł plamę wykwitającą w rejonie formacji Reiner Gamma, w pobliżu księżycowego równika. Przypuszczając, że ma przed sobą obłok pyłu wzniecony uderzeniem meteorytu, wyjął telefon i zaczął wysyłać doniesienie o wydarzeniu na swojego bloga, poruszając zesztywniałymi kciukami (znajdował się wysoko w górach, gdzie powietrze było równie przejrzyste jak zimne) najszybciej, jak potrafił, żeby tylko zagwarantować sobie palmę pierwszeństwa. Inni astronomowie wkrótce zwrócą teleskopy na tę samą chmurę pyłu – może nawet już to robili! – ale on, jeśli tylko będzie odpowiednio szybko przebierał kciukami, pierwszy zawiadomi świat o swoim odkryciu. Zdobędzie sławę. Jeżeli meteoryt zostawił po sobie widoczny krater, może nawet nazwą go na jego cześć.
Jego nazwisko zostało zapomniane. Prawdę mówiąc, domniemany krater przestał istnieć, zanim jeszcze jego odkrywca zdążył na dobre wyciągnąć telefon. Razem z nim przestał zresztą istnieć cały Księżyc.
Kiedy astronom schował telefon i znów przytknął oko do okularu, zaklął pod nosem, ponieważ pole widzenia wypełniła brunatna plama; musiał niechcący trącić przyrząd, układ optyczny rozjechał się i zgubił ostrość. Zaczął kręcić pokrętłem ostrości. Nie pomagało.
W końcu odsunął się od teleskopu i gołym okiem spojrzał na miejsce, w którym powinien znajdować się Księżyc. W tym momencie przestał być naukowcem dysponującym wiedzą zastrzeżoną dla wybranych i stał się jednym z milionów mieszkańców obu Ameryk, którzy z zaskoczeniem i nabożnym lękiem śledzili najbardziej niezwykły widok, jaki człowiek kiedykolwiek oglądał na niebie.
Kiedy w filmie planeta eksploduje, zmienia się w ognistą kulę i po prostu przestaje istnieć. Z Księżycem było inaczej. Agent (bo tak ludzie nauczyli się nazywać tajemniczy czynnik odpowiedzialny za jego zniszczenie) z całą pewnością wyzwolił ogromną ilość energii, nie dość jednak dużą, żeby spopielić całą księżycową materię.
Wedle najpowszechniej przyjętej teorii zaobserwowany przez astronoma z Utah obłoczek pyłu był skutkiem zderzenia. Inaczej mówiąc, pewien czynnik zewnętrzny (zwany z angielska „Agentem”) przebił powierzchnię Księżyca, wniknął głęboko do jego wnętrza, a następnie uwolnił przenoszoną energię – albo, co jest równie prawdopodobne, po prostu przebił się na wylot, wyzwalając po drodze dostateczną ilość energii, żeby doprowadzić do rozpadu planety. Według innej hipotezy Agent – w czasach prehistorycznych pogrzebany we wnętrzu Księżyca przez obcych – był urządzeniem zaprogramowanym na detonację w chwili wystąpienia określonych warunków.
Tak czy inaczej, skutki były dwojakiej natury: po pierwsze, Księżyc rozpękł się na siedem dużych odłamków i niezliczone mrowie mniejszych; po drugie, odłamki te odsunęły się od siebie wystarczająco daleko, żeby dało się je postrzegać jako odrębne obiekty (olbrzymie, chropowate głazy), a zarazem nie dość daleko, by to rozproszenie postępowało. Szczątki Księżyca utworzyły spętane siłą przyciągania skupisko gigantycznych głazów, które po chaotycznie wykreślonych orbitach okrążały wspólny środek ciężkości.
Ten punkt – niegdysiejszy środek Księżyca, teraz zaś wyłącznie abstrakcyjny punkt w przestrzeni – nadal krążył wokół Ziemi, dokładnie tak samo, jak czynił to od miliardów lat. Od tej pory, ilekroć mieszkańcy Ziemi spoglądali w nocne niebo, zamiast Księżyca widzieli w jego miejscu konstelację wolno koziołkujących białych złomów skalnych.
Ściśle rzecz biorąc, to właśnie zobaczyli, gdy opadł kurz, bo przez pierwsze kilka godzin zamiast Księżyca widoczna była nieco większa od niego chmura pyłu, która przed świtem poczerwieniała i na oczach zdumionego astronoma-amatora zaszła za zachodnim widnokręgiem Utah. Azja przez całą noc mogła oglądać plamę w księżycowym kolorze, w której pomału wyróżniały się jaśniejsze plamy, gdy drobinki kurzu zaczęły grawitować ku najbliższym cięższym odłamkom. Europa, a później także Ameryka mogły już rozkoszować się wyraźnym widokiem nowego stanu rzeczy: w miejscu, w którym powinien znajdować się Księżyc, po niebie szybowało siedem olbrzymich głazów.
***
Zanim luminarze nauki, dowódcy wojskowi i przywódcy polityczni zaczęli używać słowa „Agent” na określenie tego czegoś, co rozerwało Księżyc na kawałki, hasło to w umyśle przeciętnego członka opinii publicznej budziło skojarzenia głównie na poziomie filmów klasy B – z „tajnym agentem” lub „agentem FBI”. Osobnicy bardziej obyci z językiem nauk ścisłych mogli używać go również na określenie niektórych substancji chemicznych – na przykład „cleaning agent”, czyli „środek czyszczący”. Tymczasem najlepsze przybliżenie znaczenia, jakie słowo to miało już na zawsze przyjąć, można znaleźć w anglojęzycznej nomenklaturze szermierczej. Kiedy na treningu jeden z uczestników przeprowadza natarcie, drugi zaś się przed nim broni, napastnika nazywa się „agentem”, broniącego zaś „patientem”. Agent działa. Patient pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego działania. Być może za jakiś czas ludzie przebudzą się, sami zaczną działać i również staną się agentami – na razie jednak i przez wiele, wiele lat w przyszłości mieli pozostać biernymi patientami.
Siedem sióstr
Rufus MacQuarie obserwował to wszystko na niebie ponad Górami Brooksa na północy Alaski. Miał tam kopalnię. W pogodne noce wjeżdżał pikapem na szczyt tej samej góry, którą za dnia on i jego ludzie patroszyli, wypakowywał przywieziony na skrzyni ładunkowej teleskop (dwunastocalowy Cassegrain), rozstawiał go na wierzchołku i patrzył w gwiazdy. Kiedy robiło się niedorzecznie zimno, chował się w kabinie samochodu (nie gasił silnika) i tak długo przytykał dłonie do wylotów dmuchawy, aż odzyskiwał czucie w palcach. Potem zaś, czekając, aż rozgrzeje się także reszta jego ciała, zatrudniał zmartwychwstałe palce do nawiązywania kontaktów z przyjaciółmi, rodziną i nieznajomymi na całej Ziemi.
Oraz poza nią.
Kiedy Rufus doszedł w końcu do wniosku, że Księżyc naprawdę eksplodował, uruchomił aplikację podającą położenie rozmaitych ciał niebieskich – tych naturalnych i tych stworzonych przez człowieka. Sprawdził pozycję ISS, Międzynarodowej Stacji Kosmicznej: bujała się na nieboskłonie na wysokości dwustu sześćdziesięciu mil, dwa tysiące mil na południe od miejsca, w którym się znajdował.
Położył sobie na kolanie małe urządzenie, które samodzielnie zmajstrował w swoim niewielkim warsztacie (składało się z klucza telegraficznego, który – na oko – mógł mieć dobre sto pięćdziesiąt lat, zamontowanego na wyprofilowanej plastikowej płytce mocowanej do kolana za pomocą haczyka i pętelki) i zaczął pośpiesznie wystukiwać kropki i kreski. Przymocowana do zderzaka długa i giętka antena wysyłała je do gwiazd.
Dwa tysiące mil na południe od niego na wysokości dwustu sześćdziesięciu mil kropki i kreski popłynęły z tanich głośników umocowanych plastikowymi obejmami do rury w ciasnym, puszkokształtnym module stanowiącym część składową Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.
***
Na jednym końcu ISS tkwiła przytwierdzona do niej kartoflowata asteroida o nazwie Amalthea. Gdyby – co było niezwykle mało prawdopodobne – przetransportować ją na Ziemię i ostrożnie położyć na boisku do piłki nożnej, sięgnęłaby od jednego pola karnego do drugiego i całkowicie przykryła koło środkowe. Krążyła wokół Słońca przez cztery i pół miliarda lat niewidoczna gołym okiem ani przez teleskop. Jej orbita była bardzo zbliżona do ziemskiej, co w używanej przez astronomów klasyfikacji kwalifikowało ją jako asteroidę klasy Arjuna. Ze względu na bliskość Ziemi Arjuny odznaczały się wysokim prawdopodobieństwem wejścia w ziemską atmosferę i spadnięcia w zamieszkanych rejonach globu, ale zarazem stosunkowo łatwo było je znaleźć i przechwycić. Z tych też dwóch powodów – jednego złego, drugiego dobrego – Arjuny skupiały na sobie uwagę astronomów.
Pięć lat wcześniej Amaltheę wypatrzył rój uzbrojonych w teleskopy satelitów wystrzelonych na orbitę przez Arjuna Expeditions – firmę z Seattle założoną przez zespół inżynierów-miliarderów z myślą o pozyskiwaniu z asteroid surowców naturalnych. Ponieważ została rozpoznana jako obiekt niebezpieczny (prawdopodobieństwo jej zderzenia z Ziemią w najbliższych stu latach określono na 0,01 procenta), wystrzelono kolejny rój satelitów z zadaniem pochwycenia jej w sieć i sprowadzenia na orbitę geosynchroniczną (od tej pory miała obiegać nie Słońce, lecz Ziemię), którą następnie stopniowo dopasowano do orbity ISS.
Przez ten czas planowa rozbudowa stacji postępowała stale, choć niezbyt szybko. Na obu końcach ISS doczepiono nowe moduły: przysłane rakietami dmuchane kapsuły i metalowe puszki z powietrzem. Na dziobie stacji (gdyby wyobrazić ją sobie jako w przybliżeniu ptakokształtny obiekt latający wokół Ziemi) zbudowano dom dla Amalthei i górniczego przyczółka, który w przyszłości miał wokół niej wyrosnąć. Na rufie dobudowano tymczasem torus – moduł mieszkalny w kształcie pączka z dziurką, mierzący około czterdziestu metrów średnicy i wirujący jak karuzela, dzięki czemu w jego wnętrzu panowała skromna namiastka ciążenia.
W którymś momencie podczas tych rozlicznych ulepszeń starowinkę przestano nazywać Międzynarodową Stacją Kosmiczną czy ISS i przechrzczono na „Izzy”. Może za sprawą przypadku, a może nie, przezwisko to zostało spopularyzowane w okresie, gdy dwiema końcówkami stacji zarządzały kobiety: Dinah Macquarie (piąte dziecko i jedyna córka Rufusa) nadzorowała wydarzenia zachodzące w części dziobowej, a Ivy Xiao – głównodowodząca całej ISS – urzędowała w torusie na „rufie”.
Większość czasu nieprzeznaczonego na sen Dinah spędzała na przedzie Izzy, w małym pomieszczeniu roboczym („mój warsztat”, mówiła o nim), skąd przez kwarcowe okienko mogła podglądać Amaltheę („moją dziewczynę”, jak ją nazywała). Amalthea składała się z niklu i żelaza: ciężkie pierwiastki najprawdopodobniej pogrążyły się w głębi prastarej rozpalonej planety, która następnie – dawno temu – uległa zniszczeniu w jakiejś pierwotnej katastrofie kosmicznej (inne asteroidy składały się z lżejszych substancji). I tak jak z powodu swojej ziemiopodobnej orbity Amalthea była zarówno poważnym zagrożeniem, jak i obiecującą kandydatką do eksploatacji, tak i wysoka zawartość ciężkich metali z jednej strony diabelnie utrudniała manewrowanie nią w Układzie Słonecznym, z drugiej zaś czyniła z niej wdzięczny obiekt badań.
Niektóre asteroidy składały się głównie z wody, którą można było pozyskać do spożycia przez ludzi lub rozbić na tlen i wodór wykorzystywane następnie jako paliwo rakietowe. Inne obfitowały w cenne kruszce, które po wydobyciu i przetransportowaniu na Ziemię trafiały do sprzedaży. Wytopione z Amalthei nikiel i żelazo mogły zostać użyte do budowy orbitalnych kapsuł mieszkalnych. Jednakże tego rodzaju przedsięwzięcie zakrojone na skalę większą niż skromny pilotaż wymagałoby opracowania zupełnie nowej technologii. Zatrudnienie górników nie wchodziło w grę: wysłanie ich na orbitę, a następnie utrzymanie tam przy życiu byłoby zbyt kosztowne. Oczywistym rozwiązaniem było więc użycie robotów. Dinah została skierowana na Izzy, żeby przygotować grunt pod budowę laboratorium robotyki, które docelowo miało zatrudniać sześcioro pracowników. Waszyngtońskie wojenki budżetowe zredukowały jego personel do jednej osoby.
Co zresztą bardzo Dinah odpowiadało. Dorastała w surowych okolicach, przeprowadzając się wraz z ojcem (Rufusem), matką (Catherine) i czwórką braci do odludnych kopalni w takich miejscach jak alaskańskie Góry Brooksa, pustynia Karoo w Afryce Południowej czy Pilbara w zachodniej Australii. Jej akcent do dziś zdradzał ślady tej wędrówki. Zamiast chodzić do szkół, uczyła się w domu pod kierunkiem rodziców oraz licznych sprowadzanych do niej nauczycieli, z których żaden nie zagrzał miejsca dłużej niż rok. Catherine nauczyła ją subtelności gry na fortepianie i artystycznego składania serwetek, Rufus zaś matematyki, historii wojskowości, alfabetu Morse’a, latania samolotem w dziczy oraz wysadzania różnych rzeczy w powietrze – a wszystko to, zanim skończyła dwanaście lat, kiedy to rodzina przegłosowała przy obiedzie, że Dinah jest zbyt bystra i niesforna, żeby marnować się w kolejnych osadach górniczych. A ponieważ całkiem nieźle im się powodziło (z czego wcześniej nie zdawała sobie sprawy), mogli sobie pozwolić na wysłanie jej do szkoły z internatem na wschodnim wybrzeżu Stanów.
W szkole okazało się, że świetnie gra w piłkę nożną, i przekuła ten talent w stypendium sportowe na University of Pennsylvania. Kiedy na drugim roku zerwanie więzadła krzyżowego w prawym kolanie zmusiło ją do porzucenia marzeń o poważnej karierze sportowej, na serio zainteresowała się geologią. Ta nowa pasja, górnicza przeszłość oraz trzyletni związek z chłopakiem uwielbiającym konstruować roboty uczyniły z niej idealną kandydatkę na stanowisko, które obecnie piastowała. W ścisłej współpracy z pozostawionymi na terra firma maniakami robotyki (naukowcami z uniwersytetu, wolnymi strzelcami ze społeczności hakerskiej oraz personelem Arjuna Expeditions) programowała, testowała i oceniała prawdziwą robocią menażerię, której najmniejsi przedstawiciele mieli rozmiary karalucha, najwięksi zaś cocker spaniela, a wszyscy zostali przystosowani do pełzania po powierzchni Amalthei, analizowania jej składu chemicznego, wycinania jej skrawków i przenoszenia ich do pieca hutniczego, który – podobnie jak wszystko inne w tym miejscu – został zaprojektowany specjalnie z myślą o funkcjonowaniu w kosmosie. Wychodzące z niego metalowe wlewki z trudem sprawdzały się w roli przycisków do papieru, były jednak pierwszymi półfabrykatami hutniczymi uzyskanymi na orbicie, w związku z czym przyciskały niezwykle ważne papiery na biurkach miliarderów w całej Dolinie Krzemowej. Były o wiele cenniejsze jako pretekst do konwersacji oraz symbol statusu niż jako prawdziwy towar.
Rufus – zatwardziały radioamator starej daty, który wciąż porozumiewał się alfabetem Morse’a z kurczącą się gromadką przyjaciół na całym świecie – zwrócił uwagę, że komunikacja radiowa pomiędzy Ziemią i Izzy jest w gruncie rzeczy bardzo prosta: miał cel w zasięgu wzroku (przynajmniej wówczas, gdy Izzy przelatywała mu nad głową), a dzieląca ich odległość była wedle radioamatorskich standardów niczym. Zmontowanie prostego aparatu nadawczo-odbiorczego na podstawie wskazówek taty nie stanowiło problemu dla Dinah, stale obracającej się wśród lutownic i elektronicznych stołów warsztatowych – przypięty plastikowymi obejmami do ściany zwieszał się nad jej stanowiskiem pracy i syczał białym szumem, który na co dzień ginął w donośnym ryku systemu wentylacyjnego. Czasem jednak odbiornik popiskiwał.
Człowiek, który kilka minut po rozpadnięciu się Księżyca wyszedłby z Izzy w przestrzeń kosmiczną po stronie Dinah, zobaczyłby przede wszystkim Amaltheę: ogromną poskręcaną bryłę metalu, w niektórych miejscach wciąż przykurzoną kosmicznym drobiazgiem, który na przestrzeni tysiącleci dostał się w zasięg jej skromniutkiego pola grawitacyjnego, w innych oczyszczoną i błyszczącą. Na jej powierzchni uwijały się dziesiątki robocików należących do czterech odrębnych „gatunków”: jeden przypominał węża, drugi poruszał się bokiem jak krab, trzeci wyglądał jak kopuła geodezyjna, a czwarty jak rój owadów. Wszystkie rzucały na Amaltheę odrobinę światła, a to dzięki niebieskim i białym diodom świecącym, które pozwalały Dinah śledzić ich ruch; laserom, którymi skanowały powierzchnię; oraz oślepiającym fioletowym łukom plazmowym, którymi od czasu do czasu wrzynały się w głąb asteroidy. Izzy znajdowała się akurat w cieniu Ziemi, po nocnej stronie planety, toteż poza tymi punkcikami blasku jedynym źródłem iluminacji Amalthei był snop światła z kwarcowego okienka przy stanowisku pracy Dinah.
Jej głowa z krótko przyciętą strzechą blond włosów ledwie mieściła się w iluminatorze. Dinah nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do swojego wyglądu. W osiedlu górniczym bracia zawsze się z niej śmiali, gdy eksperymentowała z ciuchami i kosmetykami. Kiedy w szkolnej księdze pamiątkowej nazwano ją „chłopczycą”, potraktowała to jak strzał ostrzegawczy i przeszła w fazę bardziej dziewczęcą, która w sposób naturalny przeciągnęła się przez okres nastoletni aż do wieku lat dwudziestu paru, gdy Dinah zaczęła się z kolei martwić tym, by inni inżynierowie traktowali ją poważnie. Dostawszy się na Izzy, automatycznie trafiła do Internetu – zarówno za sprawą wywiadów (starannie reżyserowanych przez dział public relations w NASA), jak i fotek robionych ukradkiem przez innych astronautów. Długie włosy, które w stanie nieważkości unosiły się puszystą chmurą wokół jej głowy, w końcu jej się znudziły, więc po kilku tygodniach upychania ich pod czapeczkami bejsbolowymi doszła do wniosku, że najlepsza będzie krótka fryzura. Nowe uczesanie wywołało całe terabajty internetowych komentarzy ze strony mężczyzn (a także nielicznych kobiet), którzy najwyraźniej cierpieli na nadmiar wolnego czasu.
Podobnie jak zazwyczaj, teraz także siedziała przed monitorem, na którym linie kodu komputerowego opisywały zachowanie jej robotów. Przeciętny programista musi napisać kod, skompilować go, a następnie uruchomić, żeby się przekonać, czy program spełnia założenia. Dinah pisała kod, transmitowała go bezpośrednio do robotów krzątających się po powierzchni Amalthei i wyglądała przez okno, żeby sprawdzić, czy wszystko działa, jak należy. Najwięcej uwagi poświęcała tym pracującym najbliżej okna, przez co wykształcił się swoisty mechanizm doboru naturalnego: robociki skupiające się pod czujnym błękitnookim spojrzeniem matki stawały się coraz mądrzejsze, tym zaś, które błąkały się samopas po ciemnej stronie asteroidy, inteligencji nie przybywało.
Tak czy inaczej, Dinah od paru godzin poświęcała uwagę albo monitorowi komputera, albo samym robotom – do chwili gdy z zawieszonego na ścianie odbiornika dobiegła seria popiskiwań, bo wtedy na chwilę się zdekoncentrowała i zapatrzyła w dal, a jej mózg automatycznie przełożył kropki i kreski na litery i cyfry: sygnał wywoławczy ojca.
– Nie teraz, tatku – mruknęła.
Targnęły nią wyrzuty sumienia, gdy zerknęła na otrzymany od taty dębowo-mosiężny klucz telegraficzny – kupiony za duże pieniądze wiktoriański zabytek, o który Rufus stoczył na eBayu zaciętą walkę z armią dekoratorów wnętrz i kustoszów muzeów techniki.
spójrz na księżyc
– Nie teraz, tatku. Wiem, że Księżyc jest bardzo ładny, ale w tej chwili debuguję metodę…
a właściwie to co z niego zostało
– Że co?
Dinah przystawiła twarz do okna i wykręciła szyję w poszukiwaniu Księżyca. Zobaczyła, co z niego zostało. I wszechświat się zmienił.
***
Nazywał się doktor Dubois Jerome Xavier Harris. Francuskie pierwsze imię zawdzięczał swoim luizjańskim przodkom ze strony matki. Harrisowie byli czarnymi z Kanady, których przodkowie przybyli do Toronto w czasach niewolnictwa. Jerome i Xavier to z kolei imiona świętych – na wszelki wypadek dostał aż dwóch patronów, nie jednego. Rodzina osiedliła się po obu stronach granicy w rejonie Detroit-Windsor. W szkole – co było do przewidzenia – dorobił się przezwiska Doob; byli jeszcze wtedy za młodzi, żeby wiedzieć, że „doobie” to slangowe określenie skręta z marihuaną. Ostatnio znakomita większość ludzi nazywała go „Doc Dubois”, a to za sprawą jego częstych występów w telewizji, gdzie tak właśnie zwracali się do niego gospodarze talk-show i dziennikarze prowadzący z nim wywiady. Jego zadanie w telewizji polegało na tłumaczeniu zwykłym widzom zagadnień z zakresu nauk ścisłych; pełnił dzięki temu rolę piorunochronu dla ludzi, którzy nie potrafili się pogodzić z implikacjami nauki odnośnie do ich światopoglądu i sposobu życia i wykazywali absolutnie kretyńską pomysłowość w wynajdywaniu sposobów na zaprzeczanie faktom.
W środowisku akademickim na przykład, kiedy prowadził sympozja astronomiczne i pisał artykuły do prasy naukowej, był – naturalnie – doktorem Harrisem.
Kiedy Księżyc eksplodował, Harris uczestniczył w przyjęciu połączonym ze zbiórką pieniędzy urządzonym na dziedzińcu Caltech Athenaeum. Na początku wieczoru Księżyc był zajadle zimnym kręgiem sinobiałego światła wschodzącym nad Chino Hills. Laik pomyślałby, że to dobra noc na obserwacje astronomiczne (przynajmniej jak na południową Kalifornię), ale doktor Harris okiem profesjonalisty dostrzegł delikatną nieostrość zarysu księżycowej tarczy i już wiedział, że wycelowanie w nią teleskopu nie miałoby sensu – w każdym razie nie w celach naukowych, bo przecież efekt propagandowy i popularyzatorski to zupełnie co innego. Zdarzało mu się czasem występować bardziej w duchu Doca Dubois i organizować gwiezdne zloty, na których astronomowie-amatorzy rozstawiali teleskopy w Eaton Canyon Park, żeby podglądać miłe oku przeciętnego widza obiekty: Księżyc, pierścienie Saturna czy księżyce Jowisza. Ta noc doskonale nadawałaby się na taką właśnie imprezę.
On jednak chwilowo miał inne zajęcie: popijał dobre czerwone wino w towarzystwie zamożnych ludzi, głównie luminarzy świata nowoczesnych technologii, i wcielał się w rolę Doca Dubois, dobrodusznego popularyzatora nauki, gwiazdy telewizji i Twittera, na którym miał cztery miliony wielbicieli. Umiał ocenić swoją publiczność. Wiedział, że inżynierowie, którzy do swoich miliardów doszli ciężką samodzielną pracą, lubią się spierać; że arystokracja z Pasadeny tego nie lubi; oraz że żony przedstawicieli kalifornijskiej socjety lubią słuchać wykładów, o ile wykłady te są krótkie i zabawne. Zdawał sobie również sprawę, że ma tych ludzi oczarować, nic więcej, po to tylko, by później przekazać ich w ręce zawodowych kwestarzy.
Wracał właśnie do baru po kolejny kieliszek pinot noir – stuprocentowy Doc Dubois, poklepujący ludzi po plecach, przybijający żółwiki i promieniejący szerokim uśmiechem – gdy wtem jednemu z gości wyraźnie zaparło dech w piersi. Wszyscy zwrócili się ku niemu; Doob obawiał się nawet, że nieszczęśnik padł ofiarą jakiejś zbłąkanej kuli lub podobnego nieszczęścia: stał całkowicie nieruchomo, sparaliżowany w pół kroku, z zadartą głową. Jakaś kobieta spojrzała tam, gdzie on, i zaczęła krzyczeć.
Doob stał się wówczas jednym z zapewne kilku milionów ludzi na ciemnej stronie naszego globu, których widok nieba wprawił we wstrząs tak głęboki, że ośrodki w ich mózgach odpowiedzialne za funkcje wyższe, takie jak mówienie, uległy wyłączeniu. Pierwszym, co przyszło mu do głowy (znajdowali się przecież na przedmieściach Los Angeles), było to, że ma przed sobą czarny ekran projekcyjny, rozpostarty (dyskretnie i potajemnie) nad sąsiednią posiadłością, na którym ogląda wyświetlane z ukrytego rzutnika hollywoodzkie efekty specjalne. Nikt go wprawdzie nie uprzedził, że szykuje się tego rodzaju pokaz, ale przecież mógł to być jakiś niewiarygodnie udziwniony pomysł na zbieranie funduszy. Albo element jakiejś produkcji filmowej.
Do rzeczywistości przywołały go elektroniczne melodyjki dobiegające z mnóstwa telefonów – w tym także jego własnego. Porodowy krzyk nowej ery.
***
Ivy Xiao, głównodowodząca Izzy, prawie nie opuszczała torusa na rufie – po części dlatego, że tam właśnie mieściło się jej biuro, po części zaś dlatego, że była bardziej podatna na chorobę kosmiczną, niżby chciała przyznać. To fizyczne rozdzielenie – Ivy w torusie, a Dinah na dziobie, blisko Amalthei – zdaniem wielu ludzi w sposób symboliczny odwzorowywało dzielącą je różnicę, która w rzeczywistości wcale nie istniała. Owszem, kontrastów nie brakowało – poczynając chociażby od wyglądu: Ivy była o cztery cale wyższa, zbudowana jak siatkarka i miała długie, czarne włosy, okiełznywane poprzez zaplecenie ich w warkocz, którego końcówkę wciskała następnie pod kołnierz kombinezonu. Pochodziła z Los Angeles, była jedynaczką i miała niezwykle nerwowych rodziców. Dzięki znakomitym wynikom egzaminów, udziałowi w piknikach naukowych i świetnej grze w siatkówkę dostała się do Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, po czym zrobiła jeszcze doktorat z fizyki stosowanej w Princeton, zanim wojsko upomniało się o obowiązkowe lata służby, którymi miała odpłacić za swoją edukację. Zgłębiwszy tajniki pilotażu śmigłowców, większość czasu poświęciła programowi szkolenia astronautów, w którym zresztą szybko awansowała. W przeciwieństwie do większości astronautów – naukowców i inżynierów specjalizujących się w wąskich dziedzinach wiedzy, wykonujących na orbicie ściśle zaplanowane badania – Ivy, ze swoją lotniczą przeszłością, pełniła także rolę pilota, umiała bowiem kierować rakietami. Czasy promów kosmicznych dawno minęły i nikt już nie musiał sprowadzać wahadłowców na ziemię, ale w manewrowaniu statkami kosmicznymi na orbicie i cumowaniu ich do stacji idealnie sprawdzał się człowiek łączący motorykę pilota helikoptera ze ścisłym umysłem fizyka.
Kwalifikacje miała więc Ivy imponujące, wręcz odpychające dla ludzi, którym takie rzeczy imponują. Dinah one nie imponowały, pozostawała na nie obojętna, a jej swobodny sposób bycia w kontaktach z Ivy bywał przez postronnych obserwatorów interpretowany jako przejaw braku szacunku. Dramatyczny wizerunek dwóch bardzo różnych od siebie kobiet trwających w permanentnym sporze sprzedawał się znacznie lepiej niż prawda. Dinah i Ivy nie mogły się nadziwić wysiłkom personelu Izzy i pracowników naziemnego ośrodka kontroli lotów zmierzającym do zasypania dzielącej je nieistniejącej przepaści – albo, co było znacznie mniej zabawne, do wykorzystania ich rzekomego konfliktu w iście bizantyjskich intrygach politycznych.
Cztery godziny po eksplozji Księżyca Dinah, Ivy i pozostałych dziesięcioro członków załogi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej spotkali się w Bananie, jak nazywano najdłuższy nieprzerwany odcinek wirującego torusa, poszatkowanego poza tym na kawałki dostatecznie krótkie, żeby mózg był w stanie przekonać oko, że podłoga jest płaska, a siła grawitacji zwrócona tylko w jednym kierunku. Banan – zajmujący około pięćdziesięciu stopni na łuku okręgu – był jednak na tyle długi, że podłoga w oczywisty sposób się zakrzywiała i „grawitacja” przy jednym jego końcu miała kierunek wyraźnie inny niż przy drugim. Zainstalowany w Bananie długi stół konferencyjny również był stosownie zakrzywiony i ludzie zasiadający na jednym jego końcu postrzegali drugi jako znajdujący się „wyżej”, mimo że kiedy przemieszczali się w jego stronę, nie mieli wrażenia, że brną pod górę. Nowicjusze zwykle spodziewali się, że przedmiot położony w dowolnym miejscu na stole powinien sturlać się lub zsunąć wprost do nich.
Ściany miały odcień jasnożółty. Tradycyjna bateria szwankującego sprzętu audiowizualnego miała przekazywać na żywo obraz i dźwięk z Ziemi, teoretycznie umożliwiając prowadzenie telekonferencji z Houston, Bajkonurem i Waszyngtonem.
Kiedy o godzinie A+0.0.4 (zero lat, zero dni i cztery godziny od chwili, gdy Agent oddziałał na Księżyc) rozpoczęło się spotkanie, nic nie działało, więc załoga Izzy miała parę minut, żeby porozmawiać we własnym gronie. Przez ten czas Frank Casper i Jibran Haroun poszturchiwali wtyczki, wklepywali polecenia do komputerów i resetowali wszystkie urządzenia. Frank i Jibran – obaj ze stosunkowo niedługim stażem na stacji – nieopatrznie dali się poznać jako specjaliści od telekomunikacji, toteż tego rodzaju robota zawsze już spadała na ich barki; nie mieli zresztą nic przeciwko temu, bo lepiej radzili sobie z aparaturą niż z pogaduszkami.
„Pierwotna osobliwość” – tak brzmiały pierwsze słowa, jakie wychwyciła Dinah, kiedy wpłynęła do pomieszczenia. Ciążenie w Bananie było dziesięciokrotnie niższe od ziemskiego, toteż określenie „weszła” nie oddawałoby należycie natury jej ruchu: w torusie ludzie poruszali się długimi skokami, łączącymi zwykły marsz z próbami szybowania.
Słowa te wypowiedział Konrad Barth, astronom z Niemiec. Reakcja pozostałych dowodziła niedwuznacznie, że spośród wszystkich obecnych w Bananie osób tylko siedząca dokładnie naprzeciwko Konrada Ivy ma jakie takie pojęcie, o czym mowa.
– To znaczy? – spytała Dinah, wchodząc w przypisaną jej rolę.
Pozostali albo traktowali Ivy z czołobitnym szacunkiem, albo bali się zdradzić ze swoją niewiedzą: tak czy inaczej, nie zadawali pytań.
– Mała czarna dziura.
– Co w niej „pierwotnego”?
– Przeciętna czarna dziura jest skutkiem zapadnięcia się gwiazdy – odparła Ivy. – Istnieje jednak teoria, według której niektóre czarne dziury powstały niedługo po Wielkim Wybuchu. Wszechświat był wtedy gruzłowaty i niektóre z tych gruzłów mogły mieć dostatecznie dużą gęstość, żeby nastąpił kolaps grawitacyjny. W ten sposób powstałyby czarne dziury o wiele mniejsze i lżejsze od tych tworzących się w miejscu zapadniętych gwiazd.
– Jak małe?
– Wydaje mi się, że nie ma dolnego ograniczenia ich rozmiarów. Istotne jest jednak co innego: taka czarna dziura mogłaby niepostrzeżenie przelecieć pół wszechświata i przebić planetę na wylot. Kiedyś pojawiła się nawet teoria, że meteoryt tunguski był w rzeczywistości taką czarną dziurą. Teoria ta z czasem została obalona.
Dinah znała tę historię, ponieważ ojciec lubił o tym opowiadać: przed stu laty gigantyczna eksplozja na syberyjskim pustkowiu powaliła miliony drzew.
– To było coś dużego, ale mimo to nie aż tak dużego, żeby rozsadzić Księżyc – zauważyła.
– Do rozbicia Księżyca potrzebna byłaby większa – zgodziła się Ivy. – I szybsza. Zresztą to tylko hipoteza.
– I co dalej? Czarna dziura zniknęła?
– Dawno jej tu nie ma. Przeleciała jak kula pistoletowa przez jabłko.
Fakt, że tak rzeczowo rozprawiają o tak niezwykłym wydarzeniu, wydał się Dinah dosyć niezwykły, nie było jednak innego sposobu. Emocje były bezradne wobec zdarzenia w takiej skali. Poza tym na razie mieli do czynienia tylko z efektem wizualnym, jakby oglądali film z wyłączonym dźwiękiem.
– Czy to będzie miało wpływ na przypływy i odpływy mórz? – zainteresowała się Lina Ferreira. U biologa morskiego zainteresowanie przypływami było czymś zupełnie zrozumiałym. – Skoro są wywoływane przez przyciąganie Księżyca…
– Słońca też. – Ivy uśmiechnęła się i skinęła lekko głową. Właśnie dlatego to ona kierowała Izzy, a nie Dinah: nie wahała się wytknąć błędu biologowi morskiemu w obecności dziesiątki świadków, a przy tym potrafiła to zrobić w sposób zgoła bezbolesny. – Odpowiedź brzmi: zapewne tak, lecz wpływ ten będzie zaskakująco znikomy. Masa Księżyca nie zniknęła, znajduje się niemal w tym samym punkcie co zawsze, co najwyżej nieco bardziej rozproszona… Odłamki mają ten sam wspólny środek ciężkości, którego orbita również pozostaje niezmieniona. Dlatego tablice przypływów i odpływów nie przestaną być użyteczne.
Dinah nie dała nic po sobie poznać, ale podobał jej się sposób, w jaki Ivy wypowiadała się na tematy naukowe – z zachwytem, jaki mógłby cechować małą pasjonatkę, nawet teraz, pomimo nadzwyczaj niepokojącego tematu rozmowy. To dlatego Ivy zawsze chętnie udzielała wywiadów, podczas gdy Dinah trzeba było niemal siłą wywlekać z jej robociej kanciapy, a potem raz za razem upominać, żeby się uśmiechała. Kluczowy był ton głosu: kiedy Ivy wydawała rozkazy albo prezentowała slajdy w PowerPoincie, szatkowała zdania po wojskowemu; kiedy zaś zaczynała mówić o nauce, entuzjazm rozświetlał jej twarz, a głos przybierał lekko śpiewną, jakby mandaryńską nutę.
– Skąd tyle wiesz na ten temat? – spytała Dinah, ściągając na siebie zaniepokojone lub nieprzychylne spojrzenia: jej obcesowość wobec szefowej nie wszystkim przypadła do gustu. – Ile czasu minęło? Cztery godziny?
– Jak się zapewne domyślasz, w sieci wprost roi się od komentarzy – wyjaśniła Ivy. – Jest w tym całym zamęcie także kilka zorganizowanych na chybcika forów dyskusyjnych.
Na monitorze zawieszonym nad jednym końcem stołu wyświetliło się jednolicie niebieskie tło, którego miejsce po chwili zajęło logo NASA.
– W porządku – mruknął Jibran i bokiem przefrunął na krzesło. – Jest.
I nagle zobaczyli znajome wnętrze gmachu Kontroli Lotów ISS w Centrum Kosmicznym im. Johnsona w Houston. Kierownik misji siedział przed kamerą i głaskał swojego iPada; chyba się nie zorientował, że kamera już działa. Chwilę później gdzieś spoza kadru dobiegł odgłos otwierania drzwi i KM, były wojskowy, odruchowo wstał i wyciągnął rękę do kobiety, która weszła w kadr z prawej strony. Była nią zastępczyni dyrektora NASA Aurelia Mackey, numer dwa w agencyjnej hierarchii, rzadko uczestnicząca w takich spotkaniach. Emerytowana astronautka większość czasu spędzała w Waszyngtonie i teraz występowała w stosownym do tego faktu biznesowym kostiumie.
– Mamy połączenie? – spytała kogoś poza kadrem.
– Tak – odpowiedział z Banana chór kilkorga głosów.
Aurelia trochę się zdziwiła, co dało się poznać nawet pomimo faktu, że oboje z KM od samego początku byli nieco oszołomieni.
– Jak samopoczucie? – spytała absolutnie beznamiętnym, rzeczowym tonem, jakby nic się nie wydarzyło. Działała na autopilocie; jej mózg wciąż jeszcze przetwarzał nowe fakty.
– W porządku – odpowiedziało kilka osób w Bananie. Kilka innych parsknęło nerwowym śmiechem.
– Na pewno wszyscy wiecie, co się wydarzyło.
– Mamy tu dobry widok – odparła Dinah.
Ivy posłała jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Oczywiście. Z przyjemnością dłużej bym z wami porozmawiała o waszych spostrzeżeniach i doświadczeniach, ale tym razem musimy się streszczać. Robercie?
KM oderwał wzrok od iPada i pochylił się na krześle.
– Spodziewamy się zwiększonej liczby latających kamulców w kosmosie – powiedział, mając na myśli odłamki Księżyca. – To nie powinno być nic wielkiego, bo te największe są spętane grawitacją, ale coś tam mogło się wymknąć. Dlatego wy tam u siebie zamykacie szczelnie włazy, a my wstrzymujemy wszelkie misje z Ziemi. Przygotujcie się na zderzenia.
Zgromadzeni w Bananie ludzie słuchali w milczeniu, rozmyślając o tym, co ta decyzja dla nich oznacza. Będzie trzeba wzmóc środki ostrożności i podzielić Izzy na osobne przedziały, żeby ewentualne lokalne uszkodzenie nie doprowadziło od wyssania całego powietrza ze stacji. Będą musieli zweryfikować standardowe procedury. Biologiczne eksperymenty Lindy mogą ucierpieć. Roboty Dinah dostaną urlop.
– Wszelkie loty kosmiczne zostają wstrzymane do odwołania – przemówiła Aurelia wprost do kamery. – Nikt nie leci na górę, nikt nie wraca na dół.
Wszyscy w Bananie spojrzeli na Ivy.
***
Gdy tylko przeniosły się do maciupeńkiego kantorka, gdzie Ivy uznała, że może sobie pozwolić na łzy w oczach, przeszły na Kod Q.
Określenie to pochodziło z gwary radioamatorskiej, w której Kod Q oznaczał zbiór pewnych określonych kombinacji trzech liter, w których pierwsza zawsze była Q. Dla zaoszczędzenia czasu w transmisjach alfabetem Morse’a utarło się zastępować nimi różne często wykorzystywane frazy, takie jak „Czy mam przejść na inną częstotliwość?”.
Skrótowce składające się na prywatny Kod Q Dinah i Ivy nie zaczynały się od litery Q, ale niektóre z nich faktycznie były trzyliterowe.
Mała Zarozumiała Wieśniara – takiego przezwiska dorobiła się Dinah, gdy przybyła do prywatnej szkoły i podczas boiskowej przepychanki przechwyciła podanie skierowane do dziewczyny z Nowego Jorku.
Wredna Abstynencka Sucz – tak z kolei przezwano Ivy w Annapolis, gdy odmówiła udziału w pijackiej gierce na pikniku samochodowym.
Dynamikę relacji MZW/WAS często wykorzystywały na zebraniach, czasem nawet spotykając się specjalnie na przedzebraniach, żeby zawczasu zaplanować jej użycie.
„Szkoda Fajnej Laski” przylgnęło do Dinah po dramatycznej zmianie fryzury, w wyniku nieprawdopodobnego wręcz ciągu chybionych „Odpowiedz wszystkim”. Kiedy zdyszana z podniecenia przybiegła z tym do Ivy, zgodnie wprowadziły „SFL” do swojej prywatnej książki kodów.
„Zapomniałam” wypowiedziane chropawym głosem małej dziewczynki było skrótem od „Zapomniałam zrobić makijaż”, co z kolei stanowiło dosłowny cytat z rzeczniczki prasowej NASA.
DIA pochodziło ze zgryźliwej wymiany zdań pomiędzy Ivy i jednym z administratorów w NASA, który po przeczytaniu któregoś z jej raportów zarzucił jej „niemal patologiczną skłonność do nadużywania zbędnych skrótów”. Oskarżenie to wydało się Ivy nieco dziwaczne, biorąc pod uwagę fakt, że w języku NASA co drugie słowo było jakimś akronimem. Kiedy jednak poprosiła o dodatkowe wyjaśnienia, dowiedziała się, że jej skróty są „dziecinne i abstrakcyjne”.
Mianem „Obozu kosmicznego” (w którym obie brały udział jako nastolatki, choć w różnym okresie) określały nie tyle samą Izzy, ile raczej całą subkulturę organizowanych przez NASA lotów załogowych.
– Co powiesz Macierzystemu Organizmowi? – spytała Dinah, gdy Ivy bobrowała po szafce w poszukiwaniu butelki tequili.
Ivy zamarła na moment, a potem wyjęła butelkę i machnęła nią jak pałką, mierząc w głowę Dinah. Zamiast uchylić się przed uderzeniem, Dinah patrzyła ze spokojem, jak butelka w dłoni Ivy wyhamowuje w powietrzu nad jej głową.
– No co?
– Nie mogę uwierzyć, że Morg do tego stopnia zaanektowała mój ślub, że pierwsza rzecz, jaka przychodzi ci do głowy, to: jak ona na to zareaguje.
Dinah skrzywiła się, jakby ogarnęły ją mdłości.
– Nie przejmuj się – dodała Ivy. – Zapomniałaś.
Zrobić makijaż.
– Przepraszam, moja droga. Po prostu pomyślałam o tym, że… ty i Cal, tak czy inaczej, pobierzecie się i czeka was wspaniałe życie.
– Ale teraz to Morg najbardziej się oberwie. – Ivy pokiwała głową, rozlewając tequilę do dwóch plastikowych kubeczków. – Będzie musiała wszystko poprzekładać.
– Jak ją znam, to będzie w swoim żywiole. Niczego jej nie ujmując.
– Absolutnie.
– Za Morg.
– Za Morg.
Stuknęły się kubeczkami i wypiły. Jedną z dodatkowych zalet przebywania w torusie była możliwość normalnego spożywania napojów zamiast zasysania wszystkiego przez słomkę. Picie przy tak niskim ciążeniu wymagało wprawdzie pewnego doświadczenia, ale Dinah i Ivy zdążyły już nabrać wprawy.
– A co słychać u twojej rodzinki? – spytała Ivy. – Rufus się odzywał?
– Ojciec dopomina się o nieprzetworzone dane z Szerokopolowej Podczerwonej Platformy Obserwacyjnej Konrada, o której przeczytał w Internecie. Zżera go ciekawość, co takiego uderzyło w Księżyc.
– I co, zamierzasz mu je przesłać morsem?
– Ma dostęp do netu, stworzył już pusty folder na Dropboksie… Jak tylko dostarczę mu te pliki, zacznie jak zwykle narzekać na zbyt wysokie podatki i domagać się okrojenia rządu federalnego do takich rozmiarów, żeby mógł go osobiście zadeptać okutymi metalem buciorami.
***
To, czego astronomowie nie wiedzieli, przewyższało w stopniu niemal nieskończonym to, co wiedzieli. Wśród ludzi nawykłych do uporządkowanego systemu wiedzy, w którym wszystko można znaleźć w Wikipedii, zapanowało powszechne odczucie, że społeczność astronomiczna wykazuje się rażącą niekompetencją (a w każdym razie kompetencją niedostateczną), gdy na niebie dzieje się coś niezwykłego.
Prawdę mówiąc, rzeczy niezwykłe zdarzają się na niebie codziennie, tyle że większość z nich jest widoczna wyłącznie dla astronomów, którzy dzięki temu byli w stanie zachować w tej sprawie coś na kształt tajemnicy zawodowej. Gdy następowały wydarzenia rażąco oczywiste, takie jak upadek meteorytu, telefon Doca Dubois śpiewał, a jego śpiew zazwyczaj zwiastował występy w licznych talk-show, w których mógł się spodziewać (między innymi) pytań o to, dlaczego astronomowie tego nie przewidzieli. Dlaczego nie spostrzegli zbliżającego się meteorytu? I czy to nie dowodzi, że w gruncie rzeczy są nikomu niepotrzebnymi szalonymi naukowcami?
Odrobina pokory potrafiła zdziałać cuda, toteż jeśli tylko prowadzący nie przerwał mu zbyt szybko, Docowi Dubois udawało się zwykle przemycić apel o szersze rządowe wsparcie dla nauki. Opinia publiczna mogła nie interesować się gwiazdami Wolfa-Rayeta w gromadzie Quintuplet, ale doskonale rozumiała, że warto unikać sytuacji, w której człowiekowi spada na głowę rozżarzony kawał skały.
Zawsze nazywał to rozpadem Księżyca, nie eksplozją, chociaż to drugie określenie (opatrzone hashtagiem BUM) robiło oszałamiającą karierę na Twitterze, ale bez względu na przyjętą nomenklaturę była to sprawa znacznie poważniejsza niż uderzenie zbłąkanego meteorytu – i jako taka wymagała szerszego wytłumaczenia. Tyle że na razie żadnego wytłumaczenia nie było. Z meteorytami sprawa wyglądała prosto: w kosmosie wprost roiło się od głazów zbyt małych i ciemnych, żeby dało się je obserwować przez teleskop; czasem niektóre z nich wpadały w atmosferyczne sidła i spadały na Ziemię. Jednakże rozpad Księżyca nie mógł być skutkiem zwyczajnego zjawiska kosmicznego. Dlatego Doc Dubois, który większość następnego tygodnia spędził przed kamerami telewizji, przy każdej okazji podkreślał niezwykłość sytuacji, rozpoczynając swoje wystąpienia od szczerego stwierdzenia faktu: ani on, ani żaden inny astronom na świecie nie zna przyczyn obecnego stanu rzeczy. Tak właśnie mówił, prosto z mostu, bez ogródek, jakby rzucał łatwą piłkę… którą dopiero w następnym kroku lekko podkręcał: cokolwiek się zdarzyło, jest to najbardziej niezwykłe i bezgranicznie fascynujące wydarzenie w dziejach ludzkości. Owszem, sytuacja wygląda niepokojąco, może nawet przerażająco, ale fakty są takie, że na razie nikt z powodu rozpadu ziemskiego satelity nie zginął – pominąwszy nielicznych kierowców, którzy, wypatrując rozbitego Księżyca na niebie, stracili panowanie nad kierownicą i albo zjechali do rowu, albo wyrżnęli w tył stojących przed nimi w korku samochodów.
O godzinie A+0.4.16 (cztery dni i szesnaście godzin po rozpadzie Księżyca) Doc Dubois był zmuszony skorygować stwierdzenie „nikt nie zginął” po tym, jak meteoryt (niemal na pewno będący odłamkiem Księżyca) wszedł w atmosferę nad terytorium Peru, strzaskał wszystkie szyby na trasie swojego dwudziestomilowego przelotu, a na koniec zrównał z ziemią gospodarstwo rolne i unicestwił zamieszkującą je nieliczną rodzinę.
Istota jego komunikatu pozostała jednak niezmieniona: potraktujmy to wydarzenie jak zjawisko naukowe i zacznijmy od tego, co o nim wiemy. Sekundowała mu w tym witryna internetowa astronomicalbodiesformerlyknownasthemoon.com, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nadająca na żywo obraz chmury księżycowych odłamków. Podczas rozmowy Doc Dubois przy pierwszej dogodnej okazji wywoływał tę transmisję na ekran i dzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat chmury – bo spostrzeżenia uspokajały ludzi. Księżyc rozleciał się na siedem dużych odłamków (które przezwano Siedmioma Siostrami) oraz nieprzeliczone mrowie mniejszych. Większe stopniowo dorabiały się odrębnych nazw, za które w większości był odpowiedzialny Doc Dubois; skłaniał się ku nazwom opisowym, żeby nie straszyć opinii publicznej bez potrzeby. Nie mogąc więc ochrzcić ich Nemezis, Thor czy Grond, wybrał co następuje: Kartofel, Kręciołek, Żołądź, Pestka, Chochla, Dryblas i Fasolka. Wskazywał je kolejno na ekranie, po czym zwracał uwagę widzów na ich ruch, którym w stu procentach rządziły prawa mechaniki newtonowskiej. Odłamki przyciągały się wzajemnie z większą lub mniejszą siłą, zależną od ich masy i dzielącej je odległości. Symulacja komputerowa całej sytuacji przedstawiała się nadzwyczaj prosto. Cały obłok odłamków był spętany grawitacją. Wszelkie odłamki dostatecznie szybkie, żeby się z niego wyrwać, już to zrobiły, reszta zaś utworzyła dryfujące w przestrzeni luźne skupisko kamieni, które czasem się ze sobą zderzały, lecz ostatecznie w przyszłości miały się skupić i zapoczątkować odtwarzanie się Księżyca.
Taka przynajmniej obowiązywała teoria do czasu gwiezdnego zlotu urządzonego na środku kampusu Caltechu o godzinie A+0.7.0, czyli dokładnie tydzień po wiekopomnym wydarzeniu.
Zazwyczaj gwiezdne zloty organizowano wśród wzgórz, gdzie panowały lepsze warunki do obserwacji przestrzeni kosmicznej, ale oglądanie gigantycznych głazów znajdujących się tak blisko Ziemi było banalnie proste i nie było sensu pchać się samochodami w góry. Zaprzeczałoby to zresztą myśli przewodniej imprezy, jaką było zgromadzenie możliwie największej grupy zwykłych ludzi, którzy w przyjemnej, parkowej atmosferze mieli popatrzeć przez teleskopy i poczynić własne spostrzeżenia. Przy Beckmann Mall zaparkował sznur żółtych autobusów szkolnych, z rzadka przetykany wozami transmisyjnymi sieci telewizyjnych (lokalnych i ogólnokrajowych), z rozłożonymi antenami umożliwiającymi transmisję do centrum miasta. Reporterzy porozstawiali się w plamach światła na tle trawnika usianego teleskopami wszelkich możliwych typów i rozmiarów. Rozdano zestawy ilustracji złożone z siedmiu kart, przedstawiające poszczególne fragmenty Księżyca z właściwymi podpisami; dzieciaki miały za zadanie rozpoznać każdą z kosmicznych skał przez teleskop, odhaczyć ją w zeszycie do prac domowych i zapisać wynik swoich obserwacji. Większość teleskopów – co oczywiste – wycelowano w Siedem Sióstr, jednakże pewna nieliczna gromadka gapiów badała (przez lornetki lub gołym okiem) inny, ciemniejszy sektor nieba, wypatrując na nim meteorytów. W ciągu ostatnich siedmiu dni kilkaset księżycowych okruchów weszło w ziemską atmosferę (w każdym razie kilkaset na tyle dużych, żeby dało się je zaobserwować); w większości spłonęły przed dotarciem na Ziemię. W jakichś dwudziestu przypadkach meteoryt wykreślił na niebie oślepiająco białą krechę, rzucając upiorną błękitną poświatę na teren, nad którym przelatywał, a jego pojawieniu się towarzyszył ogłuszający grom dźwiękowy. Pół tuzina takich okazów spadło na Ziemię, wyrządzając mniejsze lub większe szkody, ale zebrane przez nie śmiertelne żniwo nadal nie wyrastało ponad statystyczny szum generowany przez ataki rekinów i trafienia piorunem.
Wieczór przebiegał bez zakłóceń. Doob, który dochował się trójki dorosłych dzieci, dawno już się przekonał, że każda impreza, za której organizację odpowiadają głównie nauczyciele ze szkół podstawowych, będzie udana z punktu widzenia logistyki i panowania nad tłumem. Uznał więc, że może się odprężyć i wcielić w Doca Dubois; rozdawał maluchom autografy na kartach Siedmiu Sióstr, a od czasu do czasu wchodził w rolę doktora Harrisa, by wdać się w dysputę z którymś z zaprzyjaźnionych astronomów.
Kręcąc się po kampusie, trzykrotnie napatoczył się przez przypadek na tę samą nauczycielkę, niejaką panią Hinojosa… i się w niej zakochał. To było coś niezwykłego. Od dwunastu lat w nikim się nie kochał, od dziewięciu był rozwiedziony i to nagłe zakochanie było dla niego na swój sposób nie mniej wstrząsające niż rozpad Księżyca. Nawet próbował sobie z nim poradzić w taki sam sposób: dokonując naukowych obserwacji zjawiska. W myśl przyjętej przez niego roboczej hipotezy rozpad Księżyca odmłodził go, zdarł z jego duszy liczne warstwy emocjonalnego zrogowacenia i odsłonił różowe, błyszczące, podatne na wpływy serce, gotowe dać się skolonizować pierwszej z brzegu atrakcyjnej kobiecie.
Rozmawiał akurat z Amelią (bo tak właśnie, jak się z czasem okazało, miała na imię), gdy nad trawnikiem z wolna poniósł się szmer, jakby powiał delikatny zefirek. Wszyscy spojrzeli w górę.
Dwa większe odłamki – Chochla i Fasolka – zbliżały się do siebie. Nie byłoby to pierwsze ich zderzenie, bo takie kolizje co rusz się zdarzały, ale widok dwóch dużych odłamków pędzących sobie na spotkanie ze sporą prędkością zapowiadał niezłe widowisko. Doob starał się uciszyć kiełkujący w piersi niepokój – może spowodowany interakcją z Amelią, a może zupełnie naturalną trwogą, jaką każdy zdrowy na umyśle człowiek powinien odczuwać, gdy dokładnie nad jego głową dwa gigantyczne kamulce obrały kurs na zderzenie. Dobra wiadomość była taka, że gapie zaczynali postrzegać ewolucję skalnego roju jako coś w rodzaju wydarzenia sportowego, którego śledzenie może być zabawne i fascynujące, ale raczej nie przerażające.
Ostra krawędź Chochli grzmotnęła w zagłębienie, od którego Fasolka wzięła swoją nazwę, i rozłupała Fasolkę na dwoje. Wszystko to oczywiście wydarzyło się w super zwolnionym tempie i bez dźwięku.
– I już jest ich osiem! – powiedziała Amelia. Odruchowo odwróciła się od Dooba w stronę swojej trzódki liczącej dwadzieścioro dwoje uczniów. – Co się stało z Fasolką? – zapytała w ten charakterystyczny nauczycielski sposób, wypatrując uniesionych rąk, szukając ochotnika, którego mogłaby wyrwać do odpowiedzi. – Kto mi powie?
Dzieci milczały. Chyba czuły się trochę nieswojo.
Amelia podniosła swoją kartę Fasolki i przedarła ją na pół.
Doktor Harris szedł już w stronę swojego samochodu, gdy niespodziewanie zadzwonił jego telefon. Wypłoszony Harris o mało nie zderzył się ze szkolnym autobusem. Co się z nim działo? Poczuł, że mrowi go skóra głowy, i zdał sobie sprawę, że wszystkie włosy właśnie próbują stanąć mu dęba. Spojrzał na wyświetlacz telefonu: dzwonił kolega po fachu z Manchesteru. Odrzucił połączenie i na ekranie pojawiła się nie do końca utworzona karta kontaktu Amelii: zdjęcie jej twarzy – zarys profilu na tle telewizyjnych reflektorów – i numer telefonu. Pacnął palcem „Gotowe”.
Zdarzyło mu się już kiedyś, że skóra na głowie drętwiała mu w podobny sposób. To było na safari w Tanzanii. Odwrócił się wtedy i stwierdził, że stado hien przygląda mu się z niezwykłym zainteresowaniem. Jednakże to nie one najbardziej go przeraziły, bo w tamtej okolicy nie brakowało ani hien, ani innych, groźniejszych zwierząt. Zgrozą napawała go świadomość, że się odsłonił, opuścił gardę, skupił całą uwagę na niewłaściwej rzeczy, podczas gdy prawdziwe niebezpieczeństwo zakradło się do niego od tyłu.
Stracił tydzień na roztrząsanie fascynującej zagadki naukowej pod tytułem „Co rozsadziło Księżyc?”.
To był błąd.
Skauci
– Musimy przestać zadawać sobie pytanie: „co się stało?” i zacząć dyskutować o tym, co dopiero się stanie – powiedział doktor Harris, zwracając się do pani prezydent Stanów Zjednoczonych, jej doradcy do spraw naukowych, przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów i mniej więcej połowy prezydenckiego gabinetu.
Pani prezydent – Julia Bliss Flaherty, zbliżająca się do końca pierwszego roku na tym stanowisku – nie była zachwycona. Przewodniczący Kolegium pokiwał głową, ale prezydent Flaherty zmrużyła oczy (nie tylko dlatego, że oślepiało ją wpadające przez okno światło z nieba nad Camp David) i spiorunowała go gniewnym wzrokiem. Miała wrażenie, że on coś knuje. Szuka kozła ofiarnego. Próbuje realizować własny ukryty plan.
– Proszę kontynuować – poleciła, po czym, przypomniawszy sobie o dobrych manierach, dodała: – Doktorze Harris.
– Cztery dni temu na własne oczy widziałem, jak Fasolka rozpadła się na dwie części – mówił dalej Doob – i z Siedmiu Sióstr zrobiło się osiem. Od tamtej pory niemal doszło do kolizji, która mogła rozbić Kręciołka.
– Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybyśmy dzięki temu pozbyli się tych niedorzecznych nazw – przyznała pani prezydent.
– To kwestia czasu – odparł Doob. – Pozostaje tylko pytanie: ile Kręciołkowi zostało życia? I co z tego dla nas wynika?
Pstryknąwszy trzymanym w ręce małym pilotem, wyświetlił slajd. Wszyscy spojrzeli na ekran, a Doob z niejaką ulgą przyjął fakt, że prezydent przestała się w niego wpatrywać. Slajd przedstawiał kulę śnieżną staczającą się ze zbocza góry, kosmatą kulturę bakterii na szalce Petriego, chmurę w kształcie grzyba i jeszcze kilka innych, na pozór niezwiązanych ze sobą, zjawisk.
– Co je łączy? – zapytał Doob. – Wykładniczy wzrost. Ludzie chętnie szafują tym określeniem, kiedy mówią o czymś, co szybko się rozwija, ale te słowa mają także bardzo ścisły sens matematyczny. Opisują każdy proces, który, im bardziej się rozwija, tym szybciej postępuje. Eksplozja demograficzna. Jądrowa reakcja łańcuchowa. Kula śnieżna, której tempo powiększania się jest tym większe, im większe osiągnęła rozmiary. – Przełączył na następny slajd przedstawiający wykresy funkcji wykładniczych, a potem na kolejny: fotografię ośmiu księżycowych odłamków. – Dopóki Księżyc pozostawał w jednym kawałku, prawdopodobieństwo zderzeń było równe zeru.
– Bo nie miał z czym się zderzać – wyjaśnił Pete Starling, doradca prezydent do spraw naukowych.
Pani prezydent pokiwała głową.
– Dziękuję, doktorze Starling. Kiedy zamiast jednego mamy dwa obiekty, te jak najbardziej mogą się zderzyć. Im więcej odłamków, tym większe prawdopodobieństwo zderzenia dowolnych dwóch z nich. A co się dzieje, gdy rzeczywiście dojdzie do takiej kolizji? – Doob pstryknął przyciskiem i na ekranie wyświetlił się filmik z rozbicia Fasolki. – Czasem, choć nie zawsze, jeden element z pary może się rozpaść na dwa. A zatem odłamków przybywa: osiem w miejsce siedmiu, dziewięć w miejsce ośmiu i tak dalej. Wzrost ich liczby oznacza wzrost prawdopodobieństwa dalszych zderzeń.
– Wzrost wykładniczy – domyślił się przewodniczący Kolegium.
– Istotnie. Cztery dni temu przyszło mi do głowy, że obserwowany przez nas rozpad wykazuje wszelkie oznaki typowego procesu wykładniczego. A my już wiemy, czym to pachnie.
Prezydent Flaherty, do tej pory uporczywie przyglądająca się Doobowi, przeniosła teraz wzrok na Pete’a Starlinga, który wykonał dramatyczny gest, kreśląc ręką w powietrzu profil kija hokejowego.
– Kiedy krzywa wykładnicza osiąga punkt załamania, taki jak w kiju do hokeja – ciągnął Doob – dalszy wzrost może być wybuchowy i spektakularny, ale równie dobrze może następować powoli i miarowo. Wszystko zależy od stałej czasowej, naturalnej prędkości procesu. A także od naszej, ludzkiej percepcji tego zjawiska.
– Czyli może to nie być nic wielkiego – skonstatował przewodniczący Kolegium.
– Może się okazać, że na pojawienie się dziewiątego odłamka przyjdzie nam czekać sto lat – potwierdził Doob, skinąwszy głową. – Tyle że cztery dni temu zacząłem się niepokoić, że jednak możemy mieć do czynienia z tą wersją bliższą eksplozji, i wspólnie z moimi doktorantami dokonałem pewnych obliczeń. Stworzyliśmy model matematyczny procesu, żeby lepiej zrozumieć jego skalę czasową.
– Jakie uzyskaliście wyniki, doktorze Harris? Bo domyślam się, że jakieś uzyskaliście; inaczej by tu pana nie było.
– Dobra wiadomość jest taka, że pewnego dnia Ziemia doczeka się pięknego systemu pierścieni, takich, jakie ma Saturn. Zła wiadomość jest zaś taka, że nie obejdzie się bez komplikacji.
– Inaczej mówiąc – przejął pałeczkę Starling – odłamki Księżyca będą się zderzać i rozpadać na coraz mniejsze i mniejsze kawałki, które z czasem utworzą pierścienie orbitalne. Jednakże część tych kamieni będzie spadała na Ziemię i dokonywała zniszczeń.
– Może mi pan powiedzieć, doktorze Harris, kiedy to nastąpi? – spytała prezydent. – W jakim okresie?
– Nadal gromadzimy dane, zmieniamy parametry i dostrajamy nasz model – zastrzegł się Doob. – W swoich obliczeniach dopuszczam więc możliwość dwu-, może nawet trzykrotnego niedoszacowania lub przeszacowania; procesy wykładnicze bywają zdradzieckie… Niemniej jednak widzę to następująco. – Następny slajd, następny wykres: niebieska krzywa ilustrowała powolny systematyczny wzrost z upływem czasu. – Oś pozioma to oś czasu, mniej więcej od jednego do trzech lat… W tym okresie liczba zderzeń i, co za tym idzie, liczba nowych odłamków będą stale rosły.
– Co to jest TRB? – zainteresował się Pete Starling. Takim opisem opatrzono bowiem oś rzędnych.
– Tempo Rozpadu Bolidów – wyjaśnił Doob. – Jak szybko powstają nowe odłamki.
– To standardowe określenie? – dociekał Starling raczej z niepokojem niż wrogością w głosie.
– Nie, sam je wymyśliłem – przyznał Doob. – Wczoraj. W samolocie.
Kusiło go, żeby dodać: „Wolno mi wymyślać nowe terminy naukowe”, ale nie chciał tak szybko zrażać do siebie słuchaczy. Widząc, że Starling przynajmniej chwilowo został spacyfikowany, spróbował odzyskać rytm wypowiedzi:
– Zacznie spadać coraz więcej meteorytów. Niektóre z nich wyrządzą znaczne szkody, ale nasze życie nie ulegnie jakimś wielkim zmianom, przynajmniej do czasu… – pstryknął pilotem: wykres pobielał i zakrzywił się ostro ku górze – …gdy staniemy się świadkami zdarzenia, które nazwałem „Białym Niebem”. To nastąpi szybko, w ciągu kilku godzin, najwyżej dni. Te nieliczne planetoidy, które na razie obserwujemy na niebie, zostaną przemielone na rój znacznie mniejszych odłamków, a te przykryją niebo jak biała chmura. I ta chmura będzie się szybko rozprzestrzeniać.
Pstryk. Wykres biegł stromo w górę i zmieniał kolor na czerwony.
– Dzień, dwa po Białym Niebie rozpocznie się tak zwany „Kamienny Deszcz”, ponieważ nie wszystkie te odłamki zechcą pozostać tam, na orbicie. Część z nich wpadnie w ziemską atmosferę.
Doob wyłączył rzutnik. To dość niecodzienne posunięcie skutecznie wyrwało słuchaczy z powerpointowej hipnozy i kazało im spojrzeć na prelegenta. Siedzący w głębi sali asystenci dalej bawili się swoimi telefonami, ale nie miało to wielkiego znaczenia.
– Kiedy mówię „część z nich”, mam na myśli biliony – dodał.
Nikt się nie odezwał.
– Takiego bombardowania meteorytowego Ziemia nie doświadczyła od czasów przedpotopowych, kiedy Układ Słoneczny dopiero nabierał kształtów – ciągnął Doob. – Kojarzycie państwo ogniste ślady, jakie od niedawna obserwujemy na niebie, gdy meteoryty spalają się w atmosferze? Będzie ich tyle, że przykryją Ziemię ognistą kopułą, od której wszystko zajmie się ogniem. Powierzchnia globu zostanie wyjałowiona. Lodowce się wygotują. Jedyny sposób na przetrwanie to ucieczka przed rozpaloną atmosferą: można schronić się albo pod ziemią, albo w kosmosie.
– Jeżeli to prawda, to jest to iście hiobowa wieść – wtrąciła prezydent.
Siedzieli i rozmyślali w milczeniu przez chwilę, która mogła trwać minutę… a mogła i pięć.
– Będziemy musieli zrobić jedno i drugie – orzekła w końcu prezydent. – Uciec w kosmos i schronić się pod ziemią. Oczywiście to drugie wyjście jest łatwiejsze.
– Naturalnie.
– Możemy rozpocząć budowę podziemnych schronów dla… – Prezydent ugryzła się w język, zanim wypsnęło jej się coś niedyplomatycznego. – Dla naszych obywateli.
Doob milczał.
– Doktorze Harris… – zabrał głos przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. – Ja jestem człowiek starej daty, spec od logistyki. Interesują mnie konkrety: jak duże zapasy musimy zabrać ze sobą pod ziemię; ile worków ziemniaków i rolek papieru toaletowego przypadnie na jednego mieszkańca schronu… Inaczej mówiąc, chciałbym się dowiedzieć, ile potrwa ten cały Kamienny Deszcz.
– Wedle moich najlepszych oszacowań – odparł Doob – od pięciu do dziesięciu tysięcy lat.
***
– Nikt z was nie stanie więcej na terra firma, nie dotknie swoich bliskich, nie odetchnie powietrzem ojczystej planety – powiedziała prezydent. – Okrutny to los, lecz i tak lepszy od tego, jaki czeka siedem miliardów ludzi, którzy na powierzchni Ziemi znaleźli się w potrzasku. Ostatni statek do domu już odpłynął. Rakiety nadal będą startować i docierać na orbitę, ale przez następne dziesięć tysięcy lat nie będzie dla nich powrotu.
Dwanaścioro ludzi zebranych w Bananie słuchało w milczeniu. Podobnie jak zniszczenie Księżyca, ta wiadomość również była zbyt trudna, żeby ją sobie przyswoić i znaleźć dla niej odpowiednie emocje. Umysł Dinah zaprzątały drobiazgi – na przykład konstatacja faktu, że JBF, pani prezydent, cholernie dobrze radzi sobie z wygłaszaniem takich tekstów.
– Doktorze Harris? – odezwał się Konrad Barth, astronom. – Przepraszam, pani prezydent, czy mógłbym prosić do kamery doktora Harrisa?
– Naturalnie.
Julia Bliss Flaherty nieco niechętnie ustąpiła miejsca wyższemu od niej Harrisowi, który Dinah i tak wydał się dziwnie mały w porównaniu z tym sławnym naukowcem z telewizji. Jakby się skurczył. A potem przypomniała sobie, co im przed chwilą tłumaczył, i złajała się w duchu za przeprowadzenie tego porównania. Jakie to uczucie, być jedynym człowiekiem na Ziemi, który wie, że ojczysty glob jest skazany na zagładę?
– Słucham, Konradzie – powiedział Harris.
– Nie chcę powiedzieć, że nie zgadzam się z twoimi obliczeniami, Doob, ale czy ktoś je zweryfikował? Potwierdził? Może popełniłeś jakiś szkolny błąd, przestawiłeś przecinek, nie wiem… Jest taka możliwość?
Konrad jeszcze nie sformułował dobrze swojego pytania, gdy Harris już zaczął kiwać głową. Nie miał przy tym szczęśliwej miny.
– Konradzie… – odparł. – Nie jestem odosobniony.
– Z informacji naszego wywiadu wynika, że Chińczycy dzień wcześniej od nas wyciągnęli podobne wnioski – wtrąciła prezydent. – A od tamtej pory także Brytyjczycy, Hindusi, Francuzi, Niemcy, Rosjanie, Japończycy… Wszyscy dochodzą do mniej więcej takich samych konkluzji.
– Dwa lata? – wtrąciła Dinah chrapliwym, łamiącym się głosem. Wszyscy zwrócili się w jej stronę. – Do Białego Nieba?
– Wszystkie szacunki raczej potwierdzają tę prognozę – przytaknął Harris. – Od dwudziestu trzech do dwudziestu siedmiu miesięcy.
– Wiem, że to musi być dla was ogromny szok – przejęła pałeczkę pani prezydent – ale chciałam, żeby załoga ISS poznała fakty jako jedna z pierwszych. Potrzebuję was. Potrzebują was mieszkańcy USA i całej Ziemi.
– Do czego? – spytała Dinah.
W żadnym wypadku nie mogła być traktowana jak oficjalna rzeczniczka dwunastoosobowej załogi; to było zadanie Ivy. Sądząc jednak po tym, jak Ivy wyglądała w tej chwili, na razie nie nadawała się do tej roli.
– Rozpoczęliśmy rozmowy z innymi krajami, prowadzącymi własne programy kosmiczne, w sprawie wybudowania arki – wyjaśniła prezydent – skarbnicy całego ziemskiego dziedzictwa genetycznego. Na jej stworzenie mamy dwa lata; dwa lata na to, żeby wynieść na orbitę jak najwięcej ludzi i sprzętu. Izzy ma się stać zalążkiem tej arki.
Dinah poczuła absurdalne ukłucie irytacji, słysząc, jak JBF zawłaszcza ich prywatne przezwisko ISS. Znała jednak ten mechanizm, spędziła wystarczająco dużo czasu ze specami od PR w NASA, żeby to rozumieć: rzeczy należało oswajać, nadawać im sympatyczne przydomki. Wszystkie te przerażone dzieciaki na Ziemi, które wiedziały, że czeka je śmierć, będą teraz musiały oglądać optymistyczne filmiki o tym, jak Izzy w trudnych czasach Kamiennego Deszczu przechowa dziedzictwo martwej planety; będą wyjmować kredki i po dziecięcemu rysować Izzy z torusem jak aureola, wielkim kamulcem u tyłka i małym antropomorficznym uśmieszkiem od strony modułu serwisowego Zwiezda.
Ivy zabrała głos, pierwszy raz od dłuższego czasu. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej konieczność przełożenia ślubu przyprawiła ją o wielkie rozczarowanie, teraz zaś dowiedziała się, że jej narzeczony – komandor Cal Blankenship z U.S. Navy – jest żywym trupem; że nie wyjdzie za niego za mąż; że nigdy go już nie dotknie ani nawet nie zobaczy inaczej niż w transmisji wideo. Nie mówiąc o innych ludziach, których znała.
– Pani prezydent – odezwała się z półprzytomną miną, tym swoim śpiewnym głosem. – Jak pani zapewne wiadomo, nie mamy tu zbyt wiele miejsca na przyjęcie nowych przybyszów. Z pewnością należy poddać tę kwestię pod dyskusję.
– Tak, oczywiście – przytaknęła prezydent. – Waszym zadaniem będzie…
– Przepraszam, pani prezydent, pozwoli pani…? – wtrącił się doktor Harris.
Dinah zauważyła zaskoczone spojrzenie pani prezydent i malujący się na jej twarzy szok. Ktoś ośmielił się przerwać prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Ktoś wypchnął go z centrum uwagi. Jako kobieta, która przebiła się na sam szczyt, JBF musiała być ostro wyczulona na takie zachowania.
Tyle że tu chodziło o coś innego. JBF nie zadawała sobie w duchu pytania: „Czy on mi przerywa, bo jestem kobietą?”. Ten etap mieli już za sobą. Pytanie brzmiało: „Czy on mi przerywa, bo prezydent USA przestał się liczyć?”.
– Jest tam Lina? – spytał Harris. – Proszę przesunąć kamerę… A, tu jesteś, Lino. Czytałem twój artykuł o stadnych zachowaniach ryb na Karaibach. Kapitalny.
– Nie miałam pojęcia, że obszar pańskich zainteresowań sięga także pod wodę – odparła Lina Ferreira. – Dziękuję.
Ludzie to jednak są zabawni, pomyślała Dinah. Żeby w takiej chwili rozmawiać o czymś takim.
– Znakomite są te filmy. Ryby poruszają się w zwartym szyku, dopóki nie pojawi się drapieżnik. Wtedy nagle w ławicy robi się dziura, drapieżnik wpada w nią, przepływa na wylot, nie pochwyciwszy ani jednej ofiary, a zaraz potem ławica znów łączy się w litą całość. Powiem tak: żadne decyzje jeszcze nie zapadły, ale…
– Chcecie wykorzystać takie stadne zachowania przy budowie arki?
– To ma być tak zwana Arka w Chmurze – wtrąciła prezydent. – Ale dobrze nas pani zrozumiała: zamiast kłaść wszystkie jajka do jednego koszyka…
– Jajka… i plemniki – mruknął Jibran z tym swoim akcentem z Lancashire, na tyle cicho, że tylko Dinah go usłyszała.
– …zamierzamy zastosować architekturę rozproszoną – ciągnęła JBF, artykułując z przesadną starannością, jakby używała nowego terminu, który poznała zaledwie dziesięć minut wcześniej. – Każdy ze statków tworzących Arkę w Chmurze będzie w pewnym zakresie autonomiczny. Z tego, co mi powiedziano, będziemy je produkować w masowej skali i wysyłać na orbitę najszybciej jak to możliwe. Utworzą rój wokół Izzy. W spokojnych czasach będą mogły się łączyć jak klocki Tinkertoys, co umożliwi swobodne przemieszczanie się pomiędzy nimi. Kiedy jednak pojawi się groźba uderzenia meteorytu… Szszszuuu! – Rozcapierzyła palce z polakierowanymi na fioletowo paznokciami.
A co z Izzy? – zastanawiała się Dinah. Wolała jednak w tej chwili o to nie pytać.
– Każdy z was będzie miał do wykonania swoje zadanie przy realizacji tego programu – ciągnęła prezydent. – Dlatego poprosiłam dyrektora, żeby również wziął udział w tej rozmowie. – Miała na myśli Scotta Spaldinga, dyrektora NASA. – Oddam teraz głos Sparky’emu, który przedstawi wam szczegóły. Jak się zapewne domyślacie, wiele innych spraw wymaga mojej uwagi, dlatego chwilowo się z wami pożegnam.
Mamrotane podziękowania zgromadzonej w Bananie dwunastki astronautów pożegnały panią prezydent opuszczającą salę konferencyjną i ktoś na Ziemi skierował kamerę na Scotta Spaldinga, któremu udało się wytrzasnąć skądś sportową marynarkę, nie włożył jednak krawata – i prawdopodobnie tak już miało pozostać do końca jego życia. Jako młody astronauta został wytypowany do jednej z misji programu Apollo, została ona jednak odwołana na skutek cięć budżetowych na początku lat siedemdziesiątych. Został w programie i podczas przerwy w lotach załogowych, która wtedy nastąpiła, zrobił doktorat, ale pech go nie opuszczał: jego planowana misja w Skylabie nie doszła do skutku po tym, jak stacja przedwcześnie spadła w atmosferę. Jego upór opłacił się w latach osiemdziesiątych, gdy po serii udanych misji na wahadłowcach stał się mentorem całego korpusu astronautycznego, który z równą swobodą naprawia panele słoneczne i cytuje Rainera Marię Rilkego. Po dwóch dekadach udzielania się (ze zmiennym szczęściem) przy kiełkujących nowych technologiach został przed kilkoma laty ściągnięty z powrotem do NASA w ramach nieco mętnej koncepcji przestawiania agencji na nowe tory. U ludzi z Banana cieszył się opinią człowieka sympatycznego i – choć bywał na swój sposób niedostępny – godnego zaufania w sytuacji kryzysowej.
Nie sposób było się domyślić, którym z wierszy Rilkego mógłby skomentować aktualną kłopotliwą sytuację – chociaż przez chwilę po tym, jak kamera znalazła go i zogniskowała się na jego obwisłej, pomarszczonej twarzy, można było pomyśleć, że ma na końcu języka jakiś poetycki cytat. Spalding otrząsnął się jednak i spojrzał w obiektyw.
– Brak mi słów – powiedział – dlatego od razu przejdę do konkretów. Ivy, nadal kierujesz stacją. Jesteś najlepsza. Masz pilnować, żeby wszystko działało jak w zegarku, kontaktować się z nami i przekazywać, czego wam potrzeba. Jeżeli po tym wszystkim wykroisz jeszcze czas dla siebie, daj znać, a ja znajdę ci jakieś hobby. – Mrugnął porozumiewawczo i przeszedł do kolejnego punktu na liście.
Frank Casper, elektryk z Kanady, i Spencer Grindstaff, amerykański łącznościowiec z tajemniczą przeszłością szpiegowską, mieli być odpowiedzialni za stworzenie infrastruktury sieciowej niezbędnej do funkcjonowania Arki w Chmurze. Jibran – który jako spec od aparatury i tak był zamieszany we wszystkie tego rodzaju projekty – miał im pomagać.
Specjalizujący się w wyjściach w otwartą przestrzeń kosmiczną szpakowaty Fiodor Pantelejmon i Zeke Petersen, amerykański pilot wojskowy z twarzą chłopca i pokaźnym doświadczeniem w kosmicznych spacerach, mieli przygotować stację na przybycie nowych modułów, które (jak ich solennie zapewniono) – projektowane i produkowane ze zgoła nietypowym u NASA pośpiechem – przed upływem miesiąca miały zacząć przybywać na orbitę. Dinah uznała tę prognozę za niedorzecznie optymistyczną, dopóki nie uświadomiła sobie, że dosłownie cały świat zaangażował się w te prace.
Konrad Barth został po prostu poproszony o pozostanie na linii po zakończeniu spotkania, ponieważ Doob chciał z nim porozmawiać. Było oczywiste, że przypadnie mu zadanie przeprojektowania wszystkich astronomicznych gadżetów na pokładzie stacji w taki sposób, żeby umożliwiły wypatrywanie i śledzenie nadlatujących meteorytów. Na ten temat nikt nie chciał zbyt długo się rozwodzić; gdyby Izzy została trafiona choćby najmniejszym kamykiem, byłoby po wszystkim. Naprawdę nie było sensu o tym rozmawiać.
Biologią zajmowały się trzy osoby: Lina Ferreira, Margaret Coghlan – Australijka badająca wpływ przebywania w kosmosie na ciało ludzkie – oraz Jun Ueda – japoński biofizyk prowadzący eksperymenty laboratoryjne dotyczące wpływu promieniowania kosmicznego na żywe tkanki. Do tej pojemnej kategorii poniekąd zaliczał się także Marco Aldebrandi, włoski inżynier odpowiedzialny za przyziemną kwestię konserwacji układów podtrzymywania życia, dzięki którym na stacji dało się żyć. Z nich czworga Lina zajmowała o tyle uprzywilejowaną pozycję, że miała już w przeszłości do czynienia z badaniem zachowań stadnych. Tamte jej prace nie miały wprawdzie ścisłego związku z tym, czym zajmowała się na stacji kosmicznej, ale teraz miała je odkurzyć i uczynić z nich dzieło swojego życia. Sparky zostawił jej pełną swobodę działania; miała się zaszyć w jakimś zacisznym kącie i nadrobić zaległości, faszerując się po czubki uszu specjalistycznymi artykułami z tymczasowo zaniedbanej dziedziny. Margaret i Junowi kazano wyrzucić za burtę co bardziej abstrakcyjne projekty badawcze i we współpracy z Marco przyszykować Izzy na znaczne zwiększenie liczby mieszkańców.
W ten sposób znaleziono zajęcie jedenaściorgu członkom dwunastoosobowej załogi. Na razie Sparky ani słowem nie zająknął się o Dinah.
Nigdy nie wypadała dobrze na zebraniach. Zasiadając w sali konferencyjnej, czuła się jak na meczu wyjazdowym. Świadomość, że nie radzi sobie najlepiej w takim środowisku, stawała się samospełniającą się przepowiednią. Zawsze tak było i zbliżający się koniec świata niczego w tej kwestii nie zmieniał. W miarę jak Sparky odhaczał kolejne punkty z listy, wyznaczając pracownikom stacji zadania na najbliższe tygodnie, Dinah czuła się coraz bardziej odsłonięta właśnie z tego powodu, że nie mogła się doczekać, kiedy i ona zostanie wyczytana. Kiedy zaś stało się jasne, że jest na tej liście ostatnia, miała dłuższą chwilę (Sparky rozmawiał tymczasem z Margaret, Junem i Marco) na rozważanie implikacji tego faktu. Nie byłaby sobą, gdyby nie pomyślała, że jest aż tak ważna, że Spalding zostawił ją na koniec – zanim jednak wreszcie wyczytał jej nazwisko, zdążyła dojść do zupełnie innych wniosków. Serce waliło jej jak młotem, koniuszki palców mrowiły, język kołowaciał w ustach.
– Dinah – powiedział Sparky – jesteś dla nas bezcenna.
Doskonale wiedziała, co to znaczy w zebraniowym korpożargonie: gdyby tylko mogli, najchętniej wypchnęliby ją przez śluzę.
– Masz niezwykle wszechstronne kwalifikacje, a na dodatek wszyscy tu podziwiamy twoje zaangażowanie – ciągnął Sparky.
Nikomu innemu nie kadził o zaangażowaniu.
– Wydobywanie surowców z asteroid, któremu poświęciłaś znaczną część swojego życia zawodowego, to projekt niezwykle długofalowy. My jednak musimy na razie przejść w bardziej doraźny tryb działania. Nie wybiegamy zbyt daleko w przyszłość.
– To zrozumiałe.
– Twoje zadanie będzie dwojakie: masz pomagać Ivy, a poza tym znaleźć sposób na to, by swój niecodzienny zestaw umiejętności wykorzystać do wsparcia wysiłków reszty załogi. Fiodor i Zeke nie mogą stale przebywać na zewnątrz; może twoje roboty mogłyby wykonywać zadania, z którymi oni sobie nie poradzą.
– Jeśli chodzi o cięcie metalu, nie mają sobie równych.
– To super – odparł Sparky.
Sarkazm Dinah kompletnie uszedł jego uwagi. Dla niego rozmowa już się skończyła i z trudem tolerował uprzejmą gadkę szmatkę, czekając na spotkanie z Doobem i Konradem.
Dinah zdawała sobie sprawę, że nie powinna być taka małostkowa. Jak mogła tak myśleć w takiej chwili?
Ha, może po prostu miała ku temu dobry powód.
Zaczęła się już żegnać ze Sparkym, gdy coś przyszło jej do głowy.
– Czekaj – powiedziała. – Rozumiem, co miałeś na myśli, mówiąc o doraźnym trybie działania. Rozumiem to i szanuję. Ale jeżeli projekt „Arka w Chmurze” wypali… a właściwie kiedy wypali, to chyba wiesz, co będzie dalej?
Mimo że Sparky nie był w nastroju do pogaduszek, w jego reakcji więcej było chyba zaskoczenia niż irytacji.
– Co będzie dalej? – powtórzył.
– Ludzie będą musieli gdzieś mieszkać. Jeżeli powierzchnia Ziemi zostanie dokumentnie wyżarzona, będzie trzeba wybudować jakieś osiedla tutaj, na orbicie, korzystając z surowców, które są pod ręką. Czyli z asteroid, których za sprawą Agenta będzie teraz znacznie więcej.
Sparky ukrył twarz w dłoniach, wypuścił powietrze z płuc i przez dobrą minutę siedział zupełnie nieruchomo. Kiedy opuścił ręce, Dinah zorientowała się, że płakał.
– Przed tym spotkaniem napisałem pół tuzina listów pożegnalnych do znajomych i rodziny – powiedział. – Po jego zakończeniu zamierzam do tego wrócić, pisać dalej. Może uda mi się napisać połowę zamierzonych listów, nim Kamienny Deszcz zgładzi ich niedoszłych adresatów. Zmierzam do tego, tak mi się przynajmniej wydaje, że już w tej chwili myślę jak żywy trup, którym w istocie jestem. A to błąd. Powinienem myśleć o tym, o czym ty właśnie pomyślałaś. O przyszłości, której ty i nieliczni inni będziecie wyczekiwać, jeżeli wszystko pójdzie po naszej myśli.
– Naprawdę myślisz, że ktoś z nas jej wyczekuje?
Sparky się skrzywił.
– Nie w takim sensie, że spodziewacie się po niej nie wiadomo jakich wspaniałości, ale w takim, że przynajmniej możecie o niej myśleć. I ja jestem skłonny się z tobą zgodzić, tylko czego właściwie ode mnie teraz oczekujesz?
– Żebyś mnie osłaniał. Nie pozwól, żeby pozbyli się Amalthei. Nie daj rozebrać moich robotów na części. Chcesz, żebym chwilowo zajęła się innymi sprawami? Proszę bardzo, ale kiedy niebo zbieleje i spadnie Kamienny Deszcz, Arka w Chmurze będzie potrzebowała realnego programu pozyskiwania surowców z asteroid. Inaczej nikt tu nie przeżyje tysięcy lat.
– Będę cię osłaniał, Dinah – obiecał Sparky – cokolwiek to znaczy.
I zagapił się na drzwi, za którymi zniknęła pani prezydent.
***
O godzinie A+0 w skład dwunastoosobowej załogi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej wchodził tylko jeden Rosjanin: podpułkownik Fiodor Antonowicz Pantelejmon, pięćdziesięciopięcioletni weteran sześciu misji kosmicznych mający na koncie osiemnaście wyjść w otwartą przestrzeń, szara eminencja korpusu kosmonautycznego. Było to o tyle niezwykłe, że w początkach istnienia ISS Rosjanie stanowili zwykle co najmniej trzecią część tradycyjnego sześcioosobowego składu. Uruchomienie Projektu Amalthea i dobudowanie torusa mieszkalnego umożliwiło rozszerzenie obsady do czternastu osób, wśród których liczba Rosjan wahała się zazwyczaj od dwóch do pięciu.
Księżyc rozleciał się na kawałki zaledwie dwa tygodnie przed planowanym powrotem Ivy, Konrada i Liny do domu i przybyciem na ich miejsce dwójki Rosjan i brytyjskiego inżyniera. Ponieważ rakieta, która miała wynieść zastępców na orbitę, była już przygotowana do startu, Roskosmos – rosyjska agencja kosmiczna – postanowił nie rezygnować z misji i w dniu A+0.17 wystrzelił rakietę z Bajkonuru.
Sojuz bez przygód przybił do Izzy. W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy lubili ręcznie sterować swoimi pojazdami, Rosjanie dawno zautomatyzowali całą procedurę cumowania.
Sojuz – od dziesięcioleci prawdziwy wół roboczy w eksploracji kosmosu przez człowieka – składał się z trzech modułów. Na rufie znajdował się przedział mechaniczny zawierający silniki, zbiorniki paliwa, panele fotowoltaiczne i inny sprzęt mogący się obejść bez atmosfery. Na dziobie mieścił się w przybliżeniu kulisty hermetyczny moduł mieszkalny, w zamyśle konstruktorów wypełniony powietrzem i wystarczająco przestronny, by kosmonauci mogli w nim mieszkać i pracować. Środek stanowił niewielki, mieszczący trzy fotele, dzwonokształtny łącznik, w którym odziani w kosmiczne skafandry pasażerowie wylatywali na orbitę, a następnie wracali na Ziemię, wlokąc za sobą płomienisty ogon niczym kometa. Łącznik był wyjątkowo ciasny, co jednak nie miało wielkiego znaczenia, gdyż używano go wyłącznie w krótkich fazach startu i lądowania, a znakomitą większość czasu kosmonauci spędzali w kulistym module orbitalnym. Na czubku tegoż modułu znajdowało się ustrojstwo cumownicze, umożliwiające dokowanie do stacji kosmicznej lub innych stosownie wyposażonych obiektów.
Jeszcze niedawno, dwa lata wcześniej, Sojuzy cumowały zwykle z tyłu modułu Zwiezda stanowiącego „ogon” ISS. Później do Zwiezdy doczepiono moduł zwany „Piastą”, wydłużając w ten sposób „rufową” część stacji i tworząc oś, wokół której dzisiaj obracał się torus. Dla zapewnienia kompatybilności z powszechnie używanym i sprawdzonym Sojuzem Piastę wyposażono w stosowne złącze cumownicze i właz.
Kiedy cała pozostała jedenastka zajęła się wypełnianiem zleconych przez Sparky’ego zadań, Dinah przepłynęła na „rufę” (musiała w tym celu pokonać całą długość Izzy, ponieważ jej warsztat mieścił się przy „dziobie” stacji) i otworzyła właz, żeby przywitać nowych gości. Spodziewała się zobaczyć paru ludzi szybujących w nieważkości w module orbitalnym Sojuza, zamiast tego ujrzała jednak głowę i rękę tylko jednego kosmonauty, w którym z niejakim trudem rozpoznała Maksima Koszelewa. Koszelew tkwił nieruchomo w niemal litej masie witamin.
„Witaminy” były terminem używanym przez maniaków lotów kosmicznych na określenie wszelkich małych i lekkich obiektów o wyjątkowej wartości. Scalaki, lekarstwa, części zapasowe, ukulele, próbki biologiczne, mydło, żywność – wszystko to mieściło się w tej niezwykle pojemnej kategorii. Oczywiście najcenniejszą witaminą był człowiek – chyba że ktoś uważał, że badanie przestrzeni kosmicznej należy zostawić robotom. Dinah brała udział wielu konferencjach, na których jej koledzy po fachu upierali się przy twierdzeniu, że rakiety, jako niezwykle drogie w eksploatacji, powinny być wykorzystywane wyłącznie do transportu witamin, natomiast zasobów wymaganych w ilościach hurtowych, takich jak woda czy metal, nie powinno się w żadnym razie wystrzeliwać na orbitę z Ziemi, lecz pozyskiwać z miliardów unoszących się w kosmosie głazów.